Kordecki (Kraszewski, 1852)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Kordecki
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1852
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

KORDECKI.
POWIEŚĆ HISTORYCZNA
PRZEZ
J. I. Kraszewskiego.

I świątości Twoje podeptane są, i splugawione są, i Kapłani Twoi stali się na płacz i na poniżenie.
A oto poganie zebrali się na nas, aby nas wygładzili, Ty wiesz co myślą przeciwko nam.
Jakoż się będziem mogli ostać przed obliczem ich, jeśli Ty Boże nas nie ratujesz?

Macchab. Xię. I. R. 3. w 51. 53.


WILNO.
Nakładem i drukiem Józefa Zawadzkiego.
1852.

Pozwolono drukować z obowiązkiem złożenia w Komitecie Cenzury, po wydrukowaniu, prawem przepisanéj liczby exemplarzy. Wilno, 17 Października 1851 roku.

Cenzor P. Kukolnik.

PANU KAROLOWI DRZEWIECKIEMU.

Za te obrazy, któreś mi przysyłał z podróży, z nad brzegów Nilu, pozwól się wywdzięczyć obrazkiem z odleglejszéj jeszcze krainy przeszłości, do której tylko myślą i westchnieniem dopłynąć można. Wielkie to zuchwalstwo z mojej strony porwać się na przedmiot tak wielki, bez téj czarodziejskiéj siły, co umie z grobu wywołać umarłych i nakazać im nowe życie. Lecz cóż począć miałem? Długo opiérałem się téj pokusie, nakoniec jej uległem, ze strachem, z drżeniem i z radością razem.
Niechcę wskazywać olbrzymiości przedmiotu, aby przy niéj jeszcze się drobniejszym nie wydał mój obrazek; szczęściem dla mnie, sama rzecz z siebie była tak żywo dramatyczną, tak całą, że do niéj nic prawie dotwarzać, by ją dopełnić, nie potrzebowałem. Zdaleka tylko na bliższy plan przeniosłem kronikę tego pamiętnego wypadku. Zdawało mi się, że chcieć ją ubarwić wykwintniéj byłoby grzechem, gdy ją Bóg dał tak piękną samą przez się i wspaniałą. Nie zmyśliłem nic, tylko z pomocą rysów rozpierzchłych we współczesnych opowiadaniach, złożyłem co czytać będziesz.
Masz prawo być ostrym krytykiem Panie Karolu, boś sam artystą znakomitym; ale przyjm mojego Kordeckiego z pobłażaniem; przyjm go nadewszystko jako dowód współczucia dla ciebie, pisarza i człowieka. Z obu tych stron lepiéj niż inni może, umiałem cię ocenić, i poznać drogie dary umysłu twego i serca; chciałbym choć na téj znikoméj kartce zapisać dowód mojego szacunku i szczeréj dla ciebie przyjaźni.
Hubin, d. 5 Listopada 1850.

J. I. Kraszewski.





TOM PIÉRWSZY.

I.

Na podniosłém wzgórzu skalistém, wśród okolicy zasianéj wioskami, pagórkami na których stérczą zamków zwaliska, piasczystemi przestrzeniami; wśród widnokręgu opasanego w dali sinych gór pasmem, wznosi się klasztór i kościół Częstochowski, około którego siedziby ludzi, lasy, pola, grody, kaplice zdają się jak ciżba posłuszna, przed panem pochylać czoło. Stary ten gmach warowny, zamczysko Maryi, budowany powolnie przez długie wieki, obwiedziony murem jak rycerskim pasem, którego brama zdaje się zdala klamrą ozdobną, ścianami kościoła wybiegł wysoko po nad inne budowy, a wyżéj jeszcze nad nie wieżyca z gankami, spięła się pod obłoki na ramionach krzyż piastując złocisty. Nieco niżéj, pod cieniem jego, na dachu kościelnym, w promienistém kole, obraz Najświętszéj Panny, wskazuje mnogim zdaleka pielgrzymom, że tu ich opiekunki, stary a święty wizerunek złożono. Do koła gmachu kościelnego ciśną się przybudowane kaplice, ule z których jak brzęki pszczół, dolatują głosy modlących się zakonników, pszczółek téj Bożéj pasieki. Tuż blisko kilką facjatami bieleje klasztór obszerny i piękny, po którym znać, że go królewskie i książęce wznosiły dłonie, że go troskliwa wiernych zdobiła pobożność, że go rozszérzała gorliwość ludu o chwałę Bożą i chwałę Maryi. Wcześnie to święte miejsce, w rycerskim kraju, na pograniczu stojąc, kilkakroć napadane i rabowane, przywdziało zbroję murową. Po rogach kortyn strażnice krągłe i czworogranne, różnych lat i pochodzenia, z kolei przyszły pilnować Jasnéj-Góry, i zwrócone w różne strony poglądają jakby czuwały od nieprzyjaciela.
U podnoża góry o kilkaset kroków od twierdzy Jasno-górskiéj nie wielki kościołek Ś. Barbary, świeżéj jeszcze budowy, bo lat zaledwie kilkadziesiąt liczący, błyszczy się po nad nowicyatu klasztornego kamienicą. Z drugiéj strony kościół Ś. Rocha patrona od morowéj zarazy, łączy niejako twierdzę z miasteczkiem klasztorném, którego Fara starożytna po nad czarne dachy mieszczańskich domóstw dźwiga się poważnie. Do koła murów, znać dawno niewidziały wojny i niesłużyły za ochronę; — poczepiały się swobodnie drewniane klatki, jak gniazda jaskółek, coraz rozprzestrzeniając się daléj a szérzéj. Są to kramiki przekupniów, którzy pod mitrami klasztoru stoją czekając na pielgrzymów z pamiątkami Jasnéj-Góry, i znajdziesz u nich obrazki Bogarodzicy wielkie i małe, drogie i tanie, złociste i skromne, na blasze i na papierze; pobożne książeczki, pieśni na chwałę Bożej Matki, szkaplerze z Jéj imieniem, krzyżyki, paciórki, różańce i owe listy misternie sztychowane, w których środku błyszczy obraz cudowny, i tysiące innych drobnostek, co je w każde święto i niedzielę święcą Paulini u ołtarza, ocierają o cyprysową deskę i rozdają nazad wędrowcóm. Znaczna tu część uboższych mieszczan pod płaszczem swéj opiekunki na życie zarabia, żywiąc się pobożnością tłumów, które falami płyną do cudownego obrazu.
I dziś tu nie pusto; lecz jakże tu było w święte owe, w złote wieki wiary niezachwianéj jeszcze i gorącéj czci Bogarodzicy. Nietylko Polska cała, Ruś, Litwa, Mazowsze, Szląsk pograniczny dostarczały pobożnych pątników; słały je Czechy, Morawy, Węgry i Niemcy i dalsze świata kraje, bo obraz Częstochowski na cały świat słynął. I jak do Rzymu z południa, tu z całego północo-wschodu Europy długie karawany pielgrzymów szły z modlitwą i pieśnią do Orędowniczki strapionych. Jak u ogniska wielkiego koła skupiają się promienie, tak tu jednoczyły się i spotykały, ze wszech stron biegnące tłumy, schodząc pod Jasną-Górą z jednemi łzami, z jedną modlitwą, — Poratuj!
Ci szli pieszo, bogate wiodąc za sobą cugi i liczne dwory, których pomocy dobrowolnie się wyrzekali; drudzy powolniéj jeszcze, trzy kroki naprzód dwa nazad postępując, sunęli się z gorliwemi prośbami, inni pielgrzymowali o chlebie i wodzie, inni o jałmużnie i ubóstwie umyślném ofiarowaném Bogu, inni pokutując wlekli się na kolanach, dźwigając na sobie krzyże i ciężkie łańcuchy; a wszyscy ci cierpiący boleścią i cierpiący grzechem, zboleli i potrzebujący pomocy, schodzili się ubogi z bogatym, wieśniak z senatorem razem u jednego ołtarza, równemi dziećmi jednéj matki. Piękny to był i rozrzewniający widok, gdy naprzeciwko strudzonym pielgrzymóm, wyszli Paulini z krzyżem, z chorągwiami, witając ich i wiodąc do przybytku, którego straż powierzona im była. Znużonym naówczas przybywało siły, wypłakane oczy łzą się świeżą zlewały, modlitwa gorliwszą i gorętszą wyrywała się z ust spiekłych, i każdy padając na twarz przed odsłonionym obrazem, uczuwał jakby mu brzemię wielkie z ramion się stoczyło, jakby cały ciężar boleści złożył u stóp Najświętszéj Matki.
Obraz ten na Jasnéj-Górze od wieków już przyswiecał Polsce błogosławioném światłem cudu, budząc w sercach wiarę, przywołując grzeszników ku sobie, sypiąc jak płomieniami, łaskami do koła. Niebyło nikogo coby ztąd odszedł niepocieszony, nierozrzewniony, nieuspokojony na duszy, maluczką ofiarę swéj boleści złożywszy przed matką tego, który Bogiem będąc chciał dla nas cierpieć, jak człowiek i jak złoczyńca umiérać. Wpatrując się w obraz téj Matki Bolesnéj, tego ukrzyżowanego Boga, malało i drobniało cierpienie ludzkie, wspomnieniem wielkiéj, krwawéj, tajemniczéj ofiary. Od XIV wieku obraz piastowała Jasna-Góra, a królowie i książęta, ubodzy i żebracy zarówno z możnemi, do podniesienia tego tronu patronki królestwa się przyczynili. Każdy tu przyniosł co mógł, król dał garść złota, hetman buławę swoją wieszał u obrazu, ubogi święcił mu pierścień swój ślubny, żebrak woskową nogę lub rękę lnem obwiniętą kładł z groszem u skarbony. Biskup przekazywał swój kielich złoty, ślachcic zawiészał lampę; każdy stroił, ubiérał, bogacił to miejsce, imie swe zapisując dobrodziejstwem. I z tych ofiar tysiącznych wznosił się powoli kościoł, dźwignęły mury klasztorne, wyrosła wieżyca, zabłysły ołtarze, lane ze srébra posągi świętych stanęły orszakiem przy obrazie Bogarodzicy, a skarbiec stał się istotnie skarbcem, bo w nim droższe od klejnotów, gromadziły się pamiątki.
Nie było domu, nie było kościoła, gdziebyś Najświętszéj Panny Częstochowskiéj nie znalazł, a cudami wsławione jéj wizerunki, rozsiane były po całym kraju; w Głogówku na Szląsku, w Sokalu na Rusi, w Topolnie Pruskim, w Uchaniu na Wołyniu, w Oporowie księztwie Łowickiém, we Mstowie, Krakowie, w Neustadt w Austrij, w Rzymie nawet pobożni niemogący dostać się do Częstochowy, znajdowali obrazu świętego Łukasza kopje, równie cudowne jak cyprysowa deska, na której wedle podania, ewangelista w chwili natchnienia odtworzył oblicze Najświętszéj niewiasty. Drobne obrazeczki były wszędzie, w chatach wieśniaków nad łożem ubogiém, na zbroi ślachcica, na pierścieniach kobiét, u mniszych różańców.
Możem-że niepowiedzieć choć słów kilku o dziejach tego miejsca i obrazu?
Jak wszystkie starożytne pomniki, Częstochowska Bogarodzica, ma swoją historją, na wpół poemat — legendę, na wpół kronikę; nie brak tu jak w każdym wianku co go plotły wieki, różnego rodzaju kwiatów, prawdziwych i robionych. Z ust do ust przechodząc podanie wykrzywiło się w jednych, wyrosło w drugich na pieśń pobożną; a ci co je spisywali, chcąc pogodzie historją z marzeniem bogobojnych, zagmatwali więcéj jeszcze tajemnicze dzieje świętego wizerunku. Przebył on różne i dziwne koleje.
Wieść niesie, że Ś. Łukasz malarz-ewangelista, ów patron artystów, twarz Bogarodzicy sam w zachwycie odmalował na stoliku cyprysowym, który służył świętéj dziewicy, na którym wedle słów legendy „roboty odprawowała i pismo święte czytała, o tajemnicach i rzeczach niebieskich rozmyślając. Stolik ten, tablicę tę, łzami swemi świętemi skrapiała i poświęciła, a gdy posiłku była potrzeba, przy nim używała pokarmu.”
Na téj to desce cyprysu, którą sam Jezus, przybrany syn ubogiego cieśli, miał ręką wszechmocną na prosty stół dla matki wyciosać, dając nam przykład pracy, malarz święty twarz Bogarodzicy z synaczkiem na ręku, wyrył dla pobożnych niewiast Jerozolimskich. Obraz ten w ciągu wieków przechodził rąk wiele, nim się do Polski dostał. Miała go sobie objawionym Cesarzowa Helena (gdyż w zburzeniu Jeruzalemu przez Tytusa, cudownie ocalał) i uwiozła go z sobą do Konstantynopola. Irena ocaliła go od wściekłéj zajadłości Ikonoklastów. Nicefor Cesarz nareście uczynił z niego ofiarę Karolowi Wielkiemu (803 — 810). Późniéj wizerunek ten towarzyszył wojownikowi w jego wyprawach; lecz jak przeszedł od tego podbojcy Słowian do słowiańskiego na Rusi ksiażęcia, Bóg to wie jeden. Znajdujemy go późniéj w ręku Władysława księcia Opolskiego, wedle podania w Bełżu, lub prawdopodobniéj na innym jakim zamku w jego posiadłościach. Częstochowa późniejsza strażniczka téj relikwij, która miała Polsce patronkę zachować, była naówczas niewielką osadą, w pobliżu potężnego Olsztyna. Olsztyn dzieło ręki ludzkiéj, dziś w gruzach i upadku, Częstochowa pobożności wieków córka, przeżywa jego ruinę, coraz się wyżéj podnosząc. W czternastym zdaje się wieku, miejsce to silniéj wzrosnąć musiało, znaczniejsza utworzyła się tu osada, a Władysław Opolski, który za niespokojne posiadanie Rusi zamienił w r. 1377, księztwo Dobrzyńskie, Bydgoszcz, ziemię Wieluńską i starostwo Olsztyńskie, pierwszym był zakładzcą przyszłéj wielkości świętego miejsca.
Czy na zamku w Bełżu, czy gdzie indziéj, bo te podania trudno z historją pogodzić, Władysław oblężony został przez Tatarów — ów bicz Boży na słowiańskie ziemie, którego chłosta wyrobić miała w ludach rycerskiego ducha, męztwo i siły na przyszłość. Najście było Tatarskie gwałtowne, niespodziane i zastało księcia z garścią ludzi, bezsilnego, więcéj rachującego na pomoc Bożą, niż na odwagę załogi. Obraz był naówczas w domowéj księcia kapliczce; przed nim padł na twarz z rzewnemi modły, błagając o ratunek Władysław. Gdy na modlitwie klęczy, a załoga jak może opiera się jeszcze Tatarskiéj nawale, strzała poganina brzękła oknem kaplicy, świsnęła nad głową księcia i uwięzła w szyi obrazu. Na widok tego świętokradztwa, którego ślady nosi deska do dziś dnia, książę ze łzami zawołał o pomstę do Boga. I oto, burza z gromami i wichrem ogromnym przyszła w odsiecz oblężonym; popłoch się wszczął między oblegającemi; załoga wsparta piorunami i ciemnością wyskoczyła, xięcia mając na czele; Tatarzy uciekli rozbici. Po tém zwycięztwie nad niewiernemi, Władysław cudu pamiętny, obraz chciał uwieść z sobą na Szląsk do Opola, ale objawienie we śnie, wskazało mu, by go w Częstochowie zostawił.
W r. 1382 Wizerunek święty stanął na miejscu przeznaczenia i powierzony został straży Paulinów, zakonu w Węgrzech z pobożności i gorliwości wsławionego. Wśród rozległéj płaszczyzny, którą przepływa Warta dążąc ku Odrze, na wzniosłéj skalistéj górze, panującéj szerokiéj okolicy, pobudowano piérwsze domowstwa dla zakonników, a stary kościołek już tu istniejący, opromienił się nową świętością i stał zarodem gmachów, które wieki powolnie wznosić miały.
Paulini, zakon zwany braćmi śmierci, mieli sobie nadane niektóre wsie w okolicy, czynsze, dziesięciny i dochody z młynów i miodów. Po śmierci Ludwika, Olsztyńskie starostwo z Częstochową powróciło do Polski choć nie rychło. Władysław Jagiełło z Królów naszych, był piérwszym dobroczyńcą tego miejsca. Paulinom dodano Częstochowę starą, kilka wsi bliższych i roczny dochód z czynszów miejskich. Uwolniono klasztor od ciężkich naówczas obowiązków, podejmowania własnym kosztem urzędników i posłów. Pobożny Jagiełło w lat kilkadziesiąt późniéj, stanowił swoje nadania, gdyż już sława Częstochowskiego obrazu rozszerzając się coraz głośniéj, nie tylko z Polski, ale ze sąsiedniego Szląska, Morawji, Pruss i Węgier, zwabiała tysiące pielgrzymów.
Jak niegdyś za Chrobrego, lud jeszcze świéżo z pogańskiego błędu do wiary przyszedłszy, zdjęty chciwością, napadał na świéżo założoną pustelnią, o bryle złota w niéj posłyszawszy; tak i tu znowu mnogość ofiar, rozgłos skarbów, wznieciły w ludziach zarażonych niewiarą Hussytów, a niewiele pojmujących świętości, żądzę rabunku i łupieży. Nieszczęściem swoi to nawet, pod imieniem Hussytów ukryci, zebrawszy włoczęgów i rabusiów z pogranicznych krajów, byli sprawcami tego napadu na Częstochowę. Niejaki Jakób Nadobny z Rogowa Działosza, Jan Kuropatwa z Łańcuchowa Sreniawita i inni jacyś, zebrawszy ciurów ze Szląska, z Czech i Morawji, w sam dzień Wielkiéj Nocy wpadli na Jasną-Górę nieobronną wówczas jeszcze i stojącą otworem bo nieobawiającą się napaści, tak ją zdawała się świętość obrazu osłaniać. Szukali oni skarbów, a znaleźli to tylko, co pobożność w ofierze złożyła na ołtarzu: kielichy, krzyże, blachy okrywające cyprysową tablicę, i poświęcone naczynia kościelne. Jęli się więc tego rabusie i sam nawet obraz z ołtarza wydarłszy unieśli, zapewne dla bogatych jego sukni, których zerwać nie mogli: chcąc odbić blachy, szablami i rapirami cięli kilkakroć starożytny wizerunek; ale nie mogąc tego dokonać, nawet połamawszy deskę, rzucili ją i uciekli. Zbrodnia ta ukryć się nie mogła, dwaj naczelnicy i z nimi spólnicy ich, w więzieniu lub pod mieczem życie skończyli Poczciwi mnisi późniéj, niechcąc przypomnieniem występku kalać rodzin niewinnych, złożyli to na Hussytów; i choć Działosza i Sreniawa dowodziły napadem, wina spadła na inowierców.
Podanie mówi, że świętokradzcy wielkością swéj zbrodni przejęci, jakby obłąkani, czy to dla ciężaru jakim cudowny obraz na wóz rzucony od porwania się bronił, czy z innego powodu, o ziemię nim cisnąwszy, rozłupali go między Krowodrzą a Dżbowem; sami w większéj części nagłą śmiercią poginęli. Zakonnicy ochłonąwszy z przestrachu, biegli zapewne szukać śladu złoczyńców, gdy natrafili na obraz w błocie leżący i strzaskany. Dla obmycia świętego Wizerunku wytrysło źródło, gdzie późniéj stanął kościołek świętéj Barbary. Napróżno starano się cięcia mieczów i ślady uderzeń zamalować; pozostały one na świadectwo o występku wiekuiste; stokroć zakryte, zawsze na wierzch wracały, i dotąd są jakby męczeństwa obrazu blizną.
W piętnastym wieku Paulini, z téj szkółki i rozsadnika częstochowskiego, rozeszli się po Polsce, niosąc z sobą wszędzie cześć Matki Bożéj Częstochowskiéj: do Pińczowa, do Wielunia, Włodawy i innych miejsc. Nowy napad Czechów w r. 1466 spustoszył Częstochowę i okolicę; mnisi jednak okupić mu się mogli i świętokradzkie dłonie nie dotknęły obrazu. Odtąd cicho było na Jasnéj Górze, rosły tylko nadania, cisnęli się tłumnie pielgrzymi, sypały pobożnych ofiary. Kazimierz Jagiellończyk przybywa z rodziną i dworem, pomodlić się przed Opiekunką Polski, niosąc Jéj nowe dary królewskie, nadania włości i swobód. Królowie wszyscy potwierdzają przywileje poprzedników, pomnażają je i bogacą Kościoł i klasztor. Sama osada częstochowska pod skrzydłami Orędowniczki, wzniosła się znacznie, urosła, i pomnożyła w ludność, z mieściny na gród poważny wychodząc.
Zygmunt, piérwszy wzorem braci, złożył na ołtarzu nie tylko kartę konfirmacyjną, ale droższe dzieło rąk swoich. Król ten artysta, co kochał się w tworach sztuki, i sam je w chwilach odpoczynku dokonywał z pomocą biegłych kunsztmistrzów, ofiarował Relikwiarz w kształcie krzyża misternéj roboty, z częścią drzewa Krzyża świętego i wielką piękną monstrancyą. Skarbiec częstochowski musiał już wówczas zawierać mnóstwo szacownych darów i drogich pamiątek, których część do naszych czasów dochował; gdy Zygmunt umyślnym listem upominał Paulinów, aby ich nie trwonili.
Odtąd wznosiła się, budowała tylko i stroiła Częstochowa.
Za Zygmunta III., gdy smak w budownictwie nowém coraz się bardziéj upowszechniał, a stare drobnych rozmiarów kościołki gotyckie, po całéj Polskie na wielkie gmachy zmieniać poczęły; w chwili może gdy najmniéj modlić się miano, a najbardziéj pobożnemi okazywali wszyscy, częstochowski Kościoł i klasztor, zapragnąwszy zrównać się z innemi, poczęły dźwigać do góry.
Świątynię murem otaczać, wznosić budowy okazalsze i trwalsze czynnie zaczęli Paulini, w samą porę, bo znów napady i niepokoje do czuwania zmusić ich miały. W końcu piérwszéj ćwierci XVII. wieku już mur okolny przynajmniéj otaczał Jasnéj-Góry szczyty. Rzym obdarzył ją przywilejami i odpustami domu Loretańskiego, którego szczątek zachowywała, bo stołu brakło w Lorecie.
Ofiara ubogiego zakonnika, ostatniego mówcy, co gorzał płomieniem wiary, xiędza Piotra Skargi, godną jest wspomnienia; przysłał on do ołtarza gromnicę ręką swoją zlepioną; — dopaliła się z nim razem i zgasła w chwili jego zgonu.
Na cóż w tych wspomnieniach Częstochowéj, musimy zapisać i zjazd Arcy xięcia Karola Rakuskiego z Zygmuntem III.; gdzie w wojnę nieszczęśliwą wciągniony został król Polski, za sprawę niemiecką?
Syn Zygmunta pobożny i waleczny Władysław IV. obsypał darami Częstochowę; sam on w r. 1633 jakby błagając o siły nieba na trudne panowanie nad krajem, upadł twarzą i westchnął do Matki Bożéj. On, także jakby przeczuwał przyszłe wichry i burze, przyśpieszał ukończenie rozpoczętéj twierdzy i otoczył przybytek ten od napaści, którą nie wiem czy przewidział. Prorocze chyba miał oko i serce prorocze, a może tęskne przeczucie mówiło mu, że nie zostawi polonika i w ręce słabego Jana Kazimierza odda Jagiellońskie berło.
Bytność Władysława IV. złamanego chorobą, bezsilnego przed starością, jakąż przedstawia sprzeczność z odwiedzinami Jagiellończyka, którego kwitnąca otaczała rodzina i jasne nadzieje. Oba byli jakby uosobieniem przyszłości; — tu spokój i wesele, tam smutek i obawa, znękanie, boleść i straszne widma dnia jutrzejszego.
Już na szczycie Jasnéj Góry, wznosiły się poważne ściany nowego kościoła, kaplicy i klasztoru; u stop Jéj na miejscu, gdzie wytrysło źródło, wystawiono mały kościołek Ś. Barbary; z drugiéj strony jakby na straży stanęła kapliczka S. Rocha, z trzeciéj Ś. Jakuba. Kaplica obrazu Maryi rozszerzyła się i powiększyła znacznie, a z darów i skarbów przyzbieranych przez wieki, pomyślano o ulaniu srébrnych posągów, o ubraniu w czarny heban i srébro wielkiego ołtarza, na podnietę łakomstwa nowych Hussytów.
Władysław IV. po raz drugi jadąc za zwłokami żony, wstąpił popłakać w Częstochowie, ale jeszcze u boku jego stał pocieszyciel syn, którego mu wkrótce niebo odebrać miało. Piszą, że dziecię dwa razy nie przestrzeżone, upadło z uczuciem przed obrazem Maryi, jakby wypraszając się śmierci, jakby modląc niewinną duszą za kraj, nad którym panować miało; ale Bóg nie chciał zostawić go na męczeństwo za żywota i po śmierci, na walkę z ludem i wspomnieniem; wziął je do siebie nim dotknęło korony ojców swoich, czystéj, smutnéj, świętéj, ale cierniem przeplecionéj.

Poprzednik Jana Kazimierza, był jednym z królów, którzy najwięcéj po sobie pamiątek zostawili w Częstochowie; kilka razy sam zwiedzał to miejsce, a dogorywający już na łożu śmierci, doznawszy ulgi w cierpieniach, słał tu jeszcze vota i modły dziękczynne — ostatnie. Umarł; po nim Jan Kazimierz słabą dłonią wziął ciężką puściznę. Jadąc na koronacyą, pobożny Jagiellonów potomek, nie minął obrazu Bogarodzicy; powtórnie potém, żonaty już, przyszedł po błogosławieństwo małżeństwa, które, wielkie poszanowanie całego narodu dla praw kościelnych, czyniło w oczach wszystkich nie ledwie występném. Wołano na Zygmunta III., że wziął siostrę po siostrze, więcéj jeszcze na Jana Kazimierza, gdy żonę brata, nie dawno mnichem będąc, poślubił. Ale gdy się to dokonało, wrzawa ucichła westchnieniem żalu przerwana. Chciano od Króla naówczas poszanowania ścisłego praw kościelnych i krajowych, aby zaświeciło przykładem, bo przychodziły czasy rozprzężenia i upadku.
W Częstochowie tym czasem ozdabiano kaplicę, wznoszono ołtarz, lano posagi srébrne, a wieść o bogactwach przybytku Maryi, rozchodziła się daleko na nieszczęście. Chmurzyło się niebo nad Polską, złowrogie znaki, które w owych czasach, pełen wiary lud za oznajmienie litościwego Boga uważał, przepowiadając chłostę nim nadeszła, mnożyły się co chwila. Na kilka lat przed chwilą, o któréj mowa, spłonęła podpalona przez złoczyńców, Częstochowa miasteczko; rokiem przed wielkiemi najazdy, ogień przypadkowy zniszczył wyniosłą wieżę kościelną. Na niebiosach iskrzyły się miotły i tajemnicze błyskały postacie: przestrach uciskał serca wszystkich.
Pobożni z przerażeniem upatrywali tych znamion wróżebnych na ziemi i niebie, na twarzach gwiazd i słońca: wierzyli jeszcze, że Ojciec wprzód nim dopuści karę, przestrzega. I nie próżne były obawy, bo straszne zbliżały się czasy, niebyłych klęsk, niewidzianego upokorzenia i niedoli.
Żaden z cudownych obrazów, których prawowierna Polska pełną była, nie wsławił się tak rozgłośnie i széroko, do żadnego miejsca nie płynęło tyle ludu. Jakkolwiek położona na pograniczu, wabiła Częstochowa pielgrzymów ze wszystkich dawnéj Polski krańców. Nawet reforma, co rozdzierając kraj na dwoje raz piérwszy i szarpiąc go na bojujące stronnictwa, zaród śmierci rzuciła w zdrowe jego ciało; nie potrafiła odjąć Matce Bożéj gorliwych czcicieli i oderwała tylko ostygłych, lecz goręcéj jeszcze przywiązała prawdziwe Jéj dzieci.
A ileż to wyrzeczeń się błędu, ile powrótów do wiary widział czarny ołtarz Bogarodzicy. Jakby po chwilowém obłąkaniu, kraj pod panowaniem Zygmunta III. począł znowu, rzekłbyś rozcięte ciało, pracować nad zrośnieniem się i zjednoczeniem; odszczepieńcy tłumami powracali na łono Kościoła, synowie odstępców wyrzekali się błędów ojcowskich, rodziny zdawna heretyckie po raz piérwszy uczuwały prawdę katolicyzmu. Zdawało się to rokować szczęśliwie; ale kraj, w którego łono padnie nasienie niewiary, co raz ostygnie i skosztuje owocu śmierci, prędzéj lub późniéj konać musi w powolnych męczarniach, dopóki ten brak żywota, nieuleczy się odrodzeniem religijnem.
I zmarł Zygmunt III., niepojęty przez nikogo, gdy nad zjednoczeniem narodu pracował nadaremnie, przeklinany, gdy nawracał, powitany krzykiem i buntem, gdy chciał w swych ręku skupić władzę, aby jéj użyć na spotężnienie Polski; zmarł nieopłakiwany, dając następcy dwie korony, jedną lekką, bo imieniem tylko koronę, drugą za ciężką niestety! Wojownik i rycerz nadewszystko, Władysław pomimo sławionych zwycięztw swoich, uczuł, że ani straconéj odzyskać, ani posiadanéj dźwignąć los mu nie pozwoli. Dziwnie czasem Bóg, w nieprzejrzanéj mądrości swéj splata królestw przeznaczenie; tu, brakło potomków, gdy ich najwięcéj było potrzeba, nie dostawało siły, uciekało życie, gdy na niém zależała przyszłość kraju. Wstąpił na tron brat drugi, mnich, żołnierz, lecz nie na władzcę stworzony, i w chwili gdy się o czczy tytuł upierał, prawdziwe królestwo jego, los mu miał wydrzeć z rąk słabych. Zewsząd chmurny był widnokrąg nad utrapioną Polską, sąsiedzi godzili, by ją rozszarpać i zniszczyć, gmach wiekowy chwiał się łamany wewnątrz i zewnątrz, młot przeznaczenia kruszył ściany jego wyniosłe. Kozacy z Rusią porwali się, długo tłumionéj puszczając wodze niechęci; Car zawojował Wilno, którego Radziwiłł nie bronił, czy że był przystał do Szweda, czy że pilniéj mu było pójść włości swoje od grabieży zasłaniać. Karol Gustaw podbechtany przez zdrajcę Radziejowskiego aż nadto dobrze znającego Polskę, pod czczym pozorem, wylądowywał dla podbicia jéj i zawładnienia królestwem, stojącém otworem zamachom nieprzyjaciół, których tylko sława dawnéj potęgi w dali jeszcze trzymała. Polska nie miała obrońcy, sprzymierzeńców, przyjaciela — cała jéj nadzieja była w Bogu.
Wieść o napadzie Karola Gustawa zdawała się w początku fałszem, tak dziwném sądzono, by się odważył posunąć na kraj, którego wszystek lud mógł powstać jak jeden człowiek w obronie rodzinnego ogniska. Mówiono z początku: nieprzejdzie Noteci i Warty! ale Bóg chciał ukarać i za narzędzie swéj plagi użył — zdrajcy. Zuchwalstwo Karola Gustawa, całkiem się tłumaczy Radziejowskim.
Jeszcze się ze Szweda śmiano, a już podkanclerzy swemi praktyki w Wielkiéj Polsce, uroczyste mu przyjęcie gotował; nagle krzyk i przestrach rozległy się szeroko, Karol Gustaw już przeszedł Noteć i Wartę, a Grudziński wojewoda Kaliski, Opaliński Poznański, połączyli się z nim! Wielkopolanie wyprzysiągłszy się swojego Króla, szeroko otwarli wrota najezdzcy, podawszy mu dłoń zbrojną.
Moralny wpływ tego nieszczęśliwego obłąkania, był wielki i zgubny.
W Wielkiéj Polsce najwięcéj podobno było różnowierców, których serce lgnęło do przyszłego reformy protektora: Arciszewscy, Pileccy, Stankarowie i inni, cieszyli się z tego najazdu. Sprawa kraju nie tyle ich obchodziła, co chęć wzięcia góry nad katolikami i pozyskania swobod, których im co chwila zaprzeczano. Karol Gustaw wszystko co chciano obiecywał. Byli tam i katolicy pomiędzy piérwszymi adherentami jego, ale tych lub tłum z sobą i zgorszenie pociągnęło, albo to byli ludzie co wiarę mają za rzecz oddzielną od praw jéj i przepisów kierujących życiem.
Jeszcze Polska nie ochłonęła, zdumiona wnijściem Szweda, gdy ten już zagarnął Poznań, Kalisz, Kościanę, Kruszwicę, Bydgoszcz i sunął się szybko ku stolicy Warszawie. Zdrada Wielkopolan była hasłem wszystkich nieszczęść późniejszych, bo była przykładem, bo wskazywała możność tego, o czém nikt wprzódy, krom Radziejowskiego, nie pomyślał — wyrzeczenia się Króla swego, złamania przysiąg, poddania się dobrowolnego najezdzcy bez praw, bez żadnego związku i sympatji z Polską, przychodzącego nią zawładnąć.
Jan Kazimierz zwątpiwszy o królestwie, którego synowie na piérwszym wstępie, kropli krwi nie przelawszy, przeszli w szeregi napastnika, z tęskném sercem i uczuciem swéj bezsilności, ustąpił do Krakowa, ale i tu nie było się czém bronić. Męztwo Stefana Czarnieckiego i garści jego towarzyszów, nie mogło ocalić stolicy, a naraziło drogi ten klejnot na zniszczenie; więc z Krakowa, Król wygnaniec, na Spiż odjechał; a Kraków, bronił się jeszcze sił ostatkiem i potężniejszą od sił swych, nadzieją.
Ostatni sprzymierzeniec Polski katolickiéj, płatny jéj przyjaciel Chan Tatarski, co dziś Chmielnickiemu, jutro służył hetmanom, widząc rozgrabiony kraj, zalane prowincje, a Króla na wygnaniu, poszedł w swe stepy czekać a patrzeć na kogo miał napaść, z kim wojować. Dla niego wszyscy niewierni byli równi; lepszy tylko kto płacił.
Trudno sobie wystawić jak straszny był stan kraju w téj chwili przerażającéj i sobą i tém co zwiastowała: nie było króla, brakło obrońców, zewsząd czernieli najezdzcy, ze wszystkich stron zjawiali się nieprzyjaciele, i rozerwana puścizna Jagiellonów, rozpadała się na części. W Wilnie rządził Chowański, Krakowa Wittemberg dobywał; w Warszawie gubernatorował Szwed ze zdrajcą, po województwach przysięgi Karolowi Gustawowi, sypały się co dnia gęstsze i serdeczniejsze. Nie było otuchy, nie było ratunku, a ostatnia godzina długiego jasnego żywota, zdawała się wybijać i brzmieć dźwiękiem grobowym nad głowami przeląkłych dzieci, które się nie miały do kogo przytulić. Stan umysłów był taki, że ostatek uchylał nadziei; garnęli się niemal wszyscy do zdrajców, do nieprzyjaciół, — ostatek wzdychał, wyglądał posiłku.... od Tatara. Chodziły z rąk do rąk podawane i przepisywane listy oznajmujące o tym sprzymierzeńcu, a tym czasem zamek po zamku, gród po grodzie poddawały się przerażone.
Na pograniczach wszędzie wrzał boj, a raczéj srożyły się najazdy nad bezbronnemi: Ukraina we krwi się kąpała, Kamieniec oblegał Chmielnicki, Ruskie miasta już klucze dla kozackich złociły hetmanów, drżał ślachcic w drewnianym dworku, choć go częstokołem opasał i smigownicami najeżył; modlono się po kościołach, zguba zdawała nieuchronna.
Szwed tym czasem w zajętéj przez siebie części Polski gospodarował po swojemu; jednano ślachtę jak było można, datkiem i pięknemi słowy, rozdawanemi w przyszłości dostojeństwy, pochlebstwem, obietnicami, groszem co go kościelne dostarczały srebra i poszanowaniem doczesném wiary a prawa. Trochę wierniejszych garść, choć niewielką a straszną, Karol Gustaw chciał wylęknąć uniwersałem, który wszystkim niższym, wszystkiemu ludowi, najnieoświeceńszéj a namiętnéj klassie społeczności, dawał moc nad panami, dozwalając posądzonych zaledwie o niesprzyjanie sobie, żywych lub martwych dostawiać Szwedom i przyrzekając nagrody. Szczęściem ta zachęta do łupieży i mordów, rozprzęgająca zasadnicze towarzystwa ogniwa, więcéj oburzyła, niżeli serc pozyskała. Po piérwszym szale, ze smutkiem i żalém, ze zgryzotą poglądali wszyscy, którędy by się wrócić nazad, na czyściejszą powinności drogę.
Byli wszakże ludzie co po piérwszych, acz wielkich klęskach, nie stracili nadziei w Bogu, nie wyrzekli się męzkiéj odwagi, i skłonieni pod mściwą rękę Wszechmocnego, korzącą za grzechy, oczekiwali by Ojciec co dotknął, przebaczył.

Do Częstochowéj ze wsząd dochodziły wieści straszliwe o Szwedach; goniec za gońcem, poseł za posłem, nieśli nowiny coraz bardziéj przerażające. Spodziewano się już co chwila napaści, i na wierzchołku wieży siedzący strażnik braciszek klasztorny, niespokojném okiem przebiegał dalekie obszary; każdy dymek w polu, każdą gromadkę jezdzców, bierze za nieprzyjacielską wycieczkę. Znikli liczni pielgrzymi co dawniéj tłumami nawiedzali święte miejsce, głucho tu było i pusto; wszędzie Szwed gościł, lub obawiano się kozaków, nikt z domu nie ruszał, chyba do obronnych grodów z życiem i mieniem, lub w głębokie lasy i góry się chroniąc. Ślachta, tylko sąsiedzi, kiedy niekiedy zjechali się do przeora, nie kwapiąc jeszcze z rzuceniem domu, a już przewidując, że będą musieli szukać pod skrzydłem Matki Bożéj bezpieczniejszego przytułku; nie jeden wiozł już z sobą skrzyneczkę głęboko w wozku ukrytą, w któréj złożył klejnoty swoje i żony, papiery lub trochę sréberka i rządzik jaki ozdobny, co go miał jeszcze od pradziada.

Wcześnie oddawano je na skład Paulinom, a ojcowie przyjmowali te depozyta sami jeszcze nie wiedząc, jak ich samych Bóg obroni. Słychać to było wprawdzie, że Karol Gustaw zapewniał kościołom i klasztorom bezpieczeństwo ich własności, opiekę dla wiary i jéj obrzędów, ale zarazem Częstochowa jako miejsce obronne, panujące do koła, na pograniczu Szląska, na drodze Szwedów do Krakowa, mogła im być potrzebném stanowiskiém. Pobożniejsi myśleli, że choć różnowierca, o tak sławne świętością nie pokusi się miejsce, by od siebie serc katolików tą napaścią nie odstręczył. Inni wnosili i nie bez przyczyny, że łupieżców przyciągnąć tu musi rozgłos o skarbach zgromadzonych na Jasnéj Górze, zarówno z potrzebą umocnienia się na tym punkcie. Nic jednak dotąd nie zwiastowało, żeby Szwedzi pomyśleli już o Częstochowie, u któréj podnóża, nikt się jeszcze z Gustawowskich żołnierzy nie pokazał. Ale ta cisza miała cóś w sobie straszliwego; odgłos wrzawy dalekiéj, wybitniéj coraz brzmiał w uszach zakonników, a nocny wicher jesienny, każdy huk oddalony, każda u wrót wrzawa, zdawała im się oczekiwanych nieprzyjaciół oznajmywać.
Szara a smętna roku pora, to powolne przejście od skwarów lata, do mroźnéj zimy, dodawała jeszcze obrazowi ponuréj i złowrogiéj barwy. Lasy zrzuciły już były pożółkłe liście i suchemi sterczały gałęźmi, pola jedne świeciły majowemi szaty zasiewów, drugie przy nich smutniéj jeszcze czerniały i płowiały obnażonemi piaski, zdeptanemi scierniami; niebo okrywały zasłony sine lub szare, a wiatr przynosił tylko chłodne dészcze, mroźne podmuchy i burze, dzikiemi głosy wśród gai wyjące. Mnisi przywykli do częstych odwiedzin, do coraz nowych twarzy, napróżno teraz poglądali na wszystkie drogi; rzadki się tylko przywlekł żebrak o kiju, mieszczanin z klasztornego miasteczka lub ślachcic z blizkiéj wioski. Płynęły jednostajne godziny na modlitwie, na tęsknéj rozmowie i modlitwach znowu i rozmyślaniach ponurych: dzwony tylko z wieżycy, w pewnych godzinach dnia i nocy zwołujące do choru na nabożeństwo, przerywały długą i posępną ciszę.
Rano dnia piérwszego Listopada 1655 roku, przeor xiądz Augustyn Kordecki siedział w swéj celi i odmawiał pacierze, gdy do niéj zapukano w sposób naglący; dozwalając wnijść, złożył kapłan książkę z westchnieniem jak gdyby bolał, że go z lepszego świata, odrywano na ziemię, i spójrzał na obraz ukrzyżowanego, niby go prosząc o posiłek i radę.
W tém wszedł xiądz Piotr Lassota zakonnik, z kilką listami i ucałowawszy rękę przełożonego, jak to dawniéj było we zwyczaju dla przypomnienia posłuszeństwa, oddał mu je milczący, ale z twarzą widocznie strapioną i zamgloną smutkiem. Xiądz przeor spójrzał na pieczęcie i zapisy, nie śpieszył z rozpieczętowaniem i usiadł.
Był to średniego jeszcze wieku człowiek, wzrostu miernego i twarzy wcale niebohatérskiéj; rysy jego znamionowały tylko silną duszę, charakter nie ugięty i rozum jasny; dobroduszna łagodność łączyła się w nich z męztwem i wytrwałością. Siwe źrenice bystro spoglądały wprost na każdego, me schylając się przed nikim, nie obawiając śledczego badania, same wnikając w głąb duszy; nad niemi brew gęsto zarosła już siwieć poczynała. Czoło miał szerokie, zorane kilką poprzecznemi marszczkami, które raczéj wiek i praca niż troska zakreśliły: usta rumiane i szeroko roztwarte miały ten wyraz siły i dobroci razem, który oznajmuje, wielkich mężów, zawsze gotowych do boju i pewnych dotrwania. Widać było, że często igrał na nich uśmiéch łagodny; że rozkazując umiały rozkaz ten uczynić miłym, a w potrzebie nieodwołanym i strasznym tą potęgą woli niezłomnéj, któréj nikt wytłumaczyć nie potrafi, a wszyscy słuchać muszą. Takim był xiądz Kordecki; postać poważna z siwiejącym włosem i długą na piersi spływającą brodą, w chwilach codziennego żywota; — lecz ktoby go widział na modlitwie, nie poznałby może, tak go zmieniało podniesienie ducha ku Bogu, tak rozjaśniało się i świetniało oblicze jego. Inny to naówczas był człowiek, i grom dział nie byłby go zbudził, chociaż szmer cichy ust ludzkich, odzywających się dziś łagodnie, wnet od Boga ściągał myśl jego ku ziemi, gdy się tu czuł potrzebnym. W powszedniém obejściu nikt dziwniéj połączyć nie umiał surowości z łagodnością, dwóch na pozór sprzecznych sobie przymiotów; nikt dzielniéj nie przekonywał, nikt silniéj nie pociągał nad niego, nikt potężniéj nie gromił. Wymowa jego nie szukała w szacie powierzchownéj, w dobranych słowach i wyszukanych postaciach, środków trafienia do serca: natchniona, zawsze pewna była siebie i wyrażała się prostemi słowy, z duszy idącemi do duszy. Był to ów mąż ewangelicznych czasów, który częściéj prostą przypowieścią trafiał do przekonania, niż wielkiemi wyrazy; on może jeden wśród deklamującéj Polski, mówił najsilniéj ze wszystkich, choć od wszystkich prościéj. Wielkiéj jak dusza jego pokory, umiał ją połączyć z powagą zwierzchnika i oddzielić człowieka i grzesznika, od przełożonego i pastérza swéj trzodki. Nikt w nim skazy dumy nie postrzegł, a przecież na widok jego uchylały się głowy, jak przed niepojętym urokiem wyższości. Dość było by przemówił, wnet ciągnął serca ku sobie, uginał twarde przekonania, miękczył zatwardziałych, rozbrajał gniewnych; nie jedno pojednanie, nie jedno nawrócenie, należało już do zasług jego.
Wiek XVII był jeszcze zaprawdę u nas, wiekiem szczeréj i głębokiéj wiary, ale w nim nawet mało było ludzi Kordeckiemu podobnych. Nie celował on jako teolog uczony, i chętnie sam się nazywał nieukiem; ilekroć razy przecie najzawikłańszą kwestją rozwiązać było potrzeba, szedł po słowo jéj do serca swego, a ta skarbnica chrześcijańska zawsze mu je dostarczyła. Rozum jego, rzec można, słynął przez serce, przejęte bogobojaźnią, płonące jasno miłością Bożą. Nigdy żadna namiętność ziemska nie okopciła go nieczystym wyziewem, nie zeskwarzyła płomieniem; dziécię pracowitych a ubogich rodziców, zawcześnie duchem wstąpiwszy do zakonu, powołany do niego jak apostołowie od skiby zlanéj potem dziadów, z chatki którą nawiedzał niedostatek, dobrowolnie wyrzekł się świata, nie żałując go wcale, wesół u portu, czując błogość całą swego stanu; szedł daléj z chrześcijańską nadzieją szczęśliwego żywota po za wrotami krótkiego życia ziemskiego i śmiercią, któréj z uśmiechem wyglądał.
Rodzice Kordeckiego byli to ubodzy wieśniacy z Iwanowic w Kaliskiém: wychował się wśród ludu, na roli i wieśniaczą prostotę przyniósł na ofiarę Bogu. Z wiejską siłą i czystością od dzieciństwa, Klemens na ręku pobożnéj matki, wzdychał do ciszy klasztornéj, do zaparcia się siebie i poświęcenia Chrystusowi. Ale nie rychło ciężkie porzucił więzy i trzydziestoletni dopiero, zakonnikiem został. Wśród zgromadzenia, które między członkami swemi liczyło, dzieci najznakomitszych rodzin ślacheckich, syn kmiecy rychło wygórował pobożnością i rozumem; bracia postawili go na czele. Przeorem w Oporowie i Pińczowie naprzód, następnie na Jasnéj-Górze przełożonym został, teraz już powtórnie; a na świeczniku stając, jaśniał coraz gorętszym płomieniem cnót i zasługi.
Niezmordowany w pracy, nigdy się na nią nie poskarżył, nigdy na nią nie stęknął; biegł do niéj z radością, wracał szukając oczyma nowéj; sił mu Bóg dostarczał. Z młodszemi był starszym bratem, dla winnych pobłażającym ojcem, który przebacza żądając poprawy, z zatwardziałemi, sędzią surowym ale zawsze miłosiernym, byleby ujrzał promyk skruchy i łzę żalu; wszędzie i zawsze chrześcijańskim kapłanem Boga co światu miłość objawił.
Xiądz Piotr Lassota przybyły z pismami, wydawał się przy przeorze wątłym i słabowitym, tak piérwszy męzką i krzepką miał postawę; w twarzy jego znać było cierpienie duszy i ciała przy wielkiéj rezygnacji i wywalczonym spokoju. Jasnowłosy, płci przejrzystéj na którą rumieniec występował często, gdyby na twarz dzieweczki, ręce miał małe, drobne i białe, wszystkie członki delikatne, a boleść może pochyliła mu nieco barki, jak gdyby na nich niewidome spoczywało brzemię.
W milczeniu oddał listy xiądz Lassota, a Przeor okiem je badał, nie spiesząc z otwarciem; potém zwracając wejrzenie na zakonnika, spytał go powolnie:
— Słychać co nowego ojcze?
— Nie, jedno i jedno.
— Zawsze źle?
— Bogu to wiadomo co złe, a co dobre — odparł Lassota — nam tylko, że cierpiémy.
— Masz słuszność bracie — żywo zawołał Przeor — poprawiłeś niebaczne słowo moje, dziękuję ci za to.
— Ja! — podchwycił rumieniąc się xiądz Lassota, ja, śmiałbym...
— Tak jest, tak — kończył Kordecki — Bóg wie co nam daje, a nam z Jego ręki przyjmować należy z dziękczynieniem. Ot, tak, wyrwało mi się to źle z pospiechu, którego mi żal szczerze. Trudnoż bo nie zaboléć.
To mówiąc westchnął.
— Kto wam oddał listy?
— Jeden z nich od posłańca z Radziątka, drugi przywiozł z sobą pan Paweł.
— Pan Paweł przyjechał?
— Tylko co przybył, wysłany jak mówił od Kasztelana.
— Gdzież jest?
— Chciał się przebrać, zaprowadziłem go do prowincjalskiéj celi.
— Bardzo wam dziękuję, a i sam zaraz ku niemu pospieszę.
To mówiąc począł rozpieczętowywać listy; a xiądz Lassota widząc to, z ucha pokłoniwszy się, wysunął ku drzwiom i wyszedł.
Znać było z twarzy Przeora, że listy nowe przyniosły strapienie, bo mu pochmurniało czoło, ciężkie westchnienie dobyło się z piersi i oczy podniósł ku niebu; potém jakby opamiętawszy się, jął czytać znowu, położył je, ukląkł, pomodlił się gorąco a krótko, i spiesznie wyszedł.
Jeden znich zwłaszcza był smutny i przepowiadał Częstochowie ciężkie do przebycia losy: obawiali się Paulini od początku wojny o cudownego obrazu przybytek; przelękli bardziéj jeszcze gdy listy królewskie, rozesłane po wszystkich twierdzach i zamkach, doszły do nich, gotowość ku obronie zalecając, przepowiadając, że Szwed złakomiony skarbami Częstochowy, rychło się na nią pokusić może. Prowincjał Paulinów ksiądz Teofil Broniowski pobiegł natychmiast do króla, chcąc u niego wyjednać pomoc jaką dla twierdzy, prosząc o posiłek dla utrzymania załogi czasu wojny potrzebnéj. Ale cóż mu nad radę, przestrogę i życzenie mógł dać naówczas Jan Kazimierz? Prowincjał powrócił z kilką słowami, niepewny posiłek przyrzekającemi w razie nagłego niebezpieczeństwa. Róbcie co można, powiedział król, a jeśli gwałtowne nastąpi oblężenie, postaram się o posiłki dla was...
Tę to odpowiedź królewską zwiastował prowincjał przełożonemu, zdając na Boga, czego od ludzi spodziewać się nie było można.
Pan Paweł przybyły w téj chwili do klasztoru, był to Warszycki stryjeczny brat Stanisława kasztelana Krakowskiego, członek rodziny, którą Paulini do opiekunów i dobroczyńców swoich liczył. Człowiek już nie młody, nie bardzo majętny, ze ślachcica podniesiony na podpanka, dostojnością którą brat piastował; czuł świéżą swą jeszcze godność, cenił ją wysoko i lękał wielce, by brat stryjeczny uporem siebie i rodziny nie zgubił, stojąc wiernie przy Janie Kazimierzu. Kasztelan bowiem należał do niewielkiéj liczby tych, co dochowali przysięgi do końca. Pan Paweł, był to człowiek charakteru słabego, w gruncie poczciwy o tyle, o ile słaby i lękliwy być nim może; między łatwym ustérkiem a łatwą cnotą, wybierał wprawdzie ostatnią, ale z dwojga trudnéj cnoty a łatwego występku, piérwszéj by nie przeniósł nad drugi. Tymczasem brał kasztelan mnogiemi węzły wdzięczności i przywiązania połączony z dworem, uparcie prawego króla się trzymał. Drżał na to pan Paweł ale milczał; niekiedy odważył słowo dwuznaczne, jakąś insynuacją zręczną, ale wnet zbity i zgromiony, cofał się przed srogiém wejrzeniem głowy rodziny. Niemało go bolało położenie w jakiém zostawał z krajem razem, i niczego tyle nie życzył, co uspokojenia bodaj ze Szwedem, byle mu ono dozwoliło powrócić swobodnie do jego stad, gospodarki i swobodnego wiejskiego żywota. Był to bowiem gospodarz zawołany, w całém znaczeniu tego wyrazu: rolnik naprzód, miłośnik bydła i owiec, pilno krzątał się około stadniny i pszczelnictwa; kopał sławy, zarybiał je, stawił młyny i niespuszczał z oka żadnéj gałęzi gospodarstwa mogącéj podnieść dochody i ulepszyć majątek. Srodze go też bolała wojna, która wszystkie te rozerwała zajęcia, pomięszała porządek, porozpraszała wieśniaków, rozegnała sługi; Szwed też i kwarciani wybierali stacje niesłychane, plądrowali po gumnach niepytając o pozwolenie, spasali pola, chwytali bydło, a kochane stadko pana Pawła musiało uciekać gdzieś w lasy, żeby i do niego nieprzyjaciel się nie dobrał.
Xiądz Przeor zastał pana Pawła, łysego, krągłego, z jasnym wąsem człowieczka, już wdziéwającego kontusz; sługa stojący blizko pas mu gotowy trzymał.
— A! przepraszam xiędza przeora!
— Nic, nic, gospodarz jestem, wolno mi wejść.
— Darujesz wasza przewielebność, że mnie tak zastajesz, przebacz z łaski swéj, a pozwól złożyć debitam reverentiam.
To mówiąc pan Paweł choć nieopasany, rzucił się chyżo naprzeciw poważnego przełożonego i skinąwszy na sługę by odszedł, pośpieszył podsunąć krzesło xiędzu Kordeckiemu. Drzwi zamknęły się za sługą, pozostali sam na sam. Ale zaledwie usta otworzył pan Paweł, mając rozpocząć rozmowę, gdy na progu, puknąwszy zlekka, ukazała się postać nowa: słuszny pięknego wzrostu w sile lat i zdrowia mężczyzna, z czarnym wąsem i włosem, z szabelką w czarnych pochwach u pasa, z czapką w ręku i delją na plecach, otworzył drzwi z ukłonem, jakby pytał czy wnijść może.
— Wolno? — szepnął uśmiéchając się.
— Pana Krzysztofa! kochanego i miłego gościa, prosiemy, prosiemy! zawołał podchodząc do drzwi Przeor.
Pan Krzysztof (był to niejaki Żegocki gubernator Babimostski, dobry przyjaciel xiędza Kordeckiego i całego klasztoru, a do tego i sąsiad nie daleki) zrzucił z siebie delję i z pogodną twarzą postąpił powitać gospodarza naprzód, potém pana Pawła. Aż miło było spójrzeć na tego nowego przybysza, tak spokojne miał oblicze, wśród posępnych i chmurnych, które go otaczały — dziwnie odbijające. Jaka twarz taka dusza, i nie było też może pod niebem szczęśliwszego nadeń człowieka; u niego wiara w Opatrzność, i zdanie się na Boga, tak było potężném i silném, że go xiądz przeor często Lilją nazywał, od słów psalmu o ptakach i liljach polnych, zwykle powtarzanych przez Żegockiego. Żadne dotąd nieszczęście niemogło mu odjąć pogody duszy poczciwéj, żaden cios niezachwiał wiary jego na chwilę. I dziś nawet gdy kraj cały szarpali nieprzyjaciele, gdy znaczną część majętności utracił, gdy byt przyszły zdawał się mroczyć, on z tak jasną i pogodną szedł twarzą, że x. Kordecki uściskał go w progu, wskazując panu Pawłowi.
— Oto panie człowiek wedle Boga, rzekł całując przybyłego, spójrzyjcie na niego i na nas, poznacie wnet kto ma wiarę.
— Ale xięże przeorze drogi, proszę mnie tak nieupokarzać — przerwał skromnie pan Żegocki.
— Słuszna pochwała nie upokarza, daj nam tylko Boże wszystkim jegomościną rezygnacją i ufanie. Ale — cóż tam słychać?
— Zachcieliście, starą piosnkę śpiewamy, znać że nam będzie lepiéj kiedyś; bo dziś coraz gorzéj a gorzéj; a złe przecie przesilić się musi. Druga nowina, dodał pan Krzysztof, że gości xiędzu przeorowi prowadzę.
— Chwała Bogu! gość w dom, Bóg w dom!
— Ale przed wojną tak objadać klasztor Częstochowski niewiem czy się godzi, uśmiechając się dodał Żegocki — Kto wie co wypaść może; każdy kawałek chleba drogi.
— Nie frasujcie się, jakkolwiek Bóg nami rozrządzi; gdyby i chleba niestało, krucy co na pustynię nosili chleb pustelnikom, i nam go też odrobinę rzucą.
— Otoż i ja dziś trochę krukiem będę, rzekł śmiejąc się Żegocki, alem nie chleb przyniosł, trochę ryby, za którą przepraszam, że nie najlepsza.
Wy zawsze z darami, Bóg zapłać, siadajcież; ale jacyż to goście? spytał Kordecki.
— Nie zdaleka księże przeorze Dobrodzieju, nie zdaleka, pan Sebastjan Bogdański i pan Stefan Jackowski.
— Sąsiedzi, to się za gości nie liczy.
— Widziałem ich obu do bramy podjeżdżających, gdym most przejeżdżał, pewnie z nowinami spieszą, bo tego dziś nie kupić. Chodzi ich po świecie, jak komarów na pluchę.
— Ot brat pana kasztelana Krakowskiego, dobrodzieja konwentu naszego — obracając się do pana Pawła przerwał Przeor — najpewniejszych nam wiadomości dostarczyć może.
Pan Paweł spójrzał, podniósł oczy i jakby niewiedział co mówić, chwilę się wstrzymał, potém bardzo po cichu, rzekł do zbliżających się ku sobie.
— Król Jegomość już na Spiżu w Lubowli.
— Ale to chwilowo spodziewam się — przemówił przeor — póki sił nie zgromadzi i środków nie obmyśli, nie osieroci nas tak ze wszystkiém.
— Co tu radzić! co tu myśleć! — podchwycił ruszając ramionami pan Paweł — nieszczęście i po wszystkiém, perditio ultima, zginienie. Szwed już całą niemal Polską zawładnął, Car na Litwie gospodarzy, kozacy rebellizują.
— Ależ Brandeburczyk i Chan Tatarski! zawołał nietracący nadziei Żegocki — wreszcie własne nasze siły, którycheśmy jeszcze nie sprobowali.
Pan Paweł ruszył tylko ramionami znowu.
— Tatar w stepie, Brandeburczyk o sobie myśli, a nasze siły! ba!...
— Jak to! przecież to lennik i sprzymierzeniec?
— Przyznam się wam — dorzucił x. Kordecki — że Tatarzyn, przyjaciel gorzéj wroga. Pożal się Boże na niego rachować i wstyd. Ale klin klinem może wybić będziemy musieli, cóż robić! Król Jegomość wie lepiéj, Lutra, Bissurmanem wypchnąć, kiedy inaczéj nie podołamy. No? ale cóż słychać o Chanie?
— Chan słyszę jak zobaczył, że już w Polsce Gustaw się rządzi — ciągnął daléj pan Paweł — poszedł sobie w swoje pustynie, powiadając że był sprzymierzeńcem króla Jana Kazimierza, a gdy Polacy innego sobie za króla obrali, poczeka aż z nim nowe zawrą przymierze.
— Tak z nim jak bez niego — rzekł xiądz przeor — Baba z wozu kołom lżéj, mruknął po cichu.
— Tymczasem, sypał jak z zarękawa pan Paweł, wszystko się poddaje, przysięga, broń składa i przechodzi do nieprzyjaciela. Pan wojewoda Tyszkiewicz na zamku w Uchaczu Carowi przysiągł, w Warszawie, Radziejowski rej wodzi, a Krakowa silnie dobywają, i dobędą, skoro go niema komu bronić.
— Cóż to znowu mówicie! — przerwał Pan Żegocki — do tego nie przyjdzie, Hetmani, Czarniecki, ślachta, pospolite ruszenie, wojsko... niedamy się, niedamy!
— A kiedyśmy się dali? — rzekł Pan Paweł.
— No, to się odbierzem! — zawołał ślachcic.
Xiądz przeor słuchał na pozór zimno, twarzą ni słowem nic znać po sobie nie dając, gdy w tém drzwi się znowu otwarły i weszli obiecani goście Sebastjan Bogdański i Stefan Jackowski, ślachta sąsiedzi Częstochowscy, którzy często bywali w klasztorze, a teraz na dzień Wszystkich Świętych przyjechali dla nabożeństwa i narady z przeorem. Pierwszy z nich, siwy już i zgięty na pół, wszedł o lasce powolnie i skłoniwszy się nizko, zginając aż kolana, z kolei przytomnych jak najpokorniej powitał, nie szczędząc im najwymyślniejszych form przesadzonéj grzeczności. Znać wiek w nim czy obyczaj życia stłumił wszelkie uczucie osobistéj godności, bo i ruchem i słowem, mimo siwego włosa, dowodził uniżoności aż do spodlenia niemal dobrowolnego posuniętéj. Wszędzie szukał pracowicie ostatniego miejsca, nieśmiał niczyjemu sprzeciwić się zdaniu, potakiwał gorliwie i niezmordowanie, a głosu nie zabrał, chyba spytany dobitnie i wywołany natrętną napaścią. Zgasłe jego oczy, zbladłe policzki, trzęsąca się głowa, wiek już podeszły okazywały, że sługiwał niegdyś dworsko i to mu może wpoiło tę śmieszną uległość i uniżoność, odbijającą teraz dziwnie przy łysinie i włosach srebrzystych.
Za nim idący pan Jackowski otyły, z orlim nosem i ruchawym wzrokiem, pleczysty mężczyzna, kulał trochę na nogę, bo ją był niedawno z chartami jeżdżąc za zającem, nadwichnął. Był to zajadły myśliwiec, dawniéj wojskowy i związkowy krzykacz, zawadjaka, do kielicha i do korda gotowy, zresztą ślachcic wcałém znaczeniu, ślachcic owych czasów, gdy pan brat panował w Polsce sam jeden. W polityce i nowinach trzymał się on zdania swojego arendarza, i nic mu z głowy niemogło wybić tego, że żydzi o wszystkiém najlepiéj wiedzieć muszą. A że żydzi posługiwali Szwedowi, zdradzając go jednak po troszeczku gdzie było można nienarażając się na powieszenie, że żydzi obiecywali po dworach sto tysięcy Nogajców i Perekopców idących na obronę rzeczypospolitéj, Pan Jackowski gotów był także tymczasowo przystać do Szweda, salva revocatione, po przybyciu Tatarów.
Po przywitaniach i przedstawieniach obfitych w przypomnienia familijne i trafnie smażone komplementa, których sobie nieszczędzili przytomni; wszyscy zasiedli i rozmowa prędko wróciła do pierwotnego toku...
Pan Paweł Warszycki na nacieranie ślachty powtórzył co był już wprzódy powiedział i wszyscy poglądając po sobie umilkli posępnie, jakoby czekali, żeby się kto pierwszy odezwał ze zdaniem, jakby sobie począć wypadało.
Przeor milczał także.
— Sekretów tu między nami być niepowinno, rzekł po chwili pan Paweł, powiem więc państwu, że w przekonaniu wszystkich statystów, poddanie się całego królestwa Karolowi Gustawowi, niechybne. Prędzéj późniéj, a zwłaszcza gdy Kraków zdobędą, co lada chwila nastąpić musi, bo się w nim kasztelan Kijowski ze swoją garścią nie utrzyma, pójdziemy wszyscy w ręce Szweda.
— Jeszcze to widłami pisano, odparł pan Żegocki — kogo Pan Bóg pokarze, tego i pocieszy.
Bogdański milczał, ale wzdychał na wszelki wypadek, a Jackowski żywo dodał.
— A gdybyśmy i przysięgli Szwedowi znów, to co? nie pierwsi my i nie ostatni.
Na te słowa płomieniem oburzenia oblała się twarz xiędza Przeora, oczy jego zajaśniały i mignęła w nich błyskawica: powstał z krzesła, ale zmieniony, groźny jak prorok, jak natchniony; wszyscy jak gdyby uczuli przewagę ducha w nim, wprzód niżeli usta otworzył, zamilkli, a silny głos xiędza Kordeckiego zagrzmiał po obszernej sali.
— Podda się cały kraj, zawołał, podda się mówicie! Nie! nie! Bóg tego niedopuści i nie cały wyprze się swojego pana, bo Częstochowa zostanie i wytrwa przy Janie Kazimierzu.
— Jak to? zdumiony podchwycił pan Paweł, gdyby Szwedzi nadeszli, co bardzo być może, bo już słychać o Wejhardzie, że się w tę stronę z Sadowskim puścić zamyśla; będziecie się więc bronić?
— Będziemy! odparł Przeor spokojnie, tak jest, z pomocą Bożą będziemy się bronić i obroniemy się.
— Całéj sile szwedzkiéj, dodał Jackowski, wojsku, arlylleryi, żołnierzom i wodzom starym a wytrwałym.
— Najlepszy żołnierz Pan Bóg, kochany panie Stefanie, odpowiedział Przeor nieco zniżając głos; w Nim ufając, z Nim idąc, nie zlękniemy się potęgi Gustawa. Tak jest, jeśli mi Bóg życia dozwoli, ani świętego obrazu, ani uświęconéj Jego pobytem Jasnéj Góry, nieoddam w ręce heretyków; zagrzebiemy się raczéj w jéj gruzach...
Warszycki słuchał niewierząc uszom swoim, ze strachem jakimś, ze zdumieniem niepojętém, które się dobitnie wyryło na jego twarzy.
— Jakto? xięże Przeorze, doprawdy? myślelibyście?
— Myślę tak i uczynię z pomocą Bożą, z opieką Maryi Panny, nie oddamy Szwedowi Częstochowéj!
— Właśnie i mój brat kasztelan, — rzekł pan Paweł poczynając, ale się zaraz opamiętał i urwał.
— Mówcie, mówcie, podchwycił biorąc go za rękę przeor, wszyscyśmy tu swoi, tajemnic nie mam, to przyjaciele klasztoru.
— A zatém otwarcie, rzekł Warszycki, powiem waszéj przewielebności, co mi mój brat polecił. Już to żadnéj wątpliwości nie ulega, że oddział Millera, Wejhard, półkownik Sadowski, co go może i znacie, bo mieszkał u nas, gotują się iść na Częstochowę.
Ślachta pobladła, Bogdański ręce załamał, Przeor słuchał jak gdyby już wcześnie wiedział, co mu powiedzieć miano.
— Kilka razy już podobno wybierali się z Kalisza, ale to jakoś jeszcze do skutku przyjść nie mogło. Potrzebują pieniędzy, nie bez tego żeby niesłyszeli o skarbach świętego miejsca, przyjdą więc niezawodnie, przyjdą z siłą znaczną, a zdaniem mojego brata pana kasztelana, potrzeba ocalić co można, uwożąc na Szląsk precjoza; a przed wszystkiém Taumaturgam imaginem, skarb całéj Polski.
— Święte słowa, rada najmędrsza, szeptał sentencjonalnie pan Bogdański.
— I ja w to biję, dodał Jackowski.
— A pan co na to? odezwał się dziwnym uśmiechem x. Przeor, obracając się do Żegockiego.
— Ja słucham co xiądz przeor powie i zgóry się na to piszę.
— Powiem więc państwu, rzekł stanowczo Kordecki, że co mi Pan Bóg natchnął w téj chwili, tego nieodstępuję; można wywieść co najdroższego dla spokojności naszéj, ale niemniéj bronić się potrzeba, bronić będziemy i oprzemy bodaj całéj sile szwedzkiéj w Częstochowie.
— Xięże przeorze dobrodzieju, przerwał z uśmiechem pan Paweł, unosi cię zapał, niejesteś żołnierz, nie masz ludzi.
— Ale mam opiekę Matki Boskiéj nad sobą i silną wiarą w nią wierzę.
Pan Paweł skłonił głowę.
— I myślicie nawet obraz cudowny narażać na nieuchronne niebezpieczeństwo.
— To co inszego, odparł Kordecki, namyślimy się, naradzimy i uczynimy z tym skarbem co Bóg natchnie, co się tycze Częstochowéj, miejsca tego uświęconego nie oddam i bronić będę do ostatniéj krwi kropli.
— Z kimże? spytał Warszycki ironicznie ruszając ramionami.
— Bodaj sam ze siedemdziesięciu braćmi, dodał stanowczo Kordecki.
— W siedmiudziesięciu przeciwko tysiącom?
— Będziemy kamykiem małym, w ręku Bożego Dawida.
— Śliczne to są i wymówne wyrazy ale cóż potém, przerwał pan Paweł, gdyście xięże przeorze nieobmyślili wprzód, iż to rzecz tak niepodobna, jak niepodobna, poprostu mówiąc, z motyką porwać się na słońce.
— Daruj mi panie Pawle, rzekł Przeor pokornie ale stale przy swoim stojąc, słowo moje nie jest wcale rzuconą na wiatr pogróżką; myślałem długo, radziłem się Boga na modlitwie, Opiekunki naszéj Maryi, szukając u Niéj natchnienia, świętego zakonodawcy naszego i błogosławionych braci w szczęśliwszym dziś żyjących świecie, i mam przekonanie, żem to uczynić powinien i uczynię.
Wszyscy coraz większe okazywali zdumienie, a pan Paweł poczynał się trochę niecierpliwić.
— Wasza przewielebność rzekł, trochę urażony, nadto może zapatrujecie się w niebo, a zbyt mało macie czasu spójrzeć na ziemię, piękne to są słowa, ale my ludzie doświadczenia...
— Nie ujmuję, nie ujmuję, podchwycił Kordecki, nikomu, istotnie choć grzesznym wzrokiem poglądam w niebo jednak Bóg sługę swojego niegodnego, obsyła czasem natchnieniem. Co mówiłem, tom rzekł z pobudki głosu wewnętrznego, który wyraźnie odzywa się do mnie — Stań i walcz a zwyciężysz. A oto Labarum moje, rzekł wskazując na obraz Matki Boskiéj wiszący na ścianie. In hoc signo vinces.
Taka była potęga wyrazu oczów i twarzy Przeora, gdy słowa te wymawiał, że wszyscy uczuli się niemi dźwignieni i podbudzeni, wyrobiło się męztwo w sercach wszystkich; jeden pan Paweł gospodarz ów wielki co istotnie zbyt patrzał na ziemię, nie doścignął sercem bohaterskiego zapału kapłana. Stary Bogdański nawet odmłodniał i łzy mu się w oczach zakręciły, postąpił kilka kroków w milczeniu, przyszedł i ucałował z przejęciem drżącą rękę Kordeckiego.
— Tak jest, kończył przeor poglądając na zmianę jakiéj dokazał kilką słowami. Mamże oddać w ręce inowierców miejsce oblane tylą łzami świętemi, wsławione cudami tylą, gdzie Bóg tyle łask na naród nasz zlewa; gdzie monarchowie nasi szukali tylekroć pomocy i składali ofiary, gdzieśmy przywykli podnosić wszyscy wzrok błagalny od kolebki do zgonu we wszystkich potrzebach naszych? Nie! nie! myśmy tu postawieni na straży; dość nieszczęścia że święty wizerunek pokłuły strzały Tatarów, pocięły szable Hussytów; Szwedzi się nad nim pastwić nie będą i stopa ich tutaj nie postanie.
— Wszystko to piękne, wszystko to wymówne i śliczne, po chwili odparł cichym swym jednostajnym głosem pan Warszycki, ale ojcze a dobrodzieju, choć Bogu nic trudnego, nie wiem czyśmy zasłużyli na to, żeby dla nas cud uczynił tak wielki.
— O! żeśmy nie zasłużyli to pewna, zawołał Przeor, wielkie, wielkie a straszne są grzechy nasze, ale i kara straszna i zlitowanie przyjdzie po niéj. Bóg wielki! Bóg łaskaw!
— Boby to inaczéj jak cudem nazwać niemożna, kończył pan Paweł, gdyby Częstochowa obroniła się Szwedowi. Jeśli odepchniecie garść, przyjdzie ich oddział cały, oprzecie się temu, skupi się wojsko, napłynie ćma i poddacie się nareście.
— Zginiemy może, i pragniemy tego gorąco żebyśmy krew naszą za wiarę świętą przeleli, rzekł Przeor, zginiemy może, ale się niepoddamy, to pewna.
— Dziwne zaiste przekonanie! cicho do siebie odezwał się pan Warszycki.
— Chciałeś pan dobrodziéj powiedzieć upor, z uśmiechem dodał Kordecki, masz prawo tak to nazwać. Nazwijcie więc jak chcecie i myślcie co wola wasza; a ja powtarzam swoje choć nie z siebie, nie podda się Częstochowa.
Ślachta poglądała na Przeora wodząc za nim oczyma: twarz jego ciągle rozpromieniona, jasna, uśmiechnięta niemal zdawała się widzieć przyszłość i błyszczała odwagą nadziemską. Jeden pan Paweł jeszcze się nie poruszył... taki to był dobry gospodarz!
— Bardzoby to dobrze było i pięknie tak mówić — rzekł coraz widoczniéj się tylko niecierpliwiąc, gdyby inwazja Szwedzka mogła być uważaną za doczesną, ale...
— Ja jéj inaczéj nie widzę, zawołał Kordecki.
— Jakto? Król wygnany, wojsko rozproszone, stolica jedna zabrana, druga może w téj chwili poddająca się, ślachta a po części i magnaci ze Szwedem połączeni, Litwa w rękach Cara.
— A jakoś nas Bóg z tego podźwignie, spokojnie odpowiedział Kordecki. Łokietek także tułał się po kraju i ukrywał po jaskiniach, był, jak Jan Kazimierz, wygnańcem, przecież powrócił i szczęśliwie panował, i Janowi panu pobożnemu a bogobojnemu nieuskąpi Wszechmocny łaski swojéj.
Pan Warszycki lekko tylko ramionami ruszył, skłonił się i poprzestając sporu odezwał się:
— Chciejcie mi powiedzieć, bym to mógł bratu mojemu odnieść, jak i z czém bronić się myślicie? Przeor pomyślał chwilę.
— Jest nas — rzekł, w klasztorze zakonników i braci siedmdziesięciu, ślachty co się tu z nami zamknąć obiecuje kilkadziesiąt familij, załogi zwykłéj ludzi z pięćdziesiąt, dwakroć tyle jeszcze zbierzemy ochotnika z wiosek klasztornych i miasteczka; działa porządne, prochu dosyć i kul dostatkiem, żywności zapas, wody studnie dostarczą, a na resztę sam Bóg.
— Ale przypuszczając, że Szwedzi podejdą, któż tém wszystkiém dowodzić będzie, kto pokieruje?
— Naprzód Bóg i Opiekunka nasza i Paweł Święty — rzekł Przeor.
Na te słowa lekki nieznaczny uśmiech przebiegł po ustach pana Pawła.
— Potém, kończył Kordecki, pan Stefan Zamojski miecznik Sieradzki, który tu w tych dniach przybywa z całą rodziną swoją, uchodząc od Szwedów i pan Piotr Czarniecki rodzony pana Stefana kasztelana Kijowskiego. Do dział mamy niemców dwu, jednego zwłaszcza zdatnego i znającego rzecz swoją, a niezgorszego człowieka. Spodziewam się także panów Zygmunta Moszyńskiego, Jana Skórzewskiego, Mikołaja Krzysztoporskiego i kilku innych dobrych żołnierzy; nikt też tu z założonemi rękoma siedzieć nie będzie.
— Ale Szwed nadejść może co chwila! dorzucił pan Warszycki.
— Tak! słusznie pan mówi! święte słowa jego! co chwila, powtórzył cicho Bogdański.
— Jam też niemal gotów! — rzekł Przeor.
— Jakto? jużeście to przypuszczali?
— Trochę, czekam na wodzów, zbieram żołnierza.
— Niepojęta rzecz! niepojęta! wykrzyknął pan Paweł wpatrując się w Kordeckiego — decyzją waszą słyszę i ledwie uszom moim wierzę. Ale gdy rozmawiać byłoby próżno.
— Zupełnie próżno! odparł wytrwale Kordecki
— Zatém dziéj się wola Boża!
— Dziéj się wola Boża! z westchnieniem powtórzył pan Bogdański.
A ja, mości przeorze — zawołał z szerokim dobrodusznym usmiechem Żegocki, przybywam z dwojgiem rąk zdrowych i służby moje wam ofiaruję; ręczę, że darmo chleba klasztornego jeść nie będę.
— Prosimy z nami i dziękujemy, Bóg wam to nagrodzi.
— My panie Stefanie, cicho szepnął stary Bogdański do Jackowskiego, zaraz po nabożeństwie zmykajmy ztąd, tak mi się widzi.
— Masz słuszność sąsiedzie, niéma tu czego długo popasać, nuż by nas tu Szwed pochwycił i do noszenia kul i muszkietów zaparli!
— Taki bezpieczniéj w domu!






II.

Trzeciego Listopada, przed chórem północnym, wszyscy zakonnicy zgromadzili się powołani przez Przeora, do wielkiéj sali zwanéj Definitorium; nikt z braci niewiedział powodu wezwania; wszyscy jednak z posłuszeństwem zakonném pośpieszyli w milczeniu i zasiedli miejsca swoje. Kilka lichtarzy z żółtemi woskowemi świecami, stały w pośrodku na stole przed krzesłem przygotowaném dla przełożonego; naprzeciw, na ścianie wisiał ogromny drewniany poczerniały krucyfix, u którego stóp bielała głowa trupia i dwie na krzyż złożone kości. Nie było to dzieło snycerza, ale ze cmentarza wzięta czaszka zżółkła i dwa nadbutwiałe piszczele. Pod krzyżem w złocistych ramach czerniała twarz łagodna Najświętszéj Opiekunki klasztoru. Na prawo i lewo w ciemnych drewnianych ramach, zawieszone ogromne płótna, okazywały wśród cieniów mało oświeconéj sali postacie świętych, zakonników i królów jak gdyby wyskakujące z zachmurzonego tła obrazów. Zdawali się oni należeć do tego zgromadzenia ojców, siedzących poważnie w stallach dębowych, tak nieruchomie jak posągi lub obrazy. Gdzieniegdzie zabłąkany promyk światła padał ukośnie na blade lica Paulina i otoczoną nimbusem twarz błogosławionego, zarówno je ożywiając. Cichość głęboka panowała jeszcze w wielkiéj sali, niekiedy tylko westchnienie, spadająca z różańca kościana paciórka, szmer cichéj modlitwy lub słowo z ust wymykające się, przerywały milczenie. Ojcowie powoli się schodzili jeszcze, starsi szli o kiju, prowadzeni przez professów, co raz to się otwarły drzwi, i który z zakonników wsunął się z hasłem zwyczajném po cichu wymówionem, zajmując miejsce oczekujące na niego.
Przeora i kilku starszych nie było jeszcze, a chwila oczekiwania na nich zeszła na rozmyślaniu, którego ciężkie dumy widać było po zasępionych twarzach braci. Nareście drzwi się otworzyły i xiądz Kordecki, powolnym wszedł krokiem, zajął miejsce swoje, ukląkł przed krucyfiksem, rozpoczynając ze wszystkimi modlitwę do Ducha Świętego.
Słychać było szmer upadających na ziemię kolan i cichy szept, jakby orzeźwiający dészcz wiosenny, zaszumiał po sali.
— Amen! powstali wszyscy: xiądz Augustyn Kordecki jaszcze chwilę z rękami złożonemi, z oczyma dźwigniętemi w niebo, choć usta miał zamknięte modlił się gorąco, duszą całą. Ojcowie oczekiwali by zszedł ku nim; w powadze, rozrzewnieniu niektórzy, poglądając na niego.
W tém podniósł się żywo, opromieniony, z pogodném czołem, z uśmiechem słodkim, otwiérając usta powitaniem zwykłém w zakonie i tak mówić zaczął.
— Kochani bracia, wezwałem was na radę, bo sam niemogę brać na barki moje wielkiéj odpowiedzialności, w okolicznościach teraźniejszych, kraju i świętego gniazda tego się tyczących. Niema już wątpliwości, że Szwed, który zalał całą Polskę i na naszą twierdzę Jasno-Górską się zbiéra: nie wiemy tylko dnia i godziny. Nie pytam was, bracia mili, czy tego miejsca powierzonego naszéj straży od półtrzecia wieku, bronić będziemy od napaści heretyków, bo to jest obowiązkiem naszym i wątpliwości żadnéj nie ulega, ale radbym zdania waszego zasięgnął o tém, czyli przystoi święty Obraz zostawić tutaj, lub ukryć go należy w bezpieczniejszém, w nieznaném schronieniu. Bronić się musimy i będziemy, do ostatniéj krwi kropli winni będąc przelać tutaj za Boga naszego i wiarę, za wierność królowi poprzysiężoną; ale któż wie? może Bóg niepobłogosławi usiłowaniom naszym, może niepodołamy obronie, może śmierć nas spotkać, a wróg opanować lub zniszczyć Jasną-Górę, godziż się by obraz wystawiony był, nie mówię, na jego razy, ale nawet wzrok urągliwy i szyderski? Mówcie więc bracia i radźmy w imie Boże. Naprzód wy ojcze Ignacy (Mielecki).
Ojciec Ignacy krzepki starzec z siwą włosów koroną, olbrzymiéj prawie postawy, pogodnéj twarzy ale surowego wejrzenia, skłonił się przełożonemu, spójrzał po braciach, jakby się wymawiał, że piérwszy głos zabiera i tak mówił:
— Bronić się heretykowi konieczna i piękna, umrzéć bodaj w obronie tego świętego miejsca, jak straży przystało, którą wódz postawił na ważném stanowisku; chlubnaby nam była. Podołamy walce bo nas Bóg-człowiek Odkupiciel nie opuści i Matka Najświętsza płaszczem łaski swéj osłoni. Nie znajdzie się tu pewnie ktoby radził poddanie sromotne. Prawda, że kraj cały pokląkł jako obłąkani Izraelici przed cielcem złotym, ale komuż jeśli nie nam, dać przykład wytrwania i dochowania przysięgi? Co się tycze świętego obrazu, o ile umiem słabym umysłem radzić i wnioskować, skryćby go należało wprzód niżeli wróg nadejdzie; skryć także srébra i drogocenne kościoła naczynia i ofiary, aby się niémi heretyk nie cieszył, jeśli Bóg na nas dopuści zniszczenie. Sami pozostaniemy świętego miejsca, do ostatka żołnierzem wiernym i nie wzdrygniemy się boju.
Przeciwko xiędzu Mieleckiemu oświadczył się ojciec Jan, wnosząc by w razie obrony obraz pozostał w miejscu, dla zagrzéwania ducha i opieki; dowodząc że kapłani i lud zarówno odważniéj bić się będą, widząc Orędowniczkę przy sobie i stojąc w jéj obronie.
Na co xiądz Mielecki odpowiedział, że bezpieczeństwo obrazu i miejsca pogodzić się mogą, gdyż o ukryciu prawdziwego wizerunku, a włożeniu na miejsce jego kopji zupełnie podobnéj, zakonnicy sami tylko wiedziećby powinni.
Po nim wezwany kaznodzieja xiądz Stradomski w podobny odezwał się sposób, ale obszerniéj unosząc się z zapałem, rad nieco wrażeniu, które widocznie czynił. Dodał on, że o miejscu ukrycia obrazu, dla krewkości ludzkiej, na wszelki wypadek, dwóch tylko ojców wiedzieć mają oprócz przeora i ci przysięgą winni się będą zobowiązać, że schronienia nikomu nie wydadzą.
Trzéj czy czteréj ojcowie z małą różnicą, powtórzyli zdanie piérwszych i nie rozszérzali się wcale; koléj przyszła na xiędza Piotra Lassotę, a ten w początku zaniemiał, lecz przynaglony od Przeora, jakby się obawiał powiedzieć co myślał, nieśmiało głos podniósł:
— Nie spieszę — rzekł, z myślą moją, bo złą być może, a przecież winienem ją, choćby grzeszną i ułomną, wypowiedzieć jaką jest we mnie. Przebaczcie mi więc ojcowie, jeśli waszego nie podzielam zdania, ani mi za złe bierzcie, że mam własne. Z wami razem skoro taka wola będzie starszych, gotów jestem ochotnie walczyć i ginąć, z radością życie niosąc nikczemne na ofiarę Panu Bogu mojemu, ale sądzę, że nie mnicha jest rzeczą walczyć i krew przelewać. Nam w udziale dostała się modlitwa, rozmyślanie, rozmowa z Bogiem i pokuta; miecz nie powinien dotknąć rąk zakonnika, nieprzystoi mu zbroja, a morderca dwakroć grzeszy, gdy jest posłannikiem Boga, który ma nieprzyjaciołom przebaczać i drugi policzek nastawić rozkazał. I nie naszą to rzeczą, i nie naszych sił sprawa, obronić twierdzę Jasnogórską od silnéj wprawnego i mocnego nieprzyjaciela napaści, winni będziemy krwi przelanéj, a cóż gdy się ona na nic nie przyda i tylko wroga rozjątrzy? wezmijmy więc skarb nasz jedyny, obraz święty na ramiona ubodzy, pieszo, z krzyżem w ręku wynijdźmy ztąd, zostawując skarby ludziom co do nich przywiązują cenę, a sami schronimy się do Głogowa lub innego jakiego klasztoru na Szląsku.
Gdy to mówił xiądz Lassota, a mowa jego zdawała się jednać sobie chętne przyjęcie u niektórych braci, Przeor powstał:
— Prosiłem rady: jako szczérą a z serca pochodzącą, przyjmuję ją wdzięcznie, rzekł, ale się na to zdanie wasze zgodzić niemogę. Zakonnik w potrzebie walczyć, i bronić świętości powinien, a nie poddawać się nieprzyjacielowi wiary. Mamy tego dowody w ustanowionych przez świętych założycieli, Zakonach Rycerskich, które ore, corde et ense pracowały na zbawienie swoje i ludów; mamy tego przykłady w piśmie świętém i w dziejach mężów, których orężowi błogosławiło niebo. Przysięgaliśmy wszyscy jako obywatele kraju naszego, na wierność królowi Janowi Kazimierzowi, nie godzi się nam łamać i lekce ważyć przysięgi. Mamyż, gdy na nas oczy kraju całego są obrócone, gdy wszyscy wyglądają ztąd cudu aby się nim pokrzepić, ustąpić ocalając życie, a zostawić miejsce święte jako gniazdo próżne, na łożysko heretyckiéj gawiedzi, by je niezastygłe jeszcze, bluźnierczą mową i sromotnemi czyny splamili? Święty to obraz, święty stół, bracia moi, ale uświęcona nim przez wieki Jasna-Góra, równie dla nas drogą być powinna. Tu walczyć, tu stać, i tu jeśli wola Boża, zginąć nam przystoi.
Xiądz Piotr Lassota skłonił głowę i nic nie odpowiedział, a dalsi ojcowie wotowali raczéj za przeorem, niż za nim. Kilku tylko jeszcze, z innych powodów, przypominając słabość miejsca, niedostateczne środki obrony, radzili wytargować sobie jak najkorzystniejsze warunki u Karola Gustawa, posłać wcześnie do Wütemberga, do Horna, do przyjaznego dawniéj miejscu świętemu Wejharda i przewlekając poddanie, czekać dalszych wypadków.
Gdy głosy zebranemi zostały, okazało się, że znaczna większość była za ukryciem bezpieczném a niezwłoczném obrazu świętego i za obroną do ostatka Jasnéj-Góry. Z radością widoczną obliczył je przeor i przemówił jeszcze dodając ducha mniejszości:
— Wiary! wiary! wiary! potrzeba nam; o nią prośmy tylko, o nią błagajmy, módlmy się o nią, a zwyciężym. Samson szczęką oślą pobija Filistynów, Dawid maluczki kładzie trupem Goljata olbrzyma, bo z nimi jest duch Boży; — nie zawsze siła tylko przemaga, zwycięża! z kim jest Bóg. Mamy wielkich Orędowników w niebiesiech, a choć grzeszni, w chwili gorącéj modlitwy, podniesiem głos by nas usłyszał Ojciec. Wiary tylko, wiary silnéj, wiary niepożytéj i potężnéj. A nawet po ludzku już rachując i nielicząc posiłków anielskich, które to święte miejsce otaczać będą; czemużby twierdza tak mocna, budowna, w przybory wojenne obfita, w żywność zasposobiona, staćby i wojskom wielkim opierać się niemiała? Widzieliśmy przykłady u nas zamków i grodów, które cierpliwością i wytrwaniem dziesięćkroć silniejszego napastnika przemogły. Inna jest napadać a bronić. Jeśliśmy my nie wojownicy, znajdą się wodzowie biegléjsi, co nam rady i przewodnictwa nie odmówią, znajdą się posiłki, byle wiara była!
Domawiał tych wyrazów, gdy do drzwi Definitorium zapukano. Profess Rudnicki otworzył je, poszeptał cóś z cicha i zbliżył się do przełożonego.
— Stróż od bramy przyniósł to pismo, pilne jak powiada, żebraczka Konstancja mu je podała, jéj zaś konny jakiś pod mury podjechawszy rzucił ze zleceniem, aby je natychmiast do przeora zaniesiono.
Xiądz Kordecki rozwinął zbrukaną kartę i odczytawszy rzekł powolnie:
— Nowe to potwierdzenie wieści o zbliżaniu się Szwedów i zamiarach ich na Częstochowę. Ktoś to przyjazny nam, znać z kwarcianych, czy z innego polskiego żołnierza, umyślnie oznajmienie to przysłał. Ręka i styl nieznajomy, ale myśl poczciwa.
I począł czytać po łacinie w te słowa:
Szanowni Ojcowie!
Rzeczą jest niezawodną, że postanowiono już uderzyć na Jasną Górę, i piérwszéj wycieczki spodziewać się możecie najdaléj w pięć lub sześć dni po odebraniu téj wiadomości. Wyznaczony do tego hrabia Wejhard Wrzeszczewic katolik, niegdy opiekun i dobroczyńca klasztoru waszego, ale Szwedowi przyjazny, który od razu może gwałtownych nie użyje środków; lecz jeśli mu się nie uda zająć twierdzy, znaczniejsze siły podesłane będą. Nie traćcie nadziei pora opóźniona nie do wojny, z Polaków nikt na Jasną Górę się nie porwie, zamknijcie się co najrychléj, nie wpuszczajcie tylko pewnych i znajomych, a resztę Bogu powierzcie.
List ten podpisany był tylko trzema krzyżykami. Słuchali czytania jego ojcowie spokojnie, aż xiądz Ignacy Mielecki się odezwał.
— Jeśli hrabia Wejhard wysłany zostanie, nic nam złego zapewne uczynić nie zechce; znany to przyjaciel zakonu i czciciel świętego obrazu; imie jego w xięgach ofiar nie jeden raz zapisane; miałżeby chcieć łupić co zbogacał, znieważać co czcił?
Bóg to wié, rzekł Przeor, a ostróżność nie zawadzi; tym czasem dziś jeszcze pójdziemy poklęknąć przed obrazem, który już jutro w Częstochowie znajdować się nie będzie. Ojcowie strażnicy, co za nim pojadą wyznaczeni będą po chórze północnym, ja sam go wywiozę do bezpiecznego miejsca z niemi; drudzy zabiorą srébra klasztorne, które w stawie zatopić wypadnie pod miasteczkiem. Mieszczanin tam jaki oko na nie mieć może. Resztę klejnotów naszych zatopiemy dziś jeszcze. Ludzie z wiosek klasztornych, z Krowodrzy, Grabowki, Lgoty, Dzbowa w części już sprowadzeni, nad rankiem i koło południa zresztą pośpieszą. A teraz kończmy jakośmy zaczęli, z Bogiem, modlitwą.
Na tém skończyła się narada i nazajutrz rano, choć nikt nie wiedział o podróży Przeora, o uwiezieniu obrazu, choć nic nie zmieniło się w kaplicy i nabożeństwie, a obcy zamiany by poznać nie mogli; prawdziwy wizerunek Częstochowski daleko był już od tego miejsca, na którém kilkaset lat przebywał; w jego zaś ramach, sukience i klejnotach, kopia zupełnie podobna, jakich zawsze kilka w pogotowiu miano, zawieszona została. Srébra klasztorne zamknięte w beczki, utopiono w stawie tejże nocy.





III.

Ruch wielki panował do koła klasztoru; odżywać zdawała się okolica, ale nie było to dawniejsze, swobodne, pobożne i wesołe życie, jakiem się uśmiechała Częstochowa; inne wcale je zastąpiło: — dziś wszyscy jadący do twierdzy twarze mieli posępne, wzrok zafrasowany i niespokojny, śpieszyli i oglądali się, spotykając witali milczącém skinieniem głowy lub przemawiali do siebie półgłosem. Od miasteczka ciągnęły ładowne wozy napełnione żywnością, groźnie warcząc odzywał się obudzony młyn prochowy; z sąsiedztwa zwożono zboże, oręż, kule, ołowie i zbroje stare, lud z wiosek powolnie zbierał się do wrót i zapełniał dziedzińce. Tu mnisi sami jeszcze prawe rozporządzali co było potrzeba na wypadek oblężenia, które przewidywano; ku bastjonom ciągniono działka, smigownice i organki, wożono kule, kamień i belki; po kortynach zamurowywano niepotrzebne otwory, podwajano słabą murów grubość, w niektórych miejscach wrzątkiem zastygające rozrabiając wapno; z tarcic i brusów wmurowywano blankowania nowe.
Na wysokiéj świeżo po pożarze odnowionéj wieżycy, straż czujna odzywała się niekiedy otrąbiając i dając znak, że wartuje. W podwórcach gospodarowali, kręcili się zakonnicy, do tego rodzaju pracy nie zwykli, ale oddający się jéj gorąco; — jedni przyjmowali co przywożono i składali na wcześnie przygotowane miejsca, drudzy wydawali ze składów stare zapasy wojenne, dawne przybory i rynsztunki, które rdza, wilgoć i długi spoczynek nadwątlił.
Dziwny to był widok tych mnichów, z ciekawém okiem a niewprawną dłonią podejmujących zbroje ciężkie, hełmy od rdzy zczerwieniałe, berdysze wyszczerbione, siekiery i topory wojenne, żelazne łuskowe pancerze i kopje, których drzewce robak potoczył; — liczących kule nagromadzone kupami, chodzących około dział i muszkietów. Czeladź klasztorna oczyszczała uzbrojenia, płatnerz je sprowadzony z Olsztyna naprawiał zaraz, dotaczano rzemień, przyszywano sprzążki, zabijano gwoździe, toczono szable.
Lud tym czasem, który był wyznaczony do obrony świętego miejsca, poglądał na te przygotowania okiem posępném i zdumioném; od pługa świeżo, od brony, od motyki przechodząc w szeregi wojowników; nie oswoił się jeszcze z nową pracą, nie wierzył zmianie.
Janasz Węgrzyn jeden z tych awanturników co raz porzuciwszy ojczyznę, a z wojny uczyniwszy sobie rzemiosło, włócząc się po Bożym świecie, zarabiając krwią nażycie: — wybierał zdatniejszy lud i rozporządzał nim razem z xiędzem Mieleckim, mnichem dzisiaj, a dawniéj wojakiem, któremu przypomnienie piérwszego stanu smakowało, choć uczucie to grzeszne od siebie odpychał. Jednych odłączano do posług klasztornych, drugich co ochotniéj brali się do tego, naprędce obeznawano zaraz z orężem i obowiązkami, jakie spełniać mieli. Ukazywano im miejsca, dawano w ręce oręż, a niektórzy przywdziawszy ciężkie zbroje, spoglądali na siebie z dziwnym zdumienia uśmiechem. Ojciec Stradomski kaznodzieja, wszystkim tym nowozaciężnym, wyniosł po szkaplerzu i po obrazku Najświętszéj Panny, gorącą ich mową zagrzawszy, dodając otuchy obietnicą, że i sami wespół z niemi walczyć będą, a płacę zapewniając dostatnią.
Wśród tego tłumu postaci rozmaitych i dziwnie z sobą sprzecznych, wśród zjeżdżającéj się co chwila licznéj ślachty, która tłumoczki swe do zabudowań klasztornych przenosiła, wśród niezwykłego w ciszy zakonnéj kwilenia dzieci i głosów kobiecych; uderzała przemykająca się tu i ówdzie ze śmiechem, z pociesznemi powitaniami i żartami, siara niewiasta w żebraczem odzieniu, dobrze znana mieszkańcom Częstochowéj. Zwano ją po imieniu tylko Konstancją, a lud prosty dla pozoru może, może ze swawoli mianował ją zwykléj Kostuchą. Istny to też był skelet, na którym tylko wyżółkła, trzymała się skóra, osobliwszą siecią marszczków pokryta. Wysokiego wzrostu, chuda, nieco przygarbiona, z kijem w ręku, z płachtą szarą na głowie, w odartym sieraku i chustach pooplątywanych na ramionach, z torbą pustą na plecach, godłem stanu, — Kostucha, tego co ją raz piérwszy zobaczył, uderzała wyrazem twarzy zeschłéj, bladéj, a ożywionéj jakby obłąkanym uśmiechem, który jéj nigdy nie opuszczał. Czarne oczy ogniste z pod brwi siwéj błyskające, od tego śmiechu wiekuistego otoczyły się promienistemi fałdami rozchodzącemi do ust i na czoło. Gęba bezzębna, na wpół otwarta, śmiała się także, a nos prosty i niewielki, poruszał przy tém z całą twarzą, drgającą i jakby konwulsyjnemi wykrzywiającą się ruchy. Kilka kosmyków siwych włosów, wymykały się z pod płachty i na skroń spadały. Ruch żebraczki nad wiek jéj był żywy, głos donośny, a wśród poskoków, śpiewów i chichotania, z jakiemi ją zawsze widywano, coś smutnego się przebijało, cechującego obłąkanie, owoc wielkiéj przecierpianéj boleści. Nie była wszakże szaloną; pamięć, przytomność, przebiegłość nawet i dowcip jéj pozostał; ale ten śmiech okryty łachmanami i zgrzybiałością, zdawał się wyrobionym siłą, wywołanym postanowieniem jakiemś. Zwykłem jej mieszkaniem były kramiki pod murami klasztornemi, w których noc spędzała latem i zimą, na garści słomy. W wielkie mrozy, czasem ją kto miłosierniejszy z mieszczan okrył starym kożuchem, czasem do chaty zawezwał: we dnie jak na brzask stawała u drzwi kościelnych; tu lub w kruchcie modliła się na ogromnym drewnianym różańcu z nadzwyczajnem przejęciem i gorliwością, nigdy się o jałmużnę nie przypominając nikomu. Najczęściéj grosz jéj rzucony, inny żebrak pochwycił, Kostucha tylko się na to uśmiéchała; bo kawałek chleba zawsze miała przy furcie, a o resztę zdawała się niedbać. Jak skoro skończyło się nabożeństwo, wziąwszy kij szła pod kramy, do miasteczka lub na cmentarz śpiewając, skacząc czasem i chętnie zawiązując z każdym rozmowę, któréj pragnęła, którą lubiła. Znała tu wszystkich, bo od lat kilkudziesięciu siedziała pod murami twierdzy, i nikogo nie było, coby się z jéj żartów nie uśmiechnął, coby na powitanie jéj nie odpowiedział. Przy ludziach zawsze się tak dziwnie okazywała wesołą; mówiono wszakże, iż gdy samą została, gdy sądziła, że na nią nikt nie patrzał, siedziała posępna, płakiwała nawet; ale skoro na nią padło ludzkie oko, natychmiast poczynała piosenkę i otwierała usta na uśmiéch swój zwykły.
— A z tobąż Kostucho, co będzie, spytał Janasz Węgrzyn, gdy się ku niemu zbliżyła, może i ty nam tu kule nosić pomożesz?
— Zobaczemy, odparła kłaniając mu się nizko a szydersko; niechce mi się opuszczać moich pałaców, i choćby wojsko szwedzkiego Chana nadciągnęło, ja sobie zostanę, siedzieć będę jak siedziałam pod murem.
— Ba! a kule?
— Mnie one nie wezmą! ho! ho! widzicie skórę mam twardą i kości nie miększe! Będę zbiérała je jak orzechy i odnosiła wam; bo w klasztorze, żeby ich tylko nie zabrakło.
— Hę! to i wy myślicie, że się Szwedzi na klasztor pokuszą?
— Jak dziś dzień; i czekam na to jak kania dżdżu. To to będzie harmider! buch! bach! dzwony sobie, armaty sobie, waćpanowie sobie — aj — aj! muzyka także, aż miło! bal! bal! A nasza Najświętsza Panna z góry stanie w obłokach i jak skinie białą rączką — już po Szwedach — jak wymiótł.
— Chwała Bogu! dobrze nam prorokujecie!
— Komu dobrze, a komu licho! cicho szepnęła Kostucha.
— No! alboż co! spytał Janasz z wejrzeniem na wpół żartobliwém, na wpół niespokojném.
— Bo was taki Janaszu, kochanie moje, kulka nie minie!
— Patrzcie jaki mi z tego obdertusa prorok!
— Cha! cha! zaśmiała się Kostucha, a jak się uląkł; jak pobladł!
— Ja? ja? odparł Węgrzyn prostując się i spluwając pogardliwie — to się po mnie nie pokaże! żebym babskich proroctw słuchał!
— Kochanku Węgrzynie od złotéj Bani przynajmniéj się wyspowiadaj zawczasu, bo cię święty Piotr nie puści na piwo do Abrahama, a słychać, że ono lepsze jeszcze niż Wareckie.
To mówiąc Kostucha rozśmiała się, i zaczęła skakać przed Węgrzynem, dziwne robiąc krygi, od ust posyłając mu pocałunki, kłaniając się, chichocząc. Janasz spuścił głowę, niby nic nie uważał, ale sposępniał widocznie.
Od niego poszła żebraczka do jakiegoś chłopaka, który obracał muszkiet z obawą i niezgrabnością, zbliżyła się, pokłoniła mu i poczęła go musztrować. Chłop na widok tego dziwowiska gębę szeroko roztworzył, a Konstancja korzystając z zagłupienia parobka, jęła mu szybko dawać nauki o strzelbie i wojaczce.
— Bo ty nie wiész, odezwała się groźnie, że ja jestem półkownikiem regimentu Bosaków. Flinta na ramię — ale nie tak jakbyś cepisko trzymał! słyszysz nabijaj! celuj! pal! a pamiętaj serdeczny mój, jak będziesz strzelał do Szweda, to go nigdy nie bierz na cel w piersi, bo u niego żebra mosiężne, a ramiona żelazne i łeb kamienny, zawsze rychléj mierz w obwisłe brzucho i we flaki, to go zwalisz pewniusieńko, bo u niego całe życie w kałdunie. Szwed też, żebyś wiedział kochanku, ma ręce słomiane. Kiedy zechce bić, nastaw mu się tylko, a nie poczujesz razu, byle śmiało.
W tem nadszedł xiądz Mielecki, a żebraczka ustąpiła śmiejąc się jeszcze i powitała go:
— Chociaż ja półkownikiem jestem, a to hetman, widzisz gburze, skłoń że się jak przed wodzem.
— Ej stara! stara! że też ciebie jeszcze trzymają się żarty!
— Prawda ojcze! wzięły się mnie gdyby pijawki i puszczać nie chcą! Cóż robić! aby daléj! Czołem panie hetmanie, pójdę daléj oglądać wojsko wasze.
I wywijając kijem jak muszkietem posunęła się w podwórze ku przybywającéj ślachcie.
— Sługa jaśnie wielmożnego pana, odezwała się z przysadzistym ukłonem do łysego ślachetki, który wózkiem przybył i nigdy podobno takiego tytułu nawet od ludzi swoich na wsi nie słyszał.
— Poczekaj, moja kochana, poczekaj, odparł przyjezdny, worek zapakowany, dam ci późniéj jałmużnę.
— Bardzo dziękuję jaśnie wielmożnemu panu, za dziesięć lat będę się stawić po nią.
To powiedziawszy, poskoczyła ku bramie chyżym krokiem, zaczepiając po drodze każdego, słowem, gestem, ukłonami, wymknęła się na most i znikła.
Właśnie w téj chwili znaczny pociąg i orszak liczny wjeżdżał w podwórzec; byli to ludzie i konie pana Piotra Czarnieckiego, który oddawna oświadczył się Przeorowi, że gdy niebezpieczeństwo przyjdzie i on stawić się do Częstochowéj nie omieszka; jakoż dotrzymał słowa i z pocztem porządnym, z zapasem dla niego potrzebnym, ściągnął do klasztoru.
Był to godny brat wielkiego Stefana; toż samo w nim męztwo, jedna wytrwałość, jedna prostota obu; ze ślachtą i prostym ludem łagodny i miękki, serdeczny brat i ojciec, z panami czasem opryskliwy i nieco dumny, a wysoko podnoszący głowę: zresztą przedewszystkiem żołnierz i jak żołnierz niepatrzący jutra, chętnie czyniący ofiarę z mienia i krwi własnéj, wesoły zwłaszcza w boju, lubiący pracę, w spoczynku łatwo się nudził: pobożny duszą, ludzki, towarzyski i braterski, nawet z twarzy miał nieco podobieństwa do pana kasztelana Kijowskiego, tylko zawczasu obłysiał, co mu powagi dodawało, a brodę podgalał. Strojem jego, szaraczkowy kontusz, burakowy żupan z wyszarzanéj jedwabnicy, szabla stara i doświadczona na rzemiennym pasku klamrą spiętym, na głowie czapeczka ze skóry przeszywana gęsto, jakiej pod hełm używano, tak że tylko na nię wdziać żelazo, pancerz opiąć i gotów do boju. Jechał sam konno, za nim czeladzi kilku, a wozy skórami okryte, po cztery i po pięć koni, ciągnęły prowizje potrzebne, które się w domu znalazły, a w Częstochowie przydać się mogły. Ledwie ujrzeli go xięża i rodzony jego xiądz Ludwik Czarniecki, zaraz pośpieszyli przybywającego witać. Xiądz Mielecki znalazł się najbliżéj.
— Otóż i mnie macie, rzekł wesoło z konia zsiadając i czapeczkę zdejmując pan Piotr — jak mnie widzisz tak mnie pisz; nie wiele zdużamy, ale co podołamy to wasze i z całego serca przychodzę dzielić z wami, jaką Bóg zdarzy, złą czy dobrą dolę. Ja, trochę czeladzi do flinty sposobnéj, kilka wozów rupieci, ot cały przybytek.
Bóg wam zapłać waszą nad biédnemi mnichami litość i pomoc, którą świętemu miejscu przynosicie, rzekł z ukłonem ojciec Mielecki — wielki to przybytek jedno serce mężne i dwoje rąk dzielnych!
— Każcie mi tam gdzie jaki kątek dla mnie i moich ludzi wyznaczyć, odparł ściskając brata pan Czarniecki, ja tym czasem pośpieszę Hetmana naszego powitać.
— Kogo? spytał ksiądz Ludwik.
— A jużciż nie kogo, tylko xiędza przeora, poczciwego Kordeckiego, bene nominatum, bo i od korda być może, et a corde i piérwszym pokierować potrafi w obronie tego przybytku, a drugie ma, daj nam Boże wszystkim.
Tych słów domawiał, gdy xiądz Przeor pośpiesznie naprzeciwko niemu dążący, by pożądanego powitać gościa, stanął przed nim.
— Witajże nam, cny obrońco Częstochowéj!
— Do nóg upadam xiędza Przeora dobrodzieja — paratus jak mnie widzicie, z dłonią i szablą na usługi klasztorne się stawię. Odebrałem listy wasze, i co się zebrać mogło w posiłek przywodzę, primo attamen se ipsum.
— A to nam najdroższa, bo afektu dowodzi ku świętéj kraju Patronce i tym progom, i dla sług jéj niegodnych. Rozgoścież się szanowny panie w naznaczoném wam mieszkaniu i gospodarujcie tu, jak u siebie.
Pro primo, ojcze a dobrodzieju, gdzież jest moja cela?
— Panu Stefanowi Zamojskiemu, który dziś niechybnie ma przybyć z żoną i synem, naznaczyliśmy najobszerniejsze mieszkanie, a dla Pana w klasztorze samym, za klauzurą, gościnny pokój obszerny także i wygodny.
— Mnie o to nie idzie, ojcze mój kochany, przerwał pan Czarniecki, dziękuję wam bardzo za troskliwość, ale gościnny pokój wasz znam i przyjąć go nie mogę. Pamiętajcie, że to nie gościa i nie brata pana kasztelana mieścicie, ale żołnierza, któremu być potrzeba jak najbliżéj murów, aby i w chwili spoczynku, ucho miał na nie i oko. Dajcie mi siaką taką ciupkę przy węgle murów, to dopiéro mnie ucieszycie, bom ja tu nie przyjechał roskoszować się, ale pracować z wami i dalipan od serca.
— I z téj celi do murów niedaleko, rzekł z rozrzewnieniem przeor, zajmujcie ją proszę bardzo, gdzieindziéj byłoby wam niewygodnie.
— Kto teraz, ojcze, teraz o wygodzie myśli, byle gdzie głowę położyć na chwilę i po wszystkiém; jeśli mi chcecie łaskę uczynić, lokujcież mnie jako sam proszę, przy murach, przy murach.
— Tam są tylko liche izdebki, a hałas gawiedzi.
— Tegoż mi potrzeba, oko mieć będę, stawcie mnie gdzie w narożniku.
— A kule szwedzkie, jeśli Bóg nas niemi nawiedzi?
— O! znam ja grubość Częstochowskich murów i spokojny jestem o to, zresztą wszakże mi idzie, żeby być jak najbliżéj kul, a zatém tak! tak! na dole w baszcie!
— Chcecie tego na prawdę? spytał Kordecki.
— Ani ustąpię od tego!
— Więc wola wasza, ojcze Ignacy każcie oczyścić izbę — czyńcie jak się wam podoba! a teraz, powiedźcież mi, jakie wieści, co słychać?
— Stare! stare! Szwed dobywa Krakowa, już mu jednéj stolicy niedosyć, może go i dostał do tych por, rzekł z westchnieniem głębokiem pan Piotr, miałem pismo od Kaszlellana, źle ominuje, źle! Kraków wezmą, chodzi już tylko oto, by dobre artykuły wytargować.
— Król jeszcze na Spiżu?
— Dotąd i ani myśli ruszać! dokąd? z kim?
— A na nas tam nie mierzą?
— I owszem, wiem z pewnością, że lada godzina jakiś się oddział tu wybierze, naradzają się tylko (od swoich to mamy) kogo naprzód expedjować; zda się, że poczną od politycznych traktacyi i katolika tu wysforują, byleby się tylko wkręcić, pod pozorem wzmocnienia presidium twierdzy. Myślę, że Wejhard podejmie się tego i pokłoni Częstochowie lisią czapką...
— Wola Boża, niech przychodzi kto chce, jesteśmy już spokojni, obraz (rzekł Przeor cichuteńko) na miejscu bezpieczném, sreberko także, a my mając garść ludu i pomoc w takich mężach jak wy i pan Stefan Zamojski, opiekę w Matce naszéj, nie zlękniemy się. I traktować potrafiemy i bić się, ad omnia parati.
— Jeszcze nie przybył pan Miecznik?
— Niema go, ale dziś być musi. Ślachta już gnana panicznym strachem gromadzi się do nas, i za to dzięki Bogu, więcéj głów i więcéj rąk mieć będziemy. Dzisiaj powitaliśmy pana Żegockiego, Zygmunta Moszyńskiego i kilku innych; każdy z sobą przynosi więcéj niż najdroższy skarb, bo męztwo i wiarę w to, że się Częstochowa ostoi. Nawet pan Alexander Jaroszewski z Lubidzy. Żonę tu swoją pobożną a świętą niewiastę i z dziećmi przysłał, pewien ich bezpieczeństwa. I zdarzy Bóg, nie damy się.
— Nie damy się, powtórzył wesoło Czarniecki oglądając po murach i po dworcach pełnych ludu krzątającego się dokoła, pełnych wrzawy, gwaru i stękotu oznajmującego wielkie przygotowania.
— A widzę nie spicie xięże przeorze, rzekł, bo tu istotnie jak na Zamku, przybor do wojenki, aż serce rośnie.
— I dziś, dzięki Bogu, odpowiedział xiądz Kordecki, oczy wznosząc w niebo łzą zroszone, byleby przybył pan Miecznik, w zupełnéj staniemy gotowości. Mam z górą stu sześciudziesięciu już ludzi, nie licząc nas zakonników i ślachty, która na dowódzców się wybierze, nie licząc czeladzi i posługaczów klasztornych: działa na miejscach, tylko je poświęcić, kule i prochy pod ręką, a dla rozweselenia serc frasobliwych, exhilarandi gratia i kapella klasztorna swoję broń sztyftuje. Bo jak poszcząc przykazał nam Chrystus twarz mieć wesołą: tak i tu ciężką a smutną spełniając powinność, pełnić ją potrzeba z twarzą rozjaśnioną. Ale my tu stojemy, rzekł opamiętując się Kordecki, a ja nie gościnny gospodarz, nie proszę pana spocząć, wnijdźmy więc jeśli łaska.
— Jabym raczéj mury chciał opatrzyć! rzekł pan Czarniecki żwawo, wąsa sutego kręcąc.
— Na to będzie czas jeszcze, bo nieprzyjaciel, spodziewam się, tak zaraz na kark nam nie spadnie. Chodźmy więc słusznego zażyć odpoczynku.
Skłonił się pan Piotr i wziąwszy pod rękę przeora, razem wsunęli się do klasztornego gmachu: gdy tym czasem ludzie i czeladź wozy odprzęgali i manatki znosili do baszty, którą sobie Czarniecki obrał na mieszkanie.





IV.

Nad wieczorem przyjechał spodziewany miecznik Sieradzki pan Stefan Zamojski z żoną i synem młodym chłopcem, wyrostkiem, Stefanem także. Nie należał on, jakby z nazwiska sądzić można, do rodziny Zamojskich, już podówczas ze ślachty do magnatów przechodzącéj, do Jelitczyków, potomków Florjana Szarego, których wielki Jan wwiódł za sobą na Senatorskie krzesła, między familje dawniéj pańskie, ale nie tyle może zasłużone co oni. Pan Miecznik choć z nazwiska Zamojski, całkiem innego był rodu, bo u nas ród oznaczał zawsze raczéj herb niż nazwisko; on opowiadał o pochodzeniu, świadczył o krwi związku, a przyjęcie do niego, było przysposobieniem do familji. Zamojscy Sieradzcy byli herbu Poraj, a pan Miecznik mieszkał w dziedzicznych dobrach Strzelczu. Jak pan Czarniecki kasztelan Kijowski, który sam będąc przodkiem (niestety! bezdzietnym!) przesławnych dygnitarzy między antenatami nie liczył; pan Stefan był całą gębą ślachcic tylko, otoż fortunka piękna, imię uczciwe i kolligacje mogły go popchnąć i wyżéj. Nie piął się wcale na pana, woląc być sobie dobrym ślachcicem, niż ladajakim podpankiem. A był to człowiek, co w swoim wieku za typ ślachcica mógł uchodzić.
Rzekłbyś, że się urodził do konia i szabli, tak mu łatwo przychodziło wszystko, co się tknęło rycerstwa, tak od młodu, instynktowo, nim się wyuczył, już zda się umiał swoje rzemiosło wojaka; nie było konia któregoby nie dosiadł, szablicy, coby nie świstała w potężnéj jego dłoni, zbroi coby mu zaciążyła na barkach. Służył w wojsku i wyszedł z niego nie tylko żołnierzem, ale wytrawnym dowódzcą; poznał wszystkie gałęzie sztuki wojskowéj, namiętnie ją polubił i długiémi wieczory nie było mu księgi milszéj nad rozprawy de re militaria, nad traktaty o Archelji i tym podobne pisma. Ale zdjąwszy zbroję, rolnik z niego i gospodarz wyśmienity, nie na sposób pana Pawła Warszyckiego, który w gospodarstwie grosz tylko widział, ale z potrzeby pracy, z zamiłowania wioski i roli. Lud kochał i był od niego kochanym jak ojciec. A choć trzymał wszystkich w ryzie, każdy mu oddawał sprawiedliwość, że nigdy nawet pospieszném słowem, niesłusznie nie zgromił. Prawo znał także na palcach i czyś go zaczepił z kanonicznego, czy z rzymskiego, czy z krajowego, czy nawet z Saxona, nie wywiódł go w pole lada kauzyperda. Nie lubił wprawdzie pieniactwa, bo mu święta zgoda nad wszystko była miłą, ale czuł to, że jako obywatel kraju, prawa jego znać był powinien. A w życiu codzienném acz poważny i umiejący okazać, że znał godność swoją, przyjacielski był i miły, że się bracia ślachta Sieradzianie posiekaćby za niego dali. Miał tylko jedną wadę, jeśli się to owemi czasy wadą nazwać mogło, a z niéj jeszcze u ludzi na chlubę sobie zarabiał; był wymowny, lubił sam przysłuchiwać się swoim figurom retorycznym i chętnie może do zbytku prawił oracje, byleby się zręcznostka nadarzyła. Wymowa jego była wyszukaną i najeżoną przypomnieniami, to też jéj kwoli spisywał w swéj księdze co tylko piękniejszego w tym rodzaju spotkać mu się trafiło. Tu był niewyczerpany, nieprzebrany, nieprzesłuchany, ale też byle pogrzeb, byle chrzciny, oddawanie marcepanów, przyjmowanie panny, zamiana pierścieni; dobijano się o niego w całéj Sieradzczyźnie, ba i z dalszych stron, tak mu łatwo było ex abrupto mowę przednią powiedziéć.
Postać malowała człowieka: ogromny, barczysty, pleczysty, silny jak żubr, z włosem czarnym, z wąsem potężnym podkręconym ku górze, płeć miał białą i rumianą, oko pełne a ogniste, czoło podgolone wysoko; głowę nosił do góry, chętnie w bok się ręką podpierał, a kiedy kroczył, to z taką powagą i z taką razem grzecznością i przymileniem, że znajomi i nieznajomi witali go czapką i uśmiéchem, od razu, na piérwsze wejrzenie, będąc już dla niego dobrze uprzedzeni. Lubił się pięknie ubrać, i nikt nadeń w okolicy nie nosił wykwintniejszych kontuszów, taratatek, katanek, węgierek, lamowanych, bramowanych, guzami i pętlicami strojnych, nikt piękniejszych nie miał czapek, szabel i siądzeń na konie i rzędów i zbroi. Bodaj sam jeden był w domu, zawsześ go zastał czysto i starannie ubranym; a kiedy w pole lub na polowanie, (był i myśliwy dobry) na bułanym jechał stępaku, to choć rząd był z rzemienia, ale węgierski i misterny, i było co na niego popatrzéć.
Takim to był pan miecznik Sieradzki, który raźno w dziedzińcu zsiadłszy z konia, otrząsnąwszy się, skierowawszy żonę, jéj dwór i syna ku wskazanemu mieszkaniu, sam żywym krokiem wśród szeptów przytomnych, pospieszył do klasztoru. Na pół korytarza powitali go xiądz Ignacy Mielecki i Piotr Lassota, i tuż stante pede poczęły się długo trwać grożące mowy obustronne, gdy pan Piotr Czarniecki, z księdzem przeorem nadchodząc je przerwali; szli także naprzeciw Miecznika.
Nie mógł tak uroczystéj opuścić okazji pan Zamojski i ucałowawszy rękę dostojnego Przeora, rozpoczął ore facundo przywitanie, kto wié czy trochę w drodze nie przygotowane?...
Stat sua cuique dies, przewielebny Przeorze dobrodzieju! na mnie też przyszedł szczęśliwy dzień, w którym na rozkazy wasze, do obrony tego miejsca świętego przybywam i staję clam et aperte, directe vel indirecte walczyć gotów. Cum sua non insaniat hostilitate Szwed jeszcze, czas właśnie durum contra durum postawić, przeciw napastnikowi zawziętemu, męztwo niepokonane. Dies albo notanda lapillo, dzień szczęśliwy mi i pamiętny, w którym w szeregi obrońców tego miejsca totum per orbem wsławionego, zapisać się mogę. Adsum, ojcze przewielebny, acz czuję, że wzywając mnie, wielki zaszczyt małemu uczyniłeś człowieczkowi. Za jedno tylko zaręczyć i poprzysiądz mogę, że jeśli się Bogu podoba, powołać nas ad arma: pallor in ore, mucies in corpore nie postaną, a męztwo pobożność, pobożność męztwo krzepić i umacniać będzie. Tak jest, si totis campis fulcerint hostium signa, my z garścią inpavidi staniemy przeciwko nim, a głos twój przewielebny Przeorze! będzie nam fax et tuba do szczęśliwéj wiktorji i tryumfów.

Tempus erit nec enim me fallunt omina quando.

......Byłby mówił dłużéj zapewne, ale xiądz Kordecki widząc już na co się to zanosi, uściskał go zaraz, zagadał i zapoznał z panem Czarnieckim. To poznanie o mało nowéj nie sprowadziło oracji, bo pan Miecznik, brata sławnego Kasztelana Kijowskiego chciał godnie powitać i począł już:
— Kogoż to oglądają szczęśliwe oczy moje?...
Ale mu nie dano dokończyć, wmieszali się przytomni i na chwilę markotnego z przerwanego wylewu elokwencji, wiedziono do przeorskiéj celi, gdzie lekki posiłek wieczorny był już przygotowany. Nie wszyscy zebrali się tu goście, kilku tylko przedniejszych, resztę zaś ojciec podprzeor i inni, traktowali w refektarzu poufaléj i dla nich samych miléj, bo jakkolwiek wszyscy byli bracia szlachta, ale panowie Zamojski i Czarniecki, jeśli nie re to nomine trochę imponowali.





V.

Dzień ósmy Listopada upłynął na zwyczajnych modlitwach i krzątaniu się w klasztorze; wątpliwości już najmniejszéj nie zostawało, że Szwedzi rzucić nie zechcą Częstochowéj leżącéj im na drodze, i zostawić niezajętą; wiedziano że się o nią pokuszą niechybnie. Od okolicznéj ślachty i przyjaznych sobie panów, xięża co chwila prawie, dopóki drogi jeszcze przecięte nie były, odbierali wiadomości coraz bardziéj zatrważające. Większa część radziła wcale się nie opierać i wytargowawszy tylko całość i bezpieczeństwo świętego miejsca, wpuścić tu szwedzką załogę. Zdawało się bowiem wielu niepodobieństwem, utrzymać w téj małéj twierdzy, gdy stolica i znaczniejsze grody opanowane już były. Z całéj Polski w téj chwili, jeden tylko niewielki kawałek Podgórza, pozostał wolny jeszcze od najazdów; a i tu choć nie było nieprzyjaciela, napaści na dwory, rabunki i rozprzężenie się społecznego porządku, co chwila stawało straszniejszém. Mało było ludzi, co nie wierząc w ostateczną zgubę, mieli jeszcze jakiekolwiek nadzieje i wyglądali spełnienia ich, to od wojsk z pod Wojnicza, to od nowego Chana, to od Elektora Brandeburskiego. Zimniejsi i rachujący po ludzku, ostateczny już przewidywali upadek Polski i jedyny dźwignienia się środek widzieli w Karolu Gustawie, od niego wyglądając oswobodzenia prowincij Buskich i Litwy.
Goniec przybyły do Przeora dniem wprzódy, zwiastował wreszcie, że już Szwedzi ku Częstochowie są w drodze. List przez nieznajomego przyjaciela pisany, dokładnie objaśniał, że Wittemberg najwięcéj podobno dla sréber klasztornych, z których, dla ujęcia sobie wojska polskiego bić chciano monetę na gotowe Kazimierzowskie stępie, polecił zająć Jasną-Górę. Wyznaczony był do tego blizki podobno krewny wodza naczelnego, Jenerał Lejtnant Burchard Miller; lecz że się nie spodziewano wcale, iżby mnisi pomyśleli nawet o oporze, wyprawiono przodem z Wielunia część oddziału z Janem hrabią Wejhardem Wrzeszczewic, Czechem z rodu, katolikiem, i Sewerynem z Kali Kalińskim starostą Bracławskim półkownikiem polskim. Ci mieli, jako katolicy, łatwiejszy przystęp otrzymać do twierdzy i Szwedom utorować drogę.
Wejhard prowadził z sobą około dwóch tysięcy ludzi i kilka małych działek polowych, które po jesiennych rozbłoconych drogach z trudnością się wlokły.
Z klasztoru Wieluńskiego z wieścią o wystąpieniu jego w pole wysłany mieszczanin, stanął w Częstochowie, dzikie plotąc rzeczy i postrach niosąc z sobą; ale mu tu długo gościć i popłoch rozsiewać między załogą nie dano. Przeor zresztą, Zamojski i Czarniecki, gotowi byli na wszystko, prócz poddania się.
Naczelnik tego piérwszego oddziału szwedzkiego hrabia Wejhard był, jakeśmy się już dowiedzieli, katolikiem; znali go zakonnicy z dawniejszéj jego pielgrzymki na miejsce święte i darów uczynionych świętemu obrazowi; ale teraz inny to wcale był człowiek.
Wejhard był awanturnikiem i długo losu szukał po świecie, nim go sobie u Szwedów znalazł; wódz-najemnik, jakich wielu w XVII wieku wałęsało się po europejskich dworach, z trochą talentu wojskowego, a wielkiém rozumieniem o sobie, nadęty pochodzeniem o którém wysoko trzymał, przebiegł był wprzódy mnogie krainy, ofiarując swe posługi nadaremnie nie jednemu z monarchów. Był to człowiek miłéj powierzchowności, postawy pięknéj, wychowany starannie, i z rzemiosła swego wielojęzyczny, bo tułając się po świecie nauczył się po łacinie, po niemiecku, po włosku, (po czesku mówił z dzieciństwa), po polsku nawet umiał trochę, lecz tym językiem nie mówił, wzgardę dla niego okazując. W obejściu wielki pan, ujmujący i słodki, lub wzgardliwie dumny, za drzwiami łatwo szydził z tych, którym się kłaniał przed chwilą i grzeczności sypał; i na słowo jego w najmniejszéj rzeczy polegać nie było można. Wiara jego jak język, jak wszystko co wdziewał na siebie, tylko dla okoliczności, była mu środkiem, była płaszczem, nigdy przekonaniem i prawem. Jakiś czas bawiąc w Polsce, bo dzierżawił Wieliskie kopalnie w nadziei wielkich zysków, które go tu ominęły, okazywał się zrazu przyjacielem Polaków i gorliwym katolikiem dla przypodobania im. Nikt też wówczas w większéj nie żył przyjaźni z mnichami nad niego, nikt głośniéj czołem nie uderzał przed Częstochowską Najświętszą Panną. Choć z rzemiosła żołnierz, lepszym był jednak dworakiem i dyplomatą i dla tego przodem go wysłano, spodziewając się, że łatwo dawniéj znajomych mnichów skłoni do poddania się, malując im wymownie a zręcznie potęgę szwedzką i strasząc zniszczeniem, a z drugiéj strony złote obiecując góry.
Goszcząc w Polsce lat kilka, gdy nic tu otrzymać dla siebie nie potrafił, w spekulacjach się zawiódł, a podobno na farbowanych jego lisach, choć dobrze je ubarwił, poznano się; rzucił się był szukać szczęścia u Rakuskiego dworu. Tu, w ognisku ciągłych praktyk przeciwko Polsce, chciał być użytecznym, ale mu widać niedowierzano, bo niedługo popasał, a widząc że nic nie zyska, rzucił się do Konstantynopola. Wielu tak naówczas francuzkich i niemieckich błędnych rycerzy, noszących miecz i głowę do najęcia, kręciło się, a z rozpaczy wreszcie rzucało się do Turka na nauczycieli niewiernych przeciwko własnéj braci. Hrabia poszedł ich drogą, ale i tu mu się nie lepiéj poszczęściło, zajechawszy szumno i głośno, obiecując wiele ze swéj znajomości kraju polskiego, na który rad był prowadzić wojska sułtańskie, gdy rozpatrzył się, iż go wielki wezyr niechętnie słucha i ni tém ni owém zbywa, a o łamaniu traktatów wcale nie myślą i gdy sprzedać się nie potrafił, bo mu nawet zbisurmanienia nie projektowano; zakręcił się i nazad powrócił. Zajątrzony przeciwko Polsce, w któréj był gościnnie i ludzko ale z niejaką nieufnością i ostróżnością przyjęty; pojechał nazad do Austryi, a zasłyszawszy o nowym królu szwedzkim i abdykacyi Krystyny, rzucił się tam dmuchać wojnę. Można sobie wyobrazić jak go tu mile przyjęto, gdy się zetknął z zaciętym panem podkanclerzym; poznali się, zrozumieli, ocenili i pojęli zaraz jak jeden drugiemu użytecznym być może. Wejhard już doświadczony potakiwał niezmordowanie Radziejowskiemu, Radziejowski wynosił pod niebiosa Wejharda, a Karol Gustaw wychodząc na Polskę wziął go z sobą i dał mu nad jednym oddziałem dowództwo.
„Umysł żywy, ładna wymowa, dworski polor, ochotne przyjaźni zawieranie, zręczność wprowadzeniu powierzonych mu spraw, a nadewszystko niechęć i wzgarda ku Polsce (piszą współcześni) nieprzyjaźń dla domu Austriackiego, zjednały mu łaski, znaczenie i wziętość.“
Towarzysz jego Seweryn z Kali Kaliński starosta Bracławski, podpanek dumny, napuszony a goły, z bojaźni gotów nie tylko Szwedowi, ale Turkowi służyć; dla wzniesienia się, powiększenia swojego znaczenia lub zbogacenia, nie liczący ofiar, wielki niby bicz na wady narodowe i deklamator przeciwko zepsuciu, którego był najohydniéj zgniłym owocem; plwający nieustannie na gniazdo swoje i karcący wszystkich surowo, choć sam najnikczemniéj postępował; z nieprzyjacielem, dla jednéj bojaźni i chciwości się wiążąc; gorliwy stronnik Szwedów dla tego, że Szwedzi byli silniejsi, dziś poddany Kazimierza, jutro Karola Gustawa, pozajutro może zwolennik chętny Rakuskiego domu, niewiem czyją, może samego szatana utrzymywałby stronę, gdyby się bardzo zląkł lub wiele na tém zarobił; byle się podłością wykupić od strachu, lub wyżebrać datek i tytulik. Nic go nie kosztowały zmiany barwy, ale w téj chwili był to gorący, namiętny, zapamiętały aż do szału, wymówny i natchniony przyjaciel Radziejowskiego, któremu wespół z Wejhardem pochlebiał. Że wiele mówił, głosno krzyczał, napadał gwałtownie i miał dla słabych postać groźną i zastraszającą; że kłamał łatwo, że mu słowa nie zabrakło nigdy, ani o przysięgę było trudno; że wreście wiedziano dobrze iż niepytając przekonania zrobi co mu każą, obrano go za towarzysza Wejhardowi. Hrabia miał kierować, Kaliński posłuszny kierunkowi krzyczeć i przekonywać; ten był głową, ów ustami; reszty, groźny zastęp, huk, hałas i harmider miał dokonać.
Wychodząc z Wielunia tak się Szwedzi rozrachowali, nie sądząc żeby o nich w Częstochowie wiedziano, aby w nocy stanąć pod murami, natrzeć, huknąć, nastraszyć, niedać się opamiętać, z jednéj strony zagrozić ogromnie, z drugiéj wiele przyrzekać, wsunąć się do Jasnéj-Góry w płaszczu przyjaciół, katolików i wrota jéj otworzyć Millerowi. Naówczas, owi katolicy mieli się z niedotrzymania paktów wymawiać, zwalając wszystko na protestanta, i ubolewając żarliwie nad niespodzianym wypadkiem, powoli wysunąć.
Ale zawiodły ich fałszywe rachuby, bo siódmego Listopada, już xiądz Kordecki dokładną miał wiadomość, nietylko siły jaka wyszła z Wielunia, wodzów i ich zamiarów, ale nawet godziny mniéj więcéj o któréj przyjść mogą; wiedział o całém ich ciągnieniu po nad granicą Szląską, o stanowisku w Krzepicach, o przybyciu do Kłobucka.
Pozornie spał klasztor, światła były pogaszone, na jednéj tylko wysokiéj wieżycy płonął kaganiec jak gwiazdka wieczorna na niebie pochmurném. Ciemności ogarniały górę, twierdzę i miasto, nigdzie głosu ludzkiego, żadnych na pozór przygotowań, ani człowieka na mutrach, ani do koła straży, rzekłbyś że mnisi ani się spodziewali odwiedzin.
Ale wewnątrz wszystko co żyło na nogach; xiądz Przeor modlił się w swojéj celi, Zamojski szykował lud u bramy na którą szczególną zwrócono baczność, Czarniecki obchodził mury z maleńką latarką zaglądając wszędzie, rozpatrując wszystko; zakazano głośno odzywać się z hasłem, chodzić z ogniem i mówić nawet donośniéj. Ślachta schroniona w klasztorze, któréj jeszcze niepotrzebowano, o niczém niewiedziała.
Gęsty mrok przykrywał okolicę całą, cisza przerywana tylko wichrem jesiennym rozlegała się szeroko po dolinach i wzgórzach; z klasztoru ani dźwięku, ani głosu, ale przysłuchawszy się bacznie, podszedłszy bliżéj, dochodziły ucha to chrzęsty zbroi, to stąpania okutych w żelazo żołnierzy, to brzęk stłumiony podejmowanéj broni. Na drodze od Kłobucka wiodącéj, powolnie po rozlazłém a gęstém błocie, sunął się oddział żołnierza szwedzkiego z piechoty i jazdy złożony, wiodąc za sobą pracowicie co chwila grząznące działa; na czele jego jechali Wejhard i Kaliński: pierwszy wesół i szyderski, bo pewien powodzenia i sławy, drugi zbyt wielki dworak i wprawny pochlebnik by mu gorliwie humorem nawet potakiwać nie miał.
Przed niemi na jaśniejszém nieco niebie, widać było już czerniejącą górę i wysoko wspiętą wieżycę na któréj błyskało światełko; klasztor i mury pogrążone były w ciemności, ognie w nich zdawały pogaszone, brama rzucona bez straży, żywéj duszy w okolicy,
— Patrz-no panie pułkowniku, odezwał się Wejhard śmiejąc i zacierając ręce, dziś jeszcze przenocujemy w Częstochowie i napijemy się starego miodku xięży Paulinów i nigdzie niewidać żadnego przygotowania, tém lepiéj! Podejdziemy w cichości, potém nagle wpadniemy z wrzaskiem i krzykiem, opanujemy bramę i twierdza nasza!
— Niechybnie! dodał Kaliński, śmieliżby się upierać mnisi zwycięzkim po całéj Polsce wojskom Karola Gustawa? To być nie może, chybaby poszaleli. Święty Boże niepomoże, muszą się poddać i nas wpuścić.
— A klasztor bogaty, rzekł Wrzeszczewic, widziałem go w środku, żyją w nim sobie jak panowie, jak opaci, spaśli, brzuchy ogromne, twarze rumiane, opływają w dostatki. Wittemberg pożywi się niemało — dodał ciszéj — ale na to wojna! a Panu Bogu złoto i srebro niepotrzebne.
— Tak! dodał Kaliński pokaszlując, jest to zapewne ofiara, ale ją Polska uczyni chętnie dla swego zbawcy Karola Gustawa; w nim jedna nadzieja nasza.
— Wielki król! wielki wojownik! ale tsyt! cicho! oto się zbliżamy! baczność, zaraz zagra w uszy zakonnikom muzyka nasza i przebudzi ich larum. I wezwawszy młodego oficera, wydał mu rozkazy śmiejąc się w najlepszym humorze. Zbliżali się pod mury szukając bramy, chciano bowiem zrazu natrzeć na nią, w téj pewności że wrota nie zaparte, może i wcale nie strzeżone, zastaną. Myśl przerażenia mnichów, wyobrażenie popłochu jaki uczyni, uniżeń z jakiemi przyjmować będą zwyciężcę, może podarków któremi uczcić go będą musieli; rozpromieniała twarz Wejharda który w téj wojnie nic jeszcze sam przez się dokonać niemógł. Byłby to pierwszy jego tryumf; rachował nań jakby go miał w kieszeni i nie czując ani wilgotnego deszczu który kropił, ani chłodu którym wicher twarz mu chłostał, pośpieszał niecierpliwy ku twierdzy, zacinając konia chrapiącego i spinającego się niechętnie ku górze.
— Cha! cha! sucho śmiejąc się rzekł zwrócony do nieodstępnego Kalińskiego, co za niespodzianka mnichów spotka.
W téj chwili zbliżali się do pierwszych wrot i mostu, i nagle wśród ciszy głębokiéj, wśród uroczystego nocy milczenia, jak piorun rozległ się wrzask trąb, huk kotłów, okrzyk żołdactwa, wystrzały; jazda skoczyła szybko przodem do mostu, most był zwiedziony, brama zawarta.
Wejhard uśmiechał się jeszcze kręcąc wąsa, Kaliński milczał.
— Bramy zaparte! przybiegł oznajmić starszy od jazdy.
— Jakto? a zwód?
— Podniesiony.
— A straż jest?
— Żadnéj dotąd nie widać.
Tymczasem wrzaski, huk i wystrzały na wiatr coraz silniéj wzmagały i zdawały wstrząsać milczącym klasztorem; Wejhard spinał konia ostrogami chcąc wybiedz naprzód; gdy spłoszony wierzchowiec uskoczył w bok nagle sapiąc i stulając uszy — jakaś postać wysoka, chuda, dziwna jak zjawisko z pod kopyt prawie końskich, dźwignęła się i podniosła.
— Co to jest? kto tam? kto stój! stój! zawołali bliżsi żołnierze.
— Stój lub śmierć! jeden z nich śmielszy zbliżył się i chwycił widmo, dobywano już ognia, aby mu się z blizka przypatrzeć.
Rozpalona latarka, gdy ją podniesiono do góry, ukazała wychudłą żebraczkę, która trzymając się za boki, śmiała się do rozpuku.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! rzekła z ukłonem; a! jakże się mają jaśnie wielmożni panowie! szkoda! późno już na nabożeństwo, furta zamknięta, kościół także! poznaję jaśnie wielmożnych panów! jak Boga kocham, poznaję! oto pan Hetman, a to, pan Chorąży. Z kądże to Pan Bóg prowadzi? złe drogi! złe drogi, deszcz leje, a w dodatku i wrota zaparte. Ale to nic, zaraz każemy otworzyć i prosiemy do środka....
To mówiąc chciała uskoczyć, ale ją żołnierz w garści trzymał.
— Stój! wołał Kaliński, stój babo! mów! lub zginiesz, co się dzieje w klasztorze?
— A! zdrów xiądz Przeor? — zdrów chwała Bogu i x. Ignacy i Ojciec Benedykt i xiądz Marceli, wszyscy zdrowi. Matka Boska króluje, anieli śpiewają, Ś. Paweł po murach chodzi....
— To warjatka, od niéj się niczego nie dowiemy! zawołał Kaliński, puśćcie ją.
— Strzelać i trąbić! komenderował Wejhard, żywa dusza się nie ukazuje, walić do bramy. jużciż się ktokolwiek odezwać musi i żywo!
Ale nierychło, odsunięto okienko nad furtą, błysło światełko i Wejhard kazał zaraz strzelania na wiatr poprzestać; gdy głos od bramy spytał:
— W Imie Boże, cóż to jest za wrzawa i napaść nocna?
— A przecież głos ludzki! Kaliński rozmów się z niemi. Półkownik popędził ku brzegowi mostu zwodzonego.
— Powiedzcie, rzekł donośnie do furtjana, że oddział wojsk króla Jmości szwedzkiego Karola Gustawa, domaga się aby mu niezwłócznie wrota otworzone zostały.
— Kto dowodzi oddziałem — spytano od bramy.
— Jan hrabia Wejhard.
Światło znikło, głos umilkł, a dowódzcy dobry kawał czasu stali na deszczu, nim się znowu do nich odezwano.
— Częstochowa nie uznaje innéj władzy i króla nad najjaśniejszego Jana Kazimierza, o Karolu Gustawie nie wie jakimby prawem mógł żądać posłuszeństwa, i załogi jego nie potrzebuje.
Wejhard usłyszawszy to, im pewniejszy był skutku, tem się ogromniej gniewem zapalił.
— A trutnie! krzyknął po niemiecku, jeśli nie chcecie bym was z ogniem puścił, zaraz mi bramy otwierać!
— Bram nie otworzym! — odpowiedziano krótko.
— Proszę wpuścić posła do klasztoru! odezwał się Kaliński i obracając do Wejharda szepnął:
— Wszystko to nic, pójdę sam i zaraz te rzeczy ułatwię.
— Dobrze, a prędko, półkowniku, bo deszcz moczy i późno się robi! — odparł Czech obwijając się płaszczem.
W chwilę potém po rzuconéj mu kładce Kaliński musiał nie bez strachu przebywszy fossę, wązką furtą dostawać się do wnętrza bramy. Tu zupełną zastał ciemność i natychmiast, mimo protestacyi zawiązano mu oczy, wzięto go pod ręce, i szybkim krokiem prowadzono daléj przez bramy i podwórce, potém w gmachy jakieś, gdzie nareszcie odsłoniono mu twarz i ujrzał się w celi klasztornéj oświeconéj rzęsisto, w obec kilku mnichów stojących i patrzących nań w milczeniu. Kordecki poważny, zamyślony, surowy stał na czele.
Kaliński uczuł się nieco wzruszonym, ale prędko zuchwałą mowę odzyskał, potoczył okiem po starcach bezsilnych, zdało mu się że widzi na ich twarzach przelęknienie i głośno, rzucając wzrok groźny z pod brwi zmarszczonéj, zawołał.
— Czemu nie otwieracie bramy?
— Komuż to, i z czyjego rozkazu? spytał bardzo powolnie przeor.
— Przyszliśmy z hrabią Wejhardem zająć Częstochowę w imieniu J. K. M. Karola Gustawa.
— My Karola Gustawa nieznamy! odparł Kordecki przebierając różaniec.
— Cóż to za mowa! wiecie na co się narażacie takiém zuchwalstwem, ciągnął daléj Starosta Bracławski, kraj cały poddał się już Szwedom; Warszawa wzięta, miasta opanowane; jeśli najmniejszą rzeczą sprzeciwicie się tam, cztéry tysiące żołnierza skoczy na mury, was, kościoł, klasztór i majętności klasztorne z dymem puści.
Wola Boża! odparł niewzruszony wcale Kordecki z westchnieniem, i wpatrując się pilno w twarz Starosty, dodał: — Panie Starosto Bracławski, wam że to, katolikowi, Polakowi, na święte miejsce, na przybytek Matki Boskiéj w nocy jak nieprzyjacielowi, napadać, słabym a bezbronnym grozić mnichom, poczynać wrzawę i pożarem straszyć? wam-że to, co byście bronić nas powinni, stawać z orężem przeciwko matce własnéj!
Twarz, Kalińskiego na przelotną chwilę oblała się płomieniem wstydu, ale ten srom, dodał mu tylko zuchwalstwa, gdy do siebie przyszedł.
— Właśnie, rzekł dumnie, że ja i hrabia Wejhard jesteśmy katolicy, że czcimy ten obraz i chcemy miejscu świętemu zapewnić bezpieczeństwo, pospieszyliśmy przodem, by je przed protestantami zająć, i jeśli nie usłuchacie zdrowéj rady, gotowiśmy nawet użyć siły. Mamy z sobą cztéry tysiące ludzi, napróżnobyście myśleli nawet się opiérać, sroższą tylko kieskę gotując sobie. Tu niéma co myśleć, dodał, poddać się natychmiast i wrota otworzyć.
Xiadz Kordecki boleśnie się na to uśmiéchnął.
— Panie Starosto, rzekł, niewiem czy z wielkiego nabożeństwa tak hałaśnie i wrzawliwie napadliście ołtarz Matki Boskiéj i jéj sługi, ale to pewna, że choćby dla okazania, iż u stóp Jéj nikogo się nie lękamy, wrót nie otworzym...
— Musicie! zawołał Kaliński uderzając nogą w podłogę, ręką w stół — musicie, lub...
— Gdy będziemy musieli, uczynim to, odpowiedział Przeor powolnie, ale dotąd nie widzim się jeszcze zmuszeni.
— Chcecie więc pożaru? chcecie zniszczenia? chcecie krwi przelewu? Gdy żołnierz szwedzki siłą się tu dostanie, ja za nic nie ręczę.
Bóg nas ochroni.
— Cóż to! myślicie sami jedni, trzymać się jeszcze wygnańca?
Niechcąc na to odpowiedzieć Kordecki, odparł tylko:
— Nie chcemy wcale wojny; Bogu służymy i wiedzieć nawet o niéj nie pragniem, nie zaczepiamy nikogo, zostawcie nas w pokoju.
— Dla waszego dobra, potrzebna jest załoga, tu chodzi o Obraz święty, o miejsce święte!
— Osobliwsza zaiste gorliwość wasza! cicho westchnął Przeor.
— Przyjdą, kończył zapalczywie Kaliński, przyjdą niekatolicy, Szwedzi, hałastra zbierana z całego świata, prusacy, kalwini, lutrzy i zniszczą was ze szczętem. My was tylko ocalić chcemy.
— Dziękujemy pokornie za tę gorliwość! w łasce Bożéj ufanie nasze, Bóg nas nieopuści! Zniecierpliwiony Starosta, odwrócił się żywo:
— A więc! rzekł — chcecie wojny, chcecie ruin, będziecie je mieli.
— Niechcemy! nie! pokornie zawsze rzekł Kordecki, nie nasza to rzecz wcale, odłóżcie przynajmniéj traktowanie do jutra, dziś noc, godzina północnego choru się zbliża, czas modlitwy, rano stosowniéj będzie o tém pomówić.
Groźnie spójrzał pan Starosta i szydersko się uśmiechnął, pewien już będąc, że klasztor ma w ręku.
— Ha! dobrze, dajemy wam frysztu do jutra! zawołał, nie rospoczniemy kroków wojennych, ale jutro się spieszcie, bo hrabia Wejhard długo czekać nie będzie. Jakkolwiek wielką mam nad nim przewagę, wstrzymać go nie potrafię. Jeśli nieusłuchacie mnie, i wy, i z wami ci co tu są, i majętności klasztorne przepadną — Pamiętajcie!
To mówiąc odwrócił się do wyjścia, gdy przeor poprosił go na posiłek wieczorny, ale Starosta odmówił i szybko, zajęty cały tém, jak przed Wejhardem ufarbuje odłożone do jutra traktowanie, wyszedł za drzwi.
Gdy powracającego postrzegł Hrabia, zniespokojony oczekiwaniem i miotający się na koniu, zdaleka zaraz zawołał.
— A co półkowniku, otwierają bramy?
— Zaraz, zaraz, opowiem wszystko, szukając słów jak najtrafniejszych, rzekł Kaliński: — Mnisi mocno przelęknieni proszą się do jutra, błagają by im tę noc darować, a potém przystąpią do traktowania. Niesposób było nalegać.... chociaż...
Wejhard z przekleństwem dobitném zawrócił konia i rzucił rozkaz szukania miejsca do noclegu; wojsko powolnie pociągnęło się ku kościołkowi Ś. Barbary i gmachom nowicjatu pod górą.
Kaliński gadał wiele, tłómaczył się, opisywał, drwił, ale Wejharda chmurnego rozruszać nie potrafił; Czech pochmurny jak noc, mrucząc cóś pod nosem, jechał na obrane stanowisko.





VI.

Nazajutrz, zaledwie ranek posępny po dżdżystéj nocy, okolicę rozświecił; z dziwnemi uczuciami zawiedzionych nadziei, niecierpliwości, gniewu, powstał z obozowego łoża Wrzeszczewic i spójrzał okiem posępném na mury twierdzy niedaleko się wznoszące. Stały one ludem nie okryte, na oko bezbronne, nie najeżone orężem, nie ożywione żadnym ruchem, ze swą wysoką wieżycą, z niememi jeszcze basztami przeciwko Szwedom, którzy lekce sobie ważąc niewielką twierdzę, wcześnie się już w myśli rozmieszczali tu i rozgospodarowywali.
Ledwie ocknąwszy się, spytał zaraz Wejhard o posłów klasztornych, a Kaliński poskoczył oznajmić, że już ich zajrzano idących ku domowi nowicjatu, w którym była dowódzcy kwatera i w koło którego rozłożył się obóz omackiem na prędce. Z niecierpliwością źle ukrywamy, oczekiwali wysłanych, oba dowódzcy, obiecując sobie skoro obejmą Częstochowę, pomścić na mnichach, za zuchwałe nieposłuszeństwo piérwszym rozkazom.
Gdy żołnierz od straży doniósł, że dwaj Paulini przybyli, Wrzeszczewic jakkolwiek niecierpliwy, sam już wyczekawszy się na nich, kazał nieco wstrzymać xięży i czekać im w podwórzu na wilgoci i slocie. Widać było z okna jak zakapturzeni mnisi sparli się o mur i otoczeni żołdactwem, wśród głośnych szyderstw gawiedzi, z zimną krwią i łagodną twarzą, znieśli to wymyślne męczeństwo słów, na które nawet odpowiedzieć wzbraniał im charakter kapłański.
Nareście wezwano ich przed wodza.
Posłani od księdza przeora byli: x. Benedykt Jaraczewski i Marcelli Tomicki, oba wytrawni, mężni, pokorni, cierpliwi, a duchem mocni; piérwszy wprawny do mówienia kilką językami, drugi łacinnik, szczególnie umysłu żywego, nie dającego się pożyć łatwo ani argumentami, ani strachem.
Gdy stanęli przed gniewnym Wejhardem, niewiedział w początku jak sobie postąpić, czy z razu gniewać się i rzucać, czy traktować chytrze a łagodnie; znać było w błysku oczów jego, chwilę téj niepewności, która szybko mignęła i wódz przybrał ton wyższości, państwa i powagi szyderskiéj niekiedy, niekiedy protekcjonalnéj, starając się utrzymać na wyżynie, którą zajął sobie na stanowisko tego boju.
Xiądz Benedykt postąpił kilka kroków, skłonił się poważnie i począł:
— Nie możemy wyjść z podziwienia, jaśnie wielmożny panie, i oczom własnym niedowierzamy, widząc cię tutaj i przekonywając się, że was a nie kogo innego oglądamy, sprawcą wczorajszéj napaści nocnéj. Mieliśmy prawo widzieć w tobie panie, opiekuna, obrońcę, czciciela téj Matki Bożéj obrazu, do którego stóp przybywałeś niegdyś z modlitwą w cale innéj postaci — Godziłoż się nocą, najeżdzać to miejsce, szturmować do bram przybytku, wrzawą usiłować nas zastraszyć i pod obrazem cudownym krzyki żołdactwa sprośne, rozpuścić?...
— Co się stało, przerwał Wejhard — to się stało, i nie myślę bym za to w sumieniu mojem odpowiadał; uczyniłem to dla własnego waszego dobra. Nie taję, że chcę i muszę zająć Częstochowę. Czyż niewiecie jeszcze co się dzieje i co was otacza, dodał z uśmiéchem, poddanie wasze nieuchronne, dziś, jutro, nastąpić musi, taka jest wola Karola Gustawa. Jako protektor klasztoru, jako przyjaciel wasz, muszę strzedz byście w gorsze niepopadli ręce. Spieszyłem, pędziłem, dla waszego dobra tylko...
X. Benedykt osłupiały zamilkł na chwilę.
— Ależ, rzekł powolnie, my wcale nie widziemy konieczności i musu poddania się komukolwiek; mnisi, modlemy się, chwalim Boga, pilnujemy miejsca, które nam powierzone zostało...
— A którego nie obronicie, dorzucił Kaliński. Wejhard wzrokiem nakazał mu milczenie i sam daléj mówił łagodnie.
— Nie tajno wam ojcowie, żem zawsze miał cześć dla świętego miejsca, żem was i zakon wasz miłował szczególnie, żem was wspomagał nawet i wspiérał, o czémbym nie wspomniał, gdyby nie dzisiejsza okoliczność, która mnie to wymienić dla opamiętania waszego zmusza. Bądźcie pewni, że nowe okoliczności wcale starego przyjaciela nie odmieniły. Przychodzę może w postaci wroga, ale w istocie jako przyjaciel i obrońca. Nie lękajcie się, zaufajcie mi, zdajcie natychmiast klasztór. Czasy dzisiejsze i obrót jaki rzeczy wzięły w całéj Polsce radzą wam to dla spokoju i bezpieczeństwa waszego. Zaręczam wam za całość wszystkiego, nic od was nie żądam, owszem sam jeszcze was wspomódz się będę starał.
— Panie, rzekł xiądz Jaraczewski, dziękujemy ci za te wyrazy, ale my podobno lepiéj z natchnienia Bożego widziemy co czynić nam wypada, zostaw nas losowi.
— Chcecie więc zginąć? za mną sroższa idzie burza, Generał Lejtnant Miller protestant, zmierza tu, nie prosić was, ale opanować siłą zamek: a wiecie co przy zdobyciu umie żołnierz rozjuszony, co może fanatyzmem ikonoklasty natchniony heretyk; ani was, ani miejsca, ani obrazu nawet ocalić nie będzie środka, jeśli nie uczynicie zaraz co radzę. Boję się byście potém z bolem serca nie skarżyli się na mnie, żem was do poddania nie zmusił.
— Na Boga i na wiarę waszą zaklinamy cię panie, przerwał Tomicki, na tę wiarę świętą katolicką, któréj jesteś wyznawcą, zostaw nas w pokoju, nie zmieniaj dawnéj swéj dla klasztoru łaskawości.
To są słowa, odparł żywiéj Hrabia, słów słuchać nie będę, to próżno, idźcie raz jeszcze i odnieście przeorowi radę moją, powtórzcie mu co powiedziałem i wracajcie z rozkazem otwarcia bram natychmiast: ręczę za całość wszystkiego — ani włos z głowy nie spadnie nikomu — ani słomka jedna z zapasów waszych nie przepadnie — inaczéj, wiecie co was czeka. Idźcie, dodał — idźcie i mówcie stanowczo, lub za nic nie ręczę potém.
Tu pożegnał posłów, ręką wskazując im na drzwi, a zakonnicy wyszli ścigani oczyma w milczeniu smutném i przebywszy znowu szeregi żołnierzy, które śmiechem przeprowadziły ich pod górę, pospieszyli do klasztoru.
U bramy czekali na nich wszyscy ciekawi skutku poselstwa, w maleńkiéj izdebce xiędza furtjana posiadawszy na zydelku. Znaleźli tu Przeora, Zamojskiego, Czarnieckiego, Moszyńskiego i kilku zakonników. Wszyscy niecierpliwie wyglądali wysłanych z powrótem, jeden tylko xiądz Kordecki milczący, ale pogodnego oblicza, najmniéj wzruszony, najspokojniéj, najobojętniéj na oko przyjął przybywających, jakby z góry wiedział co mu przyniosą.
Wnet zarzucono ich gradem pytań, na których mnogość w piérwszéj chwili zamilkli, a gdy się uciszyło nieco, rzekł xiądz Jaraczewski z czém ich odesłano i w krótkości całą swą bytność opowiedział.
Przeor się ani zdumiał, ani zastraszył, ani zniecierpliwił; przyjął to dosyć zimno.
— Takem się spodziewał — rzekł widząc wszystkich wejrzenia na siebie zwrócone i zdania jego wyglądające. Gdyby o nas tylko szło, odpowiedziałbym Hrabiemu jeszcze pokorną prośbą i stałą odmową, ale tu i o panów także chodzi, dodał wskazując Zamojskiego i ślachtę, a więc radzcie, zbierzmy się, pomódlmy, i powiecie co też, wedle was, czynić nam wypada?
— Zbierać się! radzić! zakrzyknął Czarniecki, niéma czego i po co, ot tu ciupka i tu nasza kupka, wcale dostateczne na wojenne consilium; nie puszczać Szweda i kwita. Obiecywać mu łatwo, bo czegoż nie przyrzekał już i czego nam nie ofiaruje, ale u niego zawsze zdrada pod jedwabnemi słowy, daj tylko kurze grzędę. Pięknie śpiéwa sam Wejhard, a czemuż wczora tak nie pięknie wpadł i zdradą chciał ubiedz święte miejsce, z hałasem, z wrzawą i jakby gospodę nachodził.
Co tu radzić! co tu długo myśleć, my wszyscyśmy nie więcéj warci od was ojcowie kochani, a prochem jesteśmy w obliczu świętéj Matki i Opiekunki naszéj: możemy się poddać losowi, który Jej zgotowany i wam. Za tém — co Bóg do serca xiędzu Przeorowi podda, to niech czyni, a my podzielim dolę z wami ochotnie.
Pan Zamojski odchrząknął, wyprostował się i gotował do długiéj zapewne perory.
Laudandum est omnimodo consilium, W. Czarnieckiego, rzekł poważnie, i co do mnie naprzód, zgadzam się na nie ore et corde. O was tu chodzi więcéj, o miejsce święte, ara et sacra ojcowie; rozważcie siły nieprzyjaciół i swoje ku obronie, czyńcie wreście ad inspirationem Dei. My tu przybysze, goście, auxiliarii, nie wielką radę dać możemy. W tobie dostojny xięże przeorze, rada i przełożeństwo. Lecz chcecie rady? cóż czynić? słuchać należy. Jestli koniecznością, żelazną poddanie się JMP. Wejhardowi? Nie! nie! za cóż ulegać jego woli kupując niepewny pokój u niego, pacem incertam. Samiśmy my tu przyszli, z dobrej woli i wam nostram incolumitatem caraque pignora credidimus, z wami żyć i z wami umierać postanowiliśmy i gotowi, si sors ita tulerit, raczéj ginąć niż nieprzyjacielowi się poddać i patrzeć na polluta Sacra, contaminatam opressamque religionem. Doradzi Bóg na ocalenie honoru Matki swojéj, przybędzie w pomoc pobożnym usiłowaniom naszym, odeprze nieprzyjaciół...
Byłby mówił dłużéj, bo ten początek zaledwie za exordium uważać się zdawał, ale mu przerwał xiądz przeor i ślachta przytomna razem; Kordecki uściskiem serdecznym, bracia jednomyślném zgodzeniem się.
— Dzięki Bogu! zawołał po chwili przełożony, wierzycie w pomoc niebieską, wiara nas zbawi! wierząc w opiekę Opatrzności, wymodlemy ją sobie! Słabi na duchu giną tylko i modlitwa ich przestrachu pełna, ziemską bojaźnią przesiękła, niedochodzi do Boga, jako mgła rostaczając się po ziemi. Wierzcie a ujrzycie! Niech serca wasze biją ku Bogu, a Bóg usłyszy ich bicie. A zatém, niéma co dłużéj myśleć i naradzać się, nieście kochani bracia odpowiedz Hrabiemu, w tych co i przedtém słowach.
— A! rzekł pan Moszyński, z tym ptaszkiem, nie można jedném się kontentować, nowego mu co zaśpiewać; zwłóczyć, odkładać.... Czy nie byłoby dobrze naprzykład powiedzieć mu, że gdybyś wasza przewielebność nawet chciał co stanowczego uczynić, musisz się wprzód, stanowiąc o losie klasztoru, odnieść do xiędza prowincjała?
Recte dixisti, potwierdził pan Zamojski, xiądz Teofil Broniewski na Szląsku w Głogowie, nim się to skomunikuje, zwłoka konieczna, a tymczasem zyska się trochę, i — aby daléj.
— Ha! i to dobre, rzekł przeor, zapewno wszelkiéj broni przeciw takiemu nieprzyjacielowi użyć się godzi; choć Bogiem a prawdą, wiemy dobrze, że xiądz prowincjał, radzić nam poddania się nie będzie.
— Ale forma taka?
— Powiecie więc, rzekł Kordecki do posłów, niech z przyjaciela nie czyni się wrogiem, a resztę złóżcie na prowincjała, chwała Bogu, że daleko i za granicą. Wreście niech was Bóg natchnie, co mówić macie i pobłogosławi.
— Ale ojcowie możeby spoczęli, spytał Czarniecki, albo się posilili, bo u Wejharda nie bardzo suto, myślę, będą przyjęci?
Spójrzeli tylko po sobie księża i ukłonem odmówili, Kordecki kilka słów im jeszcze szepnął i błogosławiąc dodał; — wracajcie rychło, bo najgorsze niebezpieczeństwo niepewność.
Wypuszczono ich znowu furtą, poszli, a Kaliński piérwszy postrzegł, piérwszy zwiastował powrót oczekiwany. Na ten raz nie trzymał ich Wejhard pode drzwiami, otwarto je szeroko, spodziewając się pożądanéj odpowiedzi, ale po twarzach zaraz domyślił się wódz, że mu jéj nie przynieśli.
— A cóż? spytał stanowczo, zdajecie się czy nie?
— Prosiemy cię panie, żebyś pamiętać raczył....
— Zdajecie się czy nie? spytał powtóre Wejhard.
— Niemożemy o tém stanowić sami, odrzekł Tomicki, zwierzchność klasztorna względem tak ważnéj rezydencij rozstrzygać nieśmie, gdy tu idzie o kościoł i obraz tak wielkiéj wartości; potrzebujemy zgodzenia się prowincjała.
— Gdzież wasz prowincjał?
— W Głogowie na Szląsku.
— Wasze ustawy mnie nie obowiązują, odparł Hrabia, a zatém macie do wyboru: lub zaraz się poddać na spisane warunki, (tu rzucił im kartę) lub ogniem i mieczem spustoszywszy naprzód włości i sioła waszego konwentu, a potém Częstochowę.....
— Cóż winne włości? spytał xiądz Tomicki.
— Winne czy nie winne, za winę waszą pokutować będą — puszczę je w perzynę, słyszycie — Oto moja ostatnia odpowiedź.
Mówiąc to Wejhard okazywał się nie tym co zrana, łagodnym panem, protektorem i obrońcą, ale wyraźnym nieprzyjacielem, który się srożył i groził i niecierpliwił na myśl, że mu się śmieją i myślą bronić.
— Czytajcie i podpisujcie! krzyknął zajadły i wyszedł. Zostali sam na sam potrwożeni trochę zakonnicy z panem Kalińskim, który z westchnieniem zbliżył się do nich grzecznie i układnie bardzo.
— Okropny człowiek! rzekł cichuteńko, nie zwłóczcie, zmiłujcie się, jeśli wam życie miłe. Uczyni jak mówi, wątpliwości niéma. Jako katolik, jako przyjaciel, radzę, zaklinam, spieszcie się, niewiecie co na siebie ściągacie.
— Ale my sami nic tu stanowić nie możemy! powtórzył xiądz Jaraczewski.
— A zatém spieszcie do klasztoru; głęboką czuję litość nad waszym losem, radzę, proszę, szczérze radzę, przebłagajcie go, a nie bawiąc!
Ledwie tych słów domawiał, wpadł Wejhard, ubrany w zbroję błyszczącą.
— A cóż? rzekł, jeszcze stoicie! jeszcze myślicie! widzicie mnie gotowym, daję wam godzinę czasu jeszcze, spieszcie do klasztoru — lub ogień i miecz nikogo nie oszczędzą.
Spiesznym krokiem dążyli znowu posłannicy do bramy, z ową daną im kartą, nie więcéj przerażeni pogróżkami, niżeli wprzód ujęci prośbą.
Ledwie ich zobaczono, odryglowano furtę i nim x. Jaraczewski przemówił, już przeor czytał warunki poddania się, z uśmiechem litości.
— Co za zuchwalstwo! rzekł, co za pycha! patrzcie jak wcześnie rozkazuje! Ale Bóg upokorzy dumnych.... Czytajcie panie Mieczniku....
Zamojski wziął kartę z rąk Kordeckiego i czytał warunki, które były istotnie surowsze, niżeli się można było spodziewać: roskazywał poddać zaraz Jasnę-Górę Karolowi Gustawowi i uznać go najwyższym protektorem (taki tytuł przybierał wcześnie, nimby się Królem Polskim ogłosił); wymagał od zakonników przysięgi wierności i zaparcia się wszelkich stosunków z Janem Kazimierzem; uznania Wejharda dowódzcą twierdzy i złożenia przysięgi jemu i jego podwładnym; przyjęcia załogi Szwedzkiéj, któréj nadal już powiększać nie miano; zdania dział, prochów i amunicij Hrabiemu, nic nie tając pod karą śmierci; ukazania chodów podziemnych i kryjówek wszelkich: rozpuszczenia ludzi; a w dodatku (tu okazywała się jawnie chciwość Wejharda) żądał opłaty pewnéj summy dla siebie i Millera.
Okrzyk oburzenia nie dał doczytać Zamojskiemu.
— Przysięgi! zawołał przeor, chcą przysięgi! jak im to one lekko przychodzić muszą, gdy tak niemi szafują; każą łamać dawne, składać nowe, jakby szło o odjęcie jednéj a wdzianie drugiéj sukni, nie juramentum, które jest sacramentum, świętem i niepogwałconém! I karą śmierci nam grożą za szczyptę prochu, któraby się gdzie znaleźć mogła! dodał składając ręce. Jakaż odpowiedź być może na to urągowisko; rzekł tocząc wzrokiem po przytomnych xiężach i ślachcie.
— Ognia do nich! krzyknął Czarniecki.
— Gdybyście słuchali impetu naszego, zawołał Zamojski, radzilibyśmy także surową odpowiedź.
Nie! nie! zakonnikom przystała pokora, podchwycił xiądz Kordecki, poślę do nich xiędza Mieleckiego, żeby im powiedział, że ludzie Bogu poświęceni lekko przysiąg nie łamią i nie składają, wolą umrzeć poczciwie, niżli żyć bezecnie. Miejsca świętego poddać heretykom nie możemy, a Hrabia niech czyni co mu się podoba.
To rzekłszy, gdy nikt głosu nie podnosił, a wszyscy zgadzać się zdawali, zaraz od furty wysłano księdza Mieleckiego, a że ten po polsku tylko i po łacinie mówił, dodano mu znowu xiędza Jaraczewskiego i wyprawiono ich do opuszczonych budynków nowicjatu przy kościołku S. Barbary, które zajął był Wrzeszczewic.
Z daleka widać było gotowość żołnierza szwedzkiego i ruch w taborze, Wejhard siedział na koniu, Kaliński zwijał się koło niego, zdawali się cóś mieć do spełnienia, i krzątali się jakby zaraz szturmem zająć chcieli Jasną-Górę. Przeor z panem Zamojskim, ślachtą i kilką ojcami wpatrywali się z wierzchołka bramy w stronę kościołka, widzieli jak mnisi przyszli ku wodzowi, jak chwilę krótką pomówił z niemi, rękę podniósł do góry, spiął konia, zakomenderował żołnierzem, i dwaj zakonnicy spiesznie nazad ku twierdzy wracać poczęli.
Jednoczasowie prawie gęsty dym wzniosł się od budowli kościołek otaczających i widocznie podpalonych. Był to krok zaczepny, nieprzyjacielski, i ledwie furta zamknęła się za posłami, działa z murów na znak dany przez przeora, pobłogosławione jego ręką, dały ognia do Szwedów.
Żywo poczęli uchodzić najezdnicy drogą ku Krzepicom, i widać było, że Wejhard zmuszony do odwrótu, bo z swą garścią oblężenia przedsiębrać nie mógł, wściekle się rozjadł na zakonników, których chciał ustraszyć, a powitany został niespodzianie kulami, których się nie spodziewał. Stanął on usłyszawszy huk dział, poglądając na klasztor, potém na swoich, z których kilku uderzonych padli i puścił konia szybko, lecąc sam przodem, a za sobą wiodąc tłum zmięszany.
Przeor patrzał na to i modlił się natchniony, a łza toczyła mu się po męzkiéj twarzy, jeden Zamojski tylko stał przy nim w téj chwili; wzruszony chwycił go za rękę i wskazał mu ćmę odbiegających w nieporządku Szwedów.
— Szarańcza to rzekł, którą Bóg posłał na tę ziemię za grzechy nasze. Gdzie my? gdzie oni? jest-li stosunek jaki między nami i zkąd mogła wyrodzić się nieprzyjaźń? Jak dziwnych Bóg używa narzędzi, by grzesznych ukarać! A! tak! Grzeszni jesteśmy i dojmować nam będzie moc Boża aż do dopóki nie obaczemy się w grzechach naszych i nie padniemy głową posypaną popiołem, piersią skrwawioną, okiem załzawioném na ziemię, uznając winy nasze!.. Jak karał Bóg Izraelitów za bałwochwalstwo i niestałość ich, tak skarci i nas za bałwochwalstwo samych siebie, za oziębłość na sprawę kraju, za nieposłuszeństwo prawu, i za wszystkie przestępstwa, któremi skalani jesteśmy. Nie chcemy słuchać prawa własnego, nauczym się téj cnoty od drugich... I będziemy łkać i jęczeć i prosić a wzywać miłosierdzia, a długo, długo głuchym będzie Bóg na wołanie nasze.... I mordy i srogie pożogi rozlegać się będą po ziemi naszéj szeroko, głośno, i zdawać się będzie jakby o nas Ojciec zapomniał, jakby nas odrzuciła Matka. Bo wielkie grzechy nasze! wielkie i nieprzepokutowane, gdyby Chrystusowa krew, to święte źródło przebaczenia, i za nie się nie lała.

Chrystusowi słudzy, dzieci jego, my krzyż nosiemy na piersiach nie w piersi, słowo w ustach nie w sercu, prawo w xiędze nie w czynie; modlemy się a modlitwą grzeszym nawet, płaczemy a złe są łzy nasze, jęczym a jęk nasz występny, krzyże stawim i ubieramy w nie kraj nasz, a pogańska pycha, pogańska chciwość, a bałwochwalstwo panują w nim i plamią krzyż Boży. Zaiste! łacniej ślepym by Bóg przebaczył, niżeli tym, którym dane jest światło, a nieużyli go, którym dane prawo a przekręcili je dla nieprawości swoich; którzy przysięgli na chrzcie, a zapomnieli jak dzieci zabawki, świętych przysiąg swoich. Wielkie grzechy i kara być musi wielka, okropna, na którą wzdrygnie się ziemia i ludy płakać będą nad nami jak nad najbiedniejszą sierotą. I staniemy się bezsilni, bo wielkie są grzechy nasze! Patrzę na kraj i widzę go z końca w koniec skalanym, czarnym jak niebo burzliwéj nocy, na którem tylko świeci błysk piorunowy i gwiazda mignie chmurami zawleczona.... Bóg sprawiedliwy, ale wielki i potężny, i nieprzebrane miłosierdzie Jego.....
To mówiąc płakał, a Miecznik słowy jego wzruszony do głębi, drżał cały zlękniony, stojąc jak przed prorokiem zbladły i oniemiały. Zamilkł nareszcie Przeor i spuścił głowę jakby go to straszliwe widzenie złamało; ręką dał znak Zamojskiemu, aby wstąpił, ukląkł na ceglanéj posadzce i złożywszy ręce modlić się począł....





VII.

Odeszli Szwedzi, a dym na zgliszczach do mostu przy kościołku S. Barbary, całą po nich został spuścizną, zostawili ogień jakby groźbę, jak upomnienie, rozżarzyli płomień, mówiąc nim, że powrócą.
Gdy Wejhard uchodził na koniu gniewny i rozjuszony, opodal już nieco od klasztoru, żebraczka Konstancja zastąpiła mu drogę... W początku jak tylko działa zagrzmiały i zaświstały kule, poczęła była tańcować i śpiewać, jak gdyby ją ta muzyka w szał wprawiła; potém zabiegła przed Hrabiego, zajrzała mu w oczy ze śmiechem, ruszyła ramionami i powtórzyła kłaniając się kilka razy:
— Do zobaczenia! do zobaczenia!
Wejhard udał, że tego szyderstwa nie widzi i nie słyszy, nie chciał się bowiem mścić nad bezsilną staruchą, do któréj tylko z własnego natchnienia wystrzeliło kilku Szwedów, ale jéj nic nie zrobili. Krzyczała ciągle wyciągając ręce niby łapiąc kule w powietrzu:
— Do zobaczenia! panowie! do widzenia panie Kaliński! xięża kłaniają się pięknie! słyszycie jak się wam uniżenie proszą, jak was zaklinają.. cha! cha!
Znikli wkrótce nieprzyjaciele, a z miasteczka zaraz nadbiegli, dziwy o nich i ich pogróżkach prawiąc, mieszczanie, u których co nabrano na rzeź krów i cieląt po oborach, co nazabijano bydła, co narabowano sprzętu i naspijano gorzałek: miodu, w stosunku do czasu, zdawało się niesłychanem. Jak wszyscy psotliwi rabusie, których wojna rozbestwia, Szwedzi czego zabrać i spotrzebować nie mogli, pozarzynali i powyłączali, żeby się po nich nie zostało: nahuczeli, nakłuli, napodpalali i poszli gnani przekleństwy ludu.
Przestrach po nich wzmógł się jeszcze groźbami, jakie miotali; opowiadali się bowiem tylko przednią strażą ogromnego wojska, i oznajmywali Millera z polakami posiłkowemi, z działami huczącemi, z siłą potężną.
Miller właśnie w Sieradzkiem plądrując, zbierał kupę, którą wystawić miano przeciwko Prussom, gdy Wejhard przybiegł zajątrzony do niego naglić do uprojektowanéj wprzódy, potém odłożonéj wyprawy na Jasną-Górę. Złość Wejharda, którą źle ukrywał, bo była zbyt wielka, by ją w sobie mógł zatrzeć, pędziła go do obozu Burcharda Millera, aby przyspieszyć napad, nie dając się mnichom przeciwko niemu do obrony przygotować.
Zawiedziony w nadziei, że pierwszy zajrzy do skarbcu Częstochowskiego i Wittembergowi przysłuży się posłaniem Apostołów na talary przeznaczonych, sreber kościelnych, wotów i naczyń, któremi miał wozy ładować; chciał się zawodu pomścić koniecznie na mnichach, na których wyrazów nie znalazł, tak mu się opór ich zdawał występnym. Możeby nawet ku Prussom się obracając, Miller zaniechał był na czas téj wyprawy, gdyby nie przybycie i naleganie Wejharda.
Wpadł on do kwatery generała z Kalińskim, którego wcześnie gadać nauczył i oba z miną wymuszenie wesołą, poczęli prawić mu o Jasnéj-Górze, zdobycie jéj malując łatwém niezmiernie i bardzo korzystném.
Miller był wojakiem wcale różnego od Wejharda rodzaju; innego kraju człowiekiem, żołnierzem bez myśli uślachetniającéj to rzemiosło krwawe wzniesienia się, sławy lub przyłożenia do dobra kraju; bez przyszłości, cały w dniu dzisiejszym: dla niego schwycić co najwięcéj, użyć jak najroskoszniéj, zbogacić się niepatrząc środków, było celem jedynym. Drog, któremi szedł do celu nie wybierał, ale też jak Wejhard nie miał pozorów cnoty i pięknych słów w ustach; żołnierz a gbur, szedł po żołniersku przebojem, nie licząc krwi, którą rozlewał, śmiejąc się z psot i występków żołdactwa, wieszając i bijąc, siekąc, rabując i nieczując ani zgryzoty sumienia, ani obrzydliwości swego zawodu. Większa część Szwedów przeszła tak Polskę, i do dziś dnia stare ich zamki świadczą jak wściekle, bez sumienia i litości kraj ten rabowali. Zabierali nie tylko sprzęt i złoto, ale nawet dzieje nasze, księgi i ślady żywota!
Sam protestant, nie tylko nie szanował świętości, ale jakby się na nich mścił swojego odstępstwa, kalał je chętnie, najgrawał się im i nieszczędził ani kościołów, ani ludzi Bogu poświęconych. Hulaka, przy kielichu i biesiadzie miał czasem dzikie neronowskie instynkta, a nie mogąc ścinać, rozbestwiony bił i wymyślnie karał, bawiąc się męczarnią. Mało mówił, śmiał się tylko lub łajał; zresztą prosty człowiek, pióra w ręku nie lubił, a gdy szło o traktowanie, o listy, chętnie się drugiemi posługiwał. Straszniejszego człowieka nie miało wojsko Szwedzkie dla bezbronnych zwłaszcza, bo wcale nie myśląc o Karolu Gustawie i przyszłości jego, o zaskarbianiu sobie serc w kraju, szedł wszędzie jak plaga bez litości, a po sobie zostawił tylko pustki i węgle.
Średniego wieku, dobréj tuszy, Miller miał na oko postać dobrodusznego brzuchala, który zjeść i wypić lubi, i pośmiać się w dodatku. Nic w nim nie objawiało instynktów krwi chciwych i téj zimnéj srogości, która tém straszniejsza, że nie jest szałem i nigdy nie przechodzi, jest obojętnością i trwa ciągle.
Dla niego krwi przelew, jęk, prośba, łzy, były widokiem, lub całkiem chłodnym, albo szmerem dokuczliwym, ale niczém wstrętliwém i poruszającém; patrzał, słuchał, trawił spokojnie, bez wzdrygnienia siekł i siec pozwalał, zabijał z krwią zimną, z sumieniem dziecięcia co drgające rozdziera zwierzątko i niepojmował nawet, żeby to mogło być inaczéj. Wiara jego całkiem była powierzchowna, spełniał jéj obrzędy dla żołnierza z punktualnością przykładną, prowadził na nabożeństwo jak na przeglądy: ale ani się kiedy zamyślił nad rzeczami wiary, ani potrzebę jéj uczuł. Żył na ziemi, brzuchem tylko i ciałem, a oczy jego brwią i powieką zarosłe nigdy się wyżéj nie podniosły. Wierzył za to we wszystkie czary, inkantacje, gusła i tym podobne mary, bardzo szczérze, bardzo bojaźliwie i niczém się tak nieprzerażał jak niemi. Któś mu tam wcześnie szepnął, że mnisi Częstochowscy są wielkiemi czarownikami, i może dla tego, nie bardzo miał ochotę spieszyć pod Jasnę-Górę. Wstydził się tego, ale niemniéj ukryć się z tém nie mógł.
Oznajmiono mu Wejharda, którego jako dworaka i wytwornisia nie lubił; musiał jednak przyjąć, ale widać było z wejrzeniem, które rzucił na drzwi, że gość wcale mu był nie pożądany.
Miller stał naówczas w ślacheckim domku, z którego bez ceremonji, gospodarza wyrzucił, i w najlepszéj izbie na kobiercach się przewalał, grzejąc przed trzaskącym ogniem komina.
— A co? rzekł nieco podnosząc się z posłania do wchodzącego Hrabiego, mierząc okiem szyderskiém jego strój wykwintny i pańską postawę — a co Hrabio? Częstochowa?
— Czeka na generała Millera...
— Doprawdy? Hrabio! A! a czemuż się wam poddać nie chciała?
— Ba, niebardzom nalegał, a mnisi uparci trochę i zarozumiali, chcą koniecznie dział, jak widać. Strach ich opanował wprawdzie, ale z dwojga bojaźni zdobycia i bronienia, wybrali dalszą, choć i mnie się niepospolicie zlękli. Wiedzieli wszakże, iż z mojemi armatkami oblegać ich nie będę, i.....
— A zatém? przerwał Miller.
— A zatém, idziesz pan, panie generale ze mną, z Sadowskim i z Kalińskim, z panami Zbrożkiem, Krzeczowskim i Komorowskim, z xięciem Hesskim może.
— O! o! a na cóż nas tam tyle, na ten Kurnik? spytał Miller.
— Dla tém większego postrachu.
— Alboż-by się mnisi bronić myśleli?
— Niewiem, wątpię...
— A was tam jak przyjęto?
— Prośbą z początku, kulą na ostatku.
— A do djabła! kulą nawet! Cha! cha! zagrzmiał głośny śmiech Millera, proszę, proszę, jakie zuchy z tych zakonników, szalone pałki! Gdyby czas tylko, nauczyłbym ja ich rozumu.
— Wszakże potrzeba koniecznie zająć Częstochowę?
— Ale to wypadnie podobno znowu odłożyć.
— To by było najgorzéj; zakrzyknął Wejhard z zapałem. Pan wiész, generale, że tam go kto uprzedzić może, a to jest kąsek królewski! Sréber po uszy brać, złota ogromne kupy, klejnotów, pereł i brylantów cebrami; win i miodów starych lochy niewyczerpane, choć się w nich kąpać. W dodatku ślachty się schroniło dosyć... i... dodał ciszéj, dziewczęta się też znajdują.
Generał się uśmiechnął i klapnął po brzuchu.
— A jak wié w co uderzyć, by mnie poruszyć, rzekł kiwając głową. No, ale cóż tu począć, Wittemberg i Duglas do Pruss mnie pędzą.
— My się, zobaczysz generale, uwiniemy duchem w Częstochowie. Sami mówicie, że to kurnik, istotnie wam tylko przyjść, huknąć i wziąść.
— No! a wy czemużeście nie wzięli?
— Dział nie miałem, a wreszcie — dodał skromnie Wejhard — ja, a Generał Miller to wcale co innego, nie myślę się z nim równać.
Niezgrabnie tém pochlebstwem zakadziwszy Millerowi, Wejhard uśmiéchnął się rad z siebie, jak gdyby psu rzucił kawał zatrutego mięsa i dodał:
— Radzę idźcie, bo nigdzie się jak tam zbogacić nie możecie, a spóźnicie się, to wam kto inny ten kąsek z przed ust pochwyci.
— Ale cóż będzie z Prusami?
— Poczekają! rzekł Wejhard.
— Do Częstochowéj kawał drogi, pójść, i tam trzeba pomarudzić, a nim się nazad powróci.....
— To wszystko razem nie zabawi, rzekł Hrabia, przyjdziesz pan tylko, krzykniesz, poddadzą się, — zabierzesz co ci się podoba i wrócisz. Cóż mnisi przeciwko nam poradzą?
To prawda, to prawda! odparł Miller popijając i dumając, ale...
— Niéma ale, potrzeba iść i iść prędko, żeby nie mieli czasu obwarować się, wzmocnić, lud zwołać i ślachtę, trzeba korzystać z ich przestrachu...
— A skarbiec-że nie wywieziony? spytał po chwili Burchard Miller.
— Nie! ręczę że nie, lecz gdyby nawet część jaką ukryli, zawsze dosyć zesłanie, i ze ślachty, która się tam schroniła, dobrze obłowić się można; dadzą okup dobry. Mnisi ufni w mury, nie śpieszyli się z wywózką swoich precjozów, wszystko na miejscu, bo teraz już by się bali ruszyć, dla gęsto snujących po kraju oddziałów, Wittembergowi dość będzie posiać kilka posągów srebrnych, reszta nasza.
Miller namyślał się głęboko, ale cały wieczór męczył go Wejhard i Kaliński, tak że wreszcie słabnąć począł, i upiwszy się z niemi wydał roskazy gotować się na Częstochowę. Nim się jednak oddziały jego pościągały, nim lud zgromadził, działa posprowadzał i żołnierzy skupił, kilka dni upłynąć musiało. Tym czasem szerząc postrach i wcześnie oznajmując o sobie, Wejhard wysłał z załogi w Krzepicach oddział żołnierza na włości klasztorne, dla rabunku i nakazał zajmować bydło, palić wioski i folwarki, żeby pokazać mnichom co ich czeka, jeśli się nie poddadzą.
Wieść o tém doszła dnia czwartego po odejściu Wejharda do klasztoru; Przeor przyjął ją z westchnieniem żalu, ale w gotowości do wytrwania. W chwili gdy mu ją przyniesiono, był właśnie otoczony piszącemi, którym listy do pana Stefana Czarnieckiego, do Króla, do księdza Teofila Broniewskiego prowincyała i do kasztelana Warszyckiego dyktował. Zawiesił pisanie i do Definitorium posłał zwołać wszystkich zakonników, na nową naradę, chcąc ich umocnić na duchu i przygotować do wytrwania.
Czuł on że bronić się powinien, a jednak były chwile, choć krótkie i przemijające, zwątpienia i bojaźni, która go obarczała; na barkach jego spoczywała odpowiedzialność obrony miejsca świętego, całość tylu osób, tylu rodzin życie i losy. Chciał więc utwierdzić braci i wzmocnić siebie ich zdaniem o konieczności oporu: chciał usłyszeć myśl swoją powtórzoną usty drugiemi. Nie wątpił wcale o pomocy niebieskiéj, obawiał się raczéj ludzi, by mu od nich współczucia, wytrwania i męztwa nie zabrakło. Szwed pozornie mówił, że chce zająć dla jéj własnego bezpieczeństwa Częstochowę, zapewniał całość mienia i swobodę nabożeństwa; lecz same te zaręczenia nie byłyż już upokarzające i groźne? Z drugiéj strony, gdyby go nie wpuszczono do twierdzy, zagrażał swą zemstą, jeśli nie klasztorowi, to ubogiemu ludowi jego włości; to wszystko przedstawiało się umysłowi przeora i walczyło w nim jeszcze, lecz silniéj nad wszelki postrach mówił głos wewnętrzny, który mu powtarzał: Walcz, a zwyciężysz.
Na wezwanie dzwonka zeszli się ojcowie, tak spokojni, jak gdyby jeszcze nie widziano nieprzyjaciela i niewiedziano o nim; twarze ich nie okazywały bojaźni, więcéj z nich tchnęło męztwo pogodne i zapał pobożny, niż przestrach i zwątpienie; z jednego wejrzenia zdanie ich wyczytał xiądz Kordecki. Wszakże, gdy zasiedli i odśpiéwali
Przybądź Duchu Stworzycielu...
począł do nich mówić powolnie, wszystko im przedstawiając co było za i przeciw obronie Częstochowéj, i tak zakończył:
— Teraz zdania waszego czekam bracia, każdy niech zbierze ducha, westchnie do Boga, wyrzecze to co mu natchnie. Zdejmiecie wielki ciężar z ramion moich.
Najpierwszym znowu odezwał się ojciec Mielecki.
— Będziemy pod opieką Bożą bronić się ojcze, i umrzemy godni się chcąc okazać stanowiska, które nam powierzono na straży świętości. Nie godzi się raz ofiarowawszy swe życie, cofać się, gdy Bóg zsyła próbę.
To zdanie piérwszego, prawie jednomyślnie jak poprzednio, przyjęte zostało; nawet xiądz Lassota wotował za obroną Jasnéj-Góry, dodając że należałoby może posłać do Wittemberga, prosząc o listy bezpieczeństwa dla klasztoru.
— Do Wittemberga pismo podobnéj treści, dawno już posłałem, — rzekł Przeor.
Xiądz Lassota umilkł.
Wszyscy inni byli zdania przeora, żeby się bronić do ostatka. I tak powtórna narada dodała Kordeckiemu odwagi, i utwierdziła go w przekonaniu o konieczności stawienia czoła Szwedom.
Należało tylko resztę rozporządzeń, potrzebnych do zabezpieczenia twierdzy, co najpilniéj przedsięwziąć; napad na włości, odejście Wejharda rozjuszonego, które było jego powodem, zwiastowały rychłe nadciągnienie sił znaczniejszych; posłano zatém listy Przeora i pana Piotra do Kasztelana Kijowskiego, do Króla na Śpiż, do Warszyckiego, do wojsk kwarcianych, i do bliższych wsi Janasza Węgrzyna, aby więcéj jeszcze ludu do zamku sprowadził.
Przeor z panem Zamojskim, Czarnieckim i Małachowskim, obeszli mury znowu. Pan Piotr rzucił okiem na kramiki, które zewsząd przypierały do murów i bastjonów, na poprzylepiane drewniane zewnątrz przybudówki i kletki drewniane, na szopy i domki rozsiane na pochyłości góry ku jéj podnożom i rozpatrzywszy się odezwał do Przeora wskazując na nie.
— A co, ojcze kochany! potrzebaby to nie wahając się poświęcić.
— Co? — zapytał xiądz Kordecki.
— Kramiki i wszystkie bliższe drewniane budowle, — dokończył pan Piotr, — będzie w nich nieprzyjaciel szukał przytułku i schronienia, ułatwi mu się podkradanie pod mury. Gdyby tylko na ogrzanie się nawet służyć miało, i tak zniszczyć potrzeba; niech marznie. Co jest dachów, pod któreby się mógł schronić, wszystko to z dymembym puścił nim przyjdzie.
— Tak! tak, — podchwycił nieco zawstydzony Zamojski, że piérwszy téj uwagi nie uczynił. — Wyrwał mi to z ust pan Czarniecki. Rzeczą jest niezbędną; według wszelkich prawideł sztuki strategicznéj, kletki te pozostać tu nie powinny.
Kordecki westchnął.
— Ale to biédnych ludzi schronienia i chleba kawałek, to są naszych mieszczan sklepiki i budki.
— A lepiéjże by dla nich Częstochowa cierpiéć miała?
Necessitudo frangit legem, — dodał Zamojski, — tu niéma co myśléć.
— I co najspieszniéj spalić je potrzeba, a gruzowiska porozrzucać, nie czekając Szweda.
— Co spalić? — pochwycił dziwny ze śmiechem zmięszany głos po za rozmawiającémi; obejrzeli się i pan Czarniecki postrzegł żebraczkę, która nizkim pokłonem witała przeora, całując kraj sukni jego, a szlachtę pozdrowiła przysadzistém dygnieniem. Zamojski i Czarniecki spojrzeli na to zjawisko i umilkli, Kordecki odwrócił się do niéj i rzekł powolnie.
— Nic ci do tego moja kochana, co my tu radziémy.
— Przepraszam ojcze dobrodzieju, bardzo mnie to obchodzi, bo to kramiki podobno palić będzie potrzeba, a wiadomo że to moje pałace letnie i zimowe.
— Będziesz się musiała schronić gdzie indziej.
— Tak, prawda, zostanie się fossa, aby gdzie trochę od wiatru stare kości przytulić. A jak trzeba to trzeba, — dodała żywo, — ja stara na Jasnéj-Górze pokutnica radabym zawsze miejscu świętemu służyć: jeśli każecie, własną siedzibę gotowam podpalić, tylko powiedzcie słówko.
Spojrzeli po sobie.
— Nie bójcież się, xiądz Przeor mnie zna, jestem sługa Matki Boskiéj, zrobię jak należy, podpalę na cztéry rogi, jak mieszczanie zobaczą, no, to przynajmniéj na nikogo prócz mnie płakać i narzekać nie będą. Powiedzą: warjatka! przyszło jéj coś do głowy i podpaliła.
— A możnaż jéj do tego użyć? — spytał Czarniecki.
— Myślę, że zrobi jak mówi, ochoczo i rostropnie, — rzekł przeor.
Tylko się na mnie spuśćcie, — żywo podchwyciła baba, — ja chcę koniecznie służyć Najświętszéj Pannie i xiężom Paulinom, a niczego się nie boję w świecie, bo życia i za grosz nie mam.
— A zatém, — odezwał się Zamojski, — dziś wieczorem, zróbcie co wam powiedzą, tylko wiatru potrzeba patrzéć, żeby na dachy klasztorne ogniem nie rzuciło.
— Na to ludzi poślemy, — szepnął przeor.
Konstancji już nie było, poleciała piorunem za bramę.
Jak skoro padł mrok, gdy ludzie poczęli rozbierać budowlę na pochyłości góry i rozrzucać kletki, stara z żagwią zapaloną, skacząc i śpiéwając pobiegła do kramów, z których dawno mieszczanie się byli wynieśli i na cztéry rogi je podpaliła. Ogień objął suche tarcice i liżąc mury klasztorne wprędce w kupę popiołów sklepiki i stragany obrócił.
Przez cały czas gorzenia siedziała Kostucha pilnując żeby nic niepozostało, a gdy ostatnie głównie dogasały, spuściła się w fossę zamkową i obszedłszy nią do koła, obrała sobie suchy kątek, w którym położyła kul słomy, przeżegnała go i rzekła z cicha, dziwnym szyderskim głosem.
— Ot tobie nowa chata!
Nazajutrz rano ze wszystkich budowli, które na pochyłości góry rozsiane były, ślady tylko w zgliszczach pozostały, lecz nigdzie zrąb się już nad ziemię nie wznosił; jedyna od wschodu figura murowana między miasteczkiem a kapliczką świętego Jakuba ocalała; pobożny Kordecki choć mu przedstawiano że za nią kryć się będą mogli Szwedzi, zrzucić jéj niepozwolił.
— Krzyż Pański, rzekł nigdy szkodzić niemoże; obalać go się nie godzi...





VIII.

Straszną jest wojna, gdy wlokąc za sobą niezliczone klęski, kraj ogniem i mieczem przechodzi z dopuszczenia Bożego! Jak w życiu natury burza, tak w żywocie narodów bój ludów, wszystko niszczy, druzgocze, obala co na drodze spotka; postrach i rozpacz rozrywają wszystkie węzły społeczne, walka rozbestwia braci, chciwość rada bezkarnemu gwałtowi rzuca się namiętnie na otaczające skarby, rozpusta szaleje, a słabi, bezbronni, których tylko osłaniało prawo i spokoj, mrą tysiącem śmierci. I jak wiatr pędzi złomy gałęzi i liście z drzew oszarpane, tumany kurzu a z nimi kwiaty i owoce, tak bojaźń gna w zakąty niedostępne, w szałasy leśne, w warowne grody, do miast i kościołów, rozbitków wojny, słabych i przelękłych. Lecz iluż co niema się dokąd schronić, i tu niemoże ustąpić przed nawałą, niewie o niéj, czeka, ociąga się, bo żal rodzinny kątek porzucić, bo straszno się rozstać z ukochaną strzechą, z zagonem swoim, z ludźmi co się do nas przywiązali, bo wstyd jakoś ze spuszczoną głową, za mur się schronić.... Młody naówczas gdy uczuje serce w sobie, przypasze oręż i pójdzie za sercem; ale starcy! ale kobiéty i dzieci! zawsze okropna wojna, cóż tam gdzie obcy żołdak którego wiara, język, przesąd, nieprzyjacielem czyni, w ciągłym szale rozpasuje się na występki jak bydle i chluby w nich szuka.
Z wielu Polski okolic Szwed wygnał ślachtę, która się garnęła do zamków, miast i klasztorów i rzucano im na łup majętności, niemogąc ich obronić; lud nawet w lasy biegł gnając przed sobą bydełko i owce, na wyspy wśród trzęsawisk, w zarośla i góry się chroniąc, i obozując smutnie a codzień wysyłając na zwiady, by zobaczyć czy jeszcze dwór stoi, czy wieś z dymem nie poszła. Z początku najścia Karola Gustawa, trzymał Radziejowski Szwedów jak mógł na ostrzejszem wędzidle, wmawiając im przez wodzów, by się po ludzku obchodzili z krajem, ale daléj daléj, żołnierz zebrany z różnych świata krańców, włóczęgi i rabusie poczęli, a na widok nieładu, dokończyli go regularni. Płonęły więc dwory i wioski, rznięto stada, łupiono kościoły i zamki zdobyte, brano okup od innych i zakładników; a Tatarzyn sroższym by nie był nad Szweda. Ślachta Sieradzka, u któréj gościł Miller, wszystka się rozbiegła, gdzie kto mógł, puste dworki zapełniali Szwedzi; opalone parkany, porozwalane ściany, porąbane słupy, pospasane zasiewy, stratowane zboża, których skosić nie miano czasu w jesieni, świadczyły o nieprzyjacielu. Gdzieniegdzie smutny wieśniak wlokł się z rodzajem rozpaczy nieméj drogą, osłupiałem poglądając okiem na pustynię z wesołego uczynioną kąta i powtarzał zadumany: koniec świata! koniec świata.
Taki był obraz téj okolicy i wielkiéj części Polski i Litwy, w chwili gdy Miller z namowy Wejharda ruszał, szybko dążąc pod mury Częstochowéj, do któréj coraz liczniéj zbierała się ślachta, tuląc pod płaszcz gwiaździsty Bożéj Matki. Kordecki nikomu bramy nie zamknął, a gdy go pytano czy wpuszczać do twierdzy, odpowiadał:
— Wszystkich bez wyjątku, nikogo nazad.
To rozporządzenie czasu wojny było konieczne; potrzeba było obwarować się takiém zamknieniem, by nieprzyjaciel niewiedział co się działo na Jasnéj Górze, którą tak dumnie zwał kurnikiem.
Miller wyszedłszy późno z obozowiska swego i nie zrobiwszy dnia pierwszego nad dwie mile, gdy go noc jesienna zachwyciła ze słotą i ciemnością nieprzebitą, musiał się przy pierwszéj jaką spotkał zastanowić wioseczce. Była to mała osada, z kliku chatek złożona, któréj niewielki dworek stary panował na wzgórku otoczony ogródkiem. Znać nieprzyjaciel wprzód tu jeszcze nie gościł, bo pozór miała zamieszkany i we dworku się świeciło. Żołnierzom więc kazano koło żydowskiéj gospody we wsi położyć się obozem, i zająć okolicę, rugując z chat wieśniaków. Miller z Wejhardem i Sadowskim popędzili przez grobelkę i błotami otoczoną drogę do dworu.
Niewidzieliśmy dotąd Sadowskiego, który częścią wojsk pod dowództwem Millera zarządzał; musiemy kilka słów o nim powiedzieć.
Wacław Sadowski nie był Polakiem, jakby z nazwiska wnosić można; urodził się w Czechach jak Wejhard, ale z uboższéj rodziny; szukając losu zabłądził potém do Polski dla chleba, i w dobrach Maksymiljana Miaskowskiego, kasztelana Krzywińskiego, trzymał jakiś czas dzierżawę. Dyssydentem będąc, nie mile widziany od okolicznéj szlachty, dumny a bolejący na to odtrącenie, gdy i inne jeszcze z powodu różności wiary spotkały go nieprzyjemności, stał się wrogiem Polaków i Polski, okoliczności tylko czekając, by za swój ból zapłacić. Gdy wojska Karola Gustawa weszły do kraju, jeden z piérwszych ofiarował mu usługi swoje, a jako znający Polskę, jéj język i obyczaje, dobry żołnierz przytém, został przyjęty i mianowany półkownikiem. Sadowski wiele, pomimo karmionéj w sercu nienawiści, miał dobrego w sobie: pobożny w swéj wierze, szlachetnych poruszeń serca, dobroczynny, brzydził się zdradą i zdrajcami, sam siebie, jako obcy, nieczując do niczego obowiązanym dla Polski, która go niegościnnie przyjęła; wojował ale uczciwie, z uczuciem rycerskiéj prawości, walczył ale się nie pastwił, owszem na widok okrucieństw Millera, które jenerał nakazywał obojętnie, z których Wrzeszczewic się uśmiéchał, na które Kaliński milczał, on śmiało się oburzał i krzyczał; często sam bronił od napaści i zasłaniał od gwałtów. Milczący, zimny na pozór, surowy dla żołnierza, pod tą postacią wojaka, miał serce poczciwsze, żywo bijące w piersi i wiele uczucia; słowo wyrywało się z ust jego nie łatwo, ale jak piorun nagłe, głośne, krótkie i nieodwołane; niżsi obawiali się go i kochali razem, a gdziekolwiek z komendą swoją przebywał, dziwił się lud i szlachta, nieznajdując w nim prześladowcy, którego się obawiał.
Milczący jak zawsze, jechał Sadowski z Wejhardem i Millerem ku dworowi, Hrabia nócił piosenkę, szwed klął djabłami na błoto, ciemności, ślizgawicę, a gdy mu się jeszcze ciężkie jego konisko potknęło na drodze, wściekał się i bił niemiłosiernie, szarpiąc mu boki ostrogą. W takiém usposobieniu wszyscy trzéj, ze służbą jenerała, stanęli przed ganeczkiem, i Miller wrzasnął przeraźliwie kilka słów polskich, których się nauczył na szyderstwo i niemiłosiernie je przekręcał.
— Pan szlachcic! skurczypałka! podaj ognia! Wejhard ruszał ramionami, Sadowski zsiadł w milczeniu, i gdy się Miller z ciężkiego jak sam fryza stoczył, wszyscy trzéj weszli do sieni. Tu z łojówką w ręku, stał wysoki, chudy mężczyzna, w długim po kostki sieraku, z wygoloną głowa, ze spuścistémi wąsami, osłupiałém patrząc okiem na gości, w których niespodzianie Szwedów poznawał; i nie mogąc słowa wyrzec, otworzył tylko drzwi w lewo do sporéj izby, czystéj i porządnéj, w któréj drugi podobny starzec, zgarbiony wiekiem, łysy, siwy, siedział w krześle, a obok niego piękne dziéwczę piętnastoletnie może, z długiemi zaplecionemi wstążką kosami, z pończoszką w ręku, stało jak ściana zbladłe i drżące.
Ta izba, tych ludzi dwoje, a naprzeciw nich trzéj szwedzi zbłoceni, obmokli, na których twarzach malował się gniew, niechęć lub bezlitośne szyderstwo, przedstawiali obraz dziwnéj sprzeczności. Znać było w tém ustroniu niczém jeszcze niezamącony pokój; życie wiejskie, ciche, pogodnie płynące pod strzechą słomianą; a tuż naprzeciw niego stali ludzie, co żywota rodzinnego zabyli, co się swych familij zaparli, co przywykli byli burzyć, wywracać i zabijać, z dnia na dzieli za nową pastwą ruszając daléj a daléj.
To też z obustron na twarzach tych osób, które raz piérwszy w życiu w oczy sobie spoglądały z zadziwieniem, ze strachem, malowały się uczucia wytrysłe z tego zetknienia niespodzianego. W oczach krwią zaszłych Millera był gniew i żądza znęcania się, może za to, że on się tułał bez dachu, a oni tu cicho dni pędzili w cieple, ustroniu, dostatku; Wejhard spoglądał na starca i dziewczynę z uśmiéchem rozpustnika, Sadowski westchnął, bo mu przyszła na myśl kędyś w górach lasem osłoniona siedziba rodziców starych i ojciec zgrzybiały i matka i siostrzyce...,
Na twarzy ślachcica wyryła się bojaźń i cierpienie, niepewność i obłąkanie rozpaczy; widać było że pragnął się bronić a czuł bezsilnym i bolał w sercu; wzrok jego spotkał na ścianie stary krzyż czarny i westchnienie z piersi się wyrwało. Na licu ślicznego dziéwczęcia, śmiertelna bladość pokryła wyraz niepokoju i ciekawości; widać było, że całego nierozumiało niebezpieczeństwa i myślała o dziadku, którego ręką objęła; nie o siebie, o niego tylko się troszcząc. Śliczne to było polskie dziéwczę, z niebieskiemi oczyma, z jasnym włosem, z białą twarzyczką podłużną, a takie wysmukłe jak powiewna trzcina, a tak wątłe, że zda się wiatrby ją uniósł swém tchnieniem, i takiego coś miała anielskiego w obliczu, że kochać się i szanować razem nakazywała na piérwsze wejrzenie. Znać w niéj było starca pieszczoty, ukochanie i jedynactwo.
Dworek był ubogi: chata to raczéj spora, jak włościańskie domostwo, ciasna, biédna ale schludna. Ściany jéj były powychylane, polepione, nizkie, sprzęt stary i zużyty, a oprócz staréj szablicy, prócz misiurki i pancerza, krucyfixu na ścianie, kropielnicy u drzwi, ławy tylko proste, stół od siekiery; ani kobierca, ani makatki, nic coby dowiodło zamożność choć skromną. Z pozostałości tylko drobnych wnieść było można, że w niéj mieszkał człowiek niegdyś dostatni: ale z nich także i dzisiejsze patrzało ubóstwo; bo nic nie pozostało krom tego, z czém się już rozdzielić niepodobna, co jest czcią, świętością, pamiątką, do czegośmy przyrośli.
Miller rozpatrzył się po izbie i prychnął przekleństwem, Wejhard mu cóś poszepnął, zwrócił oczy ku starcowi i padł przy piecu na ławę.
Stary ślachcic wstał i trzymając się stołu, widać chory na nogi, nieśmiał usiąść, a ciężko mu było tak wytrwać; dziewczę tuliło się do niego, bojaźliwie rzucając oczyma na przybylców.
— Pan szlachcic! — zawołał Miller połamanym językiem — jeść! pić!
Wejhard z pańską dumą i zmarszczoną brwią, zbliżył się do ślachcica, chciał coś mówić, ale niechętnie odzywając się po polsku, obejrzał się na Sadowskiego, aby go wyręczył.
— Powiedz mu półkowniku, — rzekł po czesku, niech wié kto jesteśmy, i przyjmuje nas czém ma, i jak może najlepiéj.
Sadowski postąpił kilka kroków, zdjął żelazną przyłbicę i odezwał się dość łagodnie:
To jenerał lejtnant Miller, dowódzca wojsk J. K. Mości Karola Gustawa, to hrabia Wejhard naczelnik oddziału, ja jestem półkownik Sadowski; przybyliśmy u waszmości przenocować, zechciéj nas pokarmić i ogrzać.
— Z całéj duszy, z całéj duszy, — spiesznie podchwycił starzec, usiłując iść, a postąpić niemogąc — idę, rozdysponuję, co panowie każecie; ale u mnie pustki i biéda.
— Alboż tu już kto był? — spytał Sadowski.
— O! i nieraz — zawołał szlachcic — zwłaszcza na wsi, bo jakoś dwór Pan Bóg bronił, ale co mam....
Stary wsparł się na ramieniu wnuczki i powolnie do drzwi bocznych się przesunął. Wejhard razem z Millerem powiódł okiem za dziewczynką.
— A co? — rzekł hrabia — nie śliczne jabłuszko?
— Ba! — odparł szwed gładząc wąsa, — właśnie co ja lubię, młodziusieńkie, malutkie, cacko! Ale dokądże poszli, niechby tu z nami zostali, jeśli nie oboje, to choć ona?
Sadowski z niejakiém oburzeniem spojrzał na obu i rzekł do nich:
— Poszli przyjmować jenerała.
— Ale powrócą? — spytał Miller.
— Każemy im przyjść, — dodał Wejhard.
W mgnieniu oka na kominie rozpalono ogromny ogień ogrzewający izbę całą, stary sługa z pod oka mierząc Szwedów, przyniósł dzban miodu, misę jabłek, chléb, masło i więdlinę, obiecując, że wkrótce będzie i wieczerza.
Miller rzucił się naprzód do miodu, bo go lubił i powiadał, że w Polsce dwie tylko znalazł rzeczy dobre: stary miód i srébro stare; ale się skrzywił skosztowawszy, bo to był trunek świéży, niewytrawny i niesmaczny; krzyknął więc na sługę rzucając mu czarką w oczy, aby podał co lepszego.
— Niéma, — odpowiedział sługa ruszając ramionami, dalipan że niéma.
— Jak to być może, żeby u polskiego ślachcica starego miodu nie było? — zapytał Sadowski z przekąsem.
— A tak jest, bo to widzi jwpan, — rzekł powoli sługa rad że się rozgada, — nasz pan miał się kiedyś bardzo dobrze, dwie wioski dziedziczył i nie lada wioski, było wówczas i miodu i wina dostatkiem, ale jak się do nas uwiązał process, wszystko zjadł i myśmy się zostali o jednym dworku, o kilku chatach. Bo to widzi jwpan.... u nas teraz biéda, gdzie tu o miód pytać, kiedy często schnie głowa żeby chléba nie zabrakło... i za to Panu Bogu podziękować jeszcze trzeba.
Sadowski ruszył ramionami i rzekł do Millera:
— Źleśmy się wybrali, panu jenerale, to uboga chata, niewymyślnie nas przyjmą, bo nie mają czém.
Jenerał wciąż klął po swojemu, pomyślawszy jednak, podniósł czarkę z podłogi, i że wolał pić zły miód niż żadnego niemiéć, wrócił skrzywiwszy się do dzbana; ale ponury był, gniewny i oczy mu powoli krwią nabiegały.
— Czemu gospodarz nie przychodzi? — rzekł po trzecim kubku, — cóż to my zwierzęta jakie, że z nami i usiąść w jednéj izbie nie chce; znać Kaźmierzowski poddany jeszcze i szwed mu nie pachnie. Ale zjecie licha, musicie go miéć za pana.
I krzyknął:
— Wołać gospodarza! niech przyjdzie.
Wkrótce przywlókł się starzec z wnuczką, o kiju idąc, i o podal, poprosiwszy o pozwolenie usiąść, zajął sobie miejsce w kątku. Hanna stanęła przy nim, przytuliła się, objęła go, drżeli oboje.
Sadowski, który to postrzegł i uczuł się tą bojaźnią dotknięty, zbliżył się do nich przechodząc i półgębkiem szepnął:
— Cóż u licha? nie bójcie bo się, nic się wam nie stanie.
Jenerał ciągle rzucał z podełba, krwawy swój wilczy wzrok na biédnego ślachcica:
— A spytaj-no go, — rzekł do Sadowskiego, czy przysiągł Karolowi Gustawowi?
Sadowski powtórzył pytanie i nieczekając odpowiedzi, rzekł:
— Tak! tak!
Ale stary podniósł się oburzony, mimo złamania chorobą i wiekiem, zapłomieniał, potrząsł wyraziście głową i zawołał: — Nie! nie!
— Jakto nie? — zakrzyknął Miller, który zrozumiał ślachcica — a to dla czego?
— Nie gniewajcie się jenerale — szepnął Sadowski niby obojętny, i zaraz za gospodarza odpowiedział.
— Nie przysiągł, bo nie było komu słuchać go przysięgi.
— Powiedz pan, żem nie przysiągł, bo mi sumienie piérwszéj przysięgi łamać nie dozwala, jednego mam i znam pana, Najjaśniejszego Jana Kazimiérza....
Miller, który trochę po polsku rozumiał i przewąchał, że Sadowski źle mu tłumaczy, podał kubek nalany miodem starcowi i rzekł nagląc: — Na! pij za zdrowie Karola Gustawa.
Starzec odsunął czarkę.
— Nie piję nic, — rzekł śmiało.
Sadowski wmięszał się miedzy nich znowu.
— Chory, pić nie może, — dodał żywo.
— Przecież go własny miód nie struje! — naglił jenerał — Ano! szlachcic polski! vivat Carolus Gustawus!
Starzec spojrzał na wnuczkę, widać było, że gdyby nie ona, byłby innémi odpowiedział słowy; ale się wstrzymał i odwracając do Sadowskiego, jął prosić.
— Panie półkowniku! — rzekł — wytłumaczcie mnie, stary jestem, pić nie mogę.
— Jenerale, dajcie pokój starcowi.
Dziewczęciu łzy w oczach stały, oburzona, zarumieniła się, i jakoby skoczyć chciała przeciw urągającemu szwedowi, tak zabłysły jéj oczy.
— Niech pije, — rzekł jenerał, — niech pije lurę którą nam dał, a jeśli nie spełni za zdrowie króla, to nieprzyjaciel, okuć go każę i za wojskiem powlokę....
— Pij pan, — mówił Sadowski — nie gniewaj go.
— Nie mogę pić i nie będę pił, — stanowczo odparł starzec prostując się i przyciskając ku sobie wnuczkę — wasz Karol Gustaw rabuś i najezdnik, ja go nie znam za pana.
Sadowski pogardliwie ruszył ramionami.
— Co on tam szczeka? — spytał Miller.
— Mówi, że stary i pić nie może.
— A co mi waży jego zdrowie! pij ślachcic polski, skurczypałka! — zagrzmiał śmiejąc się.
Starzec popchnął czarkę, którą mu nastawiał gwałtownie Miller, z oburzeniem niewysłowioném, które się wylało całe w jego spojrzeniu.
— To buntownik! — krzyknął szwed! — he! związać go i do obozu!
— Jenerale! — rzekł Sadowski chwytając go za rękę, — tym sposobem obchodząc się, nie zjednamy sobie Polaków dla sprawy Karola Gustawa.
— Bierz ich djabeł! i bez ich łaski królować on tu będzie.
— Stary, uchodź! — rzekł Sadowski — uchodź i skryj się.
Ruszył się ślachcic, ale mu jenerał drogę zaparł i cisnął go o krzesło, wołając po szwedzku.
— Siedź! hej! ludzi! niech go zwiążą tego buntownika! albo nie, to pij za zdrowie Karola Gustawa.
Wejhard całéj téj scenie przypatrywał się obojętnie, nie mięszając się do niéj; z ławy na któréj siedział, poglądał na dziéweczkę, muskał wąsa, i śmiał się trochę, niewiadomo z Millera złości, czy z kłopotu starca. Na Sadowskim widać było oburzenie i niecierpliwość, bo zębami zgrzytał.
— Uchodź! — powtarzał staremu — uchodź póki czas.
— Wola Boża, — odparł ślachcic, — niech sobie robi ze mną co chce, a ty poczciwy człowiecze, nie daj się pastwić nad biédném mojém dziecięciem, masz może siostry, masz matkę w swoim kraju.... ocal ją tylko...
Hanna przeraźliwym krzyknęła, uwiesiła się na szyi starcowi i płakała jak dziécię, co chwila powtarzając: — O Boże! ratuj nas! Boże! ratuj!
Wtém drzwi się otworzyły i wszedł pan Komorowski dowódzca polski, człek słabego ducha, i poniewolny partyzant dziś szwedzki, który właśnie z Millerem szedł pod Częstochowę; choć ani on, ani jego podkomendni nie chcieli pomagać szwedom przeciwko miejscu świętemu; ale ciągnieni rozkazem, musieli powiększać na oko siły Millera, zapowiedziawszy mu wszakże, że się bić nie będą.
Komorowski ubrany był po polsku, twarz zresztą jego zdradzała Polaka; na widok przybywającego, starzec rzucił się z krzesła i krzyknął:
— Jeśli w Boga wierzysz półkowniku! ratuj nas!
— A to wy panie Lassoto w tych opałach! — odpowiedział Komorowski i obrócił się z marsem do szweda, odzywając po łacinie:
— Panie jenerale, to mój stary znajomy, starzec bezsilny, godziż się go tak nękać, także to pięknie dotrzymujecie nam obietnic króla, który zapewnia bezpieczeństwu wszystkim?
— A wy zapomnieliście uniwersałów! — odparł Szwed, to buntownik, czemu pić nie chce za zdrowie Karola Gustawa?
— Panie Janie, a czemuż bo u licha nie pijesz za zdrowie króla, choćby z jezuicką restrykcyą...
Stary się wzdrygnął.
— I nigdy pić nie będę — rzekł — za pustoszyciela i ciemiężcę.
Tymczasem Miller nieco ochłonął, wrócił pod piec i spójrzawszy na dzieweczkę, rzekł trochę udobruchany. — No! no! niebójcie się, to były żarty żołnierskie, powiedzcie mu żem sobie żartował, niech siedzi spokojny, nic mu się nie stanie.
Ale uśmiechem zdradnym dokończył tych słów i Wejhard z Sadowskim porozumieli, że to nie był ostatek ale początek prześladowania. Generał dolewał sobie młodego miodu bez miary, poił przytomnych, posadził Komorowskiego nad dzbanem, począł śpiewać, a coraz to spójrzał na Hannę.
— Waćpan znasz i tego ślachetkę — spytał Komorowskiego.
— Znam go dawno, nawet jesteśmy sobie trochę krewni — odparł półkownik.
Miller się namarszczył i urwał rozmowę, więcéj o nic niepytając. Podano wieczerzę niewykwintną wcale; był krupnik z półgęska zasypany kaszą jagłową, kluski z serem i stara kura pieczona, a w dodatku len sam miód co wprzódy. Miller go już zapijał nie wykrzywiając się, i znać było że sobie nim dobrze dogodził, bo się chwiał na nogach, oczyma krwawemi przewracał dziko i śmiał się co chwila. W czasie wieczerzy, gdy wszyscy przy misach byli zajęci, odwiódł Wejharda na stronę.
— Słuchaj hrabio — rzekł, jutro rano ślachcica w kij związać i do obozu razem z wnuczką; — rozumiesz, dasz rozkazy stosowne.
Dobrze! dobrze! — obojętny odparł Wejhard.
Sadowski podsłuchał jedném uchem téj krótkiéj rozmowy i szepnął kilka słów Komorowskiemu. Półkownik polski uczuł mocno Millerowskie barbarzyństwo, ale nie dał znać po sobie tego; wziął starca pod rękę i razem z wnuczką wyprowadził ich do bokówki.
— Każ zaprządz wozek, — rzekł mu po cichu, — i nie zwlekając uchodź. Miller cię jutro związać kazał.
— Widzisz moje kalectwo — z westchnieniem odparł Lassota, a wiedzieć musisz ubóstwo, jak i dokądże uciekać?
— Jużciż zostało ci parę koni i o parę talarów nie tak już trudno; choć noc, znacie zapewne okoliczne drogi, zabieraj się z tém co masz droższego i uciekaj. Wiem, rzekł Komorowski zapobiegając, — że się sam śmierci i prześladowania nie boisz, żeś mężny choć złamany, ale to o dziecię twoje chodzi nie o ciebie. Miller wszystkiego dopuścić się może.
Lassota pobladł i zadrżał — Ha! wola Boża! rzekł — więc muszę jechać, każcie mnie swoim kilku przeprowadzić po za obozy, żeby Szwedzi nas nie pochwycili.
— To ja z Sadowskim obmyślę, — szybko odpowiedział Komorowski, — a żywo panie Janie, żywo.
— Dokądże? radźcie mi!
— A choćby do Częstochowéj! — rzekł Komorowski, — idziemy wprawdzie na nią, siłą, musem ciągnieni, ale żebyśmy tę twierdzę zdobyć mieli, nie tuszę.
— Jakto! wy! idziecie na Jasną Górę?
— Tak! tak! ale panie Janie, na rany Chrytusa, to niepora gawędzić, uwijaj się i jedź.
— Przeznaczenie to widać żebym jeszcze brata przed śmiercią zobaczył, — dodał cicho starzec, — wiecie że mam rodzonego u Paulinów w Częstochowie.
— Tém lepiéj, panie Janie, więc żywo i ruszajcie póki czas.
W półgodziny późniéj wozek stał zaprzężony za ogrodem, stary Jakób powoził, a Lassota z wnuczką usiedli i puścili się manowcami ubocznemi ku Częstochowéj. Kilku żołnierzy polskich przeprowadzili ich daleko za obóz szwedzki.
Miller kazał w izbie nasłać słomy i rozgościł w niéj na nocleg, pewien że rozkazy jego spełnione zostaną, nie pytając już więcéj o gospodarzu. Wejhard i Sadowski układli się przy nim; ale nim do snu poszli, Szwed pozdejmował ze ścian szablę i zbroje Lassoty, popatrzył na nie, poprobował i zabrać ją kazał, krucyfix tylko pozostał.
Wejhard odłożył do rana spełnienie rozkazu względem Lassoty, ale gdy się przebudził o świcie i przypomniał dane polecenie Millera, dowiedział się zarazem, że ślachcic z wnuczką wczoraj jeszcze uszli w nocy.
Generał zasłyszawszy o tém, począł gniewać się na Hrabiego i podejrzewał mocno Komorowskiego o ułatwienie ucieczki, ale mu nic niepowiedział. Kilku tylko żołnierzy wysłał w pogoń, na rożne trakty, obiecując sowitą nagrodę za pochwycenie zbiegów, a sam z komendą swoją powoli wyruszył ku Częstochowie.





IX.

Tegoż dnia spotkał oddział szwedzki poseł, od Stanisława Warszyckiego kasztelana Krakowskiego, niegdyś dobrze znajomego Wejhardowi, ale dziś w przeciwnym stojącego obozie, z listem do niego wyprawiony.
Zakonnicy błagali Kasztelana o opiekę, a Warszycki postanowił sprobować wszelkich środków i prośbami usiłował zmiękczyć Czecha katolika aby nie napadał Częstochowéj i myśl jéj szwedom odradził.
Wejhard odebrał pismo i przeczytał je z miną zwyciężcy; prośba ta świadczyła o przestrachu jaki rozsiewał, uśmiechnął się połechtany nią, ale się razem do zemsty rozżarzył. Posłańcem był jeden z xięży Paulinów, Hjacynt Rudnicki, profess, młody człowiek wielkiego zapału i gorliwości, na którego twarzy malowała się niezachwiana ufność w Bogu i odwaga niezłomna. Wrzeszczewic spójrzał nań tylko i pogardliwie odparł:
— Powiedzcie Kasztelanowi, niech rusza, jeśli mu się podoba, na odsiecz świętemu miejscu przez nabożeństwo, bo wojsko królewskie nadciąga, i burzy którąście na głowy wasze naprowadzili sami, nic teraz odwrócić nie może...
Chciał cóś mówić Rudnicki, ale Wejhard odwrócił się od niego.
Miał i drugie pismo od zakonników do Sadowskiego Rudnicki, bo znano go ze ślachetniejszego charakteru, i choć był luteranin, nie wahali się Paulini prosić go o radę i opiekę.
Zakonnik wypatrzył chwilę, gdy półkownik Sadowski był sam jeden, i podkradł się ku niemu z pismem Przeora.
Zmarszczył się Czech, rozpieczętowując list, przeczytał z uwagą i po chwili milczenia — rzekł do oczekującego professa:
— Niema żadnéj rady, któraby od was wojsko już przeciw Częstochowie odwróciła i musicie się poddać; poddała się cała Polska. Jedno tylko, żeby waszą ufność zawdzięczyć, powiem wam. Opierajcie się jak możecie, nie drażniąc nieprzyjaciela zuchwalstwem, traktujcie a traktujcie zwlekając, podawajcie coraz nowe warunki, wymyślajcie sobie powody przeciągnienia i starajcie tymczasem wyforsować jak najdogodniejsze artykuły.
To powiedziawszy Sadowski pożegnał żywo Rudnickiego, który śpiesznie odszedł.
List Paulinów tyle tylko sprawił, że Sadowski w ciągu drogi, usiłował wszelkiemi sposoby zrazić Millera od przedsięwziętego zdobywania Częstochowéj, obawiając się gwałtownego charakteru jego, w razie zdobycia. Ile razy Miller zahartowany do niewczasu, ale lubiący wygodki, klął słotę i zimno, Sadowski wpół żartem, wpół serjo, radził mu się wrócić, obiecując sam z X. Hesskim i Wejhardem, dobyć tego, jak oni zwali, kurnika.
— Wielka ci sława przyjdzie z tego, panie generale! powtarzał Millerowi, jeśli dobędziesz klasztoru i zwyciężysz mnichów, a cóż za wstyd okrutny, jeśli ci się niedadzą!
— Jakto być może! krzyczał w passyi generał — ja zniszczę ich ze szczętem... kamień nie zostanie na kamieniu...
Wejhard przeciwnie, podbudzał Millera i łatwém malował mu zdobycie, a z Sadowskim spierał się do zniecierpliwienia: ale jako człowiek przedewszystkiém dbający o okazanie dobrego wychowania, i jak to wówczas zwano polityk, nawet gniew okazywał tylko grzecznem choć bolesném szyderstwem.
Wysłani na wszystkie strony w pogoń żołnierze, za panem Lassotą popowracali z uwiadomieniem, że ślachcic ku Częstochowie się wykradł, ale tak jechał pośpiesznie, mając kilkanaście godzin przed niemi, że go dopędzić i schwytać nie było sposobu.
Wojsko szwedzkie połączone z oddziałem xięcia Hesskiego, powolnie posuwało się ku Częstochowie.





X.

Tymczasem do klasztoru tulił się kto mógł pod opiekę Najświętszéj Panny Królowéj; okolica wyludniała się przed Szwedami, ślachta płynęła tłumnie na Jasną-Górę, a brama otwierała się na każde wezwanie przed wylęknionemi zbiegami. Mieszczono ich jak było można; podwórce wszystkie zawalały wozy, konie i lud mnogi. Codziennie przybiegali posłańcy z najdziwniejszemi nowinami do klasztoru, a Przeor o każdym kroku Millera był uwiadomiony, i choć siły szwedzkie przesadzano, on się ich wcale nie lękał. Przyjaźni klasztorowi sąsiedzi nadsyłali śpiesząc i korzystając z chwili wolnéj; zapasy żywności ogromne, broń i ludzi; jeden kasztelan Warszycki dwanaście sporych dział dostarczył, które w samą porę nadciągnęły.
Xięża jakkolwiek wszyscy jednomyślnie postanowili się bronić, w miarę zbliżania się niebezpieczeństwa, widząc postrach ślachty, która się tu zbiegała, owiani bojaźnią powszechną, wyraźnie tracili serce. Kordecki z litością spoglądał na przerażonych, bo w jego duszy niepostało zwątpienie; owszem w miarę jak się groźne zbliżały tłumy, nabierał ducha, ożywiał się i zdawał w dwójnasób nabywać powagi wodza i przezorności dowódzcy. Dnie całe spędzał w podwórcu i na murach, noce na modlitwie i czujnéj straży, ciągle czynny, zawsze wesół i pogodnéj twarzy, niósł z sobą ufność, rozsiewał spokój, pocieszał i wskazując nieustannie na niebo, podnosząc myśli do cudu, kazał weń ufać i wierzyć.
Modlitwa była jego wielką zbroją bojową i nią jak żelazem obwarowywał piersi słabszych, dźwigając umysły, rozgrzéwając serca; od ziemskich trosk wiodąc je do śmiałego wejrzenia na przyszłość pogodną. Zimna rachuba nie miała do niego przystępu, olbrzymiemi rozmiary, posiłki niebieskie i potęgę zapału, natchnienia, wiary, oceniał; gdzie mu czego zabrakło, dopełniał niemi.
Mimowolnie widok jego ufności i wytrwania, przeważny wpływ wywierał nawet na najsłabszych; gdy się oddalił, szemrano i stękano może, obawiano się i przepowiadano zgubę, lecz zaledwie się ukazał — przemówił, odezwał, uśmiéchnął, bojaźń jak mgła rozpierzchała się cudownie, wstępowało w serca męztwo i nadzieja.
Korzystano w klasztorze z chwili swobodnéj jeszcze, by się potężniéj obwarować i przygotować do boju; ruch był nieustanny dniem i nocą; lecz wśród tych zajęć Paulini nie opuszczali żadnéj z modlitw, do których byli obowiązani, i chór północny i jutrznie z największą odbywały się ścisłością.
— Módlmy się, powtarzał przeor, żołnierz ostrzy broń przed walką, my zaostrzajmy ducha, który jest bronią naszą, módlmy się i czuwajmy.
Przypomnijmy tu, że zakon Paulinów, nazwany od świętego Pawła piérwszego pustelnika, choć z czasem upłynionym od założenia jego w wieku XIII, nieco w zachowaniu ścisłéj reguły pierwotnéj, mógł zwolnieć, był jednak jednym z najostrzejszych. Przypominanie nieustanne ostatniéj godziny śmierci, było jednym ze środków, których reguła dla podniesienia ducha w zakonie użyła. Ta myśl śmierci panowała całemu życiu zakonnika; niektóre klasztory na szkaplerzu białym nosiły nawet znamię śmierci — wyszytą głowę trupią, czego jednak w Polsce nie zachowywano, ale to godło znikomości powtarzało się często w kościele i klasztorze i uderzało oczy co chwila. Ostre posty, włosiennice, praca ręczna pustelników niegdyś, dziś zakonników już tylko, przygotowywały nieustannie do zgonu. W refektarzu pod wielkim krzyżem, który zajmował główną ścianę naprzeciw stołu przeora, leżała trupia głowa, którą wszyscy bracia całowali nim do stołu zasiedli; a lektor pobłogosławiwszy stół, kończył słowy:
— Pamiętajcie na godzinę śmierci, a nigdy niedopuścicie się złego.
W każdéj celi stało na klęczniku pod krucyfixem to przypomnienie śmierci. Gdy przyjmowano professów do zakonu, na uroczystych obłoczynach, kładziono go w pokrytą całunem trumnę, a chór zakonników śpiewał nad nim:
— Panie, nie pomnij grzechów jego, w godzinie strasznego sądu...
I przerażające De profundis dzieliło go na wieki od świata, przenosiło w to pośrednie stanowisko, swobody i zrzeczenia się siebie, na którem żywot cały, był tylko przygotowaniem się do śmierci.
Potém z kolei przychodzili wszyscy bracia przed trumnę nowego zakonnika, i kropiąc go wodą święconą, wołali mu:
— Bracie — umarłeś światu, żyjesz Bogu!
W ostatku śpiéwano: Libera i modlono się jak za umarłego: Panie nakłoń uszy Twoje...
Ze skrzyżowanemi na piersiach rękoma, powstawał z trumny zakonnik, nowym rzec można człowiekiem, bo wielka, straszna, niepojęta jest siła modlitwy!
Zakonnicy i w XVII wieku jeszcze od głównych przepisów reguły S. Augustyna nie byli wolni; modlitwy nocne, włosiennice i paski, dyscypliny, posty, spowiadanie chorych, grzebanie umarłych, nieustannie wprawiały ich w to zaparcie się ciała, które jest najpiękniejszém zwycięztwem na ziemi, bo ze wszystkich najtrudniejszém. Kordecki pilnujący reguły ze ścisłością, którą przechodził wszystkich poprzedników swoich, od czasu jak stał po dwakroć na czele zgromadzenia, podniósł go na duchu i umocnił w poświęceniu. Natchniony jak ci wielcy mężowie, co piérwsi byli założycielami zgromadzeń pustelniczych i zakonnych, owiany pobożnością, wyzuty rzec można z ciała, które podbił duszy, ani sobie ani drugim nie przebaczał. Ale surowość jego była ojcowską i łagodną, nikogo miléj i serdeczniéj nad niego nie słuchano; bo proroczém wejrzeniem zawrze zajrzał w głąb człowieka i uczucie a myśl skłonniejsze ku światu, wnet jak czujny ogrodnik gałąź pochyloną, czujną podnosił ręką.
W miarę jak się zbliżali Szwedzi, szły razem z zapałem i pospiechem dopełniane przygotowania obrony, wspierane gorącą modlitwą. Długie godziny pobożnego zachwytu, usposabiały ludzi do poświęceń, wznosiły ich ponad ziemię i marne rachuby zacierały w ich oczach. Wszystko potężniało i rosło w ołzawioném wejrzeniu pobożnych... a strach odlatywał jak dym wlokąc się po ziemi. Pomimo tego potrzeba było największéj pilności, czuwania i pracy nieustannéj, by utrzymać męztwo, trzódce zebranéj bojaźnią, spędzonéj postrachem; ślachta, mieszczanie, przybylcy sieli popłoch co godzina nowy, a przeor codziennie chwast ten z serc wyrywać musiał.
We Środę, dnia siedmnastego Listopada ku wieczorowi, pomimo że klasztor już był zbiegami napełniony, usłyszano pukanie do bramy. I xiądz Piotr Lassota z polecenia przeora dodany furtjanowi do straży wrot piérwszych, otworzyć kazał wzywającym przytułku.
Maleńki wózek ukazał się na moście, szedł przodem przed nim ksiądz Hiacynt Rudnicki wracający z Wielunia i nieprzyjacielskiego obozu, za nim Michał Chlebowski z tegoż klasztoru wysłany; a na wózku jechał Jan Lassota z wnuczką Hanną... Na koniach jego spędzonych i bokami robiących, znać było pospiesznie przebytą niemałą drogę.
Zakonnicy powitali się uroczystém: Memento mori, westchnieniem i kilką słowami, a xiądz Piotr Lassota pobladł, ujrzawszy brata i jego wnuczkę, których się najmniéj niespodziewał. Oczom swoim zdawał się niewierzyć, żywo przybiegł do wózka i więcéj okazywał przestrachu niż radości ; ścisnął rękę pana Jana, pocałował dziewczę w czoło i załamując dłonie zawołał.
— A! i ty tu bracie! jakim-że losem! jakim-że trafem!
— Opowiem ci, co mnie tu zagnało, lecz wprzódy daj mi kątek, bym spoczął trochę, czuję się złamany drogą, wiesz moje cierpienia, miarkuj jak mi ich przybyło, w wilgotną porę, niewygodnie jadąc dniem i nocą, dla ocalenia tego dziecięcia.
Xiądz Piotr chciał cóś mówić, ale zbladła twarz brata, jego lice schorzałe, niedozwoliło mu; Hanna wołała szybko:
— Kochany xięże Pietrze, daj kątek dziaduniowi, biedny ledwie się tu przywlókł, jęczał całą drogę...
Oniemiały, zamyślony, pośpieszył przodem xiądz Piotr zapomniawszy bramy i straży, prowadząc wózek brata, i w odległym dziedzińcu, w wielkiem skrzydle zabudowań klasztornych, wychodzącém ku murom okolnym, wskazał izdebkę, wśród mnóstwa już przez ślachtę pozajmowanych mieszkań. Gdy z pomocą ludzi paralityka złożono na słomie i piérwsze jego zaspokojono potrzeby, dwie łzy puściły się z oczów zamyślonemu kapłanowi.
— Czego płaczesz? spytał go Jan, wszakże i my tu bezpieczni pod opieką Matki Bożéj?
— Wiesz-że gdzie jesteś, odparł xiądz Lassota, oto — pod jednym dachem z tym, któremuś nie przebaczył.
— Jakto? schwycił się Jan porywając na nogi i opierając o ścianę, jak to? Krzysztoporski tutaj? ja z nim?... Puszczajcie mnie! wolę wpaść w niewolę szweda.... I podniósł się cały drżący, a Hanna objęła go rękami zachodząc się od płaczu.
— Uspokój się bracie, nic on ci tu uczynić złego nie może! lecz musiałem wcześnie oznajmić ci, że go znajdziesz...
— Krzysztoporski tu! Krzysztoporski tu! ja z nim! powtarzał Jan Lassota, rozdziérając na sobie odzienie — puszczajcie mnie — puszczajcie, pojadę dziś, zaraz, zostać tu niemogę...
— Na Boga, uspokój się bracie, zawołał xiadz Lassota powolniéj, chciałem byś od razu połknął tę gorycz, i przeniósł ten cios po chrześcijańsku.
— I będę patrzał na niego, — na tego co mi wydarł wszystko, co zabił tych, których kochałem, — na wroga, na ciemiężcę mojego!
— Bracie, wszyscyśmy dzieci Chrystusowe...
— Ja tu nie pozostanę, zerwał się powtórnie z łoża starzec — nie, nie! niechcę, niemogę! jadę, Hanno prowadź mnie, jedźmy...
Gdy to mówił i wciąż silił się ruszyć z okiem zaiskrzoném, z usty drzącemi; — Przeor ukazał się we drzwiach z pogodném swojem obliczem.
— Kogoż to nam Bóg sprowadził? zapytał xiędza Lassotę.
To biedny brat mój, ojcze, rzekł xiądz Piotr...
— Dla czegoż chce jechać! cicho i łagodnie wymówił Kordecki, którego uszów doszły ostatnie słowa starca. Xiądz Piotr spuścił głowę i jak zwykle, zmięszany zarumienił się tylko, a ślachcic drżący i zburzony, podniósł głos zaraz.
— Proszę mnie wypuścić, rzekł nalegając do xiędza Kordeckiego; przybyłem tu niewiedząc, że z najsroższym wrogiem moim pod jedno schroniłem się skrzydło, z wrogiem co mi prześladowaniem odjął jedyne skarby moje: żonę, córkę... co nas nękał i chleba pozbawił, co i tu spokojności nie da — ojcze, każ mnie wypuścić...
— Moje dziecko, odezwał się przeor poważnie, tu niéma wrogów i nieprzyjaciół, tu są dzieci jednéj matki, nieszczęśliwi a mężni jéj obrońcy; nierozumiem cię...
— Mówcie za mną bracie, w najwyższém uniesieniu zawołał z rozpaczą starzec.
Przeor go przeżegnał.
Bóg z tobą, rzekł, Bóg z tobą, niegodzi się tak nienawidzieć, i tak mściwie i wstrętliwie na brata poglądać; uspokój się, uspokój... Wjechać tu wolno każdemu, lecz wynijść ztąd nikt nie może...
Bezsilny upadł Jan Lassota na słomę i począł miotać się, a Kordecki zbliżając do niego, rzekł, z uczuciem.
— Wiek, powinien cię był uczynić skłonniejszym do przebaczenia; pomiarkuj się, nikt ci tu pod opieką moją złego i przykrości najmniejszéj wyrządzić nie może. Niepytam nawet o imie prześladowcy, nie chcę go wiedzieć; lecz jam tu starszy, ja opiekun wszystkich, i niedam nic uczynić...
— Wypuście mnie, wypuście... powtarzał z rodzajem obłąkania Jan Lassota.
— Szwedzi nadchodzą, mógłbyś wpaść w ich ręce, ani wiesz czego żądasz w rozjątrzeniu i gniewie. Bóg z tobą! dodał znowu żegnając go Kordecki — zaufaj mi proszę, nikt tu ani słowem, ani ręką, ani wejrzeniem nawet cię nie dotknie.
— Ale ja będę patrzał na niego, a widok jego serce mi krwawić będzie!... wołał starzec.
Przeor nic już nie odpowiedział, szepnął kilka słów xiędzu Piotrowi Lassocie, zostawił go z bratem, a sam odszedł spiesznym krokiem do celi.
W korytarzach wielki był ścisk ślachty i zakonników, około xiędza Rudnickiego i Chlebowskiego, a po twarzach dopytujących znać było jakim przestrachem słowa przybyłych przejmowały. Kordecki szedł przeciw nim zachmurzony, a raczéj smutny, widząc taką słabość ducha w otaczających, lecz nie zachwiany tém wcale. Zbliżył się Rudnicki, chcąc mówić po ucałowaniu ręki przeora.
— Proszę do celi mojéj, rzekł Kordecki, i powiódł xięży za sobą; a tłum rozbiegł się po klasztorze niosąc nowy przestrach z sobą...
— Cóż mi powiecie? spytał przeor, czy odpisał nam Wejhard na list mój i Kasztelana?
Nie — rzekł profess z westchnieniem, wymówił tylko kilka słów szyderskich...
— Tegom się spodziewał, a Sadowski?
— Dał radę bezsilną, zwlekać, traktować i najlepsze tylko wytargować sobie warunki poddania.
— Poddania! powtórzył Kordecki z dziwnym wyrazem.
— Cóż mi pisze xiądz przeor z Wielunia?
— To zapewnie co i ustnie polecił mi powiedzieć, przerwał xiądz Chlebowski; widzieliśmy oczyma własnemi siły szwedzkie i najlepiéj o nich sądzić możemy, dziewięć z górą tysięcy ludu, dziewiętnaście dział wielkich, cały do nich przybór, żołnierz wytrawny, wodzowie dojrzali. Z Millerem idą, xiąże Hesski, Sadowski, Seweryn Kaliński, Wejhard i Zbrożek... Oprzeć się takiéj potędze niepodobna.
— Powiedz mi ojcze, spytał niewzruszony Kordecki, czy sądzisz, że jest co niepodobnego Bogu!
Na te słowa x. Chlebowski zamilkł i skłonił głowę.
— Cóż więcéj przynieśliście? rzekł przeor.
— Xiądz przeor Wieluński usilnie was prosi, abyście z drobnemi siłami waszemi, nie narażali świętego miejsca na zniszczenie, oporem bezskutecznym; piérwszego nawet impetu Szwedów klasztor znieść nie jest w stanie. Kraj cały już się im poddał, niepozostaje nam jak tylko, wyprosić sobie co najlepsze punkta i przyjąć załogę.
— O punkta zawsze czas się będzie układać, odpowiedział Kordecki — lecz dla czego nie mamy ufać więcéj Bogu, a mniéj liczbie? Zgodném ojców wszystkich zdaniem, postanowiliśmy się bronić i bronić będziemy. Na układy zawsze czas...
— Może późniéj nie czas będzie traktować, gdy Szwedzi Częstochowę zdobędą, rzekł z cicha xiądz Chlebowski, żołnierz puści się rozbestwiony...
— Bracie, odparł przeor, nigdy Bóg nie opuścił tego, kto mu gorąco ufał wiarą żywą; tysiące mamy przykładów, a serce wasze powiedzieć wam powinno, czy i my godni cudu, jeśli nie uczynkami, to wiarą, lub obojgiem. Braciom śmierci niegodzi się lękać, a życie swoje cenić nad cześć Marij; com powiedział to się stanie! bronić się musimy do ostatka. Takie jest natchnienie Boże! wola wszystkich tutejszych zakonników; nie rozsiewajcie więc strachu, nie groźcie nieprzyjacielem, ale ufajcie w Bogu, a pracujmy...
To mówiąc, złożył list odebrany na stole i pośpieszył do Zamojskiego i Czarnieckiego na radę, a zakonnicy odeszli do cel im przeznaczonych.
Późno w noc przyskoczył posłaniec z uwiadomieniem, że Szwedzi o dwie mile od Częstochowéj położyli się obozem i nazajutrz przybędą.





XI.

Na czwartek xiądz Kordecki uroczyste zapowiedział nabożeństwo przed ołtarzem Najświętszéj Orędowniczki; kościół i kaplica przedstawiały obraz dziwnéj piękności, godzien owych czasów. Myśl męczeństwa jak jasna aureola opromieniała głowy starców, dzieci, niewiast i żołnierzy pod sklepieniem kościelném zgromadzonych. Gorące były modły wszystkich, jak zwykle w chwili niebezpieczeństwa; na większéj części twarzy osiadał przestrach chwilami i łzy z powiek wyciskał; jedni krzyżem leżeli, drudzy klęczeli w pokorze, inni jakby ust otworzyć nie mogli, siedzieli na ziemi z głowami spuszczonemi, w ogłupieniu i otrętwieniu, które chwilami przerywała krótka natchniona modlitwa.
Wśród ciszy wznosił się z choru głos zakonników, śpiéw chwały, i jak wstęga rozwijał splotami jasnemi w powietrzu; dzwony biły radośnie, muzyka brzmiała, kadzidła sinemi kłęby leciały pod sklepienia... a szmer modlitwy z westchnieniem zmięszanéj w przestankach śpiewu, szumiał jak las stary o wschodzie słońca.
Wtém xiądz Kordecki wszedł na kazalnicę, pomodlił się i odezwał słowami pisma świętego:
Melius est nos mori in bello, quam videre mala gentis nostrae et Sanctorum, sicut autem voluntas fuerit in coelo, sic fiat...
Nie był to mówca owych czasów, napuszony i wyuczony; ale natchniony kapłan którego wymowa płynęła z serca strumieniem wezbranym; to też gdy zagrzawszy oziębłych, głos wzniósł do Matki Najświętszéj z błagalną modlitwą, do krwawych ran Jéj Syna, wszechmocność Bożą, wielkość i potęgę Pana panów malując, schylone głowy dźwignęły się wszystkie i zabiły serca... Żołnierze uczuli się mężnémi przeciwko tysiącom, starcy odmłodnieli odwagą, siła klasztorna wydała się w oczach wszystkich olbrzymią, bo ją zwiększyły zastępy aniołów, i nadzieja napełniła dusze zwątpiałych.
Po Mszy nastąpiły suplikacje, te wołania strapionych tak wymowne a tak proste, których najwyszukańsza nie zastąpi modlitwa, rozległ się kościół powtarzaniem: Święty Boże! Święty mocny! Święty a nieśmiertelny, zmiłuj się nad nami!
I ze wszystkiego nabożeństwa, te może najgoręcéj odśpiéwane zostało; kapłan wziął z ołtarza wystawiony Przenajświętszy Sakrament, rozstąpił się lud, panowie Zamojski i Czarniecki ujęli celebrującego pod ręce i processja poszła ku drzwiom kościelnym, a za nią falą potoczyli się wszyscy....
Tak w powolnym pochodzie ze śpiewem, wśród bicia dzwonów i odgłosu uroczystéj tłumu modlitwy, do koła murów obniesiono Monstrancję, zakréślając nią jakby czarowny pas, który miał bronić Częstochowéj. Ilekroć zbliżali się do dział, które zimne jeszcze paszcze zwracały na pustą okolicę, do kupy broni, kul i bomb, stawali wszyscy, kapłan występował i święcił te narzędzia śmierci, w Imię Boga zastępów.
Piękny to był obrzęd i widok wspaniały, któremu słońce jesienne wychylając się z za chmur towarzyszyło promieniem jasności, z góry także zdając się błogosławić wierze téj garści ludu, co w ciasnych murach miała się bronić stokroć potężniejszemu nieprzyjacielowi.
Była to uroczystość jedyna, i równie z mową przeora podniosła ducha w oblężonych; bo on ją także obmyślił. Jeszcze się nie skończył obchód, gdy nagle wszystek lud zastanowił się poglądając w stronę Częstochówki.
Wojsko szwedzkie zajmowało w téj chwili wioskę i poczynało rozsiewać się po wzgórzach, zapełniając jakby mrówiskiem ruchomém przed chwilą puste jeszcze drogi i pola. Na ten widok krzyk się wyrwał z piersi wszystkich; wszyscy poklękli, a Kordecki rozpoczął śpiéwać:

Przed oczy Twoje Panie...

Te pokutne wyrazy znalazły odgłos w sercach wszystkich; każdy uczuł, że ma co złożyć przed Bogiem i śpiewał gorąco przejęty. Orszak wśród bicia wszystkich dzwonów i odgłosów muzyki towarzyszącéj pieśni, powoli zsunął się nazad do kościoła, gdzie się miało dokończyć nabożeństwo.
Wszyscy rozeszli się wkrótce, jedni do mieszkań, drudzy w dziedzińce, inni na mury; a Kordecki spieszył rozstawiać ludzi, opatrywać działa, polecać jednym czujność, w drugich wlewać odwagę, weselem swém, pogodą twarzy i męztwem zbrojąc wszystkich.
Widok z murów był zajmujący i ożywiony; szwedzkie wojsko jak szarańcza rozsypało się u podnoża góry i obejmowało ją zewsząd. Widać było proporce z trzema koronami i cyframi Karola Gustawa, halabardy połyskujące, pierzaste kapelusze szwedów, wodzów na koniach w błyszczących zbrojach i jasnych sukniach galonowanych, przy nich towarzyszących im dla rozpoznania miejsca polaków, którzy powolniéj i jakby gwałtem ciągnieni, szli okiem przerażoném poglądając na Jasną-Górę. Po drogach wlokły się działa, prochy, wozy z namiotami i kulami; wiatr powiewający z téj strony, krzyk nawet gawiedzi i odgłosy trębaczy niekiedy do twierdzy donosił. Jakaś kupka jezdnych objeżdżała i opatrywała mury zdaleka, opasły szwed jéj przewodniczył, kilku innych jechali za nim....
Polacy stanęli obozem opodal ku miasteczku i oddzielili się widocznie od wojsk Karola Gustawa. Tymczasem Szwedzi już opanowywali Częstochówkę i od południa leżący folwark klasztorny zajęli w oczach Kordeckiego.
— Dałbym do nich ognia, — rzekł pan Zamojski.
— Nie, — odpowiedział przeor, — piérwszym nam kroków nieprzyjacielskich rozpoczynać nie przystoi, niech oni zaczną, a na nich spadnie krew przelana.
Wtém gwałtownie dobijać się zaczęto do wrót: furtjan przybiegł z doniesieniem, że Polak jakiś, poseł od Millera z listem przybył.
— Wpuścić go, — rzekł Kordecki, a sam pospieszył do bramy piérwszéj.
Tu wąsaty towarzysz z chorągwi Gołyńskiego wręczył mu list dowódzcy, a zarazem przyszła wieść, że Szwedzi w folwarku klasztornym, zabili rządzcę tamtejszego Jana Konopskiego. Był to piérwszy krok nieprzyjacielski.
— A zatém xięże przeorze dobrodzieju, cognoscimus inimicos, — rzekł pan Zamojski, niech się nam nie uwijają tak blizko pod nosem, za odpowiedź dać ognia.
— Słuszna, — rzekł Kordecki, — oni piérwsi niewinną krew przeleli, i wstępując na mury, krzyżem wielkim przeżegnał działa, wołając:
— W Imię Boże!
Na to hasło, wydano rozkaz wystrzału i piérwszy grzmot dział rozległ się jak grom silny po dolinie; kule przeszyły powietrze, a gdy dym nieco opadł, ujrzeli, stojący na murach, popłoch który w Szwedach zrobili; Millerowscy bowiem wcale się tak śmiałéj niespodziewali zaczepki.
Ogień działowy nieprzerwanie aż do oczyszczenia Jasnéj-Góry z nieprzyjaciela trwał ciągle, i wśród huku wystrzałów czytano list Millera. List to był widać jeszcze pisany w nadziei łatwego i rychłego poddania się klasztoru, tchnął niby radą przyjazną, a groził zdaleka tylko. Rozkazywał Miller natychmiast wysłać do siebie zakonników dla traktowania o warunki, oznajmując, że przybył zająć Częstochowę na imię Karola Gustawa. Obiecywał łaskę swego króla, poszanowanie świętości, wiary obrzędów, własności wszelkiéj; „lecz jeśli, kończył, opierać się będziecie śmieli, gdy już cała Polska zajęta, będę zmuszony nastąpić na was siłą i wówczas biada wam. Życzę raczéj nie myśléć nawet o oporze próżnym.”
Przeor z uśmiéchem złożył odczytawszy list na stole.
Wtém wprowadzono dwóch z komendy Gołyńskiego Polaków, przysłanych od Jenerała z prośbą, aby ognia dawać przestano i umówiono się o zawieszenie broni. Oznajmił o nich brat Paweł furtjan, który ich chwilę poprzedził.
Brat Paweł, pokornie wchodzący na zgromadzenie, był jednym z najżarliwszych, choć najmniéj znaczących członków zakonu; prawdziwie powołany do niego, z nizkiego stanu wyszedłszy, pracował i modlił się z taką gorliwością, na jaką tylko natchnieni prostaczkowie zdobyć się mogą. Mały, niepozorny, czarniawy, ale silny i krzepki i zawsze gotów do pracy, dopełniał i obowiązków stanu i nakazów przełożonego z zapałem nadzwyczajnym. Cały dzień przy robocie, nigdy nie stęknął ani się zniecierpliwił, a Przeora uważając za świętego, czcząc go jak wyższą od siebie istotę, gdy mu sił zabrakło, gdy na duchu podupadał, szedł do niego i dla pokrzepienia prosił o ojcowskie błogosławieństwo. Nikt nad brata Pawła nieustanniéj nie nosił włosiennicy, i gdy inni ją tylko na Adwent i wielki Post chowali, on ani jéj, ani paska żelaznego, do snu nawet nie zrzucał; noce pędził klęczący, dnie na pracy ciągłéj, w posługach ostatnich, które mu były najmilsze, z rozrzewnieniem oczekując dnia, gdy go osądzą godnym wyniesienia z braciszka na dostojność kapłana. Takim był brat Paweł, wzór tych prostaczków świętych, których jako skromnych pracowników w winnicy Pańskiéj, tylu zapisały karty dziejów zakonnych w Polsce.
Wszedł on do sali i ze skrzywioną kwaśną twarzą wymienił dwóch Polaków przybyłych, a na rozkaz przeora drzwi im széroko otworzył, sam oddalając się spiesznie.
Dwaj panowie towarzysze weszli z rumieńcem na twarzy, zafrasowani widocznie i zmięszani swém położeniem. Oba byli lat średnich, jeden rodem z Wielkiéj Polski, znać wojak od młodu; drugi nowy jeszcze, w piérwszém polu, trzymał się za panem bratem i nastawiał tylko miną, niewiele wiedząc jak sobie dać rady.
Przeor przyjął ich okazując zadziwienie:
— Kochani panowie! — rzekł, — a cóż to ja widzę? Polaków z Najświętszą Panną Częstochowską wojujących! czyście katolicy?
— Katolicy jesteśmy, — odpowiedział odważniejszy, — i Bóg widzi jak nas to boli, że ze szwedem tu przybyliśmy; wojować wcale nie myślemy, ani wojującym pomagać, ale stać musiemy.
— Taki to skutek płochego rzucania się, — zawołał Kordecki, — przystaliście do szweda, a szwed was na matkę prowadzi.
— Nie zapomnieliśmy czci winnéj miejscu świętemu, wielebny ojcze, — rzekł znowu piérwszy — i wojować nie myślemy, uchowaj Boże...
To więc z zimną krwią i założonémi rękoma patrzéć będziecie, jak z nami Szwedzi borukać się będą?
Towarzysz westchnął.
— Wstyd, wstyd, — dodał przeor, — mało wiary w nas! opuściliście ojca-króla, porzuciliście sprawę ojczyzny-matki, związaliście się z najezdnikami, jacyżeście synowie téj rzeczypospolitéj?
Wielkie widać było pomięszanie na twarzach posłów, gdy drugi bełkocząc począł prosić o zawieszenie broni, niewiedząc już z któréj beczki zacząć.
Kordecki spojrzał na Zamojskiego, który obok siedział, i do mowy gotować się zdawał; na Czarnieckiego potém, który tarł łysinę i wąsy targał niecierpliwie.
— Niechże panowie szwedzi ustąpią z folwarku, — odparł po chwili, — a my ognia dawać przestaniemy.
Spojrzeli po sobie towarzysze, jakby się radzili kto z nich pójdzie, i młodszy oddalił się szybko; drugi pozostał użalając się na swój los i położenie Polaków, usiłując przemówić do przytomnych i zbratać się z niémi; ale napróżno, bo wszyscy od niego jak od zapowietrzonego się usuwali.
Przeor jednak przyjął go jak przystało i kielichem i miską; aż i drugi powrócił z oznajmieniem, że Miller z folwarku ustępować nie myśli.
— Wola wasza, więc i ja nie ustąpię i strzelać każę, — odpowiedział przełożony i tém ich pożegnał.
Posłowie odeszli smutni i przejęci; sumienie odzywało się do nich grożąc, zbudzone raz piérwszy słowami Kordeckiego.
Działa grzmiały do nocy.





XII.

Noc ta nie uśpiła nikogo, ani w twierdzy, ani w obozie.
Ruch, gwar i rozpalone ognie świadczyły, że sen nie zamknął powiek przybyszom znużonym; na wysokiéj wieżycy kościelnéj z rozkazu przeora zapalony gorzał świécąc daleko kaganiec, jakby wzywał pomocy i ratunku.
We wszystkich oknach płonęły światła, a obóz Millera połyskał mnogiemi ogniskami rozrzuconemi w różnych kierunkach i ukazującemi stanowiska oddziałów. Niebo było pochmurne, działa odzywały się do ciemnego mroku, ale coraz rzadziéj i w dłuższych przestankach.
Kordecki na południowéj kortynie przechadzał się po blankach z Zamojskim.
— Mieczniku, — mówił — uczycie mnie wojny!
— Pan Bóg to, nie ja, was jéj uczy, — odparł Zamojski, — lepszy to nauczyciel odemnie.
Widzę, że jeszcze jednę ofiarę spełnić nam potrzeba.
Wojna żyje ofiarami, — odparł Miecznik z westchnieniem.
— Powiedzcie raczéj, że wszystko co żyje, ofiarą tylko utrzymuje życie; tam tylko żywot gdzie ofiara; ale tu nie o tém mowa. Widzicie ztąd nasz folwark; mozoły tam naszych wieśniaków, bogate zapasy zboża, chleba, darów Bożych, a szwed sobie w nich pościeła snopki naszym potem zlane i cieszy się, że się niemi przeżywi. Cóż wy na to?
— Spalićby potrzeba, — rzekł Zamojski.
— A! widzę ja to od rana, a rozkazu nie daję — odparł Przeor z cicha z boleścią, wyraźną, tak to kosztuje pracę ludzką i dary Boże niszczyć. O! nie nasza to rzecz wojna, nie nasza. Panie Mieczniku! niech rzucą bomby, ja na ten ogień patrzéć nie chcę, zbyt mnie wiele on kosztuje.
To mówiąc spiesznie odszedł, a Zamojski zawołał Wachlera Niemca od dział, do siebie.
Niemiec to był całą gębą, bo i brzuchaty i gębaty, serca w nim ani za grosz, ręce do pracy niechętne. Z potrzeby tylko wzięli go xięża, bo nikt go nie lubił. Cały Boży dzień ujadało się to nieznośne niemczysko za karm, za płacę, za nagrody, za wygody; a przyszło robić, niechętnie i dumnie mrucząc posługiwał. Od czasu przyjścia szwedów jeszcze się stał mniéj ochotny i gdérliwszy, i rzekłbyś, patrzał tylko, którędy do nich droga. Z Polakami zawsze nadęty, nie bardzo posłuszny, postępował jak z czemś niższem od siebie, nabożny był tylko w niedzielę, a wesoły do piéniędzy; ale że znał swoją sztukę, musiano go trzymać, choć to była plama załogi Częstochowskiéj.
Cóż począć gdy się czasem obejść bez takich pomocników nie można. Ujmowano go datkiem, jadłem, darem, obietnicą, choć nie jednego chętka brała, ten kawał mięsa przez mury przerzucić. Wachler mrucząc po swojemu podszedł do pana Miecznika.
— Macie przygotowane bomby ogniste, widzicie to światło na folwarku? — rzekł mu Zamojski — rzucić ogień i spalić stodoły i gumna.
Niemiec spojrzał, ruszył ramionami i stanął jak słup.
— Słyszysz waść? — rzekł Zamojski.
— Po nocy! — odmruknął nareszcie niemiec.
— Po nocy, zaraz, wołać kanonjerów, działa sztyftować i ognia — nie czekając.
Chciał się choćby pospierać niemczysko, ale przy świetle stojącéj w strzelnicy latarni ujrzał twarz Zamojskiego i wzrok jego groźnie rozkazujący; szepnął cóś niezrozumiale i zajął się spełnieniem rozporządzeń.
Nie odszedł Miecznik, aż piérwsza bomba kréśląc ogniste koło w powietrzu, padła w zabudowania folwarczne; za nią jakby wyścigając się leciały inne, mierząc wszystkie na dachy brogów i zabudowań, z których natychmiast buchnął płomień i czarne, drobne postacie Szwedów, rojem sypać się poczęły. Wiatr dął od wschodu i niósł płachty ogniste w pola tak, że nawet pozostała z piérwszego Wejhardowskiego ognia kaplica S. Barbary, nie zajęła się od tego pożaru. Ogień szérząc się rozwidniał obozowiska szwedów w nieładzie będące i miasteczko, którego Fary wieża, na tle nieba ciemném błyszcząco się malowała ze swym krzyżem, kaplica też s. Jakóba, klasztor, wszystko odbitémi blaski gorzeć się zdawało; pozostała tylko w cieniach część murów północna i północno-zachodnia. Grzmiały działa do dwunastéj, popłoch i ruch w obozie był wielki, aż wreszcie pożar nie mając co niszczyć ustawać począł i strzelanie przerwano.
W chórze śpiéwali zakonnicy.
Po zabudowaniach klasztornych, ślachta piérwszą tę noc oblężenia przebyła w strachu i niepokoju największym: modlili się jedni, przysłuchiwali drudzy, niektórzy wchodzili na mury, poglądali na zniszczenie i tęskno dumali o jutrze. Przeor wyszedłszy z chóru, udał się po cichu za mury ku stronie północnéj, bo mu pożar folwarku, z przeciwnych baszt widoczny jeszcze, był przykrym nad miarę widokiem; obszedł część kortyny, a potém zstąpił w podwórze i począł oglądać wszystkie twierdzy zakątki, wszędzie witany hasłem...
A hasło było dnia tego: Marja Panna — Paweł święty!
Świéciło się jeszcze w mieszkaniu, które zajął pan Jan Lassota, i tu Kordecki kroki swe zwrócił, zapukał; gdyż wprzód jeszcze jęk głuchy i mowa niewyraźna oznajmiły mu, że nie spano. Wszedł więc i zastał na pościeli starca z głową schyloną, ze wzrokiem martwym; przy nim Hanna siedziała płacząca na nizkim pieńku, który jéj za stołeczek służył. Blade światełko migającéj lampy rozwidniało sklepioną izdebkę, smutną, nagą i pustą. Starzec podniósł głowę ku przeorowi, sądząc, że wchodzi brat jego, ale ujrzawszy Kordeckiego spuścił ją znowu, jakby mu mówił milczeniem, że obcy nie był mu pożądanym gościem. Kordecki nie zważał na to i usiadł przy pościeli.
— Bracie mój, — rzekł — cierpisz, widzę to, chciałbym cię pocieszyć, chciałbym ci dodać odwagi i wytrwałości.
— Jakże nie mam cierpiéć? — odparł po chwili Lassota — widzisz mój ojcze to dziécko; tyle mi tylko zostało na świecie, resztę wszystko wydarł nieprzyjaciel; czuję przychodzącą śmierć i téj ostatniéj drogiéj istoty, nie mam komu zostawić...
— A Bóg, mój bracie, a Bóg?
— Bóg o mnie zapomniał.
— Cóż mówisz stary! co mówisz? pomiarkuj się, nie Bóg o tobie, ty chyba zapomniałeś o nim.
Lassota zmilczał posępnie.
— Niechciałbym ci się naprzykrzać, panie Janie, — mówił daléj Przeor, — ale jako gospodarz tutejszy, dla zapobieżenia niemiłych spotkań, radbym wiedziéć, co cię to tak boli, kogo to masz wrogiem?
— Alboż nie wiécie jeszcze?
— Nie pytałem nikogo: nie ulży wam to bolu, gdy mi się zwierzycie? sprobujcie...
— Chciałbym, nie wiém czy potrafię... — spójrzał na wnuczkę.
— A naprzód — rzekł przeor, — wiedzcie, że niéma straszniejszego bolu w duszy nad ten, jaki zadaje nienawiść, jest to trucizna, któréj kropla psuje w nas wszystko wielkie i święte: z nią się ani modlić, ani kochać Boga, ni ludzi nie można; wszystko kwaśnieje od niéj w duszy i w ocet się zmienia. Starajcie się podnieść do Boga i darować winy, a ujrzycie, jak lekko odetchniecie potém; jako nadzieja i spokój wstąpią w duszę waszą.
— Darować! przebaczyć! — zawołał stary — o! nie mogę, nie mogę... darować boleści lat kilkudziesięciu, darować moje cierpienia, wszystko com przebył w Imię Boga, potrafiłbym może, byłem go nie widział, ale przebaczyć co ucierpieli drudzy, ci których kochałem, których mi wydarli... nigdy, nigdy!
Przeor pomilczał chwilę.
— Wszystko, rzekł — przebaczyć potrzeba, wszystko — jak Bóg przebaczył i darował, chceszli by ci było przebaczono.
— Wiem, rzekł powoli ślachcic podnosząc głowę i na rekach ją spierając, bo powtarzam codzień słowa modlitwy — ale ich winy przebaczyć nie mogę, nie mogę...
— I dla tego cierpisz, mówił Kordecki.
— Można darować upokorzonym, ale zuchwałym i urągającym?...
— Powtarzam ci mój bracie, jeśli kiedy to nad grobem trzeba wszystko i wszystkim przebaczyć. Chrystus dla nas przykładem, on modlił się za zbójców swoich, gdy go katowali.
Ślachcic boleśnie jąknął, spójrzał na wnuczkę i dwie łzy zbiegły mu po zżółkłéj twarzy, któréj policzki ceglany rumieniec choroby zapalał.
— Posłuchaj mnie ojcze, rzekł po chwili widząc, że Hanna odeszła do pierwszéj izdebki, trzeba żebyście poznali życie moje, a osądzicie czym winien, że przebaczyć nie umiem; życie to niepowszednie. Wiecie może od brata mojego żeśmy niebyli ubodzy, nie! Bóg dał kawał ziemi pięknéj i chleba dostatkiem i imie poczciwe i konsyderację u ludzi. Było nas tylko dwóch u ojca, ale młódszego wcześnie przeznaczono i oddano do klasztoru, bo matka kochała mnie tylko, i pieściła nad miarę. Stare to dzieje ojcze, ja dziś starzec siwy, ale to były najszczęśliwsze życia chwile, bo spokojne, bo wesołe a bez troski na przyszłość. Wychowałem się po części w domu, po części w szkołach u xięży Jezuitów, a potém, gdy mi Pan Bóg ojca odebrał, powróciłem matce w gospodarstwie pomagać. Byłem już dorosły, ale pstro w głowie jak u każdego młokosa, a do tego jedynaka, bom się już za takiego uważał. Wszystko mi dogadzało; z psami, z końmi, z wesołemi towarzyszami, uganiałem się dnie i noce od kniei do kniei, rzadko nawet, czego mi dziś Bóg widzi żal okrutnie, do staréj zaglądając matki. Niewielkąm też był jéj pomocą; tylko że na mnie spójrzała kiedy niekiedy i pocałowała w głowę, a choć sama jedna długie dnie wysiadywała nad swoją xiążką pobożną i różańcem, nie poskarżyła się nigdy. Jam z młodości szumiał i szumiał. Jakoś, niewiem już poco, zaniosł mnie interes do Sandomierza, gdziem musiał kilkanaście dni przebawić, a i tu znaleźli się koło mnie weseli towarzysze do hulanki. Wypadło tak, że podczas mojéj bytności najbogatszy z tamtejszych mieszczan niejaki Franciszek Gallar, wyprawiał starszéj swéj córce wesele. A jak to za owych czasów bywało, na wesele prosili kto żyw, i kogo gdzie spotkali, bo i z ulicy uboż i ślachta znajoma i nieznajomi nawet cisnęli się do otwartego domu kupca. Odbywało się to po staroświecku z maszkarami, z błaznami, z muzyką, z wielkim stołem i wielkim strojem, a trwało dni dziesięć. Że to jakoś było blisko domu w którym stałem, a moi przyjaciele już tych Gallarów znali dawniéj, pociągnęli i mnie na bankiet weselny. Ot! jak czasem całe życie ludzkie od jednego zawisło kroku (i starzec westchnął ciężko) ale mi nie żal, nie, nie żal.
Starsza córka Gallarowa szła za ślachcica, bo to był mieszczanin bogaty co się zowie, kupiec wielki, i mówił o sobie jakoby był wygnańcem, religionis causa z jakiegoś tam niemieckiego kraju, gdzie katolików prześladowano, opowiadał też że był ślachcicem i dla musu się tylko udał do handlu. Bóg tam zresztą wié, jego niemieckie ślachectwo. To pewna że i sam był personat, okazała i poważna figura i familja jego wyglądała, gdyby cóś lepszego niż prości mieszczanie. Osobliwie też obie córki były piękne; bom podobno mówił że ich miał dwie, starsza co już szła za mąż za pana Otrębowskiego z Przewałowa, była śliczna jak obrazek, ale młodsza świeciła się gdyby gwiazda między tém mieszczaństwem. I tak mnie zaraz za serce chwyciło to dziewcze, żem i rozumu zbył i głowy, i zapomniał się o sobie. Już tedy owego wesela pilnowałem do końca i poznałem się bliżéj z Gallarami, którzy zamożnego ślachcica przyjmowali z dystynkcją, uczciwie i jak się należało. Konstancja było imie młodszéj, szła ze mną w taniec raz w raz i uśmiéchała się do mnie; jeszczem innych od niéj odsadzał, aż mało do bójki i szabel nie przyszło, i tak mignęły mi się te dni weselne, gdyby z bicza trzasł.
Ale ostatniego dnia nie obeszło się bez awantury. Już to ja widział zrazu, że koło niéj ćma gachów się kręciła, alem ich rozpędził łatwo, bo to byli mieszczańczuki; tylko się jeden pozostał wąsacz, z szabelką, ślachcic gołopięta, niejaki Krzysztoporski. Ten się nie dał zjeść w kaszy, i kroku mi nieustępował. Starliśmy się raz i drugi na słowa cierpkie, przemówili ostro, ale mnie jakoś przyjaciele odciągnęli od bójki, dla domu to czyniąc, bo Gallar stary był człowiek poważny i przykroby mu to było, żebyśmy się popłatali, a do tego omen zły dla nowożeńców. Mój tedy antagonista nieustępował wcale, a Konstancja choć się zdawała dla mnie bardzo przyjazna i szła ze mną tańcować i mówiła bardzo pięknie, uważałem, że bylem się odsunął, to jednako i z tym Krzysztoporskim śmieszkowała i gziła się. Jakoś to mnie po sercu drapało, ale nic.. Tu i wesele się kończy, a ja w Sandomierzu siedzę, i matka pisze — powracaj, a ja już od Gallarów ani krokiem; tu rano, tu i wieczór, skrzypki za sobą prowadzę, a oni przyjmują ochotnie.
Tylko ze wsi ślachetka uparty siedzi na nosie i siedzi, ani wykurzyć; i co się odstąpię, to on do panny. Nareszcie tak dni jeszcze z dziesięć po weselu przeskakawszy, trzeba było do domu, bo się i pieniądze wyszastały i u żydków jeszcze napożyczało. Matka choć wiedziała o wszystkiém, bom miał przy sobie starszego sługę, co jéj donosił każdą rzecz, nic mi nie powiedziała; ale gdy wkrótce potém znowu do Sandomierza się siodłam, już niewycierpiała i mówi mi otwarcie — myślisz, że to ja nic nie wiém, otoż z téj Gallarowéj imprezy nic nie będzie. A ja matce do nóg i taki od razu, że bez niéj żyć nie mogę. Było tam dosyć sporu i prośb, ale jak to serce macierzyńskie miękkie dla syna ulubionego, a ja wołałem, że do kozaków pójdę, jeśli mi się żenić nie pozwoli i począłem jéj jeszcze wmawiać ślachectwo Gallarów, jakoś się rozpłakała, umitygowała — i pojechałem. Tu znowu z miesiąc czasu spędziłem na biesiadach już otwarcie konkurując, ale mi ten Krzysztoporski nie ustępował. Tedy bez ceremonji wyzwałem go na rękę, aleśmy są porąbali napróżno, bo skoro odleżał i wylizał się ja do panny aż i on z drugiéj strony; a Konstancja pókim sam, to do mnie oczy zawraca, jakeśmy we dwóch, to jakby niewiedziała kogo sobie wybrać. Człek to był przystojny i śmiałek a żywego języka, co się kobietom podoba. Jużem to ja konnotował, że z tego pociechy nie będzie, ale jakby na mnie czary rzucono, bo nawet matka moja i ludzie mówili generalnie, że pewnie mi cóś w winie zadano, od razu tak primo impetu, rozmiłowałem się, ani na to rady. Tym czasem in tractu tych starań o pannę, matka moja umarła, panie świeć nad jéj duszą i domieść ją zbawienia wiekuistego; — ja zostałem panem swojéj woli. Ale żałoba rok i sześć niedziel trwała; więcem już bez muzyki dojeżdżał do panny i zaraz taki wprost oświadczyłem się Gallarowi, który to przyjął dobrze i zaraz mi podziękował za zaszczyt jego familji uczyniony. Panna, przy któréj zawsze ów Krzysztoporski siedział, trochę popłakała, jam to miał za zwyczajne ceremonje, i pierścionki zamieniliśmy, a ślub odłożony został po wyjściu żałoby. A jakoś też zaraz ludzie mówili, że w żałobie zaręczyny nie dobrze wróżą, ale się na to nie zważało wówczas.
Ile razy przyjadę bywało do Gallarów, jest mój gach koło panny, a czasem zjadę zcicha, to siedzą jedno podle drugiego i szepczą cóś zcicha; już to mnie okrutnie po sercu krajało, żem go drugi raz chciał wyzywać, ale rodzice pomiarkowawszy się, dom mu wypowiedzieli. Z tego tak już byłem szczęśliwy, żem do reszty głowę utracił. Tym czasem stary Gallar chodził koło mnie, różnemi racjami dowiadując się o majętność, chcąc niby zapewnienia losu dla córki, — ze swéj strony złote góry obiecując; majątek mój był czysty, w ziemi, a jego w szkatułce i w gębie; ale się to wówczas wszystkiemu wierzyło. Dosyć, że jak począł mi ukazywać, iż broń Boże śmierci mojéj, córkę krewni wyzują ze wszystkiego, a to i owo przywodzić dla skonwinkowania, tak ja rozmiłowany, ruszyłem głupi wspaniałomyślnością, i znajcie ślachcica, zapisałem całą majętność moją, jakby sprzedając ją przyszłéj żonie, a nic sobie nie excypujac i nie zostawując. Wkrótce potém i żałoba się skończyła, a jam zawiózł Konstancją na wieś, ożeniwszy się. Kilka miesięcy upłynęły szczęśliwie, alem się rychło postrzegł, że z piękną twarzą nie takiém sobie szczęście kupił jak mi się widziało. Żona moja do miasta i do rozrywek przywykła, do skrzypków, skoków i gwaru, nudziła się, ani czém zająć chciała. Gospodarstwo matczyne szło w niwecz, ażeby ją zabawić trzeba było nieustannie sprowadzać muzyki i gości, i szaleć. Już mnie to dojadło, myślałem, że się przecie kiedyś skończy; ale gdzie tam, co daléj to lepiéj. A do tego żona posmutniała, i ani ją rozkołysać, ani ją rozbawić. Tym czasem Bóg dał córkę, myślę już znowu, otoż ją do domu przywiąże, ale i to nie, jak była tak została; dziecię z mamką poszło do czeladnéj izby, a pani gdy pozdrawiała to ją wież do Sandomierza, to sprawuj w domu bankiety, czy jest czy niéma za co.
Aż tu i Krzysztoporski się zjawia; tu jest, tu go niéma, pokaże się i zniknie, i donoszą mi już ludzie, że liściki biegają. Źle, trzeba radzić; jadę do starych Gallarów; ale niemiec to sobie lekko waży, pół śmiechem, pół niedowiarstwem mnie zbywa i poczyna jakby nie znał się do tego, co ślachcicowi winien. Jejmość w tąż swoje, a gdym przyszedł do wymówek, ona w gniew, jam także nie z kamienia, dość, że przemówiliśmy się raz i drugi i trzeci, a coraz kwaśniéj z sobą. Aż jednego razu powracam do domu, niéma pani. — Gdzie? do Sandomierza. Już mnie ten Sandomierz kością w gardle siedział; bez zapytania, bez wiedzy mojéj, ale że to do rodziców — nie śmiałem nic powiedziéć i jadę za nią. Tu mnie przyjmują kwaśno, do żony nie dopuszczają i znowu najrzałem Krzysztoporskiego. Już nie żartem wziąłem się do rodziców i do niego, ale hałasu narobiwszy, przepędziwszy piekielnego gacha, gdym chciał żonę odebrać, nie dają. Odjechałem do domu, gdzie mi córeczka pozostała; myślę, przegniewa się i przyjedzie, aż mija miesiąc, drugi, i słyszę w konsystorzu machinacje o rozwód! Aż mnie krew oblała, bo tu żal i sromota; ja znowu do niéj, ale gdzie tam! pozamykano i dają mi znać, że stary Gallar nie żartem koło sprawy chodzi; a ludzie, com ich przepłacał, powiadają, że Krzysztoporski taki tam nieustannie koło niéj.
Cóż długo mówić? rozstaliśmy się, musiałem rad nie rad na rozwód pozwolić, bo mi już i to życie dojadło; jejmość zaraz nieczekając wybrała się za Krzysztoporskiego. Jeno się to stało, aż z innéj beczki poczęli, i do majątku mi się biorą. Majątek był wprost zaprzedany, ani się wywikłać; przeczyć swojéj robocie ignominia, kondyktu okazać niepodobna; na łascem został; Krzysztoporski goły, ona bez serca... Toczyła się jednak sprawa, toczyła i przegrałem ją naciągawszy się po sądach, natraciwszy zdrowia, spokoju i życia. Jużem i postarzał, a tylko mi córka została jedyną pociechą, bo i ubóstwo przyszło i późny żal, a przyjaciele jak wymiótł, przed biedą pierzchnęli wszyscy.
Krzysztoporski pamiętny sadła com mu zalał za skórę, zajadle na mnie powstawał, odebrawszy mi żonę, zagarnąwszy majątek, jeszcze na sławie mi szkodził; gdzie tylko mógł ujmował. Już tego daléj ścierpieć nie mogłem, bo srogi ból był w sercu i znowu wyzwałem go na rękę. Po długich ceregielach stanął, ale cóż? mnie z gniewu ręka drżała, on miał całą głowę i obciął mnie tylko. Wyleżałem, wykurowałem się, i z reszty pozostałéj majętności żyłem jakém mógł, a i córka podrastała. Choć mi się ciężko za mój afekt wypłaciła Konstancja, jeszcze dla niéj zostało jakieś w sercu uczucie jak do matki dziecięcia mojego, zresztą Bóg wie!
Tu dochodzą mnie wieści, że i ona nieszczęśliwa, Pan Bóg jéj oddał za moje. Krzysztoporski był w początku dobrym mężem, ale potém gdyby bisurman jaki obchodzić się z nią począł. Już jak to tam było, to było, a żal mi się zrobiło kobieciska; wielem przez nią wycierpiał, przecież miałem ją zawsze za żonę i anim myślał o innéj, choć wiek był potemu i trafiały mi się dobre partje, ale taki serce znarowione ciągnęło ku niéj. Jeden, drugi z sąsiadów zaczęli mi prawić dziwne rzeczy o losie pani Krzysztoporskiéj, aż mnie niecierpliwość porywała, ale myślę sobie z początku: a mnie co do tego? Jednakże z drugiéj strony, była to matka mojego dziecka. I tak i owak myślałem, rozbierałem, rzucałem się niewiedząc co począć, aż słyszę a tu już ją Krzysztoporski zamknął w domu i jak w więzieniu trzyma, że biedna kobiéta szaleje. Tu już i wytrwać było trudno: zebrałem ludzi, kilku ubogich krewniaków, uzbroiliśmy się dobrze, porachowali z czasem i nocką do dworu pana Krzysztoporskiego zajeżdżamy.
Kilkanaście lat było, jak jéj niewidziałem w oczy, a jednak mi cóś w piersi zatłukło, gdym pod dom podjeżdżał... Ciemno było i cicho, a pusto; obeszliśmy domostwo, wszyscy spali, w jednéj tylko izdebce na górce świeciło się mdłe światełko.
Miałem ja z sobą człowieka co mnie tam prowadził, ten wwiódł nas do izby Krzysztoporskiego, że gdyśmy go już otoczyli, dopiero się zbudził, krzyknął na służbę (a ci już byli wprzód powiązani) i za oręż pochwycił, aleśmy od niego odebrali szable i rusznice. Naówczas stanąwszy przed nim jak mściciel, spytałem go o wydartą mi żonę, co z nią uczynił i mierząc do niego jak do psa rozkazałem, by mi ukazał gdzie była, i wytłumaczył się jak się z nią obchodzi. Nie moja rzecz, rzekłem, słuchać cię liczby, którą sąd ludzki i Boży wezmie z ciebie, ale zcierpieć nie mogę, by ta, która była żoną moją, znosiła niewolę; jeśli więc okaże się nieprawdą co na cię mówią, jam winien żem ci spokój zamącił; jeśliś winien, ja tę sprawiedliwość opieszałą przedstawiam...
Na te słowa pobladł Krzysztoporski, ale schwytany musiał wreszcie wieść do żony; ażem zdrętwiał gdym ją ujrzał na kłódki i klucze zamkniętą w górnéj izdebce, samą jedną, w podartéj sukienczynie, z włosem rozczochranym. Siedziała na ziemi tak wymizerowana, blada i straszna, że gdybym niewiedział o niéj, jużbym jéj nie poznał. Włos mi na głowie stanął. A byłać to przecie matka jego syna, bo mu zaraz w rok po świętokradzkiém małżeństwie, dała następcę, wymógł na niéj zapisy majątku, który mnie wydarli, a obawiając się widać zalotności jéj — bo była do zbytku rozmiłowana w sobie i lekka niewiasta — tak ją niegodziwie zamknął.
Kobiéta z razu się przelękła napadu tego i mnie nie poznała. Powiedziałem jéj z czém przyszedłem, żeby ją bronić i niegodziwego ciemiężcę upokorzyć; popatrzała się na mnie i zalała łzami, padła mi do nóg, milczała długo, nareście głos jéj powrócił.
— Zbawco mój, zawołała, jam ciebie nie była warta, byłam winna, wielem była winna! Bóg mnie pokarał, za resztę grzechów moich sama odpokutuję. Niegodnam cieszyć się dziećmi, niegodnam żyć z niemi, grzesznica wielka! Bóg mnie w téj niewoli i zamknięciu oświecił i poruszył, dziękuję ci, że wyzwalasz mnie, abym resztę życia spędzić mogła na pokucie.
— Gdzież chcesz iść? spytałem widząc że się wybiera.
— Gdzie mnie oczy nie ujrzą ludzkie i Bóg jeden widzieć będzie, odpowiedziała. Ale pozwólcie mi wprzód pożegnać i choć niegodnéj pobłogosławić dziecię moje.
Zeszliśmy z nią do alkierza, gdzie spał syn, którego płacząc ucałowała i przeżegnała; potém mi się jeszcze do nóg rzuciła raz drugi, prosząc abym jéj winę przebaczył i wymogłszy na mnie że jéj szukać więcéj nie będę, uszła zaraz nocą.
— Cóż się z nią stało? zapytał przeor.
— Odtąd jéj niewidziałem, kończył ślachcic powolnie, ale nie tu jeszcze koniec historji. Odeszliśmy Krzysztoporskiego we wściekłości i gniewie, którego pohamować nie mógł; łajał mnie, aż do tego przywiódł, żem go wypłazował. Jakoś wkrótce potém umarł mu syn jedynak, a jak się to stało, wściekléj jeszcze obrócił zemstę swoję na mnie. Pozostała mi córka, którą wydać chciałem za uczciwego młodziana z sąsiedztwa; Krzysztoporski póty chodził póki mi nie przeszkodził. Usunął się on, ale znalazłem jéj drugiego i temu ją z błogosławieństwem poślubiłem. Nieskończyło się prześladowanie; taiłem przed córką historję matki, by jéj życia nie zatruwać, mówiłem zawsze, że umarła; Krzysztoporski widać o tém uwiadomiony, wszystko opisawszy najszkaradniéj, wybrał chwilę by biednéj kobiécie przesłać te czernidła, właśnie gdy wydawszy na świat córkę, leżała jeszcze chora... Przeczytała, rozbolała się, i umarła... Pozostało mi po niéj tylko to wnucze i...
Tu przeorowi przerwał słuchanie grzmot dział, lecz nim powstał, ścisnął za rękę starca i rzekł.
Bóg długo czeka na upamiętanie, a my wierzyć powinniśmy w Jego sprawiedliwość. Można mieć żal w sercu, ale nienawiści, niegodzi się. Zły człowiek więcéj godzien litości, niż gniewu: a na wszystkie rany duszy, jedno jest tylko lekarstwo — modlitwa...
Tu powstał Kordecki, błogosławiąc uspionéj wnuczce starca, która znużona podróżą, w pierwszéj izdebce oparłszy się o ścianę zdrzemnęła... Grom dział wywołał przeora na mury.





XIII.

Noc cała zeszła bezsennie; jeszcze się nie byli oswoili zakonnicy i ślachta z wojną, która ich żelazném opasała kołem; jeszcze każdy szelest, każdy krzyk ich przerażał, zdawało im się że słyszą szturm, że widzą zdobycie; brzask wschodzącego dnia zastał wszystkich na nogach.
Stosownie do rozkazów przeora, pomimo zajęcia nowego, które mnożyła walka, nic nie zmieniło się w nabożeństwie, w obyczajach zakonnych; dzwony ozwały się o swojéj godzinie, zwołując na mszę do kaplicy Najświętszéj Panny, gdzie odśpiewywano godzinki i primarję.
Gdy się to dzieje, szwedzi plączą się dokoła i po wczorajszym popłochu, po spędzonéj także bezsennie nocy, wygnani pożarem z folwarku, szukają stanowisk nowych i zabierają do silniejszego natarcia. Z murów widać oddziały rozchodzące się w różne strony i zabierających do sypania baterji robotników. Główne ognisko, — które za przewodnictwem Wejharda w początku się było położyło po za spalonym folwarkiem, przeciwko wrót prawie zamkowych, — przeniosło się na stronę przeciwną i część wojsk silniejsza przeszła okrążając z nieufnością górę, od południa na wschodo-północ. Przy kościółku Ś. Barbary zostali tylko xiąże Hesski z półkownikiem Sadowskim, u pogorzelisk prawie folwarcznych się szykując. Miller po wczorajszym oglądzie twierdzy zrozumiał, lub może miał to od szpiegów, że północna i wschodnio-północna część murów była słabsza od innych (w istocie tak było); tu więc sam przyparłszy się do Częstochówki, nie opodal od figury Zbawiciela stojącéj na pochyłości, obrał nowe stanowisko i zamyślał sypać baterje dla dział, które z sobą przyprowadził. Część twierdzy z téj strony dachami gontowemi klasztoru górująca, zwrócona ku niemu, dawała nadzieję, że ją łatwo potrafi kulami ognistemi zapalić.
Działa zaledwie były ustawione na dylach, które z pogorzelisk powywlekano i jakotako obrzucono ziemią, ledwie Miller przeszedł tu i żołnierza swego rozłożył, natychmiast grad kul sypnął się na klasztor. Jenerał nazywał to dzień dobrym dla zakonników, a Wejhard nie przestawał utrzymywać, że byle ich trochę przestraszono, zaraz się poddadzą. Kaliński potakiwał zdaniu hrabiego, Sadowski uśmiéchał się milcząc i ruszając ramionami.
Dzwony właśnie na primarję zwoływały, gdy grom dział i gdzieniegdzie padające nieszkodliwie kule bezsilne, popłoch wielki zrządziły w podwórzach. Na piérwszą zabłąkaną kulę, co się potoczyła po bruku, okiem podziwu i strachu rozbiegając się wszyscy poglądali zdaleka. Kordecki, który obchodził stanowiska, w obec wszystkich, zbliżył się do miejsca gdzie upadła, podniósł ją i głośno się odezwał:
— Złożym ją na ołtarzu Boga-rodzicy, ofiarując Jéj boleść naszą.
To mówiąc wziął ją w połę habitu i poniósł do kaplicy.
Z murów też, już się odzywały działa jasnogórskie, odpowiedź na dzień dobry niosąc Millerowi. Jego wojska wczorajszemi stratami nieulęknione jeszcze, cisnęły się tłumami od wschodo-północy, szykując się i stanowiąc; piérwszy wystrzał w tę stronę przerzedził ich szeregi; widać było jak się rozbiegać, mięszać i rozsypywać zaczęli, cisnąc na zgliszca wioski. Kilka tam jeszcze domóstw, szop i stodół stało niedopalonych i Miller kazał do nich cofnąć swoim, którzy pod dachami broń swą i rynsztunek składać poczęli. Sam obrawszy kwaterę w chacie nieobalonéj, rozsyłał starszyznę, by pilniejsze poczynić rozporządzenia sił, wystawionych przez chwilę na ogień twierdzy, i w nieładzie rozproszonych.
Zdawało się, że szwedzi korzystając z dalszych domóstw niedopalonéj Częstochówki, tu się rozłożyć przy nich myślą, i sam Miecznik zobaczywszy to, plasnął aż w ręce:
— Rychtować armaty na budowle, — rzekł szybko — puścić na nie bomby ogniste... Jeszcze i to spalić musiemy. —
Przeor, który stał za nim, nic już nie rzekł, ale widać było że bolał.
— Wola Boża! — odezwał się po chwilce — wola Boża! Dano chwilę szwedom, żeby się bezpieczniej roztassowali po budynkach, których dachy słomiane łatwą były pastwą płomieniom; po niejakim czasie, gdy sądzić było można, że już się w szopach rozgościli, część dział z twierdzy puściła kule ogniste...
Jakby cudem wzniecony pożar, rozgorzał natychmiast; płomień z dymem wypędził żołnierza i z murów ujrzano go uciekającego żywiéj niż przyszedł: broń złożona w szopach, któréj pochwycić uciekając nie mogli, po chwili rozrzarzona strzelać poczęła do swoich. Żołdacy rozpierzchli się na wszystkie strony, i kupami podbiegając bliżéj murów, padali od kul Jasnéj-Góry. Widać było przestrach, zamięszanie i złość Millera, trąby żywo zaczęły zwoływać ludzi; mundury szwedzkie uściełały górę... biegali, mijali się, uciekali ku dołowi...
— Dzięki Bogu, — rzekł pan Zamojski — udało się jakeśmy chcieli: szwedzi wyparowani z budynków, strata w ich szeregach znaczna... Dobrze i to na początek, nie chwaląc się rozporządziłem jak należało; nie darmom Karlińskiego całą noc czytał.
Obrócił się do przeora z uśmiechem zadowolnienia, ale na twarzy kapłana wyczytał smutek.
— Coż to wasza przewielebność, witacie pomyślność twarzą tak posępną?
— Czyż pomyślność taka może radować kapłana? — odparł Kordecki — konieczność tylko czyni z nas żołnierzy, a widok tych umarłych w grzechu... w złości, z przeklęstwy na ustach, jak niema boleć i smucić?
— Na to wojna, — rzekł Zamojski — lecz jeśli myślicie tak opłakiwać każdą nieprzyjaciela stratę... —
W téj chwili uwaga ich odwrócona została sceną szczególniejszą; z fossy pod murami klasztoru wysunęła się postać niewieścia, w płachtach białych, jakby mara z grobu wstająca; ze śmiechem poczęła witać szwedów i kłaniała się im od ust, wskazując na bramę klasztoru, na kościół i mury.
— A to nasza żebraczka! — rzekł przeor — dziwna rzecz jak ją to wszystko nie zastrasza, nie schroniła się nawet do klasztoru.
Kostucha wyszła ze swéj kryjówki śmiało i w oczach wszystkich poczęła, powolnym krokiem obchodząc mury od strony północnéj, coraz się schylać ku ziemi jakby co zbierała; chociaż ogień szwedów, acz nie zawsze dosięgający murów, z tego właśnie boku był najżywszy. Kule padały tu i ówdzie, na wpół w ziemię wryte, niektóre bezsilnie zostały na wierzchu, inne od murów odskoczywszy się, toczyły ku fossom z kontreskarpów. Wśród nich Konstancja spokojnym krokiem szła śpiewając i zawiesiwszy płachtę u pasa jak kobiety co na grzyby wychodzą, poczęła podnosić kule, zbierać je i w fartuch składać.
Zamojski stał osłupiały.
— Wielka dla nas nauka, — rzekł ze zdumieniem, — jak się tu nam chlubić z męztwa! ona go więcéj ma od nas, i więcéj wiary niżeli my wszyscy. — Patrzcie jak śmiało idzie i zbiera, aż Szwedzi posłupieli.
Kordecki łzy miał w oczach, serce mu biło.
— Tak nieulękli, tak ufni, tak weseli powinniśmy być wszyscy — rzekł powoli.
Wtém znać ją postrzeżono z obozów, ukazali się kilku jezdźców: widać było po strojach, po osiodłaniu koni, po rzędach i uzbrojeniu, że to byli polscy żołnierze.
Kordecki się oburzył...
— I oni! — zawołał — i oni na Częstochowę! na matkę dzieci! o zgrozo!
Jezdźcy zbliżali się ku murom, na ich czele jechał barczysty słuszny mężczyzna w czerwonym żupanie i piaskowym kontuszu, z kołczanem u boku, łukiem na plecach, z szablą dobytą i krzykiem na ustach... Głos jego niedochodził patrzących, ale znać było, że zachęcał i prowadził pod mury. Widać Miller czy Wejhard spoiwszy biedaka użyli go za przewódzcę, chcąc Polaków jego przykładem przywieść do czynnego udziału w Częstochowskim szturmie.
Z oburzeniem patrzali wszyscy z murów, na tę kawalkatę ciurów zapewne opiłych; przeor ręce złożył, modlić się począł, a oczy zakrył.
— Dzieci! dzieci własne! na matkę! powtarzał z łkaniem...
Jezdziec, zbliżał się coraz pod mury ze swoim orszakiem; z szeregów polskich, ten, ów wyrywał się za przewódzcą, wywijając szablami, kłusowali ku górze. Naprzeciw nich stała zdumiona Konstancja z fartuchem kul już pełnym, kiwając głową, grożąc na nosie, pokazując obraz N. Panny na murze zewnętrznym odmalowany.
W tém, wystrzał z murów obalił dowódzcę téj wycieczki, padł na ziemię z koniem razem; otoczyli go kilku bliższych, popatrzyli, ale widać zabity był w miejscu, a kule swistały, bo natychmiast pierzchnęli wszyscy i żwawo do obozu zmykać poczęli.
— Módlmy się za grzeszną jego duszę — szepnął przeor.
Wszyscy uklękli...




XIV.

Miller niedługo w szopie na Częstochowieckich zgliszczach posiedziawszy, musiał się z niéj wybierać, rozkazawszy nieco opodal, na rumowiskach namiot swój rozbić. Na twarzy jego malował się gniew i upokorzenie tem gwałtowniejsze, że sobie poczynał jak z mnichami, a znalazł w nich ostróżność, przebiegłość i znajomość rzeczy najlepszych żołnierzy. Z każdego opuszczenia się jego i błędu, korzystano natychmiast, a poczynione ofiary oznajmywały, że klasztor myśli się bronić do upadłego. Chodził i mruczał; Wejhard, który go tu sprowadził, nie pokazywał się teraz; wysyłał po niego wściekając się posłańców, aż nareście hrabia niemając powodu i wymówki przybyć musiał.
Miller spotkał go zaraz wyrzutami:
— Widzicie — rzekł ze złością, — tu co innego wcale się święci, to się zabiera na zapalczywą obronę, traciemy czas i ludzi...
— Prawdziwie, niepojmuję, — rzekł Wejhard łagodnie, — oni się bronić nie mogą, targują się tak tylko o poddanie, o warunki...
— A śliczny mi targ, — zawołał Miller, — w zadatku patrz co trupa!
— Przypadek! przypadek! rzekł Wrzeszczewic.
— Co? i spalenie folwarku! i tych szop, i ci pobici — to wszystko ma być przypadek!
— Ale powtarzam generałowi, mnisi bronić się tak długo niemogą, — zawołał Wejhard, — z czém? ze stu kilkudziesięciu ludźmi, przeciwko dziewięciu tysiącom? ani zapasu prochów, ani biegłych dowodzców nie mają. Wysilili się dzisiaj, trochę im też szczęści, trochę nieostróżność nasza posłużyła, i po wszystkiem...
Miller odwrócił się z gniewem.
— Ale to tak trwać niemoże! odezwał się wysapawszy, potrzeba kończyć...
— Skończemy generale, niech Kaliński jedzie do klasztoru i pocznie się z niemi targować.
Miller wskazał tylko ręką Kalińskiemu na klasztor.
— Ruszaj półkowniku, rzekł, a żwawo i przynoś mi punkta od mnichów, nie, to klasztor w perzynę obrócę.
Pan starosta Bracławski, któremu wcale nie smakowały kule swistające do koła klasztoru i szwedzkie i częstochowskie, kwaśną dosyć zrobił minę, ale grać rolę statysty i mieć sobie powierzone traktowanie, pochlebiało mu z drugiéj strony; zresztą Miller wymówek nie cierpiał, potrzeba było słuchać.
Kaliński siadł na konia, przodem na jakie dwieście kroków jednego i drugiego żołnierza wyprawiwszy z białą chorągwią, i okrążywszy po za kapliczką Ś. Jakóba, ostróżnie zbliżył się ku bramie. Kule swistały tymczasem, a w drodze, z powodu ich nieregularnego biegu, tysiące uwag moralnych czynił sobie pan starosta, czując drészcz przechodzący po za skorą. Kaliński był człowiekiem bez siły i charakteru, bojaźliwym a dumnym, pragnącym wzniesienia i płaszczącym dla niego; wymównym kłamcą i wzorowym pochlebcą; właśnie podobnego mu do traktowania potrzebowali Szwedzi...
Na wezwanie trębacza, otwarła się furtka i starosta z oczyma zawiązanemi, wprowadzony został sam jeden wewnątrz twierdzy.
W milczeniu prowadzono go korytarzami, i gdy chustka opadła mu z czoła, znalazł się w definitorium naprzeciw krzyża i obrazu Matki Boskiéj. Przeor siedział w krześle, kilku zakonników w stullach, kilku ślachty stali z boku. Kaliński miał zupełnie pozór obwinionego, którego stawią przed trybunałem. Spłoszony przez chwilę i nieuspokojony jeszcze po przejażdżce, opamiętał się rychło i odezwał słodkiém powitaniem.
Ukłon zbyt grzeczny by serdeczność zwiastował, odpowiedział mu na nie.
— Przychodzę tu już raz drugi, odezwał się starosta, ojcowie kochani, przychodzę z radą, z serdeczném napomnieniem. Nie myślcie by nas polaków nie kosztowało co czyniemy, ale przekonani jesteśmy, że się poświęcamy dla waszego dobra. Nasza tu przytomność tyle nas samych bolejąca, jest jakby ochroną od okropności jakieby was od szwedów spotkać mogły, gdybyśmy my między niemi a wami nie pośredniczyli, nie stali...
— Ale o cóż to idzie? panie starosto — spytał zimnem zagadnieniem, przerywając czułą mowę Kordecki.
— O cóż ma iść, jeśli nie o prędkie poddanie, kończył Kaliński łagodnie i z pozorem głębokiego uczucia. Zaklinam was, nie narażajcie się. Jestli to podobna, w kilkuset ludzi, przypuszczam nawet w tysiąc żołnierza, oprzéć się takiéj sile? Zmiłujcie się sami nad sobą, chciejcie zimniejszém okiem wejrzeć w to, co czynicie... Nieznacie Millera, niemacie pojęcia potęgi Karola Gustawa... niewierzycie może, że cała mu już Polska przysięgła...
— O! nie cała panie starosto, — oburzył się xiądz Kordecki — i da Bóg odprzysięgną się go tak rychło, jak mu przysięgali pospiesznie, nowi jego poddani.
Starosta zarumienił się, ale jakby tego nie brał wcale do siebie, mówił daléj:
— Nieznacie Millera, jest to wódz najbieglejszy, pełen przebiegłości, umiejętności, doświadczenia, energji, dowcipu... Łagodnie z nim postępując, dobry i łaskawy, przyjaciel polaków największy.
Pan Zamojski mimowolnie się rozsunął.
— Ta przyjaźń, rzekł nawiasem, jawna i dowodów niepotrzebuje, pełne są generalskie wozy polskich pamiątek; tak nas kocha, że zewsząd cóś zabiera...
— To są potwarze! to są potwarze! odparł starosta z ruchem deklamatorskim, to żołnierz winien nie wódz.
— Za żołnierza zawsze wódz odpowiada — wrzucił Miecznik.
— Wojna! czasy takie! — kończył niezważając Kaliński. — Powtarzam, Miller jest wódz wielki. Jego myślą, ubezpieczenie Polski od najazdów, bo taka wola dobrotliwego monarchy naszego Karola Gustawa — potrzebuje się tu umocnić na granicach Szląska i musi zająć Częstochowę, jedynie dla dobra całego kraju naszego. Poddanie się wasze jest nieuchronném, ale może być dwojakie: dobrowolne, a zatém łaskawe ze strony jego, lub zmuszone, więc gniewne i mściwe. Jeśli go rozdrażniemy...
— Nie mięszajmy spraw, panie starosto, — przerwał przeor poważnie, — raczcie mówić o nas z osobna...
Jakby niesłyszał, Kaliński ciągnął daléj.
— Jeśli go rozdrażnicie, stanie się srogim i nieubłaganym; ogniem i mieczem mścić się będzie. Parcere subjectis, sed debellare superbos, to prawidło wojenne. Wierzcie mi ojcowie, chwili niema do stracenia.
Wysłuchał téj mowy Kordecki dosyć cierpliwie, a gdy Kaliński skończył, odezwał się łagodnie.
— Jakim to prawem napadnięta została Częstochowa, powiedźcie mi, miłościwy panie, zkąd na to przyszły rozkazy?
— Jakto? — zawołał Kaliński zdumiony — jakim prawem, pytacie!...
— Bo my téj napaści nie pojmujemy i zrozumieć jéj powodu nie możem. Król Jmość Szwedzki, dodał z przyciskiem, nie tylko że tego nie rozkazał, ale wola jego była żebyśmy zostali spokojnie i bezpiecznie — wezmijcie i czytajcie.
To mówiąc podał staroście papier z wielką pieczęcią Karola Gustawa.
— Co to jest? co to? — zdumiony chwytając w drzące ręce podane pismo, zawołał Kaliński...
Był to list Karola Gustawa dany dnia 30 września w Kazimierzu pod Krakowem, zapewniający Częstochowie bezpieczeństwo od najazdów i napaści wojsk szwedzkich.
— Generał ma zapewne późniejsze rozkazy! — odparł przeczytawszy poseł.
— Ale że my o nich niewiemy, — rzekł przeor, — i sądzim że późniejsze piérwszym obietnicom przeciwne być niemogą, mamy więc Millera za rabusia i napastnika.
Starosta się ofuknął zapyrzony.
— To więc cała wasza odpowiedź? — rzekł po chwili.
— Cała i bardzo prosta, — odpowiedział przełożony.
— Poślijcież sobie z nią zakonników swoich, — zawołał starosta, — bo ja jéj nie poniosę.
— Ojcowie? którzy się z was ofiarują? — spytał Kordecki.
Wszyscy prawie przytomni okazali gotowość, a z nich dwaj Tomicki i Mielecki wskazani zostali przez przeora i natychmiast, odebrawszy instrukcję, wyszli do obozu. Kaliński usiłując jeszcze kilkakroć i różnemi sposoby niepokonanych zastraszyć zakonników, odszedł nakoniec kwaśny i gniewny.
— Wkrótce tu inaczéj przyjdziemy! — zamruczał dumnie, zatrzaskując drzwi sali.
Gdy białe suknie Paulinów ukazały się od twierdzy, Miller, który swoich szykował właśnie, na wskazanych mu przez Wejharda mnichów spójrzał z tryumfem i dumą.
— A przecież, — rzekł, — idą — opamiętali się nareście. Wejhard tylko się uśmiechnął.
— Byłem tego pewny generale, długo opierać się myśli nawet nie mają, to proste i jasne niepodobieństwo.
Wysłano zaraz kilku żołnierzy i wkrótce ojciec Marcelli Tomicki stanął przed szwedem, który siedząc na pniaku pokrytym kobiercem z herbami polskiemi, zabierał się uroczyste dać posłuchanie.
— No, cóż powiecie? — spytał spoglądając na nich wzrokiem pańskim i onieśmielić pragnącym.
Przyszliśmy, — odparł xiądz Tomicki, — wyrazić waszéj Excellencji podziwienie nasze: nie możemy pojąć, co znaczą piérwszy i drugi teraz napad tak gwałtowny na klasztor nasz, wbrew wyraźnéj woli króla J. M. Szwedzkiego, którego listy zapewniają nam spokój i bezpieczeństwo. Niemożemy w was uznać wodza szwedzkiego, gdy idziecie przeciwko rozkazom wyższym; a tém mniéj traktować z wami nie możemy, zastanawiając się...
Jeszcze tych słów niedokończył xiądz Tomicki, gdy Miller jak piorunem rażony z siedzenia się pochwycił.
— Co to jest? — krzyknął, — słyszysz hrabio (na Wejharda spadało wszystko, on stał jak osłupiały) — Wy śmiecie mi to powiedzieć, że niechcecie traktować ze mną! że mnie nie uznajecie wodzem! Wiecie że władza moja jest nieograniczona niczém, że z buntownikami mogę się wszędzie rozprawić i karcić ich jak mi się podoba, i że gdybym was obu na suchéj wierzbie powiesić kazał, włos-by mi za to niespadł z głowy.
— Panie generale, rzekł Tomicki, nie buntujemy się wcale, nie przez zuchwalstwo to mówiemy, jątrzyć was zapewne ani byśmy chcieli, ani pora; ale rzecz jest wielkiej wagi, potrzebuje namysłu, wymaga ostróżności. Mamy listy bezpieczeństwa, które składamy, mamy wyraźną wolą monarchy...
— A jaż to jego woli nie jestem dla was wiarogodnym tłumaczem? — zawołał Miller w gniewie.
Zakonnicy zmilkli, generał odwrócił się ze złością od nich i rzekł:
— Idźcie sobie! idźcie, ale zapowiadam wam, że tu kamień na kamieniu nie zostanie, ani się wasze bałwochwalskie świętości obronią moim działom — Precz!
Tak odprawiwszy mnichów, ledwie odeszli, wpadł na Wejharda:
— Słyszałeś hrabio — zakrzyczał z gniewnym śmiechem, słyszałeś to zuchwalstwo wygolonych pałek, ja się mam przed niemi tłumaczyć! ja usprawiedliwiać z tego co czynię! To nie są mnisi, to nie bojaźliwi starce jakiemiście mi ich wyobrażali, nie zdzieciniali ludzie, ale przebiegli i chytrzy zwodziciele i oszusty...
Ogień tymczasem w ciągu tych parlamentacji z obustron nieustawał, ale dziwnym skutkiem położenia wojsk i klasztoru, spiesznego urządzenia się szwedów, kule ich dnia tego rzadko dosięgały twierdzy Jasno-Górskiéj, żadnéj w niéj nie czyniąc szkody, a oblężeni puszkarzami swemi jakkolwiek mniéj doskonałemi, spaliwszy w nocy folwark, zrana, ostatki Częstochówki, kładli trupa co chwila. Niemożna tego jednak było wcale przypisywać Wachlerowi, który niechętnie koło dział chodził, mruczał poglądając na potęgę szwedzką, źle wróżąc klasztorowi, z musu tylko spełniając rozkazy.
Już się zbliżał wieczór, gdy generał wydyszawszy się, wyłajawszy w koło kto mu się na oczy nawinął, kazał szukać w skrzyni papierów ordynansu królewskiego, polecającego mu zająć Częstochowę, Bolesławice, Wieluń i Krzepice razem. List to był dawnéj daty, bo Szwedzi nie od dziś w Krzepicach i Wieluniu siedzieli, a zatém poprzedzał późniéj wydany dla Paulinów w Kazimierzu; ale nie został odwołany. Zawsze do posyłek używając polaków, Miller i tą razą niejakiego Kuklinowskiego z regimentu konnego, pchnął z nim do klasztoru, choć się ten nieco od honoru poselstwa wymawiał i składał różnemi racjami, byle nie iść do Częstochowéj — kazano jednak, musiał.





XV.

Była już noc prawie, gdy list ten doszedł do rąk Kordeckiego; znajdował się on w swéj celi z kilką zakonnikami, Miecznikiem, panem Czarnieckim i Małachowskim. Działa z obu stron o zmierzchu ustawać poczęły, a rozkaz przeora dany na murach, aby poprzestać ognia, jak skoro szwedzi niepokoić twierdzę ustaną; ściśle i ochotnie spełniony został.
Profess Rudnicki przyniosł pismo i wprowadził Kuklinowskiego, którego nie odprawiono, zsyłając się spoźnioną porą i odkładając na jutro.
— Ho! zobaczemy téż co nam generał pisze! — rzekł rozpieczętowując Kordecki.
— Ciekawym — dodał p. Zamojski, — ale timeo Danaos et dona ferentes, choćby się lizał, niebardzo mu wierzyć. — Cóż to ja widzę! — zawołał rzuciwszy okiem na papier, — wszak ci to wyraźny rozkaz króla JMości zajęcia Częstochowéj. A co xięże przeorze, nie mówiłem żeście się źle wzięli, i że z téj beczki nie należało poczynać, otoż zbili nas z tropu! Skonwinkowali, jakem poczciw, patrzcie! stat czarno na białem, zająć Częstochowę! a co teraz poczniemy?
Wszyscy zdawali się mocno zafrasowani, tylko przeor się uśmiechnął.
— Bynajmniéj to nie konwinkuje, rzekł spokojnie.
— Wy się smiejecie, ojcze, a to Calamitas, bo niezaprzeczycie, że nas spędził ze stanowiska.
— Nie, kochany Mieczniku.
— Jak to? Mówicie, niéma rozkazu królewskiego, a on wam okazuje rozkaz jego, a w dodatku przysłał go in originali, chyba zażądacie żeby był w aktach grodzkich poświadczony!
— Juściż to prawda! — dorzucił pan Piotr — cale to nie moja rzecz; bić się to ale, a w te korowody z niemi wchodzić, nic potém. Każcie na każdy list ognia dać; posłańców niepuszczać, bo to wszystko szpiegi; traktacje wszelkie suspendować, i siec... taka moja rada.
— Dla czegoż panie Pietrze, nie mamy używać wszelkiéj broni godziwéj, jaka się trafia? — zapytał Kordecki, — i owszem słowami z niemi walczyć, mniéj się może krwi przeleje.
— Ba! ale nas temi chytrościami pokonają,.. pismo to niebezpieczna rzecz...
— Nie! panie Mieczniku, nie panie Pietrze, przy pomocy Bożéj i tego się nie ulękniemy.
— Ależ naprzykład tu, argument niepokonany, jak go zgryść?
— Bardzo łatwo.
— Przynajmniéj ja w pokorze ducha, niemożność uznaję, rzekł kłaniając się Zamojski.
— A taka rzecz prosta i jasna, mówił z uśmiechem przeor, wskazując na kartę. Częstochowa to miasto — Częstochowa, rozumiecie mnie; klasztor czyż niewiecie, że się zowie zawsze i wszędzie Jasną-Górą — po całym świecie słynąc nazwaniem Clarus mons. Niechże sobie Miller zajmuje Częstochowę, a Jasnéj-Góry mu niedamy...,
Ze wszystkich ust razem wyrwał się wykrzyk radosny i wesoły.
— Doskonale i wybornie xięże przeorze dobrodzieju! szlijmyż mu zaraz zwycięzką odpowiedź.
Czekajcie, nie mamy się czego spieszyć, — odparł zakonnik, — dziś już noc, dobrze nam i kilka godzin mieć w zysku, jutro i to nie rychło, poślemy do niego z listem. Musiemy godzinę każdą cenić, bo ta chwila życiem ludzkiem się płaci; zwlekać, marudzić, targować, na tém rzecz...
Z uszanowaniem w milczeniu znowu spójrzeli na przeora przytomni, i słowem mu się nikt nie sprzeciwił, trafiał do przekonania wszystkich.
— A teraz, — dodał Kordecki do ślachty, — pójdźmy mury obejrzeć i żołnierza pokrzepić.
To mówiąc narzucił swój płaszcz i poprzedzając gości ruszył ze swéj celi ku korytarzom w podwórce, od strony północnéj zaczynając przegląd hetmański, z wodza powagą, natchnieniem, z rezygnacją kapłana, z męztwem żołnierza.
Działa już wszystkie milczały; rozpalone ich paszcze dymiły tylko jeszcze wśród chłodu nocy, okrywając się parą jakby ze znużenia; przy nich leżał lud, puszkarze pod namiotkami, jedni modląc się na różańcach, drudzy pożywając posiłek wieczorny, inni gwarząc o wypadkach dnia tego. Żadna śmierć nie zasmuciła początku walki w twierdzy, a choć Miller silił się wyłom zrobić w słabszych murach od północy, jeszcze i jednéj nie skruszył dotąd cegiełki. W jedném miejscu weselszy śmiech i gwar ludzi zastanowił przeora; jakaś postać w ciemności na mur się prawie wdrapawszy, rzucała cóś żołnierzom. Przelękły Zamojski widząc kogoś z zewnątrz się dobywającego, poskoczył z wołaniem.
— Kto to? co to jest?
Głowa w płachty uwinięta odpowiedziała mu z za muru:
— Sługa matki Boskiéj! nic to Mieczniku dobrodzieju! nic! to ja! stara sługa N. Panny Częstochowskiéj, przyniosłam żołnierzom trochę szwedzkich gruszek, sama już nie ukąszę ich, bo zębów niémam, oni niech się pożywią.
— Jakie to gruszki szwedzkie? podchwycił Zamojski.
Żołnierze się śmieli i zbierali po blankowaniu rozsypane kule różnego kalibru, które stara żebraczka rzucała im, uzbierawszy ich od rana dobry zapas. Przeor nadszedł i twarz mu się rozpogodziła.
— To nasza ranna, którąśmy to widzieli pod murami, pomocnica. Widzicie, w amunicją nas opatruje; weźcie, weźcie, od przybytku głowa nie boli, i to dar Boży; kto wie jak długo pociągnie oblężenie, zapas nie szkodzi.
— Ale jakże się na mur wdrapała? — spytał Miecznik.
Bóg to wie, — odpowiedział Kordecki, — źle tylko że może nieprzyjacielowi pokazać drogę.
— Nie bójcie się, nie bójcie, szwed tu nie wlezie, rzekła Kostucha, to moja chata, a ja swojego kąta obronię.... Po murze iść jak po wschodkach, a tu i bramka jeszcze i gzémsy... nic osobliwego nie dokazałam. Brat Paweł puścić nie chciał, że poźno, musiałam tędy oddać co się zebrało... Dobranoc panom, bo mnie czas odpocząć, życzę spokojnéj nocy! Szwedzi spią — sza! nie budźmy licha kiedy spi.... luli, luli! Głos schodził, słabnął i ustał....




XVI.

Nazajutrz była Niedziela i święto Ofiarowania Najświętszéj Panny; oblężenie nie mogło przerwać nabożeństwa uroczystego, które przeor rozporządził wcześnie ze zwykłą wystawnością, bo to był dzień patronki, dzień Jéj pamiątką uzacniony, który wśród niebezpieczeństwa obchodzić chciano, gorliwiéj jeszcze niż zwyczajnie.
Kordecki sam śpiewał mszą wielką przed ołtarzem Maryi, z tém świętém przejęciem, z tym zapałem ognistym, co jak iskra rozpala kogo dotknie; i gdy dnia tego przypadające we Mszy świętéj słowa odśpiewywał:

Concupiscit et deficit anima mea in atria Domini: cor meum et caro mea exultaverunt in Deum vivum...

„Dusza moja pożąda i omdlewa, pragnąc wnijść do domu Bożego, serce moje i ciało drżą z radości do Boga żywego.”
Znać było, że wyrazy te płynęły mu z duszy, że ich zimno nie powtórzyły usta, ale się wyrwały z uczuciem, z uniesieniem, z zapałem...
I mury kościoła drżały od śpiewu, od muzyki, od dzwonów bicia, a szwed jakby zawstydzony milczał; znać polacy będący w obozie powiedzieli mu o święcie, które sami beze mszy nawet obchodzili może.
Xiądz Jan Stradomski miał dnia tego rzewne kazanie, które poruszyło serca wszystkich i wlało męztwo w zlęknionych, potrzebujących nieustannéj podniety, aby duch ich nie opuścił. Twarz Kordeckiego jasna, ufna, blaskiem wiary świecąca, była drugą mową całą, była najlepszym bodźcem do odwagi... Na jego ramionach leżały losy tylu ludzi, świętości tak drogich, a on siał spokojny.
Z wołaniem do Boga: Święty! znowu wyszli wszyscy obejść mury z przenajświętszym Sakramentem; wysunęły się chorągwie, powiały z wiatrami wizerunki świętych, srébrny krzyż dźwignął nad strzelnice, wysypał się za niemi lud gromadny.
Szwedzi patrzali w zdumieniu, osłupieniu, jak na cóś niepojętego dla nich, na ten spokój modlitwy po wczorajszym dział grzmocie; śpiewy przejmowały ich jakimś niepojętym strachem. Gorzéj było w obozie polskim: tu zgryzota sumienia, tu żal ciężki panował; wszyscy z odkrytemi głowy witali processją daleką, czując przytomność Bożą, na tych uświęconych murach. Ich dłonie skalane podniesieniem oręża na świętości własne, ciężyły bezwładne nie mogąc złożyć się do modlitwy, spadały ku ziemi; czoła pokutniczo kłoniły się, przyklękały kolana, dreszcz przejmował, a ze śpiewem co ich dochodził, zdawali się słyszéć przekleństwo, odrzucenie, wyrok skazujący ich na wyłączenie z bratniego grona, które krzyż łączył...
Milczenie głuche, przeciągłe, grobowe, westchnieniami tylko przerywane, panowało nad tą częścią obozu; szwedzkie bluznierstwa, śmiechy bezbożnych co urągali uroczystości nie mogąc jéj dzielić, w obec téj Arki, którą niesiono na postrach Filistynów, miotane obelgi i przekleństwa protestantów, najboleśniéj polakom czuć się dawały; — widzieli dziś komu rękę podali, kogo posiłkowali i przeciw komu: poznawali, że samobójcy targnęli się na siebie samych, na to co mieli najdroższego w świecie — wiarę! —
Ktoby naówczas spójrzał na polaków w obozie szwedzkim stojących, na pobladłe ich twarze, na zmartwiałe usta, chmurne czoła, nie wróżyłby Gustawowi długiego związku z niemi. W obec religijnego obrządku, odskoczyły od siebie, te dwie związane ale nie zrosłe części nieforemnéj całości i groźno patrzały jak wrogi; Wejhard nawet nie Polak, katolik tylko, udając wesele, czuł się niespokojnym; dźwięk dzwonów i śpiew, zdawały mu się czynić wyrzuty.
Miller także patrzał, niecierpliwił się trochę, ale mu to było obojętne; żartować by był chciał, a żart mu nie szedł, bo za czary jakieś uważał ten obchód, a czarów się obawiał. Odwracał głowę, krył oczy, rzucał się niespokojny, rad żeby to rychléj ustało.
— No! długoż ci mnisi pod pozorem nabożeństwa zwodzić i nudzić mnie będą? — zawołał w ostatku zniecierpliwiony, — każę dać ognia do ich chorągwi i bałwochwalczych obrazów. Czemu mi nie przysyłają odpowiedzi. A! tyś katolik, — odwrócił się do Wejharda z przekąsem, — powiedzże, długo to jeszcze potrwa?
— Skończy się około południa, odpowiedział hrabia poważnie.
Ale i południe nadeszło, a z klasztoru śpiewy, dzwonów dźwięki dochodziły, processja krążyła jeszcze, powiewały chorągwie.
Gdy tak pobożnie za świętem Ciałem umęczonego Boga idą wszyscy do koła murów, ledwie chorzy i niedołęgi pozostali po izbach, stary Lassota wywlókł się także z wnuczką swoją, a Krzysztoporski w tłumie ślachty siwą, ołysiałą głową, ponurą i groźną twarzą górował. Wzrok jego zasępiony brwią nawisłą, a zimny i chmurny, ciężko obracał się do koła; szedł, ale się nie modlił, jakby mu kamień usta nacisnął. Postać to była poważna lecz straszna; starzec z wyrazem siły i niepokonanéj woli na czole, ustami dumnemi, silnemi barki i ruchami gwałtownemi jak dusza. Znać było w rysach, znać w marszczkach głębokich, że silne namiętności życie jego przepaliły, że cierpiał, używał i bolał, a walczył nie poddając się do końca. Ciężka szablica wlokła się za nim brząkając po bruku, jakby się na niego skarżyła; jedną ręką trzymał się w bok, drugą niosł pogniecioną czapkę z pióropuszem.
Oblicze to podniesione nad tłum, wzrostem Krzysztoporskiego, przerażało zamarłym na niem wyrazem uporu i samowoli. Znać myślą był gdzieindziéj, bo wzrok błądził nieuważny, szklanny, to tu, to ówdzie zwracając się, z jedną ciągle dziką obojętnością, z duszy na wierzch wypędzoną.
Opodal nieco szedł Lassota złamany wiekiem, sparty na wnuczce, takim jakeśmy go widzieli w jego ubogiéj chatce, tylko na twarz dziwny występował rumieniec, bo czuł choć niewidział jeszcze nieprzyjaciela swojego w tłumie. I chciał się modlić a zrywała mu się w ustach poczęta modlitwa, drgnął ile razy go kto dotknął, na każdy szelest głowę odwracał, słowa marły na wargach, oko z xięgi zbiegało na lud, z ludu na xięgę. Hanna podtrzymywała go i śpiewała pieśń szybko, żywo, jakby nią chciała myśl jakąś w sobie przygłuszyć, czegoś zapomnieć, do czegoś się ośmielić.
Podniesiona głowa Krzysztoporskiego, wciąż z obojętném wejrzeniem, stała nad tłumem, i długo, długo wzrok jego szklanny nie objawiał nic, krom jednostajnego cierpienia; nagle oczy jego zaiskrzyły się, zabłysły jak ogniem piorunowym, głowa rzuciła się na ramiona, wargi zatrzęsły konwulsyjnie, i włos pozostały na czaszce zdawał najeżać; ręka ścisnęła szablę, posunął się żywo — i stanął. Ale lud popychał go z sobą i unosił daléj. Szedł ale już inaczéj, krokiem urywanym, namiętnym, jakby go co pędziło i wstrzymywało. Oczy utkwione w jedno miejsce znijść z niego nie mogły — zobaczył Lassotę, a przy nim dziecię, pociechę, nadzieję! On nie miał nikogo, on był sam jeden; jego życie płynęło jak rdzą zakrwawiony strumień, wśród błot zapadłych. Tamtemu Bóg promieniem jasnym ustroił czoło zmarszczone; jemu wszystko odebrał i zostawił go samym, znękanym, zbolałym. Chęć zemsty przeleciała po głowie, złość i gniew obudziły się w sercu, ale oko padło mimowolnie na Ciało Chrystusa... na świętość.
I czy raz piérwszy w duszy jego obudziło się cóś niepojętego, ręka opuściła szablę, wzrok upadł na ziemię, piersi ulżyło westchnienie. Zastanowił się i tłum go popychał a wzrok jego znowu padł na żywego Boga; Krzysztoporski uczuł się świętokradzcą, idąc z uczuciem zemsty za tym, który wszystko zabójcom swoim przebaczył. Ale to była chwila tylko, chwila jak promyk słońca w zimie przelotna i krótka, i Krzysztoporski znowu zapłonął gniewem, znów chwycił oręż, znów oko krwawe, posępne, straszne żądzą zemsty, zwrócił na starca, jakby go niem chciał poźreć.
I rzekłbyś, że tę potęgę wzroku uczuł schorzały starzec, zadrżał także, zniepokoił się, zatrzymał, siły go opuszczały; odwrócił oczy i wrogie wejrzenia spotkały się z sobą. Zwarli się jak mieczami, jakby barki z barkami się scięły. — Nic odmalować nie potrafi téj chwili krótkiéj, w któréj ich oczy same stoczyły z sobą walkę śmiertelną: wlepili je w siebie jakby się wyzywali, a żaden ustąpić nie chciał, i stali oba i patrzali, a jedli się wzajemnie. Całe życie, cała siła ich zbiegła do zakrwawionych oczów; uczuli jakby życie przez nie uciekało, i po walce, złamani zostali i bezsilni. Krzysztoporski stał wryty, wnuczka ciągnęła starca; on piérwszy wrócił do modlitwy ustami, choć jéj jeszcze zakrwawione serce nie rozumiało długo, piérwszy on przebaczył w imie Boże.
Nikt nie spostrzegł tego dramatu jednéj chwili, nikt, a raczéj jedne tylko obce oczy. Stara żebraczka, którą wpuszczono do twierdzy na nabożeństwo z resztą kul, co ich wczoraj przez mur przerzucić nie mogła, — szła także za processją, ale ze zmienioną twarzą. Wzrok jéj osmutniały i niespokojny wyszukał w tłumie tych dwóch ludzi i wracał ku nim nieustannie. Śmiech co jéj usta wyginał zwykle, zbiegł z warg zmarszczonych, które posępny wyraz przybrały. Szła i patrzała, a oczy jéj radeby się rozedrzéć na dwoje; to padały na starca, to na Krzysztoporskiego, z litością i strachem naprzemian; to na Hannę, na którą z niewysłowionym miłości poglądała wyrazem. Długo tak szła aż pod drzwi kościelne, i gdy się dwaj nieprzyjaciele zwarli oczyma, zadrżała, odwróciła się, poznała co w ich duszy się działo, stanęła jak przykuta w miejscu i już nie powróciła do kaplicy. Sparła się o mur i pozostała przy nim cóś szepcząc, czegoś się miotając dziwnie; lecz że ją zdawna miano za szaloną, nikt na to nie zważał.
Wszyscy wyszli z kościoła, i dopiero wówczas w puste jego mury kadzidłem i modlitwą świeżą przesiękłe, wstąpiła powoli żebraczka, wprost idąc przed obraz Bogarodzicy. Tu padła krzyżem na posadzkę, i tak została, dopóki jéj zakrystjan wyjść nie rozkazał, zamykając kaplicę.
Tymczasem Miller czekał i złościł się bezsilnie, aż wreszcie nie rychło przyniesiono mu list przeora; wiemy już jego odpowiedź. Wejhard, który na widok posłańca nadbiegł, spodziewając się tryumfu, punktów ugody lub czegoś podobnego, czytał list generałowi. Szwed poskoczył z miejsca usłyszawszy odpowiedź przeora, choć była pokorna i uszanowania pełna; ale ten spokój mnichów, to ich zaufanie w obec ogromnych sił szwedzkich, ta śmiałość wśród otaczającego niebezpieczeństwa, którego nie zdawali się widzieć i uznawać, w głowie mu się nie mieściła.
— To szaleńcy! zawołał.
— To tylko mnichy, rzekł Wejhard, gdyby tam był choć jeden żołnierz, nauczyłby ich co im grozi.
List Kordeckiego czytano: przeor przybrał w nim nową dla siebie postać dyplomaty — kapłana; wywijał się jak mógł z millerowskich zagadnień: „Naszem powołaniem, pisał, jest nie wybierać królów, ale naznaczonym od Boga, dotrwać w raz poświęconéj wierze.
— O! to już co innego! rzekł Szwed, nie uznają znowu króla szwedzkiego, buntownicy!
— „Wybranym, — czytał Wejhard zakąsując wargi — dochowujemy niezłomnie posłuszeństwa i wierności wszyscy, z tém miejscem świętém (które dotychczas zawsze, jako w protekcji, tak w weneracji wielkiéj królów zostawało), nie ręką orężną (gdyż to nie nasza jest, potencji królów przeciwić się) ale naszą zakonnością napomnieni do tego. Widzieliśmy ordynans króla J. M. szwedzkiego, ale ponieważ prezydjum dostateczne mamy, którym wszelkie najazdy swawolnych...
Incursio insolentium! zakrzyknął Miller zajadle biorąc to do siebie i czytającemu każąc powtarzać Wejhardowi — ha! mnie to tak częstują i waści panie hrabio, czytajmy daléj!..
Gdy Wejhard doszedł do miejsca, w którém przeor różnicę Częstochowéj od Jasnéj-Góry położył, Miller począł się znowu srożyć, rzucać i łajać, i nie dał już kończyć czytania listu.
— Słyszysz, rzekł do posłańca, chytrym mnichom za całą odpowiedź ponieś słowa moje, zniszczenie ich czeka! w gruz i popioły ich ten kurnik obrócę.
To mówiąc odegnał go, i natychmiast siadł na koń, gotując się całą siłę wywrzéć na klasztor.





XVII.

Dzień to był straszny dla oblężonych, ale Kordecki zaraz po nabożeństwie, sam stanął na murach i w natchnieniu, rozpłomieniony wiarą, kierował obroną; którą potrafił uczynić dalszym ciągiem modlitwy. Zamojski — co się spodziewał dowodzić i był pewien, że jego znajomość sztuki rycerskiej, wielką tu będzie pomocą, — Czarniecki i inni ślachta, uznali hetmana w przeorze. Nikt ust nie śmiał otworzyć. Inny to był już człowiek, i potęga jego słowa, jego skinienia, tak była wielka, że jéj nikt, nawet miłość własna wojaków starych, sprzeciwić się nie mogła. Pogodna była twarz jego, wzrost zdawał olbrzymieć, głos dwoić, myśl obejmowała wszystko i przewidywała jak widzeniem przyszłości, to co się stać miało.
Jeszcze się szwedzi nie byli zgarnęli do usypanych naprędce pięciu swoich bateryi, z których żywy ogień postanowił Miller zwrócić na klasztor, w nadziei, że go zapali; a już po dachach wszystkich, po drewnianych budowach, ludzie, woda, haki, mokre opony, i stróżowie byli gotowi. Kordecki sam to wszystko przysposobił zawczasu. Miecznik spoglądając z podziwieniem i czcią, milczący stanął pod rozkazy przeora.
Jemu dostało się strzedz baszty i części kortyny północnéj, Czarnieckiemu dowództwo nad ludźmi ustawionemi na północo-wschodzie, Moszyński wziął wydział od wschodu, Skórzewski i Krzysztoporski od południa i południo-wschodu. Lud czerniał na murach dokoła; do dział gotowych, niewiasty, dzieci, xięża sami nosili kule, zataczali kamienie i drzewo. W dziedzińcach szybko wdziewano zbroje, opatrywano rusznice i szczęk oręża zewsząd słyszéć się dawał.
Tymczasem z rozkazu przeora, dla dodania serca żołnierzom, i jakby na urągowisko szwedowi, na górnéj wieżycy zabrzmiała muzyka klasztorna, starą pieśnią wojenną — Boga Rodzica Dziewica.
Kto żyw z przejęciem wtórował, aż po okolicy rozległ się ten hymn i uderzył znowu uszy i serca polaków u szweda będących, którzy mu wtórować niemogli. Oni, niewarci już byli śpiewać; Bogarodzicy.
— Wszystko w pogotowiu! wołał Kordecki, ale nie nasza rzecz poczynać, czekajmy, niech szwedzi pierwsi się odezwą; pomnijmy że się im tylko bronimy.
I pieśń wśród ciszy rozlewała się daleko, wspaniale, jak rzeka srébrzysta; każdy stał w miejscu, spoglądał i czekał. W obozie szweda widać było ruch wielki, trąby i kotły zwoływały lud pod chorągwie, starszyzna przelatywała na koniach, hufce ściśnięte przechodziły na stanowiska, w baterjach świeżo posypanych celowano działa; Miller otoczony pułkownikami z xięciem Hesskim, Sadowskim i Wejhardem, stał na wzgórku i patrzał.
Pięć baterij w ciągu nocy przygotowanych, zagrażały Jasnéj-Górze: pierwsza naprzeciw samego klasztoru na dachy jego zdawała się wymierzoną, druga czterodziałowa daléj nieco ku Częstochowie posuniona była; trzecia największa z boku od dwóch pierwszych z północy wymierzona, bardzo mocno z koszów plecionych zbita, którą szwedzi przez te dni przygotowali, wodą polewana i obmarzła najstraszniejszy miała pozór; w niéj dział ośm stały obwarowane szańcem twardym i podniosłym; dwie ostatnie ustawiono od kościoła Ś. Barbary i od zachodu.
Chwila oczekiwania, przerażającą była dla żołnierza w Częstochowie, szczęściem nie długo potrwała: szwed szybko się gotował, Kordecki chodził, zachęcał, rozgrzewał i ukląkł wreście na stopniach bastjonu, wołając.
— Módlmy się i Zdrowaś Marya!
Cicha modlitwa, która kończyła głośną Bogarodzicę, poprzedziła wystrzał szwedzki; ale razem z nim odezwała się znowu muzyka starą pieśnią kościelną, która serca podniosła.
Zadymiły baterje, huk rozległ się straszliwy i bomby, kule, granaty, karkasy, z ogniem, ze śmiercią wleciały nad mury klasztorne.
— Teraz w imię Boże, ognia! zawołał przeor, wznosząc do góry krzyżem pańskim uzbrojoną rękę — ognia.
Odpowiedziały razem działa Jasno-Górskie, a na mury posunęli się zewsząd żołnierze, bo i piechota szwedzka, minąwszy strzał działowy, biegła do szturmu. Na dachach gorzały bomby rzucone, ale ogień gasili stróżowie, w podworcach kule padały gradem mijając żołnierza; jedne źle skierowane przenosiły klasztor i kościół, drugie ich nie dosięgały. Śpiew na chwałę Maryi brzmiał ciągle i głuszył chwilami rozlegające się po górach strzałów grzmoty; przeor z krzyżem szedł i śpiewał, zastanawiając się przy zlęknionych, błogosławiąc mężnych. Gdy po pierwszéj chwili przestrachu, po kilku wystrzałach szwedzkich nieszkodliwych, nikt nie padł, a wszyscy jakby cudem ujrzeli się cali, z nowym zapałem każdy się rzucił do walki. Działa na baterjach ustawione z fortecy dość szczęśliwie napastowano kulami, a z ręcznéj strzelby rażono bliżéj się podkradającą piechotę.
Wśród tego zgiełku wojennego, nieustraszona żebraczka, która przed chwilą wyszła z posłańcem za mury, przechadzała się spokojnie, jak gdyby wśród lasu zbierała, jagody lub grzyby, kule szwedzkie do fartucha gromadząc. Strzelano do niéj napróżno, nic jéj ulęknąć nie mogło, powolnym krokiem szła daléj, zastanawiała się, wracała, wcale niezważając na świszczące nad nią kule.
Zajadłość szwedów, którzy wysilali się na pokonanie téj garści, a dopiąć nawet niemogli by ją nabawili strachem, dochodziła do najwyższego stopnia; w przestankach odzywająca się jeszcze muzyka dokuczała im jak najgrawanie i szyderstwo. Miller rozsyłał rozkazy, gniewny, rozgorączkowany i dziwiąc się że karkasy nie zapalały dachów, mieniał puszkarzy, bezcześcił swoich ludzi, łajał Wejharda. Wszystko napróżno; w kilku miejscach błysnął pożądany płomyk, ale zaledwie się ukazawszy, gasnął, dym tylko działowy otaczał twierdzę; szwedzi padali od kul Jasnéj-Góry z dział i smigownic miotanych, a tak celnie mierzonych losem, choć niemi niewprawne kierowały ręce, że ilekroć pokusili się szwedzi ku górze, odparci zostali ze znaczną szkodą. Słabe mury północne wytrzymywały nad spodziewanie.

Tak przeszły szybko godziny do wieczora, wśród huku dział, wśród muzyki na wieży, wśród krzątania w obozie i klasztorze; Miller wysilał się na gęste strzały, Kordecki mu odpowiadał powolniéj ale ciągle, i bronił od rzuconego ognia. Większa część ludu Jasno-Górskiego ze śpiewem ochoczym spełniała poruczone sobie prace; wszyscy prawie mieli u pasa lub na szyi różańce, na piersi blaszane obrazki N. Panny, a w ustach chwałę patronki.
Ślachta stała na wyznaczonych miejscach kierując obroną i ludem z gorliwością niezwalczoną; bojaźliwsi tylko, słabi starce, niewiasty i dzieci wgłębi zabudowań klęczeli na modlitwie. Mnisi którzy niemieli wyznaczonych stanowisk i dozoru, szli tymczasem jak innych dni na nabożeństwo o zwykłéj godzinie, dzwon ich zwoływał w chwilach regułą zakonną opisanych; a chór napełniały razem głosy modlitwy i wrzawa niedalekiego boju, od którego trzęsły się okna i chwiać zdawały mury. Niekiedy padająca kula, która za sobą obłam ściany niosła, trzask łamiącéj się krokwi na dachu, wołanie stróżów, chlust wody, przerywały silniéj jednostajną psalmodją mnichów.
Kordecki był razem wszędzie i na modlitwie z braćmi, na murach z żołnierzem: rzekłbyś że się podwajał, głos jego brzmiał donośnie na wszystkie strony, a pogodne oblicze ukazywało niespodzianie, przewodnicząc do śpiewu i do boju. Chwilami tylko wpadał w głębokie zamyślenie, prorocze, posępne, jak gdyby postrzegał przed sobą wszystkie przyszłości klęski i ofiary, jakby go duch przenosił w cięższe jeszcze czasy, którym i wodzów i proroków zabraknąć miało; niekiedy łza zabłysła mu na oku; ale prędko spaliła ją na licu odwaga, i mnich — wódz, z przytomnością żołnierza co zrosł w bojach, znowu wydawał rozkazy, znów zachęcał i kierował.
Noc nadchodząca uśmierzyła napaść i dozwoliła zwolnić obronę; szwedzi ufni w siły swoje i przewagę chcieli swobodnie odpocząć, a zakonnicy radzi byli że się opamiętają po całodniowym gwarze. Oboz jeszcze szumiał, jak oddalająca się chmura; między wodzami których zwołano na radę, znać było waśń jakąś, i rozsiane niechęci. Miller w duchu obwiniał o wszystko Wejharda, który go namówił rzucić się na ten jak go nazywał, kurnik; widział już że z mnichami tak łatwo jak sądził mu nie pójdzie, wstydził się odstąpić z niczém. Myślał że przyjdzie, zagarnie, zbogaci się i wróci, a tu zabierało się na formalne i długie oblężenie, w którém bez dział szturmowych obejść się trudno. Dzień ubiegły dowiódł mu silniej jeszcze, że małe jego polowe działa, nie podołają tym murom i odwadze, że zakonników huk i stukot, groźby i łajania nie zastraszą.
Wejhard prześladowany wymówkami, widocznie unikał Millera, który nań kwaśno spoglądał; Sadowski milcząc spełniał co mu było polecono bez zbytku gorliwości ale ściśle; Kaliński zajmował się ciągle to przypochlebianiem Wejhardowi, to na wszelki wypadek usiłując sobie pozyskać względy Millera, przed którym się płaszczył, starał na każde jego zawołanie okazywać gotowość. Miller kwaśny był i zły ciągle i mieszkał w chłodnym namiocie, pił miód i niewyśmienite wino własne, nie miał co jeść, bo się był jeszcze nieusposobił w potrzebne na stół zapasy; słoty dojmowały mu, a najgorzéj cierpiał na tém, że walczył z mnichami i od razu ich nie pożył. Zaraz tegoż wieczora wysłano gońca do Krakowa po burzące działa wielkie, których konieczna okazała się potrzeba. Wejhard napróżno usiłował jeszcze dowieść, że się bez tego obejdzie.
Ponuro zszedł wieczór w obozie; choć flasze i szklanki krążyły, choć hrabia starał się rozbawić i poweselić szweda, ten milczał zasępiony.
— Trochę cierpliwości, panie generale, — rzekł w końcu urażony ciągłemi wymówkami, mówiłem i mówię, że to długo potrwać nie może, mnisi na kolanach łaski błagać będą; zresztą znajdziemy na nich sposoby.
— Tak! gdy wielkie działa nadejdą.
— I bez tych dział się obejdzie, znacząco odparł Wejhard, zobaczemy...
— I bez dział? spytał Miller, a cóż je zastąpi?
— Są różne sposoby prowadzenia wojny, tajemniczo rzekł hrabia.
— Naprzykład? spytał Horn gubernator Krzepicki, milczący szwed, który Wejharda nie lubił, naprzykład hrabio? chciéj że nas nauczyć.
— Niepotrzebuję ich wyliczać, odparł Czech, wszakże wszyscy zarówno wiemy, że nie tylko kulami się wojuje. Więcéj teraz powiedzieć nie mogę.
Miller ręką machnął i rozsmiał się szydersko:
— Obiecujesz nam zawsze złote góry, które się kończą na śliskich i skalistych, tak i tu — Już teraz niedam ci wiary. Częstochowa daleko mi się inaczéj zblizka wydała.
Wejhard umyślnie przerwał, i cóś do Kalińskiego przemówił, spójrzał na zegarek znacząco, skinął na starostę i oba oddalili się do swoich namiotów. Tu gdy stanęli, zbliżył się do półkownika i spytał go po cichu.
— A co? idzie?
— Powoli, jak zwyczajnie w początku.
— Dajcież mi tego niemca niech się z nim rozmówię.
— Każemy go zawołać ! Klasnął w dłonie Kaliński, wszedł pacholik i wyprawiono go, cóś mu szepnąwszy.
Wejhard chodził żywo po namiocie i zdawał się niecierpliwie marzyć; gdy we drzwiach płotek się podniósł i wszedł mały, niepoczesny człowieczek, z oczyma pod czołem zaklęsłemi, z twarzą płaską a szeroką jak u tatara, szeroki w plecach, silny, a w rysach mający cóś odraźliwego i przykrego.
Wejhard obejrzał go wprzód bacznie, i odezwał się do niego po niemiecku.
— Kto ty jesteś?
— Do usług waszych, panie półkowniku, niemiec, rodem z Pruss xiażęcych, w służbie króla J. M. Szwedzkiego, oddziału x. Hesskiego.
— Jak ci imie?
— Nathan Purbach.
— W jakiéj służysz broni?
— W piechocie.
— To ty się podejmujesz zawiązać w klasztorze stosunki i przeciągnąć niemca puszkarza na naszą stronę!
— Ja to tak mówiłem, półkownikowi, wskazał na Kalińskiego, że mógłbym sprobować. W twierdzy jest mój krewniak Wachler przy działach, wiem że jemu tam między polakami nie musi smakować, możnaby pogadać.
— Jakże się możesz do niego przybliżyć?
— Jak? rzekł uśmiechając się Purbach, ja tego jeszcze sam niewiem, trzeba nocą podkraść się pod mury na rozmowę. Wachler w namiotku koło dział, nocy ciemne; wiem trochę z któréj strony go szukać.
— Potrzebujesz pieniędzy? spytał kusząc Wejhard.
— A cóż bez nich zrobić? odparł ruszając ramionami niemiec.
— Noc ciemna, probuj, rzekł zbliżając się Wejhard, i dając mu kilka talarów: daj mi zaraz znać co uczynisz; o tém zas nikomu, ani x. Hesskiemu, ani starszyźnie twojéj ani słowa. Nagrodę sowitą będziesz miał odemnie. Wachler niech tak działami kieruje żeby nam nieszkodziły, niech powie gdzie mury są najsłabsze, z któréj strony przez furtkę wpuścić nas może do twierdzy. Jeśli-by załogi nie namówił do poddania, może działa pozagwożdzać i do nas uciekać... Zresztą wiadomo o co chodzi... Idź i powracaj rychło.
Niemiec powoli przeliczył pieniądze łakomem okiem, pokiwał głową i znikł w ciemności podniosłszy zasłonę namiotu.
Noc była jesienna, choć oczy wykol, chmurna i wietrzna, tylko w obozie szwedów paliły się ognie rozpierzchłe, i mury Jasnéj-Góry z polecenia przeora, aby się pod nie nie skradali nocą nieprzyjaciele, gdzie niegdzie oświecone zostały; na wieży także wywieszony był wielki kaganiec, który zdala bardzo mógł być widziany, acz słabe światełko rzucał; miotał nim wicher i kiedy nie kiedy jak blada tylko, ukazywał się gwiazdeczka.
Nathan wyszedłszy z namiotu, schował grosz do skórzanego mieszka, podumał, obejrzał się i od Ś. Jakóba począł powoli podkradać ku górze. Kilka razy własne go straże wstrzymały, ale poznawszy puszczono daléj. Rzucił okiem na mury i widząc je oświecone, a ludzi nigdzie widocznych, wstrzymał się rozmyślając, jak sobie począć. Po chwili gdy nic nie gasło, a czas upływał, począł nie wprost już pod mury się zbliżać, ale powolnie kryć się za pagórki, za kłody drzewa popalonego, za cegłę kupami gruzów leżącą, i pełznąć cicho a ostróżnie. Lecz gdy się już pod fossę i mury przywlókł, niepodobieństwo było ruszać daléj i cokolwiek bądź poczynać, bo na nich stali wszędzie ludzie przeciw strzelnic, paliły się ognie i postrzeżony, byłby życiem przypłacił. Wiedząc już stanowisko Wachlera, pełznął daléj pod bastjon północno-wschodni, przy którym była i furtka potajemna w fossę wychodząca i schronienie staréj żebraczki. Tu światło jakoś było przygasło na murach i cicho do koła. Przytuliwszy się do ziemi, lazł daléj poseł, potrafił spuścić się w fossę, a nic nad sobą nie słysząc i nie widząc nikogo na murze, pół głosem począł wołać.
— Wachler? Wachler?
Tuż przy nim cóś się zaruszało, ale głos mu żaden nie odpowiedział; powtórzył pytanie, i po długiem przestanku znajomą mową odpowiedziano po cichu.
— Wer da? kto tam?
Wachler? powtórzył dla upewnienia się Nathan.
— Ja! ja! ale któż tam u licha woła? i zkąd?
— Tst! Nathan Purbach!
— Co ty tu u licha robisz?
— Możnaż mówić?
— Mów, tylko nie głośno, co cię tu przyniosło?
— Służę, służę w regimencie x. Hesskiego.
— Jakżeś ty tu przyszedł?
Na brzuchu! wczoraj mi jeszcze o tobie powiedzieli... A co? jak tam u was?
— Bieda i głupstwo! rzekł z murów puszkarz. Was tam tysiące, nas tu garstka, a bronić się każą!
— Można mówić? spytał trwożliwie Purbach.
— Mówcie śmiało.
— Po co wy polakom pomagacie? ostróżnie i z wahaniem rzekł niemiec — Porozumiejcie się no z nami, będziecie mieli za co ręce zaczepić!
Wachler milczał... A! ba! rzekł po chwili, tu u nas dziwy, jutro-by xiądz generał wiedział o wszystkiem.
— Śmiéj się z tego! jak że to być może?
— Niewiesz nic! to czarownik jakiś!
A po namyśle dodał.
— No! a jakby tak... to wieleż zapłacą?
— Gadaj co chcesz.
W tém od dołu z fossy, dał się słyszeć śmiech, który z pod nóg Nathana, z ziemi się zdawał dobywać; a w górze zagrzmiało pytanie.
— Wachler? gdzie jest Wachler?
Rozmowa została przerwana i cisza głęboka znowu. Xiądz Kordecki z Czarnieckim poprzedzani pochodnią niesioną przez braciszka Pawła, przeszli powolnie obok zmięszanego puszkarza. Ten, tak miał wywróconą twarz, zmienione rysy i drżący był cały, że aż przeor się zastanowił.
— Co to ci? spytał.
— Nic, odparł bełkocząc niemiec, trochem niezdrów.
— Idzże do brata aptekarza, on ci zaraz poradzi, na twojem miejscu postawim tymczasem innego. Ale Wachler w śmiertelnym strachu by tym sposobem zdrady nie odkryto, począł się wymawiać i udając gorliwość wielką, nie chciał opuścić stanowiska.
— Zdaje mi się, rzekł pośpiesznie, zdaje mi się, że słyszałem jakiś szmer koło murów — nocą najwięcéj pilnować się potrzeba — Odejść nie można!
Przeor bacznie popatrzał na niego i nie uszło oka jego zmięszanie niemca, postał chwilę i rzekł.
— Słuchaj Wachler, najlepsze podobno na wszystkie choroby lekarstwo, spokojne sumienie i poczciwość. Klasztor potrafi cię wynagrodzić, za twoją pracę...
To powiedziawszy i jeszcze raz wymierzywszy nań oko, którego błysku znieść niemógł Wachler, Przeor pociągnął daléj.
— Cóś ja tego niemca nie lubię, rzekł do pana Czarnieckiego po cichu.
— A któżby niemca lubił? odparł ślachcic ruszając ramionami. Przyznam się waszéj przewielebności, że co do mnie, jakkolwiek kotem, ze wszystkich stworzeń najwięcéj się brzydzę, wolę jednak kota niż niemca.
— Przecież to ludzie i bracia...
— Jużciż to prawda, według prawa Chrystusowego tak-by to być powinno; ale że się nam ci braciszkowie nie udali, i to pewna.
Przybywali ku wrotom i z cicha zbliżyli się do braciszka Pawła, który nie mając nic do czynienia, bo brama była spuszczona, zaryglowana i straż w niéj, a zwód podniesiony, wyręczał koło dział uśpionego i znużonego żołnierza; z różańcem w ręku, z odkrytą głową klęcząc, modląc się i stróżując. Szelest kroków nadchodzących obudził go, odwrócił się i ujrzał Kordeckiego, podniósł szybko, zczerwioniony i zmięszany, jakby na złym schwytany uczynku.
— A co u was słychać, bracie? spytał uśmiechając się przeor.
— Cóż to i wy także bracie Pawle żołnierujecie? dodał Czarniecki.
— A cóż, panie, człek rad że się na cokolwiek przydać może.
W tém wszedłszy po blankowaniu kroków kilkanaście, spotkali ojca Tomickiego, któremu powierzone było oświetlenie murów; on też ciągle je obchodził, pilnując by ognie nie pogasły.
Ten minął ich pozdrawiając po klasztornemu, a Kordecki widząc wszędzie ruch i pilność, rozrzewniony zawołał:
Bóg łaskaw, obroniemy się! z takiemi ludźmi i cudu niebo nieposkąpi.
Czarniecki milczał.
— Obroniemy się czy nie, xięże przeorze, rzekł wyczekawszy trochę, ale bronić się musiemy do ostatka i będzie na co patrzeć, czego słuchać!
W tém na zawrócie kortyny u bastjonu nowy spotkał ich widok: postawiony tu Janasz Węgrzyn, najemny żołdak, ale człek żołnierskiego ducha i wiary mocnéj, siedział na kupie powrozów, i dumał czegoś zasmucony. Przed nim lud jego spał, on sam czuwał za wszystkich.... Ujrzawszy Kordeckiego począł oczy przecierać, i po tym mimowolnym ruchu domyślił się przeor, że ten wielki, barczysty olbrzym, płakał.
— Co ci jest Janasz? spytał troskliwie ojcowskim głosem przełożony.
— Co mi jest? nic! ojcze, nic! odrzekł żołnierz przybierając się do uśmiechu.
— Płakałeś?
— Ja? nie, nie...
— Nie kłam moje dziecko...
— Łzy te mi wilgoć i mgła wycisnęła.
— Nie oszukasz mnie przecie, co to ci jest? może ci czego braknie?
— Nie, ojcze kochany, powtórzył całując rękę przeora żołnierz, a chcecie całéj prawdy, ot tak cóś przyszło na myśl i człowiek jak kobieta poczuł łzy nim się ich zawstydał.
— Przecież nie wyszły ci z powiek bez przyczyny?
— Co mam przed wami taić, nie są to łzy gniewu, ani wstydu... Ot, wśród ciszy, wśród nocy, ten wiatr tęskno szumiący od gór naszych, od stepów z nad Theiszy, przyniósł mi wspomnienie mojego kraju, moich braci. Człek się całe życie włóczył po świecie i nigdy po za siebie nie obejrzał, a czegoś tak się tęskno zrobiło, tak za swojemi ciężko! Niewiedzieć co! dzieciństwo. To ta baba wszystkiemu winna!
— Jaka baba? — zapytał Czarniecki niecierpliwie.
— A! żeby ją kula nie minęła, — rzekł Janasz odzyskując żołnierski obyczaj — jakeśmy się tu jeszcze przed piérwszem najściem przyrządzali do boju, ta żebraczka mi przepowiedziała że zginę...
— Wstydziłbyś się wierzyć na wiatr rzuconemu słowu! — ofuknął go Kordecki.
— Juściż zapewne, że to słowo, ale czegoż we mnie tak głęboko uwięzło, że się go pozbyć nie mogę.
— Pomódl się, i odpędź te myśli.
— Modlę się codzień, modliłem i teraz; a kiedy mi Pan Bóg dał spotkać was xięże Przeorze dobrodzieju, pozwólcież się o jedną łaskę prosić?
— No! coż to znowu za łaska! chętnie.
— Jeśliby mnie zabili.
— Porzućże to...
— No, ale nic nie szkodzi to przypuścić, wszakże chodzi to po ludziach; każcie mnie ojcze pochować gdzie na górze wysoko, żeby choć wiatr doniósł do mnie jaki głos rodzinny... i poślijcie staréj matce jaki grosz, co tam zostanie po mnie.
— Wstydź się! wstydź! a żołnierz, — podchwycił Czarniecki — co to o tém myśleć, drugim jeszcze serce popsujesz...
A Kordecki dorzucił łagodniéj.
— Zapewne, odegnaj te myśli, ale uchowaj Boże nieszczęścia, pewnie się stanie jak chcesz...
Janusz w rękę pocałował przeora i zamilkł.
Poszli daléj. — Jedna część kortyny powierzona była Mikołajowi Krzysztoporskiemu, i na niéj znalazł go Przeor z Czarnieckim, chodzącego wielkim krokiem, zadumanego, ponurego a groźnego. Kordecki w jego twarzy znalazł ślad dnia upłynionego; smutniejsza, surowsza była niż zwykle i widocznie zmieniona uczuciem.
— Wy tutaj? zapytał go.
— Na stanowisku, — odparł ślachcić — noc nudna i długa, czekam dnia i szweda; — nie wiem czemuby się i w nocy nie bić!
— Dość ich będziemy mieli i za dnia, nie wywołujcie.
— A wam panie bracie, — śmiejąc się zawołał Czarniecki — już tęskno, prochu powąchawszy.
— O! tęskno, — odpowiedział Krzysztoporski — póki człek nie skosztuje wojny to się wzdraga, ale poczuwszy ją, radby żeby już nie ustawała.
— Dobra krew! — szepnął sobie pan Piotr, ale do jutra niedaleko.
— Nie pójdziecie spocząć? — rzekł Kordecki, mury dobrze strzeżone.
— Nie, nie, chcę tu zostać. Spać nie mogę, od lat kilku oka prawie nie zmrużam; wolę tu być, niż w dusznéj izbie. Pilność nie szkodzi, ludzie pośpią się łatwo, a szwed jedném okiem tylko drzémie.
Odeszli krążąc tak do koła fortecy i wszędzie znajdowali lud w gotowości, światła pozapalane, czujność i baczność; Kordecki uspokojony przeżegnawszy wszystkie cztéry strony twierdzy, zszedł z Panem Czarnieckim wschodkami w podworze. I tu było życie: chodziły straże i wczorajsze okruchy murów zbierano, a gdzie się ściana osypała, gdzie szkodę zrządziły kule, już ją starano się naprawić i umocnić nadwerężone części.
— Poczciwy lud nasz, mówił Przeor odchodząc, ale mu jednéj cnoty braknie, i nam też wszystkim, cośmy z łona tego ludu wyszli — wytrwania. W pierwszéj chwili jak piorun gorący jesteśmy i silni, lecz stałości nie ma. Jutro, za dni kilka ujrzycie tych gorliwych, słabnących na duchu i opadających na siłach. Bóg dał nam serca tylko, a tu głowa daje wytrwanie; uczucie nas same popycha i póki je mamy bohaterujemy, ale co się nieuczyni w piérwszéj chwili, nie rachuj na drugą. To mnie kłopocze, jeśli się oblężenie pociągnie.
— Święte słowa, — dodał pan Piotr, ale Bóg da, że się zmieni, a może nie jest tak powszechne jak sądzicie... Tak to mówią i na Tatarów, że ich zawsze cierpliwością pokonać można, bo niedostoją skoro z nimi pociągniesz; tylko Rusina nie przestoisz, już to i Karliński napisał.
— A cierpliwość to wielka cnota! — z westchnieniem rzekł Kordecki.





XVIII.

Jak tylko rozwidniało, szwedzkie działa odezwały się znowu, zajadle gęstemi kulami rzucając na klasztor; Kordecki który zawsze oczekiwał by nieprzyjaciel piérwszy poczynał, odpowiedział ogniem z twierdzy na wszystkie strony wymierzonym. Ludzie po przetrwaném szczęśliwie dniu wczorajszym, który w początku taką ich nabawił bojaźnią, a skończył się bez ofiar, z zapałem tym większym brali się do obrony. Wachler tylko niedbale koło swoich dział się krzątał i licho je celował i powoli strzelał, a mruczał ciągle. Gdy go kto dozierał, sprawiał się jeszcze jako tako, zostawiony sam sobie, zaraz ręce zakładał.
Nie uszło to oka tych co nadzór mieli nad strzelbą, i pan Zamojski kilka razy go ofuknął, ale dójdź z Niemcem sprawy on swoje, ten swoje; ledwie się odwrócił starszy, Wachler się znów ociągał. Nie wiele też szkody kule z téj strony zrządziły nieprzyjacielowi. Z innych zato pilniéj szło i lepiéj. Co chwila widać było zmieniających stanowiska szwedów, bo im na nich dokuczano; najwięcéj kręcili się około baterji które wzmacniali, sypali, oblewali wodą, aby ich kule łacno nie brały. Kierował tą robotą pułkownik de Fossis, inżynjer, przyjaciel Wejharda, człowiek biegły w swéj sztuce, ale jak to się trafia u tych którym Bóg da rozum, a serca i uczucia poskąpi, człek bez wiary i bez poszanowania dla niéj u drugich. Reforma już wiele naówczas podobnych wychowała ludzi; de Fossis był ciekawym swojego wieku zjawiskiem. Z równą gorliwością jak drudzy nawracają, on wywracał wiarę w każdym z kim go życie na chwilę bodaj zetknęło, i było to jego ciągłą pracą, usiłowaniem, rzekłbyś celem jedynym. Chwycił był gdzieś filozofów, a nie pojął ich dobrze, zostało mu z nich tylko przekonanie, że cała prawda jest w słowach ludzkich, a życia tyle co tutaj. Ostróżnie swoje niedowiarstwo w świat popychał, bo wiedział że różnowierców nowéj fazy, a coż dopiéro o ateuszach mówić, sami kalwiniści i luteranie palili, wyganiali, prześladowali; mimo to jednak zaczepiony, tak był pewien swego, iż się wstrzymać nie mógł od wydania na jaw z sceptycyzmem i niewiarą. Wszystko u niego, czego palcem nie dotknął, było baśnią i przesądem, a tak daleko posuwał wątpienie, że niekiedy szału prawie dochodziło.
Można miarkować jakim być musiał moralnie, człowiek tak usposobiony umysłowie; cała nauka życia dla niego zamykała się w dwóch słowach: Rachuj i korzystaj. Na téj podstawie spoczywały jego zasady moralności. Złe i dobre, ślachetne i niepoczciwe, piękne i szkaradne nie czyniło na nim wrażenia żadnego, póki nie zmierzył go do potrzeby chwili, i nieporachował jakie skutki mieć może.
Takim był de Fossis, przyjaciel Wejharda, prawa ręka Millera, człek zresztą wyćwiczony w swojém rzemiośle, dowcipu niemałego, a w obejściu rzadkiéj łatwości; i nie dziw, nie miał czegoby bronił, prócz niedowiarstwa, reszta przekonań i czynności była dlań obojętna. Za prawidło miał: nie mięszaj się w cudze sprawy, każdy sobie, każdy dla siebie. I szło mu dobrze, choć sami protestanci patrzali nań ukosem, że na wszelką wiarę był obojętny, i oburzali się, gdy raz podchmielony rzekł kończąc rozmowę: Dajcie mi los u Turka, to się zbisurmanię. — Wejhard, którego płochemu umysłowi, ta pozorna moc charakteru, wyższością się zdawała, związał się z nim dość ścisłe. Przez niego, on sam już nie mogąc, bo był wiarę stracił, zagrzewał Millera do oblężenia i wytrwania pod Częstochową, okazując mu dostanie jéj niechybném i łatwém. De Fossis piérwszych dni zaraz obejrzał położenie góry, ustawił na prędce baterje; teraz poprawiał zakreślone szańce i radził użyć ludzi dla podsadzenia miny pod część wschodnio-północną murów, gdzie istotnie były najsłabsze. Niedostatek tylko ludzi zdatnych do téj roboty wstrzymywał szwedów, póki się naradzili skąd ich dostać.
W klasztorze gradem kul osypanym, nie było wielkiéj szkody, choć postrach szerzył się powoli, jak potajemnie zapuszczony ogień. Kule zwijały się cudownie, jakby ręka Bożéj Matki wszelką im siłę odbierała; staczały się w podwórce, leżały po brukach, służąc poźniéj do obrony.
Na gontowych dachach, wśród suchego drzewa, ogniste pociski nie potrafiły tak pożądanego Szwedom rozniecić pożaru; napróżno się wysilali by klasztor zapalić, i dnia tego nieudało się jeszcze. Kilka kul przeniosłszy przez mury, padły z drugiéj strony twierdzy, gdzie nikogo nie raziły, inne w samym klasztorze, ledwie zarysowały ślady przejścia po grubych jego ścianach; jedna odbita od komina wpadłszy oknem do izby pani Jaroszewskiéj, gdy matka z krzykiem na widok jéj leciała ku kolebce dziecięcia, na którą groźny pocisk zdawał się mierzyć, stoczyła się powolnie i stanęła pod biegunem kołyski. Na widok téj łaski Bożéj dla siebie, pani Jaroszewska pochwyciwszy dziecię, pobiegła złożyć je u ołtarza Najświętszéj Panny.
Rozrzewnienie, zapał, męztwo, były we wszystkich, a duch zdawał się przelewać z wodza na tych któremi kierował.
Kordecki oddalając się tylko na modlitwę, resztę dnia stał na murach.
Już zmierzchało, gdy u bramy brat Paweł posłyszał znajomy głos żebraczki Konstancji.
— A co ty tam powiesz? spytał rzucając różaniec.
— Nic, braciszku! proszę mnie tylko wpuścić do klasztoru; trochę się kul uzbierało i tęskno mi za Matką Najświętszą, żeby Jéj się pokłonić. Puśćcie mnie proszę — całą noc, cały dzień w fossie siedziałam wśród huku i łoskotu, teraz mi się chce pomodlić, a za to wam zapłacę kulami, i o szwedach cóś powiem; niebawem pójdę nazad, bo mi trzeba pilnować swojéj baszty, tać to i ja teraz żołnierz.
Powoli, rozpatrzywszy się, że sama jedna była, brat Paweł z uśmiechem otworzył staruszce i zaraz pilno za nią zaryglował. Kostucha pokłoniła mu się i wedle zwyczaju koniec jego szkaplerza ucałowała, okręciła się szybko i żywo rzuciwszy kule pod nogi, poszła do kościoła.
Wkrótce wysunęła się z niego.
Z okiem zaiskrzoném a łzawém, pod murami się ciągnąc, zdawała czegoś szukać i poglądać; w tém Krzysztoporski, który na swojéj kortynie wartował, groźno ją zastanowił.
— Kto ty taka i dokąd idziesz?
Na dźwięk tego głosu, — ponury i gniewny, cofnęła się stara i zadrżała.
— Czego się podkradasz i taisz? rzekł dowódzca.
— Idę pod murem, bo się opierać muszę — zasłaniając twarz, odparła starucha.
W tém któś z załogi poświadczył, że ją znano i Krzysztoporski odwrócił się od niéj, więcéj już nie wstrzymując.
Żywo szła daléj Kostucha, ale w podwórcach, choć dobrze znajoma, trafić nie mogła gdzie chciała: podsuwała się pod okna, pod drzwi, podsłuchiwała głosów i nigdzie nie zdawała zaspokojoną. W tém zdala ukazał się xiądz Piotr Lassota i stara cóś podumawszy, poszła w ślad za nim, w pewnéj trzymając odległości.
Xiądz Piotr poszedł do brata, a żebraczka przytuliła się do drzwi mieszkania, przysiadła przy ścianie, przyłożyła ucho do niéj, przylgnęła cała osłaniając chustami, jak gdyby drzemała.
W tém na próg wyszła Hanna, i ta nieforemna kupa łachmanów, ożywiła się na widok dziewczęcia, głowa wychudła z pod chust się wysunęła ze szczególném zajęciem, z pragnieniem, z jakąś miłością pałającą w wejrzeniu, które zwróciła ku Hannie. Zbliżyć się do niéj jednak nie śmiała, tylko drżąc, powoli posuwała się po ziemi, nie mogąc nawet ust otworzyć.
— Moja piękna panienko, — słodząc głos jak mogła, odezwała się wreszcie, — moja śliczna panienko, może wam w czém posłużyć, może wam czém pomódz?
Dziękuję ci staruszko, — odpowiedziała Hanna z miłym uśmiéchem, wdzięcznym głosem, którego stara słuchała jakby w zachwyceniu, — nic mi nie potrzeba, wyszłam tylko, bo tam mój dziad z xiędzem Piotrem rozmawiają po cichu, niechcę im przeszkadzać. A tyś matko tutejsza?
— Tutejsza! moje złote jabłuszko, mój kwiateczku różany, moje słoneczko jasne — biédna żebraczka i sługa Matki Boskiéj.
— Więc ci może jałmużny, albo chleba?
— O! nie — nie — odpowiedziała szybko stara i po chwili poprawiła się — tak, tak — chleba — drobny, mały kawałeczek chleba, jeśli łaska twoja mój śliczny aniołeczku...
Hanna pobiegła szybko, i wróciła z chlebem do staréj, a gdy się zbliżyła do niéj, drżały Konstancji ręce i chwyciła gwałtownie dłoń Hanny, białe jéj paluszki do ust cisnąc z wdzięcznością, jakby ten chleb życie jéj dawał, jakby go rok nie jadła.
Hanna aż zapłonęła wzruszona cała, sama niewiedząc czemu to nagłe żebraczki ku niéj zbliżenie, jéj łzy, jéj uczucie, onieśmieliły ją i zmięszały; wychwyciła rękę.
— A! biédna, toż ty była taka głodna! zawołała.
— Głodna! o! głodna! odpowiedziała Konstancja: ty nie wiész mój aniołku cóś mi dała z tym chleba kawałkiem: życie, pociechę, radość, szczęście....
— Jakto! czyż cię tu nikt nie pożałuje, niepokarmi? mówiła Hanna; przychodź tu codzień moja staruszko, a ja się z tobą moim podzielę chętnie, pomodlisz się za to za duszę mojéj matki, za dziada mojego zdrowie.
— Pomodlę się gorąco! pomodlę, — odparła żywo Konstancja, po ziemi pełznąc ku nogom dziewczynki, z wzrokiem w nię wlepionym jak w tęczę. — Będę się modlić u Matki Boskiéj ołtarza, że wam szczęście i spokój wymodlę.....
— Dziad bardzo mi słaby, — mówiła daléj Hanna, — na nogi zapada coraz gorzéj, smutny, popłakuje często, a tu jeszcze i strach ciągły nie pomoże mu.
— Matka Boża was pocieszy.
— A! ale mnie tam wołają! odwróciła się Hanna.
— Pozwolisz mi przyjść jutro, — zawołała żebraczka, — pozwolisz złoty aniołeczku, nie dla chleba, ale....
— Dobrze, dobrze, przyjdź jutro!
To mówiąc znikła Hanna, Konstancja ów chleba kawałek przycisnęła do piersi, poczęła całować, zawijać go w chusty i chować naprzód do torby, potém położyła go sobie na sercu, i zdjęła jeszcze i chwyciła jakby go kto jéj wydzierał.
Potém zerwała się na nogi i żywo pobiegła do kościoła. Kościół stał ciągle otworem dzień cały i część nocy nawet; lampy płonęły na ołtarzach, dwóch zakonników odmawiali modlitwy na cześć Maryi i śpiewali pieśni. Mrok już padł we wnętrza budowy milczącéj, wśród któréj te kilka świateł mglisto płonących, te modły cicho szemrane, miały cóś w sobie pogrzebowego. Żebraczka poszła do ołtarza Matki Boskiéj, padła przed nim, powstała i przełamując chléb Hanny na dwoje, większą jego połowę położyła na stopniach, modląc się gorąco.
Rzekłbyś, że skarb swój największy podzieliła z Bogiem.
Jęk tylko jakiś wyrwał się z jéj piersi, wybiegła całując swoją resztkę chléba, pieszcząc się z nią i pośpieszyła do bramy. Lecąc tak żywo, uderzyła się o idącego w przeciwną stronę Janasza Węgrzyna, który ją powitał przekleństwem.
— A babo szalona, — zawołał, — to ty latasz po nocy gdyby wiedźma jaka, stój no, poczekaj, mam ci cóś powiedzieć, o cóś się zapylać, stój!
Dumna jak królowa, odwróciła się do niego starucha cisnąc ciągle swój chléba kawałek do wyschłéj piersi i zdawała inną kobietą, tak ją ten skarb czynił poważną i szczęśliwą.
— Czego to chcesz? zapytała.
— Czego! a wiesz ty nieszczęśliwa, że od téj pory jakeś mi powiedziała, że mnie kula nie minie, spać ani jeść nie mogę; licho ci nadało tę głupią przepowiednię; powiedz mi, wytłumacz zkąd ci to przyszło?
— Albo-żem ci to mówiła? — spytała zdziwiona.
— Jakże nie! jeszcze przeczysz?
— Nieprzeczę, ale nic nie pamiętam.
— Skądże ci się to wzięło?
— Ja niewiem.
— Więc to czcze tylko słowo?
— Czcze! a jestże czcze słowo aa świecie? spytała z uśmiechem. Jedno mówi serce, drugie mówi głowa, inne jakiś głos wewnętrzny... a niéma czczego słowa. Gotuj się na śmierć! gotuj się na śmierć.
Janasz aż się za głowę pochwycił?
— Więc muszę umrzeć?
— Umrzesz czy nie, a nie zaszkodzi ci o śmierci pomyśleć. Był któś w Częstochowie, co na ciebie płakał, a łzy idą daleko, wysoko; a jęk idzie szeroko, a Bóg wszystkiego słucha...
— Zkądże ty to wszystko wiesz babo! mów! przeklęta! mów! — zagniewał się Janasz.
— Wiatr mi mówił, ściany szeptały, nic nie wiem, któś płakał, i któś przestał płakać i leży tam gdzie i ty położysz głowę biedaku; w surowéj ziemi, pod darnią zieloną. O! nie tak to źle umrzeć, jak ci się zdaje! spokojnie, cicho! i wszystko skończone, a żyć!!!
To mówiąc jakby sobie swój chléb przypomniała, ucałowała go znowu, zaśmiała się wesoło, poskoczyła i znikła w ciemnościach.





XIX.

Nazajutrz nieprzerwany ogień wszystkich baterji i kule na dachy klasztorne padające nieustannie, spocząć nie dały na chwilę; od rana potrzeba było zacząć ubezpieczać się od ognia i oddawać szwedom niepokój, który tu zrządzali. Po wczesnéj mszy i suplikacjach, muzyce grać rozkazawszy ciągle na wieży, dla dodania serca, Kordecki w płaszczu swym, w białéj sukni, chodził, rozporządzał, zagrzewał, umacniał słowem i przykładem, ślachta dotrzymywała mu dotąd dobrze męztwem i ufnością w Bogu. Osobliwie też Zamojski, który często przemawiał do ludu, i okazać swą wysoką umiejętność sztuki wojennéj miał zręczność, nieustawał w pracy. Czarniecki na powierzonéj mu części murów, dumał posępniejszy; w poczciwém jego sercu roiły się olbrzymie marzenia i plany; niepokój jakiś na twarzy widoczny, oznajmiał, że dumał głęboko; trochę też i czynność gorąca pana Zamojskiego spać mu nie dawała; chciał się także odznaczyć, jeśli nie tak uczoną strategją, to mężném sercem. Stawał, poglądał, cóś ważył, cóś myślał i szukać się zdawał oczyma przeora, którego w ostatku się doczekał. Aż mu rozjaśniało lice, gdy go postrzegł i kręcąc wąsa pośpieszył ku niemu z pogodniejszą twarzą, z uśmiechem szerokim.
— Na stanowisku! xięże przeorze! wodzu, na stanowisku! stajemy i witamy cię.
— Niech was Bóg błogosławi, niech wam Bóg nagradza.
— I nigdym tak waszéj przewielebności nie czekał, jak dnia dzisiejszego, bo mi myśl po sercu chodzi i muszę ją wyspowiadać — jak grzech mi cięży.
— A! cóż to znowu? kochany panie Pietrze, — odezwał się z uśmiechem Kordecki.
— Odejdźmy tylko nieco na stronę, żeby nas nikt nie słyszał, a chciejcie no posłuchać mnie bacznie... Oto tak! szwed widocznie ma nas za bajbardzo, trzeba mu to wybić z głowy, żeby nas inaczéj przecie uważał, niech się lepiéj lęka! Przeszłéj nocy dobrze opatrywałem ich oboz, z wieczora ze wszystkich stron wychodziłem mu się przyglądnąć; nie mają najmniejszéj ostróżności i żartują z nas sobie, nie licząc nawet Jasno-Górzan za żołnierzy. Ich kohorty podsuwają się pod same mury, bez straży, bez podjazdów, nie dbając na nas wcale. Bóg to widocznie tak ich zaślepił, a nam trzeba przy tém upiec swoją pieczeń.
— Jakim sposobem? spytał przeor.
— Jak? najłatwiéj! Oto biorę ludzi ochoczych, wysuwam się bramką od wschodu, po cichu przechodzę czaty (jeśli są!) i z tyłu na oddział ich napadam, który w rogu od wschodo-północy leży ognie paląc, pijąc i hulając noc całą; nic łatwiejszego, nic pewniejszego. Nim oni za broń pochwycą, my ich pobijemy... Kordecki się zarumienił.
— Takich mi ludzi dawaj! zawołał ręce podnosząc do góry, takiéj wiary, takich serc, a nasz kraj nie padnie ofiarą piérwszego zdobywcy co się o niego pokusi. Wśród zwątpienia, rozpaczy, spodlenia, jak kwiat wśród chwastów rosną jeszcze wielkie dusze. Idźcie, idźcie w Imie Boże, panie Pietrze, ale ostróżnie, bo życie ludzkie drogie!
— A zatém mam pozwolenie zajęcia się wycieczką, podchwycił radośnie ślachcic.
— A nie poradzić-by się oto pana Zamojskiego? spytał przeor po chwili.
Czarniecki zagryzł usta, widać mu to było nie po myśli, ale żywo odparł.
— A i owszem, i owszem, chodźmy.
Podeszli kilkanaście kroków, pan Miecznik cóś rachował stojąc, czy może nową mowę układał w myśli na jaki wypadek, odwrócił się, powitali.
— A! cóś nowego! spytał, poglądając po twarzach widocznie myślą rozjaśnionych.
— Nie prawdaż, zaczął Czarniecki, że szwedzi z nas sobie żartują, panie Mieczniku, myślą nas postraszyć jak dzieci i jak z dziećmi wojować: w nocy z wieczora, samiście to widzieć musieli, ani dbają, idą spać bez straży, lub hulaj dusza w obozie. Możnaby ich trochę nauczyć rozumu nocną wycieczką z klasztoru — noce ciemne, szwed nieopatrzny, a nam dzięki Bogu, serca nie brak.
Zamojski aż w ręce splasnął.
— W to mi graj panie Pietrze, rzekł, zeszliśmy się na myśl jedną, z tą różnicą, żem ja jeszcze strategicznie rozważał i plany kreślił, gdy myśl ta już z serca waszego wybiegła żywa i calusieńka... Plan wyśmienity — No! a zkądże uczyniemy wycieczkę?
— Ze wschodniéj strony, przez fórtkę wschodnią — rzekł Czarniecki, — obejdę oddział, który leży naprzeciw Częstochówki i tył im zajmę.
— Przewybornie! a teraz de executione radźmy, panie Pietrze, przerwał Zamojski, wszak pójdziemy z ochotnikiem, któż wodzem, kto żołnierzem, i wiele nas?
W tém przeor im przerwał.
— Do takiéj imprezy nie bierzcie — jeno tych co się sami nastręczą; komu Bóg natchnie iść, niech idzie, nie zapraszać nikogo, ja z murów patrzeć, żegnać i modlić się będę, a nie wstanę dopóki Bóg mi was nie powróci, mężne dzieci sławnéj matki!
Natychmiast wśród łoskotu wystrzałów, i muzyki brzmienia, mięszających się z sobą, poszli panowie dowódzcy zbierać głosy na wycieczkę.
W początku zamiar ten kilkuset śmiałków, w obec kilku tysięcznego nieprzyjacielskiego wojska, zdawał się tak zuchwały, tak dziwny, tak niebezpieczny większéj liczbie, że wszyscy go przyjęli niedowierzaniem; ale pan Piotr dobył z piersi głosu, co umiał przekonywać.
— Co u licha, — rzekł prosto po ślachecku a dobitnie, — a toć jak orzech zgryść rzecz łatwa! ledwiebym nie rzekł, że w niéj niebezpieczeństwa niéma. Wczoraj jeszcze mógł się pod mury podkraść pan Hijacynt Brzuchański i wieści nam przynieść z miasteczka, a mybyśmy nocką nie mogli ich obejść i trochę przetrzepać. Pójdziem, chluśniem i powrócim. Ot tak, a zatém komu Pan Bóg dał wolę, kto łaskaw ze mną.
A Zamojski dodał.
Sed quid tentare nocebit! — Tendit ad ardua virtus! tak panowie bracia, herkulesowemi czyny, herkulesowéj dobija się sławy, a kto nie uczynił nic głośnego, ten głośnym nie będzie. Dei Matris Patrocinium zbroi nas i osłania, stant angeli ad dextram, defensorum ejus, i świętego domu Jéj, czegoż tu się obawiać?
— Obawiać! nie, — przerwał Moszyński, — ale rachować potrzeba, zginąć nic strasznego, ale sprawę zgubić można. Mnie ten ich bezpieczny sen jest udaniem, ich nieopatrzność — rachubą? Nuż zginą wszyscy, nie straciż na tém Częstochowa, gdy pozbawioną zostanie najwaleczniejszych swych obrońców; nie należyż całych sił zachować na obwarowanie fortecy?
Źle bo jegomość rachujesz! — rzekł ujmując się za myśl swoją Czarniecki, — zuchwalstwo jest jedynym naszym orężem i ocaleniem; zuchwalstwem tylko zrobić cóś możemy. Co czyniemy, niepodobném jest do wiary, więc w to bić, nie rachować na zimno — potrzeba szaleć.
Okrzyk pochwały, który się i samemu panu Moszyńskiemu wyrwał, powitał gorące przemówienie Czarnieckiego.
— A kto ze mną, w Imie Matki Bożéj ? — spytał dowódzca.
— Ja piérwszy! podchwycił Zamojski.
— Nie kochany Mieczniku, wstrzymał go przeor, dwóch wodzów na los oddać nie mogę, wy musicie zostać ze mną.
— Jakto! ja miałbym zostać?
— Tak być musi! rzekł przeor.
— Rozkaz?
— Wyraźny rozkaz.
— Ha! to go muszę słuchać z rezygnacją, — westchnął Miecznik, — ale powiem wam, że mi nigdy drożéj posłuszeństwo nie kosztowało.
Czarnieckiemu w oczach błysło i pobiegł.
Zaledwie wezwanie jego rozeszło się po ludziach, gdy zewsząd głosy towarzyszyć mu się oświadczyły, i w krótce liczba ich już była dostateczna; nie tyle tu bowiem liku co doboru potrzebowano.
Nadszedł i Janasz Węgrzyn.
— A i mnie z sobą wezmiecie? rzekł posępnie.
— Co? przecież się śmierci boisz? zawołał któś z boku.
— Bać się nie boję, ale mi ten głupi strach kością w gardle siadł; mam zginąć to, co prędzéj to lepiéj, więc i ja z wami.
Przeor ze łzami pobłogosławił tę kupkę, którą w dziedzińcu już zebrana naradzała się, szemrała, zbroiła i umawiała, wśród padających zewsząd kul szwedzkich i łoskotu łamiących się murów. W zajęciu tą nową wycieczką, wśród przygotowań i planów, dzień spłynął szybko, a przeznaczeni do niéj niecierpliwili się wyglądając ciemności.
Coraz to pan Czarniecki wychodził na mur, spójrzał na niebo, na słonko i pokiwał głową, jakby wymawiał dniowi, że na złość mu trwa tak długo. Z południa gdy jeszcze waży, rozmyśla i już wcześnie zwycięża, nagle posłyszał, że go któś zlekka trącił w ramię; odwrócił się, była to stara żebraczka.
Powitała go uśmiechem i ukłonem do ziemi.
— Czego chcesz moja kochana, — rzekł podkasując połę kontusza i myśląc dobywać sakiewki.
— Nie jałmużny, — odpowiedziała po cichu, — nie — nie — Wszak nocą macie iść na oboz szwedzki.
— Co! już i żebracy o tém wiedzą?
Stara się zaśmiała.
— Alboż to ja nie służka Matki Boskiéj żeby zemną robić tajemnice? Otoż posłuchajcie mnie: jak skoro do fossy zejdziecie fórtą, zcicha trzy razy klasnijcie w dłonie, ja się do was przystawię.
— A ty nam poco?
— Zobaczycie! czasem się i mały przydać może! Ja nocuję w fossie zewnątrz murów, w dzień przychodzę do miasteczka i z miasteczka kilka razy przez obozy. Poprowadzę was tak między Ś. Jakóbem a baterją, że żywa dusza nie postrzeże i wpadniecie z tyłu na plecy szwedowi śpiącemu, że się nie opamięta zkąd nań ten piorun zleciał!
— A to śliczna wycieczka, któréj baba wodzem! zaśmiał się pan Piotr.
— Ho! ho! śmiejcie się sobie jak chcecie panie Czarniecki, — wesoło odpowiedziała Konstancja — nie ja to, ale Bóg was prowadzić będzie — Więc pamiętajcie.
— Ha! nieodrzucam i téj pomocy, — rzekł odważny wojak, — mirabilia! Jakże nam tu nie walczyć, gdy i to biedactwo ma tyle męztwa w duszy, stojąc nad grobem.
Mrok padał, ognie szwedzkie zdaleka widne, znaczyły doskonale miejsca, w których się obóz rozłożył szwedzki: tak byli nieopatrzni, tak pewni siebie, że jak skoro działa wieczorem spoczęły, rozkładać się, noclegować, pić i hulać, a potém usypiać poczęli, bez zwykłych w takich razach ubezpieczeń. Millerowi ani się śniło, by wystraszeni mnisi z garścią ludu, napadać go smieli we własnym obozie! Tymczasem mała kupka odważnych, uzbrojona w żelazne pancerze, rusznice, hełmy, pałasze i kosy nawet, pod wodzą Czarnieckiego zbierała się już w podwórcu. Coraz to z głębi ciemności nocnéj wychodził orężny żołnierz i stawał pomnażając liczbę ochotnika. Gromadka ta niemiała wcale pozoru żołnierzy dzisiejszych, dobranych i ubranych jednakowo; każdy odziany był i zbrojny poswojemu, każdy przypasywał doświadczeńszy miecz pradziadowski, karabellę co mu do ręki przypadała, którą był nawykł machać i płatać; wdziewał hełm wygodny, opasywał pierś pancerzem dobranym do niego. Na wielu z tych zbroi połyskiwały krzyże mosiężne, zwykła ozdoba XVII wieku w Polsce; i dziś jeszcze na wykopywanych widoczna; bo gdzie ten znak rdza wyjadła, cztéry po nim otwory zostały.
Inni mieli na szyi blachy z wizerunkami Matki Boskiéj, inni różańce pozawieszali na szyi, brzęczące na zbroi, lub z tyłu i z przodu wiszące szkaplerze z imieniem Marji. Garść ta śmiałków oświecona kilką pochodniami, dziwnie się malowniczo przedstawiała ze swą rozmaitością stroju, twarzy, zbroi. Czarniecki przeglądał każdego z osobna: ciężko zbrojnym ulżył nieco, rozkazał nie obciążać ładunkami i zbytkiem zawadnego oręża, szable pobrano pod pachy aby nie brzęczały, pozakasywano kontusze do kolan i już wszyscy byli w pogotowiu, gdy Kordecki nadszedł z krzyżem w ręku.
— Wszystko, — odezwał się, — poczynajmy od Boga, pomódlmy się naprzód bracia, ucałujcie ten krzyż za który walczycie! To mówiąc podniósł ręce i z natchnieniem począł modlitwę, którą skończył przeżegnaniem. Wszyscy potém od Czarnieckiego do ostatniego ciury, ucałowali znak zbawienia, a gdy maleńka fórtka ukryta w fossie otwierała się i wypuszczała w milczeniu idących mężnych obrońców Częstochowéj, Przeor nad nią na murach ukląkł na kamieniu i w zachwycie jakimś, pozostał obcy wszystkiemu co się w koło niego działo. Wśród ciszy szli wszyscy fossą do miejsca w którym przez kontr-eskarpy wydobyć się z niéj mieli: i nim pan Czarniecki klasnął w dłonie, już Konstancja pokazała się na przedzie z kijem w ręku, wiodąc wycieczkę i szepcząc — Zdrowaś Marja.
Sam zresztą naczelnik nie spuszczając się na nią całkowicie, miarkował kierunek, aby obejść szwedów.
Szli tak dobre ćwierć godziny, gdy Konstancja rzuciła się na ziemię i zdawała chwytać cóś pod nogami, wołając cicho o pomoc, wszyscy podbiegli ku niéj z przestrachem. Jakiś człowiek (było to jeszcze niedaleko murów) leżał na ziemi szamocząc się, ale mu żebraczka tak silnie ręką zatkała gębę, że krzyczeć nie mógł; natychmiast chwycono go, zakneblowano i związawszy rzucono w fossę do powrotu, a wycieczka poszła daléj.
Przestrach chwilowy zmienił się w niecierpliwe pragnienie walki; Janasz Węgrzyn nadewszystko przodkował, jakby chciał mierzyć się ze śmiercią, jakby jéj szukał i pragnął.
Na lewo już pomijali Szwedów, chętka brała sprobować mając ich pod ręką, ale Czarniecki ciągnął daléj, i dopiero tył im wziąwszy, miał rozpocząć utarczkę. Ten czas powolnego i ostróżnego przejścia wśród ciemności, wydał się wiekiem, ludziom słabszego serca co niepewności więcéj bali się niż nieprzyjaciela. Nie dawano znaku do boju; lecz coraz a coraz zwracano na lewo powolnie i widać było że minąwszy część spiących po namiotach i szałaszach szwedów, wkrótce uderzyć miano. W obozie było cicho i bezpiecznie, nigdzie czat, nigdzie posunionéj straty; żołnierz opiły wylęgał się na mokréj ziemi, na garści słomy, osłaniając od wilżącego deszczu. Nagle żebraczka im znikła z oczów, a Czarniecki wyjął szablę z pochew: błysła w powietrzu i z krzykiem:
— Jezus, Marja, Józef!
Z tém hasłem śmierci w ustach, mężni żołnierze rzucili się na bliższych żołdaków, o których się prawie oparli...
Kilkadziesiąt strzałów razem zagrzmiało w powietrzu długiemi pasy płomienia, i nic nie potrafi odmalować obrazu, jaki przedstawiła część obozu szwedzkiego, schwycona tak niespodzianie. Ludzie porywali się ze snu, sami niewiedząc co się stało, nieumiejąc rozpoznać dokąd uciekać mieli, i wprost na strzały Czarnieckiego się kierując.
Janasz z jedną szablą już krwawą i ociekłą, rznął się w obóz nieprzyjacielski jak szalony; straciwszy nakrycie głowy, opętany bojem, nie syty zabójstwa, gnał w prawo i lewo rozpierzchłych szwedów, tego po łbie, tego po krzyżach, innego po ręku płatając. Wpadał do namiotów i mordował uśpionych, deptał nogami, rozbijał piersią powstających.
Popłoch rozchodził się w całéj téj części obozu, którą objęli Jasno-Górcy; przytykała ona do namiotu Millera i lud coraz się szerzéj rozbudzać zaczął do koła, tak że wycieczka znalazła się wkrótce wśród przeważnéj zewsząd siły szwedzkiéj, jak w wieńcu męczeńskim. Ale z nią była przytomność i męztwo; tu niespodziana napaść siała postrach, a napad nie od strony klasztoru, ale ze środka samego obozu, zdawał jakąś obcą odsieczą... Gdzieniegdzie wśród krzyków, wśród wrzawy, ozwał się bęben krótko i rozbity ucichł, ówdzie piszczałka i trąba zaczęły zwoływać i umilkły.
A za panem Piotrem jak rzeka leżeli trupem posłani szwedzi; on szybko, żywo, rznął się przez nich ku klasztorowi. W drodze napadli na dwa działa i natychmiast je zagwoździli. Tuż przy, maleńkiéj baterji był namiot półkownika de Fossis, który z wieczora nadowodziwszy u Wejharda, o nicości przyszłéj człowieka, i przesądach ludzi obiecujących im inne życie, legł spać z uśmiechem zadowolnienia. Janasz wpadł do jego namiotu i miecz utopił w piersi bezbożnéj; oczy tylko otwarły się straszliwie, głowa podźwignęła konwulsyjnie, ręce zadrgały jakby szukały miecza, i nieszczęśliwy upadł wiecznym snem do ziemi przykuty.
Janasz szedł daléj a daléj, rzucał się w strony i niepamiętny kierunku, ani trzymając kupy, pojedyńczo na swoją rękę, rzeź sobie sprawił. Długo mu się to udawało, aż Szwed w pół nagi zaskoczył go i wzięli się za barki szamotać. Jak dwa wilki wściekłe zżarli się z sobą, zębami, nogami, rękoma; w tém wystrzał z boku obu ich na ziemię obalił, poskoczyli Czarnieckiego ludzie chcąc ratować Węgrzyna, ale już ducha wyzionął i ręką tylko wskazał na klasztor.
Wycieczka biegła coraz żywiéj do foss i fórty, bo za nią rozbudzony obóz cały, ruszał się, kupił, opamiętywał i gonił. Miller ze snu się porwawszy skoczył na konia z Hornem i ufny w swoją siłę, poznawszy że to robota klasztorna, pędził za wycieczką. Zatrzymał go namiot półkownika de Fossis, którego chciał zbudzić by działa na śmiałków wymierzono — de Fossis leżał we krwi swéj się brocząc. Generał za głowę się pochwycił.
— Ognia, ognia! krzyczał, ale dwa działa, które szkodzić mogły uciekającym, zagwożdzone były śmiertelnie. Horn który jak Miller niecierpliwił się i oburzał tém zuchwalstwem garści ludu, puścił się konno naprzód, pomimo ciemności i zawałów, i z podniesioną szablą mierząc na wodza; gdy któryś z ostatnich i już minionych polaków przyskoczył i ciął go silnie kosą w piersi. Horn zachwiał się, chwycił oburącz, i upadł z koniem razem, postrzelonym jednocześnie.
Miller nadbiegł gdy już leżał na ziemi i zatrzymał się wściekły niemogąc rzec słowa, drżący od gniewu, zdumienia i jakiegoś panicznego strachu, który uczuł widząc ulubieńca silnie rannego.
Krzyknął dając rozkaz ścigania, i rozporządziwszy ratunek dla Horna, sam spiesznie zawrócił się ku namiotowi. Już też co żyło zerwało się ze snu i biegło chwytając muszkiety; bębny biły larum, trąby grały, ognie się zapalały, a nasi śmiałkowie ku twierdzy przerzynając się coraz żywszym spieszyli krokiem...
Czarniecczycy jako hasło powtarzali zbierając się - Jezus, Marja, Józef — i z tym okrzykiem zwycięzkim dobili się do murów twierdzy, spuścili w fossę i fórtka otworzyła, i wszyscy prawie, co się byli puścili na tę niebezpieczną wycieczkę, wrócili nazad cali i zagrzani na duchu, jakby ognistą kąpielą nabrawszy sił nowych.
Kordecki klęczał i modlił się jeszcze; całując kraj jego szaty Czarniecki, który z wzruszenia i zapału nic powiedzieć nie mógł, obudził przeora z tego pobożnego zachwycenia.
— Otóż macie nas nazad, rzekł pan Piotr, i szczęśliwie...
— A! Bogu niech będą dzięki... lecz ofiary?... kto zginął!
— Jednegośmy tylko podobno stracili — biedaka Węgrzyna.
— Biedaczysko! Bóg mu oznajmił zgon przeczuciem; módlmy się za jego duszę...
W tém nadbiegł Zamojski.
— A co! zapytał gorąco.
— Wszystko dobrze, jak z masłem poszło — Popatrzcie no na szwedów cośmy im za sztukę spłatali, kręcą się jak w ukropie.
W istocie widok obozu z murów przedstawił jakby mrówisko, w które padnie gałąź drzewa — migały wszędzie drobne ognie i wśród ciemności poruszały się żywo w różnych kierunkach ku podnóżu góry; znać szwedzi niewiedząc dobrze co to było z niemi, obawiając się jeszcze, ze stanowisk bliższych na dalsze i niższe się cofali: stawili czaty i rozpalali ogniska: lud biegał, ruszał się, i szumiał.
— O! jak to Bóg wielki — krzyknął z uniesieniem Zamojski biegnąc do dział, których Wachler strzegł na wpół śpiący. Ognie ich posłużą nam za cel; Niemcze, celuj i pal do obozu...
Niemiec chwycił się acz niechętnie z posłania pod namiotkiem, spójrzał na Zamojskiego, pomruczał, ale widząc że nie przelewki, posłuchać musiał i działa poczęły grzmieć z bliższych stanowisk, do reszty Szwedów płosząc.





XX.

Wschodzący dzień oświecił obraz zamieszania i nieładu; jak świt objechał Miller swój lud, policzył straty, z których go najwięcéj bolała śmierć półkownika de Fossis i śmiertelna rana Horna; kazał pościągać trupa, działa zagwożdzone zdjąć z baterij, nowe na ich miejsca naprowadzić i jął się z całą złością i gniewem, do jakich doprowadziło go te zuchwalstwo, nowego szturmu. Działa nieustając na chwilę biły do murów, ale napróżno; bo szkoda nie była ani tak wielką, ani tak widoczną, żeby go pocieszyć miała. Wejhard dowiedziawszy się o śmierci de Fossis i ranie Horna dopiero nazajutrz, gdyż nocnego allarmu, stojąc opodal w innéj stronie, nie słyszał nawet, pobiegł ku Millerowemu stanowisku, ale mu w oczy zajrzeć nie śmiał... Miller byłby to znów wszystko na niego zrzucił, i miarkował że generał wściekać się musi.
W istocie szwed był tak straszny, jak każdy w bezsilnéj złości szatana; czując swoją potęgę, wyższość, umiejętność, nie potrafić ani dobyć, ani zniszczyć tego kurnika, którego bronili wieśniacy, ślachta, i xięża! Wszystkie laury wodza tracił tu, nadaremnie w nierównym i wstydliwym boju. Było czego oszaleć! To też szalał opasły wódz i chodząc po swoim namiocie, coraz powtarzał.
— Żebym tu głowę miał położyć, nie ustąpię aż zdobędę.
Po działa burzące posławszy do Krakowa, gnał posłańca za posłańcem, aby dniem i notą wieziono je co najprędzéj.
Tymczasem dano mu znać, że górnicy z Olkusza przypędzeni do robienia miny, którą chciano od północy podłożyć pod mury, przybyli. De Fossis miał tą robotą kierować, plan był już gotowy, ale komu innemu teraz i mniéj świadomemu pozostało jego wykonanie.
Spędzono nieszczęśliwych górników, którzy pod strażą jak więzniowie trzymani, stali smutni i przelękli. Jeden tylko pomiędzy niemi starzec silny, barczysty, górujący całą głową, z włosem posiwiałym, sparty na kiju, z dumą na twarzy, z wzgardą poglądał na szwedów, jakby ich wejrzeniem miał pobić — niemogąc dłonią. Reszta znużona, stała i leżała na ziemi, raczéj niewolników, niż posiłku mając postać. W zamięszaniu ranném, rozkazał Miller prowadzić ich ku górze i wyznaczyć robotę, ale około południa znać mu dano, że Olkuscy górnicy, opierają się i nie chcą miny rozpoczynać.
Sądząc, że to tylko niewyrozumienie jakie, lub trudność w robocie, posłano do nich polaka aby się z niemi porozumiał. Był to pan Kuklinowski, chętny służka szwedów.
Zastał ich otoczonych żołnierzem na ziemi leżących, z pospuszczanemi głowami, tylko starzec ciągle na kiju sparty o swéj sile się trzymał, i na wodza wyglądał.
— Ho! do roboty! rozpoczynajcie górę! zakrzyczał Kuklinowski.
— Albośmy to szwedzi, czy zdrajcy jak ty, zawołał oburzony starzec, żebyśmy mieli na Matkę Najświętszą ręce podnosić.
— Co! jak to?
— A! tak ci to, — żywiéj jeszcze rzekł stary, — chcecie nas pozabijać to pozabijajcie sobie, lepiéj zginąć od was, niż w piekle gorzeć przez wieczność; nie będziemy robić i po wszystkiem.
Kuklinowski spójrzał i szybko odjechał, dając o tém znać generałowi; Miller ledwie uszom wierząc, zakrzyczał — Wieszać łajdaków! wieszać!
— Ale, — zawołał Kuklinowski stojący blizko, — jak ich powieszamy to któż będzie minę robił?
— Wziąść tylko jednego co tam ich buntuje, na próbę, a reszta się upokorzy, powtórzył generał — a nie — to dziesiątego na stryczek! Kaliński wystąpił.
— Pozwólcie mi do nich pójść panie generale?
— Idź mości starosto, ale ich nie proś, nieposłusznych na gałąź, jak psów wywieszam. Staroście podano konia, pośpieszył do górników. Stali w miejscu jak przedtém, i spójrzawszy na te chmurne oblicza ludzi zwrócone ku kaplicy Matki Boskiéj z czcią, pobożnością, z przestrachem wiernych jéj dzieci, starosta uczuł jakby wstyd, cóś nakształt zgryzoty, — naukę wielką, którą odpędził od siebie. Prędko ochłonąwszy z piérwszego wrażenia:
— No! do roboty dzieci! — rzekł łagodnie, co to wy sobie myślicie? Nie znacie generała? nagrodzi za robotę, ale ukarze nieposłusznych; już wyrok śmierci wydany na was, kto do młota się nie weźmie, pójdzie na szubienicę!
— A no! to i wieszajcie — odparł starzec dumnie, czegoż czekać?
— Co to wam w głowie?
— Co w głowie? — to że szwedowi heretykowi, przeciw Matce Jezusowéj niebędziemy pomagać jak wy, panowie ślachta...
Zarumienił się Kaliński.
— Ty starcze! — krzyknął — pierwszy pójdziesz na szubienicę!
— I Chrystus wisiał, — rzekł Górnik spokojnie, — a szubienica za Bożą sprawę, nie hańbi!
Kaliński stanął wryty, słów mu nie stało, myśli mu brakło przeciw temu bohaterskiemu starcowi, który tak zimno tak mężnie urągał się śmierci. Znać było po twarzach reszty, że on sam tylko ich trzymał, więc kazał zaraz porwać Jana Waćka starszego górnika i odwieść na stronę.
— A wy — odezwał się do reszty, — czy także robić nie myślicie i czekacie aż dziesiątego wieszać zacznę? — Któś się odezwał — wieszajcie i nas. Inni milczeli.
— Do roboty! — krzyknął Kaliński; a szwedzi stojący w okół prętami poczęli bić górników, którzy stali niemo i ponuro.
Jeden ukląkł uderzony.
— Niemam siły Jana, Panie Boże odpuść, róbmy bracia póki siłują nas, nie my to ale szwedzka przemoc winna będzie.
— Nie — nie — rzekł drugi — pójdziemy gdzie i Jan, niech nas wieszają.
Szwedzi ciągle smagali i gnębili, a żaden jeszcze za młot nie chwycił. Kaliński zagrał z innego tonu.
— Co chcecie żeby wam za to zapłacono? zapytał.
— My się sami okupim czém mamy, byleście nas niebrali.
— No! to wiedzcie że was śmierć czeka!
Krzyki bitych, zamięszanie które powstało, niedozwoliło dłużéj mówić Kalińskiemu; rozkazawszy szwedom pędzić do roboty siłą, postawiwszy dozorców, starosta pobiegł do Millera chmurny i niespokojny.
Sumienie mówiło, — walczył z niém.
W drodze spotkał żołdaków, wiodących Jana Waćka ze związanemi w tył rękoma. Górnik spójrzał w twarz staroście, nie prosząc mu się, nie mówiąc słowa; jeszcze zdając mu się urągać, szedł bez postrachu, bez łzy na śmierć, któréj oczekiwał. Kalińskiego przemogło to męztwo tak wielkie i rozkazał go puścić.
— Idź, — rzekł — idź, uciekaj...
Górnik nic nie odpowiedział, uczuwszy ręce wolne, bo mu je zaraz rozwiązano, obejrzał się i zawrócił w stronę, z któréj go wiedziono, do towarzyszów swoich. Kaliński nie miał czasu i niechciał oglądać się na niego. A tymczasem stary Waćek, poszedł do miny, którą rozpoczynali płacząc Olkuscy robotnicy pod razami szwedów; stanął na pagórku ręce złożywszy.
— Ej! bracia słyszycie, — zawołał, a toż na was patrzy Bóg i Matka Jego przenajświętsza! a wam nie wstyd małego serca, a wam nie żal pracować przeciwko Częstochowie. Niech biją i zabijają, rzućcie młoty i nie róbcie.
Kilku się wstrzymali z płaczem.
— Co my poradziemy przeciwko sile? przeciwko tylu?
— Niech katują ! — zawołał górnik, prędzéj u Pana Boga pomstę wywołają. A co to wy? cierpieć nie umiecie? komuż to jak nie nam, dać przykład? niech biją, cierpmy.
Wtém chwyciwszy go za kołnierz żołdak przerwał mu mowę; starzec się nie bronił, powleczono go ku ogorzałym belkom niedalekiego rozrzuconego domostwa; zwróciły się oczy braci na ten widok straszny. Jan Waćek szedł na śmierć, a nigdy może męczeństwo nie było zniesione duszą silniejszą, stalszym umysłem. Szwedzi nieczekając zarzucili pętlę na belkę i uwiązawszy stryczek do szyi Jana, podnieśli go... Oczy wszystkich spoczywały na nim — Kordecki zdala stał na murze i odmawiał wieczorne modlitwy za umarłych, dając mu rozgrzeszenie.... bo widział i czuł że człowiek ten za swoję wiarę umiera.
W chwili gdy petla szwedzka zadrgała na szyi górnika, wszyscy jego bracia rzucili młoty o ziemię, i bicie żołnierzy niepotrafiło na nich wymódz roboty. — Gińmy jak on! gińmy jak on! wołać zaczęli.
Szwedzi patrzali na to w głupiém podziwieniu — dla nich było to niepojętém; jeden tylko litościwszy odciął nieszczęśliwego wisielca, którego ciało upadło bezwładne na ziemię. Olkuszanie rzucili się twarzą na kamienie i płakali.
Tak minął cały dzień prawie i plagi szwedzkie nie mogły ich do roboty przymusić; znękani, zbici, gwałtem parci, dopiero dni następnych znużeni, na siłach upadłszy, poczęli robotę, ale tak niechętną!, tak ciężką, tak łzawą i smutną, jakiéj jeszcze świat nie widział.





XXI.

Zdziwili się wracający z wycieczki pan Czarniecki i jego towarzysze nie znalazłszy za powrótem owego więźnia związanego z zakneblowaną gębą, którego w fossę rzucili; knebel tylko i sznury zostały w miejscu gdzie leżał, — a Nathan, gdyż to on był, uszedł cało; schwytanie zaś jego chwilowe, nie tylko że nie posłużyło, ale raczéj zaszkodziło oblężonym.
Wypadkiem zostawiono go pod basztą, u któréj stał Wachler, a Niemiec uwolniwszy się od zapychającego mu gębę, naprędce uwiązanego kłaka, począł jęczeć i cichym wywoływać głosem Wachlera. Usłyszał to puszkarz, pochylił się za mur i zawołał Nathana.
Odpowiedziano mu.
— Cóż ty tu robisz? chyba niewiesz że nasi poszli na wasz obóz?
— Gdzie zaś niewiem! onić to mnie schwycili, związali i rzucili tutaj, żem ledwie teraz knebél z gęby wykrztusił; wrócą i porwą mnie, bo dobrze sznurami opasali — ratuj bracie, ratuj....
— A jakże ja cię tu poratuję? wlazłeś sam, sam wyłaź.
— Zlituj się, oni mnie zabiją, męczyć będą... i twoje ze mną przepadnie — szedłem do ciebie właśnie, — wołał Nathan, — obiecują ci dwieście talarów, jeśli ułatwisz poddanie.
Wachler milczał i myślał.
— Cicho, — rzekł, cicho leż, milcz — zobaczę, może cię potrafię wyratować.
To mówiąc podniósł się nieco, popatrzał na mury, i krokiem cichym złodzieja, spuścił w dół ku fórtce, którą wyszła wycieczka.
Strach dodawał mu szybkości i zwinności.
Wybiegł; posłuchał, zbliżył się do niemca i oderwał sznur wiążący Nathanowi ręce.
— Idź, — idź, uciekaj, a pamiętaj żem ci życie ocalił.
— Nim powrócą, mamy czas, — rzekł żywo Nathan, — twierdzę zdobyć muszą; jeśli do tego dopomożesz, masz dwieście talarów i życie darowane.
— Patrzą na mnie i pilnują dobrze.
— Ależ musicie mieć niechętnych, tchórzów, znieś się z niemi, byleście tylko fórtę nam otworzyli, reszta już nasza rzecz.
Wachler głową pokiwał. — Zobaczemy, — rzekł, — zobaczemy.
— Gdzież i jak rozmówiemy się? żywo mówił posłaniec, drugi raz niebędę się już śmiał podkraść.
— O północku dam ci znak wywieszoną czerwoną latarką... Jeśli ją zobaczysz na prawo od baszty, przychodź śmiało... Ja tu sam nocą na stanowisku u dział, nikt nie przeszkodzi.
— Do jutra...
Nathan wyrwał się jak oparzony, a Wachler pośpieszył fórtką nazad do twierdzy.
Nazajutrz niemiec zszedł rankiem w podwórzec do ludzi i Zamojski pierwszy postrzegł, że co dawniéj milczał jak kamień, to teraz gardłował ciągle między tłumem, narzekając na upor xięży i groźnie malując siły szwedzkie.
Opieszale szedł do roboty, a gorąco narzekał. Wpadło to i innym w oko, że skutkiem może głośnych niemca przemówień, ci co niewiele mieli odwagi, i tę tracić zaczynali. Postrach miedzy ludem rozszerzony, stopniami przeszedł do ślachty. Twarze blade obracały się z trwogą na wszystkie strony, jakby już szwed miał się pokazać na murach; poczęto szeptać tajemnie i częste schadzki u baszty niemca, postrzegano dnia tego i następnych.
A szwedzi wciąż strzelali do twierdzy, a górnicy Olkuscy opieszale twardą rąbali opokę, którą ledwie dotąd napoczęli, niechętną ręką i sercem, biorąc się do niéj.
Miller wszystkich pędził, na wszystkich się gniewał, a w głębi najwięcéj sam na siebie, że tu przyszedł; Wejhard milczał knując zdradę. Zdawało im się że co chwila powinni byli ujrzeć posłów z klasztoru przynoszących warunki poddania, ale nikt się nie ukazywał. Nathan tylko z rana po wycieczce, przyszedł do namiotu Wejharda, blady i posiniałemi okryty plamami.
— Co to ci się stało? spytał go hrabia.
— Co? nieszczęście, — rzekł niemiec, wczoraj właśnie podkradałem się pod mury, gdy ta szalona wychodziła zgraja, anim się opatrzył jak mnie pochwycili.
— Jakto? byłeś w ich ręku? i jakżeś się uwolnił?
— Cudem! i nie bez szwanku, jak jw. pan widzisz — rzekł Nathan, to są dowody, że służę gorliwie — (wskazywał na sińce i obdarcia). Zakneblowano mi gębę i związanego jak psa, rzucono w fossę.
— I któż cię ratował?
— Cudem panie, bom z knebla wygryzł się jakoś, Wachler się do mnie fórtką wyrwał i rozwiązał mnie:
— Mówiłżeś z nim?
— Mówiłem, obiecuje wszystko, ale chce dużo pieniędzy.
— Cóż powiada o wojsku, o murach, wszakżeś go pytać musiał?
— Niebyło tam czasu na długą rozmowę, ledwieśmy słów kilka przemówić do siebie mogli. Ale mi zaręczył że niechętnych wiele, że przeor tylko i kilku upartych mnichów, wszystkich trzymają i zmuszają do obrony: bez czegoby się pewnie poddali.
Wejhard chodził po namiocie.
— Będziesz-że się z nim widział?
— Dziś lub jutro.
— Idź i spocznij. — Odwrócił się do Kalińskiego.
— Starosto — rzekł, — tobie wypadnie jeszcze raz pójść do klasztoru, nie w charakterze posła od nas, ale przyjaciela i doradźcy; tyś wymówny (Wejhard znał potęgę pochlebstwa) — i polak, łatwiéj ich przekonasz o szaleństwie...
— Jeśli każecie? — rzekł połechtany starosta.
— Niewątpię że generał się nato zgodzi, chodźmy do niego.
Nie było blisko do namiotu Millera, konno aż przejechać musieli do niego. Zastali generała nad stołem, jako tako ustawionym w ogromnym jego namiocie, wśród posępnéj pijackiéj biesiady. Widać że przedmiotem rozmowy była wycieczka nocy ostatniéj, która dowodząc szwedom ich nieopatrzności, generałowi jego niedbalstwa, dwakroć ich w obec tych których mieli za nieuków, upokarzała. Namiot wodza przedstawiał obraz godzien wejrzenia, oryginalnością swoją. Otwarty od przodu, patrzał na twierdzę otoczoną dymami i odstrzeliwającą się zajadle.
Po dolinie i wzgórzu rozsypany był żołnierz szwedzki; krzyk bojowy, huk dział, trąby i bębny odzywające się w różnych stronach wtórowały biesiadzie. Stół nakryty kilką obrusami różnego pochodzenia, ozdobionemi szlakiem szytym w herby domów polskich, a gdzieniegdzie w krzyże, dowodzące że nieszczędzono ołtarzy Pańskich; zalegały srébra staroświeckie niemieckiéj trybowanéj roboty; a na każdéj z tych sztuk bogatych inne znamię rodowe świadczyło, że były owocem rabunku. Były tam ogromne półmiski pańskie i kubek ślachecki jedynak pieszczony co stał niedawno w szafie za szkłem w spokojnym gdzieś dworku; potężne puhary misternych kształtów i owe sztućce podróżne z figurkami na rękojeściach, które dawniéj każdy przy sobie nosił i ulubionemi stroił je napisami i godłami. Xiąże Hesski, Sadowski, kilku polaków, półkownicy szwedzcy, stół dokoła obsiadali. Gdy wszedł Wejhard z Kalińskim, Miller się namarszczył, bo go za pierwszą przyczynę tych trudów i niesmaków uważał, i zaraz na pierwszym wstępie pokazał mu wiszącą jeszcze opodal na belce pętlę, na któréj skonał stary górnik Olkuski.
— Ot, widzicie, jaka to tu wojna, wieszać potrzeba sprzymierzeńców tych, których obiecywaliście nam u ludu.
Wejhard ramionami ruszył i usiadł.
— Ha! rzekł, to są chwilowe nieprzyjemności, ale przecież idzie.
— Ślicznie idzie w istocie, — odpowiedział Sadowski — noc dzisiejsza dowodem.
— To wina nasza, — przerwał Miller, — zdawało nam się że wojujemy z mnichami, a tam są tędzy żołnierze! Nauka nie pójdzie w las, przyjdą i działa z Krakowa.
— Wszystko to nie będzie potrzebném, — rzekł po chwili Wejhard.
— Wy mi zawsze niewiedzieć co obiecujecie.
— Twierdza ostatkiem goni, blizka poddania.
— Tak jest, gdyśmy tu szli, mówiliście że dnia pierwszego poddać się miała.
— Teraz to trochę pewniejsze generale, — rzekł ciszéj Wejhard, — wiem że wszyscy są już do ostatka znużeni walką, zniechęceni i radziby to skończyć.
— Tak, a jednak parlamentarzy nie przysyłają.
— Potrzeba znać sytuacją wewnętrzną twierdzy, tajemniczo rzekł czech.
— Naprzykład?
— Tam kilku utrzymuje kilkuset w uporze. Miller splunął z niechęcią.
— Przyszedłem właśnie prosić generała, żebyś pozwolił z radą i namową wysłać starostę Bracławskiego, jestem pewny że ich przekona i przyniesie nam punkta które się już gotują. Mnisi tylko cokolwiek uparci, załoga bije się zmuszona...
Miller się rozśmiał — niech idzie starosta kiedy ma ochotę, ale ja wolę traktować kulami niż parlamentarzami; moi posłowie to krakowskie działa.
Wszyscy milczeli.
— Jak na mnichów, — krzyknął Miller stukając pięścią o stół, dobrze sobie radzą, na szatana! jeszcześmy nigdzie takiego nie spotkali oporu... kule ich nasze nie biorą... dachów im nawet zapalić nieumiemy. Jeszcze śmieli garścią robić na nas wycieczkę, to rzeczy nie pojęte! straty wielkie, cała ich mysza dziura tego niewarta! ale pomszczę się straszliwie, wytnę ich do nogi i to gniazdo zniszczę ze szczętem. De Fossis zabity! Horn ranny śmiertelnie, mówią doktorowie, kilkudziesiąt na placu poległo, u nich ani jednego trupa; myśmy dziś wyszli na mnichów i partaczy.
Mówił i pił i wstrzęsał się z gniewu...
— A tu, dodał, użyjże ludzi do robót, to ich wieszać potrzeba żeby zmusić tło kopania góry!! A jesień ciężka, a lud mój marznie i choruje, a zima za pasem! ślicznieśmy się tu wparli! Wejhard milczał.
— Pozwoli generał pójść panu staroście? spytał dawszy mu się wygadać.
— A! jeśli chce niech rusza! — obojętnie rzekł Miller, — z Bogiem, ale ja sobie z tego nic nie obiecuję.
— Ja dawniéj i lepiéj znam Polskę, — rzekł Wejhard, — u nich najgwałtowniejsze wybuchy, z przeproszeniem panów, dodał postrzegając pułkowników polskich — sąsiadują ze zwątpieniem i rospaczą, gdy się najmocniéj rwą, najbliżsi są poddania, i dzisiejsza wycieczka dowodzi tylko desperacji.
Niektórzy z Sadowskim potwierdzili to postrzeżenie hrabiego, inni milczeli; starosta na znak Wejharda powstał, i wyszedł zaraz; a biesiada ciągnęła się daléj i pijatyka wkrótce zawróciła głowy wodzom którzy szydząc, skarżąc się, śmiejąc, grożąc i złorzecząc Polsce a klnąc wojnę, zaleli w sobie wkrótce resztę serca i myśli.





XXII.

Kaliński z trębaczem i białą chorągwią spieszył znowu do klasztoru, i mało co poczekawszy u fórty, przez brata Pawła, po oznajmieniu Przeorowi, przyjęty został i wpuszczony zwykłym sposobem. Za nim wcisnęła się żebraczka Konstancja która większą część dnia spędzała za murami, na chwilę za wchodzącemi wbiegając do klasztoru.
Postać jéj więcéj niż kiedy wyrażała to obłąkanie wesołe, na które patrzéć tak smutno i ciężko. Z uśmiechem wyprzedziła Starostę, który kroczył z miną poważną, i gdy mu już wchodzącemu do klasztoru oczy rozwiązano, pokłoniła się nizko.
— Do nóg upadam jaśnie wielmożnego szweda, — zawołała — do nóg upadam.
— Co to za baba? — spytał brata Pawła, Kaliński.
— E! to sobie kobiécina biédna, sługa Najświętszéj Panny; tak ją tu nazywają...
— Tak! tak! — szybko pochwyciła Konstancja, i bardzo się cieszę, że pan tak często chodzi do nas.
— Alboż co? — spytał Starosta.
— A! z uśmiechem kończyła stara, — bo już ja wiém co tu pana do nas sprowadza. O! o! ja to wiém! Jaśnie wielmożny szwed chce się widać nawrócić! Chwała Bogu! Tu już panie i Tatarów i Turków i wszelkiego heretyctwa siła się nawróciło, to i pana przyjmą, byle ze skruchą..,
— Co ona plecie ta opętana! — z oburzeniem odezwał się Kaliński, — albom to ja nie Polak i nie katolik?
— Może Bóg da, że i to przyjdzie! — mówiła sobie Konstancja — ale dotąd, co to mi za katolik, co z Najświętszą Panną wojnę prowadzi.
Kaliński zarumienił się i ramionami tylko ruszył.
— A ja jaśnie wielmożnemu szwedowi powiem, — ciągnęła daléj żebraczka — który tu xiądz najlepszy do dyscypliny, to xiądz Paweł; do spowiedzi nie ma lepszego jak x. Milecki, nałaje to prawda, ale tak sumienie wypatroszy jak potrzeba... a do...
— Ale dajże mi pokój babo! — krzyknął Kaliński z gniewem.
Brat Paweł, umierał ze śmiechu pragnąc go utaić, baba nie puszczała posła.
— Już niech każdy poświadczy, że prawdę mówię — wołała — brat Paweł dyscyplinuje siebie dobrze, a coby to dopiéro było, jakby się do cudzych pleców dobrał. Od tegobym życzyła j. w. szwedowi rozpocząć nawrócenie.
Kaliński wytrzymać nie mógł, i spieszniéj coraz pędził korytarzem, ale żwawiéj jeszcze biegła przodem żebraczka.
— Nawrócicie się, nawrócicie, to wam z oczów patrzy, — wołała ciągle — nie wstydźcież się, toć to nie grzech! tylko co prędzéj to lepiéj bo widzę że wam wśrodku djabeł siadł, i wierci i kręci; jeśli go nie wypędzą, to was rozedmie w niwecz... dla djabła nie ma lepszego sposobu nad dyscyplinę...—
Brat Paweł buchnął ogromnym śmiechem niemogąc go już utaić, a Kaliński łajał, ale wtém i Przeor wyszedł na przeciw Starosty, a Konstancja postrzegłszy go, ukłoniła się, zakręciła i znikła.
Ledwie odeszła kilka kroków, twarz jéj tak dziwnie wesoła, zmieniła się zupełnie: smutek głęboki, nieuleczony, ciężki, osiadł na jéj czole i ustach... dobyła kawałek chleba z torby, pocałowała go, schowała i spiesznym krokiem pobiegła pod okno Lassoty; przysiadła na ziemi, sparła się na ręku i zadumała.
Tymczasem Przeor do Definitorium wprowadził Kalińskiego, wiedząc o jego przybyciu, bo mu od fórty znać o tém dano; tu już zgromadzeni byli umyślnie ojcowie i ślachta, aby w obec ich mógł z niémi pomówić. Kordecki spodziewał się podpory w towarzyszach. Lecz o jakże się mylił! oprócz Zamojskiego, który ochoczo życie swoje i syna ważył, wyjąwszy Czarnieckiego, który śmierć wcześnie liczył za prawdopodobne zakończenie swéj pracy przy oblężeniu, prócz kilku jeszcze, reszta nie miała ducha co ich ożywiał. I nie dziw! niewielu w cud uwierzyć może, bo niewielu są go warci. Z samych duchownych, część znaczna trzymała się tylko Kordeckiego siłą, i zagrzewana stawała gorąco; — zostawiona sobie chłodła. Przy przeorze wszyscy wotowali za wojną sami wzdychali i w długie nocy słuchając bicia dział i krzyków, strach ich przejmował blady; drżały serca, biły piersi niespokojnym oddechem, modlitwę szeptali nie o zwycięztwo, o pokój tylko.
Mnisi to byli, a inna zaprzątała ich wojna, ta nieustanna wojna z sobą, z ciałem, z myślą, z wątpliwością — z tém wszystkiém co się zowie szatanem, a co nigdy, najświętszemu z ludzi nie daje pokoju. Inni nie mieli męztwa, bo im je wlewała liczba i szczęście, a przeciwność i osamotnienie je wydzierały. Dla nich potrzeba było zwycięztw by wzbudzić odwagę, a Polska upadała wszędzie; a wieść zkąd przyszła to głosiła klęski, to opowiadała niedolę, i opłakana a krwawa, leciała osłoniona żałobną szatą. Zkądże dobyć się miało męztwo dwustu ludziom wśród tysiąców, mnichom, ślachcie i wieśniakom, garści na wyśpie Jasno-Górskiéj, wśród oceanu szwedzkich żołnierzy.
Stan umysłów ludu, xięży i ślachty w Częstochowie cały zależał od Kordeckiego, cały na nim spoczywał; gdyby ciągle nie utrzymywał ducha, wszyscyby upadli. Ale najlżejsza przeciwność obalała dzieło pobożnego przeora, a rozwaga zimna, trochę samotności, zbliżenie się dwóch bojaźliwszych, święty ten zapał rozpędzały.
Oprócz kilku wymienionych, każdy potajemnie przewidywał poddanie i myślał jak je najmniéj straszném uczynić, uważając za nieuchronne; bolejąc nad tém co cicho zwano uporem Kordeckiego. Nie jeden co wstrzęśniony mową jego, głośno podnosił rękę i przysięgał do tchu ostatniego walczyć w obronie świętego miejsca; wróciwszy do izby, sam siebie nie poznawał, sam sobie się dziwił, gdy spójrzawszy w serce, znalazł je tak zmienioném.
W niższych rzędach obrońców Częstochowéj, nad któremi pracował by je zniechęcić Wachler, toż samo rozszerzało się zwątpienie; ludzie to byli powiększéj części zgromadzeni nagle, bez wyboru, których oddalenie od domów, niepokój o nie i sam widok Szwedów w takiéj liczbie, a słuch, że cała Polska już się im pokłoniła, czynił bojaźliwemi. Wprawdzie i tu głos Kordeckiego stara wiara i pobożność, wyrabiały chwilowe męztwo i do poświęceń gotowość; ale jakże łatwo onieśmielić głos, gdzie odwaga cudem tworzyć się musiała!!
Najemnicy Niemcy, Węgrzy i Ślązacy, stanowiący główną część załogi, wprawniejszą w żołnierkę i umiejętniejszą w swém rzemiośle, nadzieją tylko zapłaty, darami i groźbą utrzymywani byli. Położenie więc klasztoru zależało zupełnie od wodzów, od nieustannéj ich baczności, od pilnego wglądania co chwila, nietylko w stan murów twierdzy, ale w stan serc i umysłów. Ileż to niepokoju, ile trosk codziennych, ile obawy przetrwać było potrzeba, jak czytać w twarzach, jak podsłuchiwać uczucia, by iskra zgubna, nie zapłonęła w przygotowanych na jéj przyjęcie umysłach!
Nie była więc całkiem fałszywą rachuba Wejharda i Kalińskiego, którzy liczyli na to, że przypomnienie stanu Polski i stanu twierdzy zamkniętéj oblężeniem, przydać się im mogło.
Taki był cel wysłania Starosty, który dziś zamierzał sobie być nie parlamentarzem Millera, nie urzędowym posłem, ale jako polak i obywatel, szedł do obłąkanych współbraci. Stosowną też, do tego przybrał twarz i postawę. Na korytarzach rozgniewany przez żebraczkę, rychło ochłonął, i zgromadziwszy myśli, z całą usilnością na jaką się tylko mógł zdobyć, postanowił użyć swych argumentów. Przyjmowano go jednak jako posła, co było widoczném z uroczystego wszystkich zebrania, ale zaraz na wstępie zrzucił z siebie ten charakter witając przeora słodziuchną miną, pokorą i grzecznością wyszukaną.
— Rad jestem, — rzekł z uśmiechem — że mogę u waszéj przewielebności odetchnąć; nie przychodzę tu wcale jako poseł, ale jako współobywatel, brat, jako polak między swemi, spędzić chwilę swobodną; a jeśli się ona na co wam przyda, będę bardzo szczęśliwy; proszę mnie tylko dziś nie mieć za Millerowskiego posłańca, bo nim wcale nie jestem.
— Tem lepiéj — odpowiedział Kordecki, wskazując mu siedzenie — bo poselstwo do nas byłoby nadaremne, po tylu silnych przemówieniach kulami, które stają za najlepsze argumenta, a przecież jak widzicie upartych nie przekonały.
Starosta unikając zaczepki i mowy o drażliwym przedmiocie, umyślnie obrócił ją na inny przedmiot.
— Nieuwierzycie, — rzekł — jakie to ciężkie położenie nas polaków w tém wojsku szwedzkiém; ale to konieczność!! niestety! żelazna konieczność! Jesteśmy widzami wojny z bolem serca, a w dodatku nikomu na nic nie przydatni, chyba tylko że powiększamy ciżbę.
Wszyscy milczeli, on mówił daléj ze swym uśmiechem dobrodusznym.
— To też podwójnie dziś miło, znaleść się między swojemi, spocząć trochę, i zapomnieć o nieszczęściach kraju, co na nas to jarzmo włożyły.
Milczano jeszcze, starosta z nikogo ani potakiwania, ani oporu wydobyć nie mógł, nie wiedział jaki skutek sprawiają słowa jego, bo ani twarz ani usta nie objawiały go dotąd. Przykre to było położenie, obracał głową, szukał do czegoby się uczepić, nie mógł znaleźć.
Baczniejszy rzut oka byłby mu oznajmił, że ubolewanie to zręczne, znalazło odgłos w umysłach wielu; ale przytomność przeora i poważne a śledcze wejrzenie jego, tamowało objawienie tego co się w sercach kryło. Kaliński mówił daléj.
— Prawdziwie, od zgonu Zygmunta Augusta nasza Polska widocznie dążyła do upadku: oczy to nasze widzą, serca czują; a każdy jak umié ją rabuje.
— Szkoda, — przerwał Kordecki — że nie możemy się zgodzić na jedno lekarstwo; każdy ją do siebie ciągnie, każdy do niéj przyczaja, i jak z dziecięciem Salomona sądu, wkońcu z nią być może... Ale Bóg łaskaw i wielki.
— A! to też to prawda, w Bogu jednym nadzieja nasza, — rzekł pobożnie Kaliński — w Bogu co jéj daje takich synów, takich bohaterów jak wy xięże przeorze.... ludzi godnych uwielbienia i lepszéj, nadewszystko szczęśliwszéj sprawy.
To pochlebstwo wprost i niezręcznie rzucone, żadnego nie sprawiło skutku; Kordecki rzucił okiem na krzyż Zbawiciela, jakby mu ofiarował boleść swoją, i milczał.
— Można wam oddać tę sprawiedliwość, — kończył starosta, któréj i nieprzyjacielowi nie skąpię, że z niczego potrafiliście wyrobić rzecz wielką i dokazujecie cudów. Gdybyż to na co, prócz glorifikacji waszéj, przydać się mogło, — rzekł ciszéj.
— Jakto? — żywo się ofuknął przeor, którego to słowo do niecierpliwości, wprędce pohamowanéj jednak, przywiodło. Wy myślicie, że mi o mizerną, o lichą, znikomą, o ludzką sławę idzie? A! jakże się grubo mylicie panie Starosto! jakże się mylicie!
— Pewnie, — przerwał Zamojski — xiądź przeor z nami wszystkiemi powiedzieć może z głębi serca: Non est mortale quod opto. Nie idzie tu o sławę lichą i o poklask ludzi, ale o wiarę, o duszę, obowiązek, o stokroć wyższe i potężniejsze pobudki czynów naszych. Lex Dei vera est... począł, unosząc się pan Miecznik, — temu prawu posłuszni, czyniemy cośmy powinni!
— A to też z uwielbieniem patrzymy wszyscy, — rzekł Kaliński — na stracone usiłowania wasze i daremną pracę!
— Dla czego daremną? — spytał pan Czarniecki — nic nie jest daremnego, zda się choć dobry przykład.
— Daremną, — powtórzył Kaliński — bo stoicie ślachetnie przy sprawie zgubionéj, jak Kato.
— Czyjaż to sprawa zgubiona? — posępnie spytał Kordecki, — sprawa Boża i sprawiedliwości?
— Nie śpierajmy się xięże przeorze, — zawołał Kaliński zawsze słodko i przymilająco — lecz pozwólcie mi mówić: wy oddawna zamknięci w klasztorze, oddani modlitwom, zagrzebani w pobożnéj kontemplacji Boga, nie wiecie i nie widzicie co się w koło was dzieje. Dla was bieg rzeczy ziemskich jest obcy, my cośmy się do niego wmięszali, co z tym potokiem płyniemy, jaśniéj widzimy stan Polski i inexorabile jéj fatum. Tak! potrzeba się rozstać ze słodką myślą wierności Janowi Kazimierzowi, bo Jan Kazimierz Polskę zgubił i gubi....
Zamojski wzdrygnął się, ale nie przerwał.
— Od Zygmunta III — mówił poważnie Kaliński, — którego na tron powołało przywiązanie nasze do krwi Jagiellońskiéj, przywiązanie tak ślepe żeśmy jéj szukali w zmięszanéj z inną, byle choć kroplę jéj mieć na tronie; wszystko szło opak i na zgubę. Zygmunt III-ci był obcy, nigdy się nie stał naszym, nigdy nie zjednoczył z Polską; obcy umysłem, sercem, nałogami, niewczesném lub nieumiejętném ubieganiem się za władzą absolutną, wywołał opór, niesnaski, rozdwojenia i piérwszy skłonił nas ku upadkowi. Władysław IV trzymał jeszcze ręką silną, ale niepewną tego co czyniła, na pochyłości góry, losy państwa; Jan Kazimierz ze swą niestałością, ze swym płochym umysłem, do ostatka nas przywiodł. Stan kraju okropny: Car z jednéj, Szwed z drugiéj, Kozacy właśni poddani z trzeciéj, szarpią nas strony; w środku zamęt nierozplątany. Komuż to wszystko przypisać jeżeli nie jemu?
— Samym sobie! — przerwał Przeor — sobie tylko! cóż winien monarcha, któremu nieustannie wiążą ręce, pod pozorem by ich na własnych poddanych nie użył. Który pogląda tylko zkąd mu zawieje rokosz i wojować musi nie z nieprzyjacielem tylko, ale z poddanemi swemi. Daliżeście im siły potrzebne do dzieł wielkich? daliżeście im serca wasze?
— Dla czegoż nigdy tak źle jak teraz nie było? — podchwycił starosta — dla czego nawet za ojca i brata, nie widzieliśmy tych klęsk bez ratunku, dzisiejszych? Tu nie los sam, i niemy, ale głowa narodu jest winną. Piérwszym dla nas kraj być powinien, a gdy stérnik na przepaście prowadzi, okrętu raczéj niżeli stérnika, patrzeć winniśmy. Żal mi z serca Jana Kazimierza, boleję nad losem jego jako człowieka, ale nie żałuję go jako króla i z przekonania idę z Karolem Gustawem. Król co z kolei dwie rzucił na łup stolice, którego opuściło wojsko, lud, wodzowie, już winien być musi.
— O sroga Boża karo! zawołał przełożony — i to mówi poddany, syn to na ojca tak się odzywa!
— Jestem naprzód synem kraju, rzekł Kaliński, boleję ale patrzę, płaczę ale wybieram gdzie zbawienie. Dziś najmniejszéj niéma wątpliwości, że z Janem Kazimierzem trzymając, wszyscybyśmy na Spiż pójść powinni, płakać, lamentować i coraz daléj uciekać. Ale Bóg łaskaw dał nam we wrogu obrońcę, cudem swéj dobroci, podporę, opiekuna, nowego i silnego króla.
Kordecki zżymnął się, milczał, Zamojski ręce ścisnął, Czarniecki się żywo przechadzał, jakby mu ciężko było w miejscu wytrwać; reszta zgromadzenia wymową Kalińskiego zdawała się zdumiona razem i zajęta.
Palec to Boży widoczny, mówił daléj Starosta, cała Polska zwraca się ku temu obrońcy i poddaje mu zgodnie: wojska, województwa, wodzowie, panowie, miasta, zamki, lud, garną się pod jego opiekę; — Polska w téj chwili w jego rękach. Wy jedni jak wyspa wśród morza stoicie opierając się sile, oczewistości, rachubie, i rzekłbym rozumowi, gdybym nie umiał cenić uczuć pięknych i świętych ale czczych i do niczego nie wiodących, które was ożywiają.
Kordecki jeszcze milczał, a Kaliński, którego oka nie uchodziło, że wiele uczynił kilką słowami, pośpiesznie ciągnął daléj:
— Rozumiem to, że zakonników wiąże przysięga złożona królowi, silniéj niż innych, bo sądzicie w pobożności swéj, że jéj życiem nawet broniąc dotrzymać powinniście. Ale przysięga o tyle tylko zobowiązuje, o ile jest z obustron dotrzymaną, a Jan Kazimierz ją złamał, opuścił nas i uciekł; sam się zrzekł czego utrzymać nie mógł, sam się wyzuł i powiedział wychodząc z Krakowa: Róbcie co się wam zda lepiéj. Jakoż miljony, cały naród uznał się swobodnym od przysięgi. I dziś może być heroizmem, ale jest szaleństwem stać przy Janie Kazimierzu, który już królem nie jest de facto i de jure. Szanuję to obłąkanie, ale go podzielać nie mogę.
— Obłąkanie! szeptał chodząc Czarniecki, gadzina, gadzina! a jak słodko argumentuje! niepoczciwe licho!
Kordecki wstrzymywał się widocznie.
— Niechcę być doradzcą, z westchnieniem mówił Kaliński, bo rady odrzucacie choć z serca pochodzą, ale w obec tego co się dzieje, inaczéj jak rychłego poddania radzić wam się nie godzi. Jedni, nie zwyciężycie wszystkich, Król Karol Gustaw, którego sobie malujecie jakąś straszną poczwarą, obiecuje dla Polski być ojcem; wszystkie prawa wasze potwierdza, wszystkie zachowuje swobody; katolickiéj wiary niszczyć nie myśli, nie prześladuje, owszem na równi z własną opiekować się nią przyrzeka. Kto wie czy dla nas nie nawróci się jak Jagiełło? Jego zamiary względem Jasnéj-Góry są ojcowskie; nie opanować ją, ale bronić jéj pragnie; chce ją umocnić załogą. Jeśli zniszczoną zostanie, wy sami tylko temu winni będziecie.
— Co za troskliwość ojcowska! mruczał Czarniecki. Przeor zadumany, milczał, okiem mierząc twarze wszystkich, a między ślachtą już widocznie zwątpienie i bojaźń widać było. Niektórzy szeptali między sobą znacząco, i gdyby ich Kordeckiego nie wstrzymywała przytomność, znać, że gotowi byli traktować z Kalińskim.
— W istocie, — rzekł odważniejszy Moszyński, — wszyscy to poniekąd czujemy, co pan Starosta lam facunde powiada, wszyscy to czujemy, ale cóż, kiedy bo i Miller strach...
— Tak! tak! dodał pan Jan Skórzewski, gdyby choć dobre przynajmniéj wyjednać warunki.. Kalińskiego oczy zabłysły radością: ślachta się odzywała, przeor zdawał milczéć umyślnie i tylko wyglądać jak przystąpić od siebie do traktowania; Starosta widział się już u celu, i mówił daléj żywo.
— Z generałem, między nami mówiąc, łatwa sprawa, jego pieniędzmi ująć najłatwiéj; a co raz podpisze, tego dochowa, dać mu okup na który się złożycie łatwo i po wszystkiém..
— Ale kościoła, skarbcu, nie poszanuje, odezwał się Moszyński.
— Co się tycze kościoła, jest dekret królewski, który całość jego zabezpiecza, — rzekł Kaliński, — nie poważy się go przestąpić Miller, do jednéj rzeczy mógłby się tylko przypytać, do dzwonów, miedzi i spiżu, ale i to mu zapłacić można, porozumiawszy się z dowódzcą artyllerji: to jego sprawa i zarobek.
— A bezpieczeństwo osób? — coraz więcéj ośmielony milczeniem Kordeckiego, spytał Skórzewski.
— O! za to ręczyć mogę, — odparł Starosta, — z resztą optare z dwojga złego, mniejsze zawsze wybrać należy. Szwed wchodząc jako przyjaciel inaczéj, jako wróg inaczéj sobie postąpi; rozjątrzony, szturmem biorąc twierdzę, nic oszczędzać nie będzie.
Niektórzy zadrżeli ze strachu, starosta korzystał z usposobienia.
— I gdyby chciał, — rzekł, — to żołnierza nie utrzyma, skoro rozjadły na mury, a przez mury do twierdzy wpadnie... O! naówczas biada wam, bo wściekły będzie i mściwy, a dość go rozdrażniliście.
— Ale wy panie Starosto, przerwał Moszyński, co macie ucho łaskawe u niego, czy nie moglibyście...
Kordecki cierpiał i słuchał, zdawał się twarzą nie przeciwić tym mowom, jakoby ludzi probował, a gdy coraz większa liczba ślachty i kilku zakonników ku Kalińskiemu się już zbliżyła, gdy starosta zwyciężca rozpromieniał, widząc skutek swéj mowy, i gotował zbierać jéj owoce, powstał dopiéro ze zgrozą na twarzy, któréj odmalować niepodobna; płomień miał w oczach, a czoło oblekło się wyrazem oburzenia.
— A — zawołał wznosząc ręce, — ludzie małéj wiary, ludzie słabi i biedni, jakże to was lada wiatr nagina gdzie zechce! I jakże kraj niema ginąć, jak się do upadku nie chylić, gdy dziś bohatérowie w obronie świętości waszych, jutro je gotowiście dla kilku słów miodowych, oddać sami w ręce wroga. — Słuchałem cię panie, obrócił się do Kalińskiego, z cierpliwością, ze zdumieniem. Zwykli Polacy kłaść winę swoją na barki cudze, i dziś się to tak dzieje! Król wam winien! a któż go opuścił? Kto mu wojska odmówił? kogo miał przy sobie wiernym w nieszczęściu? kto robił związki dla żołdu po obozach? kto zrywał sejmy gdy ojczyzna gwałtu rady wołała? Nie król — nie król, ale my sami... Kto Ruś oburzył jeśli nie my, obejściem z nią nie braterskiem ale pańskiem? Kto piérwszy jeśli nie zdrada wwiodła Karola Gustawa? Wierzcie jeźli chcecie, że zginąć musiemy, ale Bóg silniejszy jest nad wszystkich, Bóg zwycięztwa, Bóg siły! i sprawiedliwości. Karze ale się lituje Bóg. Wygnańcy wracają, padają zwyciężcy. Nie cieszcie się zawcześnie; obietnice szwedów wielkie, — patrzcie ich owoców. Z przysięgi nikt nas nie może rozwiązać krom śmierci, nie jesteśmy i nie będziemy poddanemi Karola Gustawa, króla obcéj nam wiary i nieprzyjaciela naszéj... A! panie starosto, żal mi cię, bo to tylko widzisz, co cię z blizka otacza, a ślepy jesteś na resztę. Podnieś się a spójrz w świat i Polskę z myślą Bożą, — inaczéj i jaśniéj zobaczysz...
To rzekłszy i wstrzymując wybuch pobożnego gniewu, który go przejmował, Kordecki jął żegnać Starostę, aby się pozbyć gościa co siał przestrach i zwątpienie.
— Zmierzcha, rzekł, powrót z twierdzy do obozu, mógłby być niebezpiecznym po nocy, zatrzymywać zaś przez noc nie śmiemy, bośmy tu oblężeni, ściśnieni i nie mielibyśmy czém przyjąć godnie tak znakomitego gościa.
Kaliński chwycił za czapkę oglądając się do koła po twarzach i śledząc skutków, jakie sprawiła mowa jego, lecz pożegnany szybko odejść musiał, Zamojski dumnym wzrokiem odwiódł go do drzwi, a Czarniecki odstąpił, żeby uniknąć zbliżenia przy rozstaniu.
Oddano go w ręce brata Pawła, który uradowanego i upokorzonego razem, odprowadził do bramy. Ledwie się przez nią dostał na pole, gdy jadący przed nim z białą chorągwią żołnierz od szwedzkiéj kuli poległ. Można miarkować z jakim przestrachem uchodził starosta do obozu.
Z okien sali, w któréj jeszcze wszyscy zgromadzeni byli, jedni szepcząc niespokojnie, drudzy milcząc ponuro, a Czarniecki niecierpliwie łajał, ujrzał przeor wyjazd Starosty i wystrzał, który powalił o ziemię biédnego żołnierza.
— Patrzcie, — rzekł wskazując na to, — nie jestli to palec Boży! i przestroga!. Przyszedł sypać niezgodę między nami i kula go śmiercią przestrzegła, że nie same doczesne rzeczy w rachunek życia wchodzić powinny. Cóż strach, co słabość nasza w obec sumienia, wiary i Boga? Bracia! korzmy się i pokutujmy, bośmy słabi jak dzieci, — wołał przeor, — widziałem jakeście chciwie chwytali słowa wężowe, słowa kusiciela, który jak dzieci straszył was i jak dzieci nakłaniał gdzie chciał, widziałem serca wasze i płaczę. Dopóki tak niestali a tak niewierni będziemy Bogu i sobie, jakże kraj niema płynąć krwią i łzami? Opamiętajcie się ludzie małego serca i wierzcie Bogu; większych on zwycięztw dokonał. Oto ubożuchny syn przybrany cieśli z dwunastą prostaczkami, bez oręża krom słowa, podbił świat cały; a nie mógłby nas obronić?
— Lecz czy zechce? cicho spytał Moszyński.
— Zechce, jeśli mu uwierzym, odrzuci małowiernych! ale tu i ludzka rachuba nawet tyle przestrachu płonnego wzbudzać w was nie powinna. — Musiemy się obronić i obronim się. Zima sama odpędzi Millera, posiłki mogą nadejść od króla.
— Od króla, który ich sam niéma? rzekł Pan Skórzewski.
Bóg mu je da.
— Ale strzeżonego pan Bóg strzeże, — dodał ślachcic.
— Wstyd słuchać takiéj mowy, żal na nią odpowiadać. Zamknęliście się tu ufając opiece Matki Bożéj, ufajcież Jéj do końca, a włos wam z głowy nie spadnie. Niedowiarków tylko a nieszczerych Bóg ukarać może. Módlcie się, pracujcie i ufajcie.
Chciano cóś mówić jeszcze, ale przeor wyszedł z sali.
To wyjście powiodło za sobą mnichów, a ślachtę rozdzieliło na kilka kupek różnych jak zdania. Jedni już o traktowaniu zamyślali, drudzy jeszcze o obronie, inni chcieli przekonywać to, co zwali, uporem Kordeckiego. Zamojski, który stale podzielał wiarę przeora stał i milczał gotując się na wspaniałą mowę; ale właśnie gdy ją miał rozpocząć i już łacińskie wyrzucił założenie:
Tempus edax rerum...,
Słuchacze mu się rozbiegli, tylko xiądz Mielecki mimo idący usłyszawszy to zdanie, uśmiéchnął się i dorzucił do niego drugie:
Tempora praeterunt more fluentis aquae. napisano na zegarku xiędza przeora, rzekł żartobliwie, wszystko to minie, a co sobie u Pana Boga wysłużym, to nasze...
I tak się rozeszli.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.



TOM DRUGI.

I.

Wachler pracował silnie około knującéj się zdrady, zmawiając się z Nathanem, który nocą podchodził pod basztę z poselstwy Wejhardowemi; siał strach między łatwowiernym ludem, i włócząc się od kortyny do kortyny, od baszty do baszty, w czasie gdy nikogo z główniejszych wodzów nie było, jednych zyskiwał sobie obietnicami, drugich postrachem. Niemal połowa załogi ujętą już była i przystała na poddanie się szwedowi, upatrując zbawienia swego w Wachlerze. Niemiec widząc że mu się nad nadzieję wiedzie, aż zhardział, i już tylko wyglądał sposobnéj chwili, żeby fórtę oblegającym otworzyć: coraz mniéj słuchał starszych, coraz opieszaléj chodził około dział swoich, wcześnie się szwedom wysługując. Oni tymczasem nie doczekawszy się dział z Krakowa, bo te złemi drogi szły bardzo powolnie, szturmowali jakiemi mogli, nie tylko dniem, ale już i nocą nie dając spokoju Jasnéj-Górze. Bezsenność, znużenie, nieustanna praca na dachach i murach, ciągła walka z tak przemagającą siłą, do reszty wyzuła z odwagi lud najemny i większą część ślachty.
Już sieć zdrady zasnuta potajemnie, od załogi poczynała rozszerzać się między schronionych w twierdzy. Kilku ludzi szepnęło cóś o tém bojaźliwszéj ślachcie, tchórze podali ręce. Znać też było ze zwolnionéj obrony, z twarzy bladych i ostygłych, że początkowy zapał wygasał. Kordecki piérwszy to postrzegł, a raczéj przeczuł.
Zamojski w podwładnych także doznawał tego oporu bezwładnéj massy, która sobą kierować niedawała; potrzeba było powtarzać rozkazy, i większa ich część zostawała nie spełnioną, lub na wpół tylko i niechętnie dokonaną. Najlepsze chęci dowódzców rozbijały się o obojętność coraz widoczniejszą ludu. Czarniecki gniewał się i rzucał niecierpliwie, a czekan podnosząc nieraz już chciał karcić, ale go Kordecki wstrzymywał jeszcze, wmawiając, że gwałt zraża raczéj niż jedna serca. Dla wszystkich wytrwałych, widoczniejszém co chwila stawała się uknuta zdrada i niechęć załogi, ale nici do odkrycia spisku pochwycić nie było można.
Nazajutrz po bytności Kalińskiego, który wrażenie jakie uczynił potrafił odmalować i przedstawić w obozie, potężném; oblężeni ukazali się na murach bezsilni, potrwożeni, jakby już czekali rychło ich szwedzi zagarną.
Rano wcisnęła się do klasztoru Konstancja, i z niezwykłym pośpiechem krocząc, naprzód poszła do kaplicy na primarją, potem pod Hanny okienko. Tu próżno wyjścia dziewczęcia czekała: Lassota był chory, Hanna wybiedz nie mogła. Jakby sobie cóś nagle przypomniała, ucałowawszy mur, zerwała się staruszka i popędziła w dziedziniec. Widocznie szukała tu kogoś; wtém znany głos przeora i biała jego suknia zwróciła ją ku niemu, pośpieszyła naprzeciw Kordeckiego, ze smutną twarzą idącego od kościoła na mury.
— Ojcze, zawołała zadyszana, całując habit jego, czy pozwolicie biédnéj grzesznicy powiedzieć sobie słowo?
— Mów, dziécko moje, cóż ci to potrzeba?
— Mnie, nic, ale mam cóś ważnego do powiedzenia waszéj przewielebności, — odpowiedziała Konstancja, — tylko nie tu... nie trzeba żeby nas słyszano.
— Wszak nikt nas nie słucha.
— O! mury uszy mają, gdy idzie o życie i losy ludzkie.
Przeor wyszedł z nią na środek dziedzińca, gdzie nikt rozmowy posłyszeć nie mógł, a stara poczęła ostróżnie i cicho:
— O tém miałam xiędzu przeorowi powiedzieć, że się w twierdzy knuje zdrada.
— Jakże ty o tém wiesz? zapytał niewzruszony Kordecki.
— Ja nocuję w fórcie za murami, a w nocy słyszę jak się któś podkrada i rozmawia tu, tylko z kim dójść nie mogłam.
— Jak ci się zdaje, któż to być może...?
— Zdaje mi się, że szwargoczą po niemiecku — ale trudno ich było zrozumieć i podchwycić — To pewna, że znoszą się szwedzi z załogą, jak Bóg Bogiem prawda, niech xiądz przeor ratuje i radzi.
— Nie wieleżeś mnie nauczyła, rzekł Kordecki, i ja sam czegoś się domniemywałem; ale gdzież te rozmowy? w którém miejscu?
— Różnie, najczęściéj od wschodnio-południowéj strony, mój ojcze...
— A! a! Wachler! szepnął przeor do siebie, dawno mi ten niemiec podejrzany. — Bóg ci zapłać stara, poczciwa sługo Matki Boskiéj, — idź, a nie mów nikomu... Pan Bóg ci nagrodzi twoją pracę.
To mówiąc, przeor żywiéj pośpieszył na mury, wszedł na nie i prosto dążył do Czarnieckiego, który z obuszkiem latał i ludzi opieszałych do dział spędzał i do strzelnic; a już mu się i ofukiwali niektórzy i niesłuchało wielu, jakby rozkazów nie rozumieli. Czarniecki był w gniewie i furji, biegał od jednego do drugiego, posyłał ślachtę, a leniwszym się nawet po uszach dostawało. Kordecki odwołał go na stronę.
— Panie Pietrze, rzekł, chodźcie-no z Zamojskim na radę do mnie, chwili niéma do stracenia, zdrada się knuje, potrzeba o sobie myśleć.
Czarniecki aż się za głowę pochwycił, ale pomiarkował, że ten ruch zdradzić go może, i udał że czapki poprawia, ramionami rzucił, a choć stary, biegiem pośpieszył po pana Miecznika; słowo mu tylko szepnął w ucho i razem żywo zwrócili się do klasztoru. Po drodze ściągniono tych, którym więcéj wierzono, i już wchodzili w korytarze, gdy trąbka ozwała się u wrót piérwszych, zwiastując jakiegoś posłańca. Brat Paweł nadbiegł zdyszany i ucałował rękę przeora.
— A kto tam?
— Wczorajszy starosta, rzekł braciszek, co z nim robić? chce pomówić.
— Zobaczyć jak wczorajsze nasienie zeszło! rzekł Kordecki, no, przyjmiemy go w bramie, wpuszczaj bracie, i wstrzymaj w swojéj izbie.
To mówiąc puściwszy przodem fórtjana, poszli sami do bramy także, i zastali już w ciasnéj celce brata Pawła, Kalińskiego uśmiéchnionego, pełnego nadziei i zdającego wybierać z niemi do wnętrza klasztoru.
— Daruj panie, że cię tu tylko przyjmiemy, rzekł Kordecki, czas nasz, godziny policzone, obrona i nabożeństwo zabierają, nie możemy korzystać z miłéj jego prezencji. Co rozkażecie panie starosto?
— Nic, chciałem się tylko dowiedzieć póki pora jeszcze, czy nie mogę wam na co być przydatnym, ofiaruję się chętnie do pośredniczenia z Millerem.
— My jeszcze dzięki Bogu o tém nie myślemy, odpowiedział przeor.
— A! to bardzo winszuję, odparł starosta, — ale jeszcze raz pozwólcie sobie powiedzieć, źle radzicie, źle czynicie...
— Zostawcie nam z łaski swéj pieczę o sobie, — kwaśno a dumnie, rzekł Zamojski.
Stat pro ratione voluntas, podchwycił Kaliński odprawiony z kwitkiem, jeśli tak gardzicie moją dobrą chęcią, nie będę więcéj natrętnym.
I zniechęcony odwrócił się szybko, myśląc, że go wstrzymają, gdy ich tak zastraszy, ale nikt o tém nie myślał, i Kaliński wyszedł tak żywo z bramy, że jeszcze brat Paweł nie pośpiał zaryglować za nim, a już mu odryglowywać było potrzeba.
— A teraz do klasztoru, — zawołał przeor, — kto ma Boga i wiarę w sercu, radźcie i pomożcie.
W milczeniu przeszli dziedziniec i zgromadzili się wszyscy w celi przeora; tu już niespokojni otoczyli go kołem. Postawiono u drzwi Rudnickiego professa, aby pilnował i nikogo nie wpuszczał bez oznajmienia, a przeor tak począł:
Periculum in mora, zdradę mamy w klasztorze dojrzewającą; choć nie wiém spełna kto, co i jak, ale Bóg dopomoże i dowiemy się z Jego łaski reszty. Nieprzyjaciel ma związki z naszemi, nocne schadzki i zmowy pod murami, — trzeba to przerwać, ukarać.... Powiedźcie naprzód, nie podejrzewacie kogo?
— Wszystkich, — rzekł gorączka Czarniecki, — a zwłaszcza niemców szołdrów. — Już ja to widzę jasno, że jakieś licho się plecie, bo ani posłuszeństwa, ani ochoty, jak uciął od dni kilku.
— I ja postrzegam toż samo, — rzekł Zamojski, — lecz nikogo mianować nie mogę i nieumiem, niemal wszyscy z załogi muszą być w spisku, od kilku dni nie wymodlić, nie wybić, nie wyłajać posłuszeństwa. Jak z kamienia idzie, — ruszają się niechętnie, servum pecus, serca gdzieindziéj, strzelają miękko, a ledwie z oka spuściwszy, już w podwórcu rady, szepty i jakieś konszachty.
— Jawno tedy że zdrada jest, — rzekł przeor, — i wola Boża, może niesprawiedliwy jestem, ale mi cóś mówi, że Wachler puszkarz jéj sprawcą i głową.
Na te słowa wszyscy jakby nagle światłem olśnieni, zawołali:
— Niechybnie on.
— Widziałem go jak omamiał ludzi.
— Po nocach się włóczy i szepcze.
— Zewsząd do niego chodzą...
— Pozostaje nam sprawdzić to, i zapobiedz złemu, — kończył przeor.
— Zawołać go tu, — rzekł Zamojski, — zlęknie się.
— Taka była i myśl moja piérwsza, — odparł Kordecki, — zasiądźcie wszyscy... pójdą po niego.
I wnet Rudnicki wysłał braciszka po niemca, którego pozorem odebrania płacy, zwabić miano.
Niespokój tymczasem wielki opanował przytomnych, twarze były zmienione, przestrach każdemu czuć się dawał, bo niebezpieczeństwo tajemniczością swą olbrzymiało w ich oczach; krzyki na murach zdawały się oznajmywać nieprzyjaciela, huk kul, wyrwanie miną wyłomu; Przeor tylko zatopiony w myślach siedział milczący.
W tém drzwi się otworzyły szeroko i wpuszczono Wachlera. Na widok siedzącéj dokoła stołu starszyzny i przeora, którzy jakby go sądzić mieli, wszyscy surowemi twarzami zaraz się obrócili do niego, niemiec zbladł jak chusta, zabełkotał niezrozumiale i chciał się nazad cofnąć za drzwi, jakby mu przyszła myśl ucieczki. Pomiarkował jednak, że wydałby się tém jedném, i nadrabiając odwagą postąpił krok, ale wejrzenie Kordeckiego, który z niego oka nie spuszczał i wzrok badający w nim topił, zmięszało go znowu, głowę pochylił, chciał się zawrócić, sam nie wiedział co robił.
Głuche milczenie panowało w celi, wszyscy za przeorem wzrokiem go ścigali; pod wejrzeniami temi jak pod strzałami, coraz bardziéj tracąc przytomność, zdrajca gwałtownie do drzwi się rzucił, złorzecząc.
— Wachler! — zawołał łagodnie przeor, — odpowiadaj na zapytanie.
— Co — na co? — na co ja mam odpowiadać? bełkotał niezrozumiale puszkarz.
— Z kim, kiedy i jak ułożyłeś się o zdradę i poddanie Częstochowéj?
Na te słowa, rzekłbyś że piorun uderzył w niemca, wryty, osłupiały, zdrętwiał. Pan Czarniecki przyskoczył ku niemu.
— Tak jest, szołdro jakiś! wszystko wiadomo! nie myśl mi się zapierać, a chcesz-li życie unieść całe, mów mi tu zaraz prawdę; nie, to zaraz na gotową szubienicę!
Wachler padł na kolana i ręce złożył drżący, nim usta otworzył, już uznał się winnym. Pozostało go wybadać...
Przeor za ten cud dzięki Bogu składał.
Krzysztoporski posunął się ku niemu groźny, surowy, spełniając urząd indagatora, wziął kartę ze stołu i udawał że z niéj czyta.
— Mów, rzekł, jacy są spólnicy twojéj zbrodni?
— Ja... darujcie.... ja nic nie wiém.... ja... Nathan...
I jąkając się, przerywając co chwila łzami, składając ręce, w obawie śmierci, którą uważał za niechybną, Wachler opowiedział, jak go skusił Nathan, jakie z sobą mieli zmowy, i że już stanął układ o otworzenie fórty i wpuszczenie nocą szwedów.
Wszyscy zadrżeli.
Spisek jak zaraza niewidocznie się rozchodząca i szerząca dotknieniem, oddechem, spójrzeniem niemal, jak posłaniec strachu, przez czas krótki rozpostarł się ogromnie. Cała niemal załoga cudzoziemska, wszyscy najemnicy, kilku nawet ślachty należeli do niego. Wejhard uwiadomiony o liczbie, umawiał się, rachował na nich.
Niewysłowionym strachem, to cudowne odkrycie, mającéj już wybuchnąć zmowy, przejęło wszystkich, jeden Kordecki pozostał niewzruszony, odnosząc to, jak wszystko, do Boga. Wyprowadzono Wachlera pod strażą i osadzono tymczasowo w celi pustéj, na jego miejscu innego do dział wyznaczywszy.
Zamojski, Czarniecki, Krzysztoporski, kilku innych świeckich i xięży, pozostali radzić, co czynić pozostawało.
Czarniecki przebaczyć nie chciał.
— Niemca, ojcze przeorze dobrodzieju, rzekł żwawo, na minach koło baszty powiesić, niech dynda ad salutarem exemplum, od tego nie odstępuję, potrzebne to dla postrachu...
Wszyscy poszli za jego zdaniem, oprócz Kordeckiego.
— Dość będzie go wygnać z fortecy, rzekł, a z nim i głównych spólników jego...
— I samym się pozostać? spytał Zamojski, — to być nie może.
— Gdy tylko przewódzcę ukarzemy, reszta, — pochwycił Czarniecki, — kajać się musi, aby tylko niemca powiesić, rogo et obsecro. Reszty tych trutniów z oka nie spuścim i pilnować będziemy.
— Niechętnym zresztą, — rzekł Krzysztoporski, — podwoić płacę, zachęcić ich nagrodą, a strzedz ciągle, my i xięża nieodstępnie będziemy przy działach i na murach, dniem i nocą. Wszystkie stanowiska obsadzone być mogą przez pół ślachtą i xiężmi co młodszemi i silniejszemi; na nikogo się nie spuszczać i nikomu nie ufać... oto moja rada.
— I na nowo wziąć przysięgę z załogi, że do ostatniéj kropli krwi bronić się będą, — zawołał Zamojski.
— Ale co z niemcem zrobić?
— Puścić go i wypędzić, — rzekł przeor.
— Jak to? żeby o stanie fortecy, murów, o duchu załogi i o wszystkich okolicznościach, tyczących się nas, dał nieprzyjacielowi wiadomość? to być nie może!
— Puścić! powtórzył Kordecki, wiedzą oni i bez niego jak się mamy; wieszać go nie pozwolę, dość i tak ludu ginie, zostawmy go zgryzotom sumienia i oddajmy szwedowi, którego pokochał...
Magnanimitas piękna ale zbyteczna, — odezwał się Czarniecki — gdyby tak na mnie, dyndałby szołdra na murach, spólników bym przećwiczył co dziesiątego i takby służyli aż miło.
— Ale pamiętaj panie Piętrze, żeśmy nie żołnierze a xięża, karać nie nasza rzecz; niech truteń idzie precz z ula, dość dla niego kary. Co się tycze załogi, dobra była rada P. Zamojskiego; przebaczyć musim i pilnować będziem. Każcie proszę zwołać wszystkich w podwórze, trzeba się z niemi rozmówić.
Już po twierdzy, gdy postrzeżono długą nieobecność Wachlera, wezwanego do klasztoru, trwoga szerzyć się zaczynała; spiskowi domyślali się o odkryciu występku i obawiali kary. Przeczuwając coś, biegali przerażeni, niepewni co z sobą czynić mieli, ale ich z oka nie spuszczano. Gdy posłyszano rozkaz żeby się wszystek lud zgromadził w podwórzu, pobladły twarze winnych i zabiły serca. Kilku chcieli uciekać fórtką, dwóch poczęli się już spuszczać z murów; reszta objęta, posłuszną być musiała i szła jak na ścięcie.
W towarzystwie kilku xięży i dowódzców przeor z krzyżem w ręku, wyszedł do zgromadzonych, spójrzał po twarzach zlękłych żołdaków i tak się odezwał:
— Uknuto zdradę, ale Bóg ją odkrył, wiémy kto do spisku należał, bo przewódzca jego schwytany, jest w ręku naszym. Niech Bóg ukarze lub przebaczy tym, którzy przeciwko niemu, przeciw przysiędze swojéj i sumieniu postąpili, my obłąkanych sumieniu własnemu zostawujemy. Słuchajcie i korzcie się dzieci moje! Głowa téj niepoczciwéj zdrady przeciwko miejscu świętemu odepchniętą zostanie i wyłączoną z pomiędzy nas; wy macie czas upamiętać się i nagrodzić gorliwością złe, któreście uczynić zamierzali. Nieszczęsna bojaźń oślepiła was; myślicież że wpuszczając tu szweda, bylibyście osłonili się od mordu, współbraci tylko na rzeź i okup swój wydając? Nie — padlibyście razem z niemi. Ale Bóg nie chciał zguby wszystkich, bo opieka Jego wyraźna czuwa nad nami.
Czarniecki nie mogąc wytrwać, przerwał:
— Słowem xiądz przeor przebacza na ten raz niepoczciwość waszą, ale na znak najmniejszéj złéj woli, na najlżejsze podejrzenie, żołnierskiém i szlacheckiém słowem upewniam, że zdrajcom przepuszczono nie będzie, i powieszać ich każem. A zatém posłuszeństwo na dal.
— Rozporządźcie według myśli waszéj, — odezwał się Kordecki do Zamojskiego i p. Piotra, — potrzeba podejrzanych oddać pod dozór najmocniejszy.
— Przeliczyć piechotę, — rzekł Zamojski żywo, — rozdzielemy ją na oddziały, do każdego stanowiska dziesięciu ślachty i dziesięciu zakonników dodamy dla pilności...
— Płacę waszą, — dodał Kordecki, — powiększam we dwójnasób i dziś ją z góry wypłacić polecę; ale mi złożycie przysięgę, że do ostatniéj kropli krwi bronić będziecie tego przytułku Matki Bożéj, gdzie się schronił ostatek wiary przed napaścią heretyków. Idźcie Boga prosić o przebaczenie, za mną, do kościoła!
To mówiąc zwrócił się ku murom wiodąc tłum za sobą milczący, na którego twarzach różne i dziwne malowały się uczucia. Przebaczenie to, gorzéj kary zgromiło i upokorzyło; wstyd i gniew na tych co przywiedli do zdrady, przejęły obłąkanych; jęli się żywo tłumaczyć i uniewinniać, jedni na drugich składając winę, wszyscy na Wachlera, otoczyli przeora i gwarnie poprzysięgali wierność i posłuszeństwo.
— Myśmy niewinni! ojcze! to niemiec! wciągnęli nas, zdurzyli!
— Ja nie należałem, mówił inny.
— Jam do końca ich gromił...
— Ja chciałem nawet donieść, ojcze przełożony...
— Co było, stało się, opłakiwać potrzeba, że i tu w téj gromadce musiała być zdrada. Do kościoła, twarzą przed ołtarzem Matki Boskiéj padnijcie, ją o przebaczenie proście, boście ją obrazili, módlcie się, żałujcie i poprawcie.
To mówiąc prowadził ich przed ołtarz, i wszystek ten tłum wylękły i niespokojny ukląkł pokornie, nową zagrzany gorliwością, pragnąc co rychléj zmazać występek swój męztwem i pracą.
Dwóch xięży wyznaczono do odebrania nowéj przysięgi po nabożeństwie. Kordecki tymczasem kazał dzwonić do definitorium i wszystkim tu zebrać się zakonnikom.
— Ojcowie, rzekł do zgromadzonych, w wielkich razach, wielkich należy użyć środków; nie dosyć pracowaliśmy jeszcze; Matka Boża chce z nas mieć stróżów pilniejszych i prawdziwych żołnierzy. Zdrada uknuta groziła nam przed godziną, wydaniem w ręce nieprzyjaciela na rzeź i rabunek; Opatrzność ją wskazała i wyrwała jéj żądło, umiejmy się na przyszłość od niebezpieczeństw podobnych obwarować. Czterdziestu z nas silniejszych i młodszych na cztéry stanowiska rozdzielić się musi, by z oka już nie spuszczać puszkarzy i załogi. Starsi tylko odtąd, których wiek uwalnia, zostaną obowiązani do chóru północnego, młódsi miewając się, na dzienne i nocne modlitwy, wedle reguły naszéj pilnować ich będą... Nie wzdragajmy się pracy na chwałę Bożą, nie skarżmy się i nie frasujmy. W téj chwili oczy kraju całego zwrócone są na Jasną-Górę, myśmy od Boga wyznaczonym przykładem, myśmy szkopułem o który się rozbije moc szweda...
Wszyscy skłonili głowy, nikt od rozporządzeń nie śmiał się wymawiać.
— Działa i zapasy powierzam w dozór ojcu Piotrowi (Lassocie). Nie chciałeś wojny, ale ją znosisz mężném sercem, pracując gorliwie; oddaję ci co mamy w téj chwili najdroższego, bo narzędzie naszéj obrony.... Wy starsi, ojcowie Ignacy i Kazimierzu, do gaszenia ogniów z ludźmi przeznaczeni jesteście, bo wam ciężkoby było do boju, a i tu pilność konieczna, a saméj czeladzi zaufać już nie można. O. Marcelli (Dobrosz) z ojcem Małachowskim wezmą na się ogólny dozór murów i stanowisk, inspekcją całéj twierdzy. Dotąd zbytecznie ufaliśmy szczęściu i opiece Matki Bożéj, któréj nowy dowód dziś mamy, ale przy ufności należy też z nas każdemu, siebie nie szczędząc, pracować z ludem.
— Ojcowie, bracia! zawołał w ostatku Kordecki — na macierzyński żywot Najświętszéj Maryi Panny, który nosił Zbawiciela świata, na mękę Syna Bożego i cierniową Jego koronę, na zbawienie wasze, na życie przyszłe, zaklinam was, proszę, błagam, nie upadajcie na duchu. Wielki i potężny Pan Zastępów, ufajmy Mu! myśmy wśród téj nieszczęśliwéj krainy przykładem, otuchą dla tych co jeszcze w zginienie ostatnie nie wierzą i zmartwychwstania oczekują! Kto wié, czy w téj garści mnichów bezsilnych, nie spoczywają losy Rzeczypospolitéj, czy my nie jesteśmy punktem od którego zmieni się szczęście nieprzyjaciół naszych... Nie opuszczajmy sprawy, którą przysięgliśmy bronić; ze strachu, z braku wiary, dla mizernego spokoju doczesnego... a wielkie będzie dzieło wasze... Kto się nie czuje na siłach, bracia mili, niech powié, niech się usunie; pożałuję go jako obłąkanego brata, ale mu przebaczę; nam potrzeba mężnych i wytrwałych...
Na to wezwanie nikt nie odpowiedział, owszem wszyscy niemal wołali —
— Co każesz spełnim ochotnie, życie nasze w ręku Boga.
— Praca nie oderwie nas od modlitwy, bo dusza zakonnika zawsze się modlić powinna i może. — Za mną więc, kto siły w sobie czuje, za mną bracia...
I wyszli processjonalnie po dwóch, a Kordecki powiódł ich wprost na mury, ochoczy, rozjaśniony, promieniejący nową odwagą, którą wszystkich natchnąć umiał.
Zastali całą ślachtę zgromadzoną w podwórcu i oczekującą na nowe rozporządzenia, słuch o zdradzie już się był rozszedł wszędzie i wzbudził przerażenie największe: kobiéty, starcy, dzieci, kto tylko schronił się do Częstochowéj, wysypali się wszyscy w dziedzińce i ze łzami otoczyli przeora, jak tylko go postrzegli.
— Ojcze! nie opuszczaj nas, nie oddawaj w ręce nieprzyjaciół, zdrada! nieszczęście!
— Co się stało? wołali inni, gdzie zdrada, wskażcie nam winnych!
— Nic, nic, dzieci moje, bądźcie spokojni, i wracajcie do swoich zatrudnień; kto dźwignie broń, kto użytecznym być może, na mury z nami, reszta módlcie się i siedźcie — waszym orężem modlitwa. Nie obawiajcie się, Bóg łaskaw!
— A! zmiłujcie się, — zawołała jedna z niewiast całując rękę przeora, — nie pozwalajcie oddawać nas szwedowi...
— Nie! nie! będziemy się bronić do upadłego, odparł Kordecki, nic wam nie grozi, rozchodźcie się i nie trwóżcie, a kto pomódz może, niech rąk nie żałuje... Wy panowie bracia, obrócił się do ślachty, wraz z nami na stanowiska; złożyliście w murach twierdzy coście mieli najdroższego, żony i dzieci wasze; brońcież ich z nami razem.
Tu jął wyznaczać dowódzców, a każda kupka ślachty i zakonników, poszła strzedz swéj dzielnicy na kortynie. Pan Zygmunt Moszyński z ojcem Hilarym Sławoszewskim stać mieli od wschodo-północy u téj baszty, któréj Wachler pilnował wprzódy; od zachodu polecono straż Mikołajowi Krzysztoporskiemu i ojcu Ignacemu Mieleckiemu, mnichowi-żołnierzowi, który jeszcze dawnego nie zabył rzemiosła; od wschodo-południa był pan Piotr Czarniecki i xiadz Adam Stypulski, od zachodo-południa Jan Skórzewski i ojciec Daniel Rychtalski.
Pobłogosławieni przez przeora rozeszli się wszyscy z nową gorliwością do pracy. X. Piotr Lassota mający prochy i działa w dozorze, był także nowym stróżem ogniów na murach i wieży. Panu miecznikowi Zamojskiemu z ojcem Ludwikiem Czarnieckim bratem pana Piotra, milczącym, ale zimno-wytrwałego charakteru mężem, zwierzchnia władza oddana została, nad którą kierunek przeorowi powierzali chętnie wszyscy, czując jego wyższość nad sobą.
Mury nowy całkiem przedstawiały widok, jak gdyby załoga świeża, lud krzepki i nieznużony jeszcze wszedł na nie, bo duch nowy ożywiał każdego, i wodzowie poczuli jednocząc się z nim, że znowu serca biły zgodnie i silnie; że załoga wróciła do spójnéj, potężnéj całości z niemi. Zwątpienie już na żadnéj nie ukazywało się twarzy; każdy patrzał skinienia, biegł, garnął się, leciał, starał pociągnąć za sobą drugich i okazać, że nic dla niego trudném nie będzie. Białe habity Paulinów poraz piérwszy, gęsto powiewały na murach i przy działach, i mężowie zakonni z różańcem w ręku, z krzyżami w dłoni, oparli się o oręż, czoło pobożne podnosząc przeciwko nieprzyjacielowi z zimną pogardą śmierci. To rozporządzenie przeora wielki zaraz i widoczny sprawiło skutek; bo dozór xięży i ślachty nieustanny, ogarnął duchem ufności i męztwa lud, który sam sobie zostawiony wątpił i trwożył się bez przyczyny.
Pod pilną pieczą starszych, pod okiem kapłanów, każdy dreszcz potajemny, każde słowo bojaźliwe, wnet uleczone być mogły i zdawało się, że nic nie potrafi pożyć, chrztem przebaczenia umocnionych żołnierzy. Ale słabe! słabe są serca ludzkie.





II.

Pozostało rozrządzić losem Wachlera, a spór był wielki między ślachtą i zakonnikami o niego. Przeor chciał go koniecznie wygnać, dowodząc szwedom, że jeden zdrajca nic dla nich nie znaczy, że gardzą podobnemi spiskami, i nie obawiają się nawet tego co o stanie twierdzy powiedzieć im może; Zamojski życzył go zatrzymać w więzieniu do końca oblężenia, a Czarniecki uparcie dopraszał się o powieszenie. Martwy ze strachu, gotował się na śmierć zdrajca i ochłonąwszy nieco z piérwszego odrętwienia, wpadał w złość, miotając się bezsilnym gniewem, rzucając do drzwi i okien, grożąc murom szwedami i pomstą Wejharda. Około południa otworzyły się drzwi i Wachler myślał, że go już powiodą na stracenie... upatrywał tylko kata! Ukazał mu się brat Paweł fórtjan, a za nim dwóch pachołków...
— Chodź! — zawołali na niemca.
Przelękły chwycił się za kraty okna i wrzeszczeć począł wzywając ratunku, tak że go oderwać musiano gwałtem i gwałtem pociągniono do bramy. Bronił się jeszcze w dziedzińcu, aż gdy ujrzał że go do wrót prowadzą, nieco ochłonął. Niepewien jednak jeszcze co z nim zrobią, aż do otwarcia fórty, ujrzawszy się swobodnym, bo go tylko pogardliwie wypchnięto za mury; wśród świstu kul, odzyskał przytomność i szybko uciekać zaczął ku obozowi szwedzkiemu.
Wejhard właśnie rozmawiał z Nathanem i budowali sobie łatwe zamki na lodzie, że jutro Częstochowę zdradą owładną, i hrabia już w myśli tryumfował nad Millerem, który go dotąd obwiniał o zwodne łudzenie fałszami i karmienie urojoną nadzieją, gdy niespodzianie ukazał się u drzwi namiotu wylękły, blady, odarty, zdyszany Wachler.
Nathan osłupiał z podziwienia.
— Co to się stało? — zawołał.
Wachler padł na ziemię znużony.
— Co to za człowiek? — spytał Wejhard.
— A! to nasz puszkarz z Jasnéj-Góry!
— Coż tu robi po dniu?
— Nierozumiem, dopytać się go potrzeba.
Ale długo słowa z niego dobyć nie było można; aż wreście bolejąc naprzód nad stratą manatków w twierdzy pozostałych, nad swojém nieszczęściem, klnąc Nathana i podmowę jego, począł gadać: ale mówił jakby sam do siebie nie zważając na Wejharda, a rozżalając się nad położeniem własném. Był to rodzaj obłąkania, ostatek strachu i obudzona żałość nad stratami, wyrażające się z całą siłą niepohamowanego egoizmu.
Wejhard porozumiawszy łatwo że zamiary jego na niczem spełzły, zasępił się, rzucił ramionami z gniewu i wszedł do głębi namiotu, zostawując Nathana ze zbiegiem. Ale wprędce powrócił nazad:
— Wstrzymać go tu, — rzekł do swoich ludzi — dać mu przytułek, człowiek ten zdać się nam może. —
Stał już koń osiodłany, skoczył nań hrabia i pośpieszył do Millera.
Miller był przy górnikach co minę kopali, potém ruszył objeżdżać Jasnę-Górę, po raz może dziesiąty, upatrując na murach gdzieby się łatwiéj wyłom dał zrobić, i w ten punkt chcąc wszystkie działa swoje skierować.
W piérwszéj chwili, przybywszy, lekce sobie ważył twierdzą i jéj obrońców, gniew też nim miotał gdy tyle czasu tracił na dobycie tego, jak go nazywał, kurnika; dziś już widząc że z ludem mężnym, z żołnierzem wprawnym i z mocnym dosyć zamkiem ma do czynienia, uważniéj działać poczynał. Wycieczka z Częstochowéj, nauczyła go, że nie z samemi mnichami prowadzi wojnę.
Zobaczywszy Wejharda podjeżdżającego, który mu zawsze krew psuł, odwrócił się z widoczną niechęcią. Hrabia miał dobrą minę, choć w sercu był zły i smutny, postanowił inaczéj rzecz malować niż była, i z Wachlera uczynić Millerowi rzecz wielką, a sobie zasługę.
Panując doskonale nad wyrazem twarzy, rozjaśnił ją i pozdrowił generała bardzo wesoło.
— A co? poddają się? — rzekł Miller szydząc.
— Poddadzą, — odparł Wejhard z uśmiechem tajemniczym.
— Jakoż są i znaki przepowiednie! strzelają!
— Są znaki i bardzo widoczne.
— Nie moglibyście wytłómaczyć mi jakie?
— Zdaje mi się że kiedy im najlepsi puszkarze uciekają z twierdzy... to coś znaczy.
— Gdzież? jacy? — odwrócił się szwed.
— Jednego już mamy.
— Gdzież jest?
— U mnie; zwabiłem go nadzieją dobréj zapłaty i mnisi już na téj baszcie (wskazał palcem) nie mają kogo przy działach postawić. Mniéj jednym umiejętnym człowiekiem i to wiele; a co lepiéj przynosi nam szczegółowe wiadomości o stanie ducha i murów: załoga niechętna, buntują się ludzie, mnisi tylko i ślachta za łeb ich trzymają; co chwila można się spodziewać że nam bramy otworzą.
Z niedowierzaniem słuchał generał opowiadania i głową kiwał.
— A jednak, — rzekł — od téj baszty opuszczonéj, dobrego ognia na nas dają!
— A! oczewiście, — odparł Wejhard — muszą się maskować i to już pewnie postawili co mieli najlepszego; ale zawsze odebraliśmy im prawą rękę, jest to cudzoziemiec. Polacy z szablą w ręku a w polu zuchy, ale u dział a w kąt zaparci na długo, nie wytrzymają, pośpią się zaraz lub pokłócą.
— No, i gdzież ten niemiec tak ważny? — spytał wódz.
— U mnie w namiocie.
— Na cożeście go sobie przywłaszczyli? — rzekł posępnie Miller — dawajcie nam go tutaj.
— Każę go odstawić do waszéj kwatery, panie Generale, teraz jeszcze nie przyszedł do siebie, bo uciekającego gonili podobno wystrzałami, i ledwie z życiem uszedł.
— Jakto? uciekł tak w biały dzień?
I pokiwał głową Miller z niedowierzaniem.
Wtém dwa białe habity zakonne ukazały się zdaleka od twierdzy, Wejhard piérwszy je spostrzegł, i korzystając z tego, odwróciwszy się zaraz jakby ich nie widział, mówił:
— To pewna że ta ucieczka dobrze nam wróży i niechybnie dziś parlamentarzy od nich mieć będziemy; twierdza się podda.
To rzekłszy wskoczył na bok w stronę przeciwną, a Miller nierychło potém postrzegł sam zbliżających się xięży.
— A! a! zgadł ten lis, jeśli ich nie widział — rzekł zacierając ręce; przecież może skończy się ten wstyd; rozrachujemy z papistami! Twarz mu się rozśmiała z radości.
— Boć wstyd, — szeptał sam do siebie, — tak długo tysiącom z kupką mnichów się targać.
I rozkazał Wejharda nazad przywołać, bo mnisi się zbliżali, chciał go mieć do pomocy; zsiadł sam z konia, rzucił się na podesłany dywdyk i czekał. Posłańcy już byli o kilka kroków. Ich postawy pokorne, twarze frasobliwe i blade, zdawały się dowodzić, że przyszli w istocie prosić a błagać przebaczenia.
Byli to xiądz Dobrosz i Stawiski.
Już samo ich ukazanie się usposabiało Millera do dobrego humoru, czas był piękny, a dotąd trwały mgły i słoty; generał zjadł smaczno śniadanie i jakoś mu się twarz śmiała. Ujrzawszy Paulinów powitał ich grzecznie łaciną, któréj trochę umiał.
— A co? dokuczyło wam, nie wasza rzecz — rzekł przeciwko zwyczajowi uprzejmie się kłaniając, — pomiarkowaliście się.
Mnisi pokornie powitanie mu oddali.
— Panie Generale, — rzekł xiądz Dobrosz — istotnie wojna nie nasze rzemiosło, radzibyśmy jéj co najprędzéj poprzestać, ale coż robić z musu.
— Poddajcież się! — zawołał Miller — nie ma na to innéj rady. Częstochowę mieć musiemy.
— Ale warunki? — spytał x. Dobrosz.
— No spiszcie mi swoje, a pogadamy, — dodał szwed — ja tymczasem moje przygotować każę. I nie obawiajcie się mnie jak wilka, bom ci to i ja człowiek, a niektórzy nawet mówią, że niezgorszy. —
To mówiąc skinął na pacholę swoje, żeby podał wina i prosił nawet ojców wypić za swoje zdrowie. Tak niezwykłe przyjęcie przejmowało ich zdziwieniem; nie wiedzieli że Miller mógł być tak uprzejmym i miłym.
Tymczasem zbliżył się i Wejhard nie bez wahania, i całkiem w innéj postaci, niżeli przed chwilą z Millerem rozmawiał; rzucił wejrzenie ostre i groźne na mnichów, ani ich pozdrawiając, ani się do nich odezwawszy. Ojciec Dobrosz skłonił mu się nizko, on pogardliwie odwrócił z pańską dumą.
— Prawdę mówiłeś, — rzekł Generał obracając się do niego — dobry z ciebie prorok hrabio, otoż i są. Wejhard milczał, wiedział on może lepiéj od Millera, że ci posłowie nowe zwłoki zwiastują, nowém są sidłem, obawiał się przytém by o Wachlerze całéj nie powiedzieli prawdy i dla tego starał się ich pozbyć co najprędzéj.
Miller jednak nie odstąpił od poczęstowania, usiłując okazać ludzkim, grzecznym, powolnym i skarbiąc, jak sądził, serca mnichów.
Odprawieni z tém aby punkta swoje przynieśli, wrócili niebawiąc do klasztoru. Przeor czekał na nich u fórty; sam bowiem wysłał ich, chcąc wygrać na czasie, postanowił zaś sił swych szczędząc, traktowaniem przeciągać o ile możności. Wejhard wiedział a raczéj domyślał się na czém to się skończy, ale mówić nie chciał uwodząc Millera rychłém poddaniem.
— A co? — spytał Kordecki powracających.
— Nowa całkiem rzeczy postać, — odparł śmiejąc się x. Dobrosz — jak my pokorni, tak on grzeczny; nie fukał, nie groził, nie bił, nie łajał, ale częstował, pił zdrowie nasze, kazał wychylać swoje, jakby chciał nas z sobą oswoić, ośmielić i zbliżyć do siebie. Ale na biedę téj słodyczy wierzyć trudno.
— No? a o Wachlerze?
— Cicho o nim, ani słowa.
— A Wejharda widzieliście?
— Posępny, groźny.
— Nie dziw, robota się, dzięki Bogu, nie udała. Coż wam powiedział Miller.
— Przynieście nam punkta swoje.
— Zapewne! — zaśmiał się Kordecki — a nużby się na nie zgodził, wpadlibyśmy w matnię. Nam tylko uciśnionym o godziny chodzi, które liczemy. Jutro więc posłać wypadnie znowu, prosząc by nam dał swoje warunki. Aby daléj, aby daléj, a Bóg na końcu okaże moc swoją.
To mówiąc weselszy poszedł z niemi do klasztoru. Ojciec Dobrosz nie znużony udał się zaraz na mury, towarzyszyć w dozorze panu Małachowskiemu, a xiądz Stawiski na wieczorne nabożeństwo do choru.





III.

W izdebce Lassoty cicho było i smutno; starzec wstrząśniony ucieczką z domu i doznanemi wrażeniami, codziennie przestraszany pogłoskami, które to poddanie się, to szturmy, to zdrady wróżyły, leżał niewstając z pościeli. Przy nim siedziała nieodstępnie Hanna, to go ciesząc, to z nim płacząc. Rzadko tylko biedne dziecko wybiegło z rana do kościoła, spiesząc z modlitwą by do dziada wrócić; a wieczorem, gdy czasem brat pana Jana, xiądz Piotr nadszedł na chwilę, wymykała się stanąć na progu sieni, odetchnąć świéżem powietrzem i podumać swobodniéj. Przy starcu i westchnąć się obawiała, aby go nie zastraszyć i nie przysporzyć mu boleści. Owszem zmyślała wesele, uśmiéchała się, poskakiwała, opowiadając mu baśni jak dziecięciu.
Wieczorem prawie codzień przychodziła też pod ścianę stara żebraczka, siadała i czekała na ukazanie się Hanny.
I dziewczę z nią, osamotnione oswoiło się prędko, a niemając nad nią nikogo, przywiązała do Kostuchy. Stara przynosiła jéj świeże wieści, które ubierała po swojemu, aby nie wystraszyć jéj zbytecznie i z dziennych wypadków pogadanki. Czasem rozpytywała Hannę o jéj życie, o dziada, o dom, a gdy dziewczę poczęło malować spokojne ubóstwo swoje, i dworek i ogródek i wiejskie życie jak wianek różany wonne, barwne i jak on z liścia, kwiata i ciernia złożone; to się starucha rozkwiliła nieraz i jakby ją to za serce chwytało, poczynała płakać i śmiać się na przemian, przysuwała nieznacznie do dziecka, czepiała się jéj sukienki, całowała po nogach; ów ułamek chleba od piérwszego wieczora z piersi jéj nie schodził, a jeszcze niczém za niego wywdzięczyć się nie mogła, i to ją bolało widać.
Ale czémże mogła wywdzięczyć się żebraczka. Chodziła, dumała — długo nadaremnie. Jednego dnia oddała dziecięciu medalik z Najświętszą Panną, po który aż do Częstochowéj, do miasteczka przez obóz szwedzki, wśród kul i żołnierstwa chodziła; teraz już niewiedziała co przynieść swéj Hannie. I wieczorem wkradła się biedna do szklarni klasztornéj, w któréj ojcowie hodowali trochę zieleni i kwiatów, dla przystrajania ołtarza na święta; narwała szybko w fartuch co jéj pod rękę wpadło, i z tą zdobyczą przybiegła żywo pod okienko.
Hanna była przy dziadzie, a niemając co, opowiadała mu o żebraczce, która tak dziwnie do niéj się przywiązała. Stary słuchał i zdawał się niespokojny; ta tak nagła, tak silna wdzięczność za chleba kawałek, zdawała mu się niezwyczajną; postanowił brata rozpytać o starą kobietę, którą wszyscy znali w Częstochowie, a Hanna poświadczała o tém, bo widziała jak ją każdy przechodzący witał.
Posłyszawszy szelest u okna, dziewczę wybiegło i w progu spotkało z kwiatami staruszkę.
— Naż ci moje dziecko drogie, — szybko odezwała się Konstancja, całując róg jéj sukienki, — schowaj, bo zdaje mi się, że xiądz Piotr idzie, a to kradzione...
Zawinęła się i wymknęła szybko, jakoż i xiądz Lassota wchodził na próg, zobaczył zaraz kwiatki u Hanny, i spytał ją, skąd ich dostała.
— A! to ta staruszka mi przyniosła, odpowiedziało zaskoczone dziecię.
I weszli razem do izdebki Jana.
— Właśnie o tę starą żebraczkę miałem się ciebie spytać bracie, — podnosząc się z łoża rzekł chory, — bo to cóś extraordynaryjnego, przywiązała się do Handzi, i codzień do niéj przychodzi; przyniosła jéj pozawczoraj medalik, dziś widzę kwiatki. Co to za kobiéta?
I stary mówiąc to, dźwigał się, a oczy mu jaśniały jakby ciekawością i przestrachem jakimś.
— Dawno ona tu w Częstochowie? dodał żywiéj.
— Doprawdy że niewiem, — odpowiedział xiądz Piotr — to tylko pewna że osobliwsze z nièj stworzenie, zdaje się że ma umysł cokolwiek pomięszany; jałmużny niebierze, lub rozdaje ją między ubogich, nocuje i teraz w fossie pod gołém niebem, a kule nam szwedzkie od murów odbite, zbiéra i przynosi codziennie. Czasem aż do zbytku wesoła, ale spokojne to pomięszanie, nikomu nieszkodzi; stara pobożna i stateczna, obawiać się jéj niema czego. Zowią ją tu sługą Matki Boskiéj, to i ona tak się najczęściéj tytułuje.
Lassota zamilkł i powoli upadł na łóżko; rozmowa w inny zeszła przedmiot: mówiono o oblężeniu, o zdradzie, o nowych przeora rozporządzeniach; a że to gorąco zajmowało wszystkich, zapomniano o staréj.
Izba, w któréj mieszkał Jan Lassota, szczególném trafu zrządzeniem wychodziła oknem i drzwiami ku téj części murów właśnie, na któréj Krzysztoporski z ojcem Mieleckim dozór mieli. Z blankowania łatwo było widzieć drzwi izdebki, kto do niéj wchodził lub wychodził, a Krzysztoporski często téż wpatrywał się w piękną Hannę, któréj twarzyczka zdawała się coraz to nowy budzić w nim niepokój, nową jakąś wywoływać zgryzotę. Patrzał na nię jakby mimowolnie, odwracał się, potęgą woli panując sobie, i znowu poglądał chciwie. Parę razy przemknęła mu się i stara Konstancja, na któréj z Handzią rozmowy i pieszczoty, ukrywszy się za węgieł bastjonu, z gniewem się wpatrywał. Wszyscy postrzegli po niejakim czasie odmianę w tym człowieku. Dumny, groźny, surowy i milczący zawsze, zdawał się teraz dwakroć jeszcze zajadlejszym do boju, szukał niebezpieczeństwa, narażał się na nie, a dniem i nocą pracując jakby się chciał złamać pracą, pokonać trudem, gdy inni spoczywali, chodził, sam pełniąc straże. I wśród głuchéj nocy, gdy po murach tylko wiatr jesienny szeleściał, gdy krzyki warty i chód jéj powolny uszu tylko dochodziły, stawał z założonemi rękoma naprzeciw okna Lassoty, w którem się zawsze przy chorym świeciło, zgrzytał zębami, nieraz pięść ścisnioną wyciągając ku niemu w ciemności.
Ojciec Mielecki wesół z natury i rubacha, wcale był nie rad towarzyszowi, z którym ani się rozmówić, ani pośmiać nie było można; ten ledwie słowo konieczne wybęknął, odwracał się zaraz i milczał. Ale cóż było robić? począł pracować nad udobruchaniem pana Krzysztoporskiego, choć mu szło jak z kamienia.
Żebraczka była przedmiotem szczególnéj baczności Krzysztoporskiego; poglądał na nią jak na niepokojącą zagadkę; spytał nawet parę razy xiędza Mieleckiego, który mu tyle powiedział co xiądz Lassota bratu; nic nie dowiedziawszy się z oka jéj jednak niespuszczał. Dziwił się, że ją tak puszczano samopas z klasztoru i do klasztoru swobodnie o każdéj godzinie, a gdy rozmawiała z Handzią nadstawiał i wytężał ucha, rzucając się niespokojnie. Szukał potém zręczności żeby się zbliżyć do téj tajemniczéj postaci, ale jak on jéj szukał, ona zdawała go unikać. Ledwie postrzegła zdaleka, wsuwała się to do kościoła, to do bramy, to do mieszkań spiesząc. Napróżno usiłował się z nią spotkać; zawsze mu się wyślizgiwała.
Nareście dnia tego, gdy rzuciwszy kwiatki odbiegła szybko uchodząc od xiędza Lassoty, Krzysztoporski zaparł jéj drogę i wpatrując się chmurném okiem w odartą żebraczkę, zawołał grzmiąco:
— Stój! dokąd?
— To ja! — drżącym głosem w początku odpowiedziała schwytana, lecz jakby przypomniała sobie zaraz swoją wesołość zwykłą, dodała raźniéj: — sługa Matki Boskiéj, stara żebraczka, czego pan odemnie chcesz? kule już pooddawałam...
— Dokądże się tak po złodziejsku wymykasz? spytał okiem ją mierząc Krzysztoporski, ona tym czasem wstrząsnieniem głowy, chustę sobie na oczy zarzuciła, żeby jéj w twarz niemógł spójrzeć.
— E! puść-że bo panie, niemam czasu — idę do kościoła!
Ślachcic ciągle się wpatrywał, ale gdy miał w oczy zajrzeć, wyrwała się od niego wołając:
— Cóż to? czy już w Częstochowie sługi Matki Boskiéj nie znają? czy co? Co to ja szwed przebrany! Nie kochanku — dodała z przymuszonym śmiechem, nie jestem szwedem, ani heretykiem.
Ojciec Mielecki, który z murów patrzał nato, zawołał w téj chwili.
— E! panie Krzysztoporski, co tam się darmo frasujecie! To nasza żebraczka, dajcie jéj pokój, to Konstancja!
Na to imie, Krzysztoporski szybko zdarł jéj chustę z twarzy, a stara wyszczerzając żółte zęby i nagle udając wesołość szaloną, krzyknęła ze śmiechem trupiéj głowy.
— A co? buziaczka mego chciałeś zobaczyć? piękny? nieprawda? cha! cha! wstydziłbyś się, stary szpaku, panienki po ulicach zaczepiać!
— To ona! to ona! odezwał się, gwałtownie odskakując z poruszeniem wstrętu i podziwienia, ślachcic.
— A ha! dopieroś poznał sługę Matki Boskiéj, dopieroś się przekonał. Cha! cha! prawda że ładna? kochanku — piękniejsze w trumnie gniją!
Zawróciła się i podrygując a skacząc odeszła.
— Cóżeście wy od niéj chcieli, zapytał ojciec Mielecki, to nasza dobrodziejka; kule nam nosi, szpieguje, szwedów tropi, a wczoraj Olkuskich górników tak nastraszyła, wyszedłszy nocą z klasztoru do nich z kazaniem, że rzuciwszy młoty, choć się szweda bali, jeszcze gorzéj zlękli się staréj i pouciekali przebojem.
Ale mnich-wojak niedopytał słowa od Krzysztoporskiego, ślachcic wszedł na mur milczący i zamyślony, sparł się na strzelnicy, okiem zbłąkanem rzucając na daleki kraj. Paulin widział, że cóś dziwnego działo się w duszy tego człowieka, i odstąpił. Chwila tak upłynęła, aż zbudzony Krzysztoporski chwycił stempel i począł sam działo czyścić; zrzucił z siebie zbroję, zrzucił suknię, zdjął hełm, odpasał miecz, rozdział się do koszuli, jakby mu wewnątrz ogień jaki dojmował i nużąc się do bezsilności, całą noc przetrwał w stanie jakiegoś obłąkania i szału, który nim konwulsyjnie miotał.
Niemogąc pojąć co mu się stało, xiądz Ignacy ruszył ramionami, i począł się modlić.
— Ani chybi, rzekł w sobie, obłąkanie być musi dla niektórych zaraźliwe, jeno nanią popatrzał, jakby go szatan opętał. Jeśli tak długo potrwa, żeby tylko nie potrzeba było exorcyzmu. Bo uważam że się i nie modli nigdy, i na zbroi ani krzyża, ani obrazka, ani różańca. Zła sprawa.... muszę na niego pilnie baczyć; żołnierz dobry, ale cóś mu jest. Czy go tam co tak gryzie wewnątrz, jakiś robak?... I milczy ani słowa z niego dobyć, ani się kiedy rozmarszczy.
To powiedziawszy xiądz Mielecki, głową pokiwał, sparł się na działo i różaniec rozpuściwszy, mówił pacierz na intencją towarzysza.





IV.

Noc była, a noc jesienna, nie uśmiechająca się ziemi słodkim spoczynkiem; nie kołysząca pieśnią roskoszną i wonią rozkwitłego świata, dzieci Bożych; nie gwiaździsta a oczów tysiącem czuwająca nad czarną ziemicą, ale chmurna, czarna, straszna, co to jak zajrzysz przepaściste ciemności; a na tle głuchego milczenia wrą wichry, jakby szatany w powietrzu pasowały się z sobą o jakieś nieszczęśliwe dusze... I słychać jakby jęki, jakby śmiechy, i stękanie i westchnienia, i kwilenie dzieci i groźne huki ze świata tajemnic...
Trzeba wielkiego hartu duszy i ciała, żeby na nas pora taka nie czyniła wrażenia; nawet w ciepłéj izbie, u jasnego komina, cóś tęsknego uciska serce; cóż dopiero pod gołém niebem, na powietrzu, gdzie każde wichru szarpnięcie, każdy głos burzy w piersi się odbija, gdy tajemnicze głosy stworzenia łapie ucho, a każdy jęk niebios w rozdrażnionéj odzywa się duszy.
Przy baszcie swéj siedział xiądz Mielecki, z żołnierza zakonnik, z zakonnika żołnierz znowu, Krzysztoporski się przechadzał; pierwszy powolnie spuszczał paciórkę po paciórce różańca, a z niemi modlitwy swoje do skarbnicy niebieskiéj, drugi biegał, rozdziawszy się w pół nagi z piersią odsłonioną, miotał po murach i stękał.
Przed niemi do koła czarno było, jakby kirem oblókł się świat cały, straże tylko porozpalały ognie, przy szwedzkim obozie daleko; a na wieży płonął jak zawsze, wyzywający napróżno odsieczy kaganiec, na murach gdzieniedzie gorzały wartując latarnie, a z kaplicy koło Janitorium blady połysk lampy gorejącéj wiecznie przy obrazie, przez okno mdłym się wybijał promykiem, mrugając, rozpalając się i przygasając, jakby chciał skonać, a niemógł. Te błyski wśród ciemności, zdawały się zawieszone w powietrzu, nierozeznawałeś ziemi od niebios i twierdza, rzekłbyś, wisiała z niemi w czarnych obłokach.
Straże ponuro, posępnie, smutne odzywały się z hasłem pobożném; jedne wołały:
— Ratuj Maryjo — drugie im odpowiadały pobożném: memento mori: pamiętaj na śmierć... I jakby klasztor był ogromnym katafalkiem, a wszyscy stali u łoża konającego, lub nad trumną zmarłego, tak było smutno i straszno.
Xiądz Mielecki modlił się, modlił, z pod oka coraz spójrzał na towarzysza, a Boga prosił żeby go uspokoił. Bo tam w téj nagiéj i niemającéj chłodu piersi, widocznie ogień jakiś gorzał namiętny, choć głowę już przypruszyła siwizna.
Ta namiętność tak gwałtowna, zagadką była dla xiędza Mieleckiego.
Skończywszy modlitwy, niewytrwał stary żołnierz, rozpoczął rozmowę westchnieniem naprzód, którego nieusłyszał Krzysztoporski. Zakaszlał zakonnik, i drugi raz westchnął głosniéj; i tego nieuważał ciągle przechadzką zajęty ślachcic; jaż nareszcie ojciec Ignacy powstał i kaptur zasuwając na głowę, okrytą czapeczką, odezwał się:
— Starość nie radość, panie Mikołaju, nieotulałby się człowiek tak za młodu, gdy za ś. p. Zygmunta III, szliśmy pod Smoleńsk.
— Byłeś ojcze pod Smoleńskiem?
— A jakże, byłem, i jeszcze noszę pamiątkę bojarzyna co mnie skubnął przez głowę, a com mu z nasypką oddał; — no! a ktoby to powiedział że się z szablą uwijało niezgorzéj! teraz tylko z różańcem. Ależ to wam nie zimno?
Uśmiechnął się Krzysztoporski.
— Myślicie? mnie gorąco.
— To chyba choroba, bo na dworze wiatr ostry; mam pod habitem kożuszynę, a czuję go dobrze.
— A ja wcale nic.
— Cóż to wam panie Mikołaju?
Krzysztoporski zwrócił oczy na światełko z izdebki Lassoty, wlepił je i westchnąwszy poszedł daléj, ale wróciwszy do miejsca, stanął.
— Wiecie, ojcze Ignacy, — rzekł, że mi w życiu dwa razy tylko było zimno.
— No, i kiedyż to? rad rozmowie spytał Mielecki.
— Tobie ojcze toby się to mówić niepowinno, — z gorzkim śmiechem, rzekł ślachcic.
— A dla czegoż?
— Tyś mnich, a ja dziś jeszcze, ot jak widzicie mnie starym...
Niedokończył.
— Mnich, zachciałeś waść; alboż to mnich na spowiedzi wszystkiego nie słucha.
— Ależ bo ja się nie myślę spowiadać! — odfuknął Krzysztoporski.
— I to źle, boby ci to niezaszkodziło, widzi mi się...
— Nie, nie, jeszcze na spowiedź moją nie czas.
— Tak! a potém być może już nie czas!
— Mniejsza o to, mruknął ślachcic — Bóg lepszy od ludzi.
Xiądz Mielecki zamilkł, a Krzysztoporski zaraz dodał jakby potrzebując wywnętrzenia.
— No, chcesz jegomość wiedzieć kiedy mi w życiu było zimno, to powiem.
— Jak się wam podoba.
— Otoż raz, kiedym się ożenił, — rzekł Krzysztoporski, a drugi raz gdy mi żonę odbierano.
— Jak to? odbierano? zapytał xiądz.
— A tak odbierano i odebrano! — odpowiedział stary... bo poszła odemnie w świat...
Xiądz znowu zmilczał, ale pan Mikołaj już miał gwałtowną chętkę do kończenia reszty i zawołał: — No, wywołałeś biedę xięże, to słuchajże i reszty.
— Byleście co nic potém mi nie gadali, bo to, jakem powiedział, słucha się, ale tylko na spowiedzi.
— E! jużciż pleść nie będę! choć to o kobiecie mowa, ależ nie już i słuchać wam nie można, że się kochało? a kochałem xiężuniu, kobietę stworzoną na męki ludzkie, na potępienie i desperacyę. Szatan to był i anioł w jedném ciele.
— Tylko, mój panie Mikołaju, — przerwał ojciec Ignacy, — ani szatanów, ani aniołów do tego nie kładźcie, non misceantur sacra profanis. — Co to kobiécie do anioła!
— No! a jednak to tak było, inaczéj powiedzieć nie można, — żywo dodał Krzysztoporski; — bo i zła i dobra, i twoja i nie twoja: dziś cię kocha, że życie zdaje się dałaby za ciebie, jutro, patrz, przysunął się nowy gaszek, uśmiecha się nowemu, oczyma go kole, aż z niego wysączy szał, pasją,.. Dziś twoja do łez, jutro z ciebie szydzi do śmiechu, i kat jéj mógł zrozumieć!
— No, to ją tam porzucić było, pókiś się nie ożenił!
— A tak! porzucić! gdybyż to można! dałby człek życia kawał żeby się odczepić! Ale cię wiązała jak łańcuchem, i płakał człowiek i wstydał się i powracał. Dziś już lat temu wiele dziesiątków ubiegło, wspomnę a jeszcze goreję, i gniew a zazdrość mnie pali.
— Przeżegnajcie się krzyżem świętym, — rzekł ojciec Mielecki, to wyraźnie opętanie.
— Dobrzeście powiedzieli, było to w istocie opętanie: człek się nieposiadał, moc jakaś władła nim i pętała go.
— Byłoż się modlić i odżegnać.
Bóg i modlitwie odmawiał skutku, o! i tegom w nieszczęściu probował.
— Trzeba było nieustawać, a modlić się.
— Kochałem ją dziewką, kochałem zamężną.
— A toż zbrodnia! — zawołał ojciec Ignacy.
— Wiem o tém ojcze, ale to było opętanie: człek się samego nieznał, odebrałem ją mężowi wreście, wyrobiłem rozwod i wziąłem za żonę.
Mnich się przeżegnał, patrząc z pod kaptura na Krzysztoporskiego okiem bojaźliwego zdziwienia.
— Ale — dodał pan Mikołaj, — szatan co mnie do tego prowadził, srogo chłostać począł. Gdym ją wydarł mężowi, poczęła mnie męczyć zalotnością swoją, jak męczyła pierwszego, i doprowadzała do wściekłości. Nikt, nikt, oprzeć się jéj nie mógł — kogo chciała uwiodła, oszaliła.
— No, musiała to być nic potém kobiéta! zła i zepsuta, ale...
— Ale to był szatan, — zawołał Krzysztoporski, — to był szatan, bo kto ją raz pokochał, tego potem pasja i miłość niespuszczały do śmierci. Doprowadziła mnie do tego, żem ją zamknąć musiał, bom był zazdrośny jak bisurman i szalałem, ażem się mścić począł nad tą okrutnicą.
— Straszneż to mi opowiadacie dzieje.
— Posłuchajcież do dna. Pierwszy mąż dowiedział się o jéj losie; niewytrzymał, napadł mnie nocką i uwolnił ją z więzienia. Uszła i jużem jéj więcéj nie widział. No! alem się nad nim pomścił.
— A cóżeś zyskał na zemście, oślepły człowieku? — spytał xiądz Mielecki.
— Prawda! zyskałem jeszcze większe pragnienie zemsty! — zaśmiał się ślachcic gorzko. — Alem musiał się mścić, bom głowy nie miał i dziś jéj niemam jeszcze. Jéj córka, córka z pierwszego małżeństwa umarła. Bóg wie, może i z mojéj przyczyny! wydarłem mu majątek, przyprowadziłem do ubustwa.
— A lepiéjże ci z tém? — powtórzył zakonnik.
— Lepiéj! któż wie! — a była chwilka tryumfu! alem i ja ujrzał nad sobą rękę Bożą; jedyny syn mój umarł; niezostało mi nic, krom mojéj złości; nieprzyjaciel całego mego życia ostał się przecie, żyje, i ma pociechę jeszcze... ma światełko co mu świeci.
Słów tych z gniewem, z zazdrością domówił Krzysztoporski; xiądz Mielecki obrócił się do niego łagodnie i rzekł:
— Widzicie, Bóg nigdy nie błogosławi zemście.
— Ojcze — gwałtownie przerwał stary ślachcic, — wyście przeżyli lata wasze w pokoju i świętości, wy tego zrozumieć nie możecie, ale są chwile w których potrzeba zemsty dochodzi do szału.
— Człek winien się bronić modlitwą.
— Modliłem się, modlę i modlitwy nie rozumiem, jak kamień od muru odpada od mojego serca.
— Kropla wody nieustanna, kamień w ostatku wyżłobi.
— A znajdźcież mi tę wody kroplę! zawołał z wykrzykiem Krzysztoporski. — Nie! nie! serce to twardsze od opoki, nic go nie weźmie! nic go nie przebije.
To rzekłszy ślachcic, stanął znowu, popatrzał w okno Lassoty, zżymnął się, zadrżał, zacisnął pięści, zagryzł usta z których kropla krwi wytrysła, i mówił do siebie, jakby się zagrzewał.
— Jam wszystko stracił! on ma pociechę — ja nic niemam, on ma nadzieję, otuchę, radość! tak być niemoże, czémże on lepszy odemnie; umrę, ale się zemszczę!
Ojciec Mielecki przestraszony wywołanemi zeznaniami i spomnieniami ślachcica, z gorączkowym niepokojem opowiedzianemi, usunął się nieco, niechcąc ich więcéj rozdrażniać i począł znowu się modlić, żeby zatrzeć w sobie wrażenie doznane; chciał się obmyć z błota, które na niego prysnęło.
Po chwili uderzyła godzina północnego chóru; dzwon się odezwał i xiądz Ignacy zszedł z murów śpiesząc do kościoła. Krzysztoporski jak tylko się go pozbył, obejrzał że go nikt nie śledzi; podszedł szybko pod izdebkę Lassoty. Oczy mu się iskrzyły, twarz pałała, nastawiał ucha, ale nic nie słyszał, a ujrzał tylko przy mdłém światełku kaganka dziéwczę siedzące u łoża starca, który spoczywał snem łagodnym i orzeźwiającym. Handzia, która się była zdrzémnęła także ze złożonémi na piersiach rękoma, jakby ją sen ujął wśród modlitwy, zdawała się zatopiona w jakiémś widzeniu niebieskiém, w rajskich marzeń zachwycie, usta jéj uśmiéchały się słodko, twarz tchnęła spokojem nie naszego świata.
Nigdy zjadliwszéj nienawiści okiem, nie spojrzał człowiek na człowieka, jak w téj chwili stary Krzysztoporski na starca i Hannę: byłby ich, zdaje się, pożarł wzrokiem gdyby mógł, byłby zabił; i czy to potęga wzroku nienawistnego, czy inny powód jaki, Hanna wśród snu spokojnego porwała się nagle z krzykiem boleści, — starzec obudził się przestraszony.
— Co ci to Handziu? co ci to dziécię moje?
Nic, nic dziaduniu... tak... wśród snu, wśród marzenia o naszéj chatynce, o matce mojéj, o ogródku, o wiosce naszéj, o nie wiém czém, coś mi się nagle przyśniło strasznego i obudziłam się z krzykiem... a! i przerwałam ci sen.
— To nic, to nic, ja nie spałem — rzekł stary.
— Jakto nie?
— Nie, nie, tylko oczy miałem zmrużone; kładnij się, proszę cię, dobry moment spokoju póki nie strzelają... zaśnij.
— Ja? ja spałam do woli w dzień, mnie się spać nie chce.
— Biédne dziécię! ty się zabijasz przy mnie!
— O! mój dziadziu! — i klękła całując wyschłą jego rękę.
Krzysztoporski odskoczył żywo i pobiegł na mury.





V.

Dość rano wyprawił przeor znowu, choć tęsknie i smutno, tych samych posłów co wczoraj. Zamojski utrzymywał go w téj myśli zwlekania traktowaniem, dla zyskania na czasie. Miano zawsze nadzieję w Janie Kazimiérzu i znanéj pobożności jego dla świętego miejsca: oczekiwano posiłków, odsieczy od kasztelana Kijowskiego może, polegając na staraniach Stanisława Warszyckiego, na naleganiach prowincjała Broniewskiego, na uczuciu ślachty polskiéj, która wieści o oblężeniu Jasnéj-Góry przyjąć nie mogła obojętnie; w ostatku zima nadchodząca powinna była Szwedów odpędzić. Czas więc zyskując, kupowano choć słabą nadzieję. Jeden pan Czarniecki nie był tak dalece za traktowaniem.
— Co tam! — mówił do przeora ze zwykłą rubasznością ślachecką, — wodę warzyć, woda będzie, nie chcemy się poddać, a filutujemy, to jakoś nie po polsku, coś z rakuska.
Pan Zamojski wcale był przeciwnego zdania, a Kordecki nic nie mówiąc poszedł za radą jego; jako zakonnik wstręt miał od podobnych wykrętów, jako wódz, widział ich potrzebę. Wypuszczając za bramę dla traktowania xiędza Dobrosza i Stawiskiego, przeor zażądał od Millera zakładników, i nie bez przyczyny, lękał się bowiem, aby w ostatku zwłokami zniecierpliwiony generał, nie mścił się za nie na posłach. Miller zgodził się na przysłanie dwóch starszych. Już wychodzili xięża, gdy od szwedzkiego obozu jeden tylko ukazał się zakładnik, ale z chodu i miny znać było, że podstawiono przebranego ciura.
— A widzicie, — rzekł pan Czarniecki — tu się jakieś licho kroi, czemu nikogo ze swéj starszyzny dać nam nie chce?
— Na cóż zakładnicy? — odparł sam xiądz Dobrosz, tyle razy posyłani byliśmy, a nic się nam przecie nie stało, i teraz cali powrócimy; wreście gdyby co i zamierzał złego, alboż to myślicie, że nie podołamy chociażby męczeństwu?
Te wyrazy wymówione z prostotą i uśmiechem, potwierdził cichém spójrzeniem xiądz Stawiski. Wyszli oba zakonnicy rześko i odważnie, a Przeor który zawsze zdawał się mieć prorocze widzenie przyszłości, przeżegnał ich smutnie, jakby z tego kroku do którego zmuszała go potrzeba, zmartwień i zawikłań się spodziewał; odwrócił się potém, przeszedł milczący na bok i rzekł do pana Zamojskiego.
— O! panie mieczniku, co dzień, co godzina powtarzam, nie nasza to rzecz wojna!
— Tém większa zasługa, że ją dla Boga prowadzicie.
— Wszystko to dobrze, — przerwał pan Czarniecki, ale traktować ze szwedami, nic potém, strzelać do nich, to ale...
Pan Zamojski z wysokości statysty i rycerza spojrzał na ślachcica z uśmiéchem, zaprawnym drobiną politowania.
Inter incudem et malleum positi, róż. robić mamy? — mówił daléj — omnibus modis bronić się musiemy, ense et capite. Ale do końca, nil desperandum.
Pan Czarniecki ruszył sobie ramionami, także z rodzajem litości.
— Bić i milczéć, — rzekł zcicha, — toby była moja rada. A kropić ich, a gęsto...
— Ależ i spocząć potrzeba! — rzekł przeor, jeśli nie nam, którym Bóg niezwykłych sił dla sprawy swéj użyczać raczy, to ludziom, którzy téj siły od Boga co WMość, panie Pietrze, nie mają; a tymczasem da Pan felicem eventum.
Działa milczały na murach i to właśnie pobudzało zły humor pana Czarnieckiego, pokiwał głową i odszedł niechętny.
Xięża wysłani z twierdzy, dążyli ku namiotom Millera, który na nich niecierpliwie oczekiwał, z całą wystawą zbroi, ludu, wodzów, siły, na jaką mógł się tu zdobyć, by im potęgę swoją i majestat ukazać. Uśmiech nadziei wypogadzał mu twarz, ale obok stojący Wejhard, chmurny był jak noc i milczący.
— No, cóż mi przynosicie? — spytał generał xięży.
— Przeor sam warunków zakréślać wam nie chce i nie może, — rzekł xiądz Dobrosz żywo, zdaje mu się, że stosowniéj byłoby, gdybyście mu je dali, oświadczając czego sobie życzycie.
— Tém lepiéj, — odparł Miller niedomyślając się bynajmniéj, że tu tylko o czas chodziło. — Półkowniku, — rzekł do Wejharda — każcie spisać — warunki, a wy ojcowie rozgośćcie się proszę tymczasem.
Paulini skłonili się i stali w milczeniu, gdy generał właśnie śniadanie podać rozkazywał i do stołu a kufla ich zaprosił; ale że to był piątek, a stół Millera cały z mięsem, zakonnicy postem się od bankietu wymówili.
— A prawda, że to u was post! — zawołał Miller z uśmiéchem, — jak dłużéj w Polsce pogościm, to lepiéj o tém pamiętać będziemy. Wy i ryby pewnie w klasztorze nie macie? U mnie tu jéj do zbytku, zaniesiecie więc przeorowi razem z warunkami, kilka pięknych szczupaków, niech przyjmie jedne i drugie.
Mnisi znowu w milczeniu pokłonili się tylko.
— Widzicie, — rzekł daléj generał, — że choć sam nie poszczę, post szanować umiem, a kiedy wam z tém lepiéj, cóż mi do tego, pośćcie sobie.
To mówiąc, rozśmiał się i wypił za zdrowie Paulinów, zmuszając ich aby choć po małym kieliszku za zdrowie jego wychylili. Ze wstrętem musiał to uczynić xiądz Dobrosz, a xiądz Stawiski który nigdy nic nie pił, przeprosił generała. Dzikiemi i podziwionemi oczyma patrzali wszyscy na Paulinów, którzy wśród tego obozu, wystawieni na nienawistne i złośliwe spojrzenia a szepty, byli jak w ukropie. Tylko Miller miły był dla nich a przystępny i wesoły, odwracając rozmowę od rzeczy przykrych i drażliwych, począł rozpytywać o obojętne, niechcąc ich widziéć opuszczonych a milczących. Tymczasem pod dyktowaniem Wejharda, pisarz notował punkta, które wkrótce generałowi przyniesiono; on spójrzał na nie i oddał zaraz xiędzu Dobroszowi, a przypomniawszy sobie obiecaną rybę, zawołał jeszcze żołnierza i sześć szczupaków ogromnych nieść kazał za Paulinami, którzy wkrótce pożegnawszy go, odeszli.
Zdziwił się wielce xiądz Kordecki, gdy ujrzał brzemię jakieś na ramionach niosącego żołdaka, postępującego za xiężmi; a za otwarciem bramy, poznawszy szczupaki, rozśmiał się wesoło.
— Trafił właśnie, że piątek adwentowy o grzankach odbywamy, — rzekł poglądając na rybę, — no, to i chwała Bogu; my i o suchym chlebie wytrwamy przywyklejsi, a panowie ślachta uraczą się szwedzkim darem, jeśli nie zatruty.
— A warunki? — dodał.
— Oto i one, — z westchnieniem wyjmując je z sukni, rzekł xiądz Dobrosz — Generał jak wczoraj, choć go do rany przyłożyć, ale czy to długo potrwa?
— Dobra i chwila, bracia kochani! spieszę do Definitorium, — rzekł przeor, — chodźcie za mną.
Ślachta ujrzawszy punkta w ręku przeora, pospieszyła za nim do sali, do któréj wtoczyli się i starsi zgromadzenia, i co było niezajętych nabożeństwem i pilnością około murów.
Xiądz Dobrosz czytać począł, były to prawie też same co wprzódy wymagania: wyrzec się Jana Kazimiérza, za co zapowiedziano w nagrodę bezpieczeństwo osób, własności, opiekę wiary i swobodne spełnianie obrzędów; zamek zdać szwedzkiéj załodze ze 150 ludzi, którą zakonnicy opłacać będą obowiązani: żołniérz miał sobie sam baraki sklecić przy murach, a oficerów do klasztoru przyjąć miano, ślachcie i żołnierzowi dozwalano swobodnie wynijsć za glejtami i powrócić do domów, toż panu Zamojskiemu z jego rodziną, ale wprzód powinien był odprzysiądz się Jana Kazimiérza.
Miecznik wąsa pokręcił i pokiwał głową tylko, słysząc ten warunek.
Malum supra omne malum, — rzekł cicho do siebie.
Xiądz Dobrosz czytał daléj: Przeor podpisze kapitulacją, bramy otworzą i wpuszczą naprzód generała ze świtą dla obejrzenia twierdzy; załoga wyjdzie nie przetrząsana.
— A! dojadło mu pod gołém niebem! — odezwał się Czarniecki, — że się piérwszy prosi pod dach.
— No, i cóż teraz robić? — spytał przeor.
Cunctando! — szybko podchwycił Zamojski — czas zyskiwać, a zatém nowych mu posłów, nowe targi i warunki, a summa summarum — nic.
— Ale wreszcie postrzegąż się, nie w ciemię ich bito, — mruknął Czarniecki, że to modulamina suspecta.
— No! to wówczas jak się postrzegą, — odparł miecznik, — radzić sobie będziemy, a tymczasem, aby daléj, aby daléj; dzień zyskać dla znużonego żołnierza, i to dobrze, a któż wié, może odsiecz jaka nadejdzie.
— Ba! odsieczy, — rzekł pan Piotr, — chyba od Pana Boga się spodziewać, z mieczem ognistym, bo od ludzi, wątpię. Ma każdy dziś o czém myśléć i komu się oganiać, a my sobie i sami, favente Deo rady damy, tylko mojém zdaniem bić a bić, i nie ustawać.
— Ale Waszmość nie wybijesz w półtorasta, dziesięciu tysięcy!
— Powoli? czemu nie! — odparł sobie pan Czarniecki, — ciupać, ciupać pomaleńku i Boga chwalić, ziarnko do ziarnka....
Ślicznie to mówicie, — odezwał się z kolei przeor, — ale nie od rzeczy i pana miecznika rada, bo krwi ludzkiéj oszczędza, a krew nam przelewać....
Necessitas frangit legem, — zacytował pan Piotr, płakać a bić szwedów...
— No! ale tym czasem i traktować pozwolicie, bo i to necessitas, tymczasem dziury w murze pozatykamy, a lud trochę odetchnie, to się żwawiéj potém weźmie do boju, — rzekł Kordecki.
— Otoż na to nie zgoda, — zawołał stary ślachcic, — bo dla żołnierza i dla konia, niéma jak praca ciągła, aby się zastał, to z nim źle. Człek w boju krzepi się i nabiéra siły, a skoro mu dać drzémać, patrz ano już i odrętwiał, i znów go musisz nanowo rozruchiwać.
— Uśmiéchnęli się niektórzy, zwłaszcza statysta nasz pan miecznik; Czarniecki swoim zwyczajem zżymając ramionami odszedł na stronę, widząc że niéma po sobie nikogo; a Zamojski korzystając z milczenia dodał.
— No! tak! stanęło, wysłać im nowych posłów i mitrężyć.
— Zgoda! zgoda! — rzekł przeor, ale xiądz Dobrosz i Stawiski pomęczeni, trzeba kogo na odmianę. Kto z ochotą?
Spojrzał przełożony po swoich braciach i oczyma wskazywał z brzegu xiędza Błeszyńskiego i Małachowskiego. Ci natychmiast ruszyli z miejsc swoich.
— Idźcie i traktujcie, — mówił do nich, — idźcie w Imię Boże, ale nie spuszczajcie z pamięci, że nic kończyć, do niczego nie zobowiązywać w imieniu naszém nie możecie. Znajdziecie w sercach waszych środki przeciw groźbie, jeśliby nią ustraszyć was chciano, przeciwko ułudnym namowom i sidłom nieprzyjaciela, a pomnijcie, że tu noga Szweda postać nie może. Jak tylko zbliżą się rzeczy ku końcowi, wymawiajcie się, że sami nic stanowić nie macie prawa.
Xięża słuchali w milczeniu: wybór obu ich był szczęśliwy, choć zdawał się trafem tylko; oba posłannicy byli mocnego i wytrawnego charakteru, woli silnéj i gotowi na poświęcenia wszelkie. Xiądz Błeszyński w sile wieku, zdrowia i rozumu, zdawał się jednym z tych ludzi co się niczego nie boją, bo czują w sobie potęgę do pokonania wszystkiego, jeśli nie dłonią, to duszą; krzepki ciałem, miał w niém męzkiego i chrześcijańskiego ducha; prawdziwy kapłan i miles christianus, z chciwością prawie przewidywał męczeństwo i wieńce cierniowe, pożądając ich nadewszystko. Xiądz Małachowski choć z pozoru słabowitszy, choć milczący, cały w sobie, skupił także wielką siłę i wytrwałość w znakomitém dla świata, sercu; religijny zapał nadawał mu ten hart bierny, który się pożyć nie daje, choć się dopiéro uderzeniem objawia; a którego często braknie najsilniejszym. Błeszyński dałby się umorzyć z uśmiechem i śpiewem, Małachowski w milczeniu, ze łzami; piérwszy byłby psalm nócił na stosie, drugi na nim zajętyby był duszą swoją i cichą modlitwą, zawsze wątpiąc o sobie, a im bliższy doskonałości, tém goręcéj jéj pragnący, tém bojaźliwszy, by jéj skaza jaka nie dotknęła....
Takimi byli wybrani losem, a raczéj okiem przeora, które w duszach i przyszłości czytało. Pobłogosławieni przez niego włożeniem rąk uroczystém, natychmiast przywdzieli płaszcze, i wyszli do obozu.
Miller już na nich czekał konno wyjechawszy przed namioty, i za sobą wwiódł ich do szałasu.
— No ! — rzekł — dość już tych ceregielów, przynieśliście mi punkta podpisane?
— Nie, — odparł xiądz Błeszyński, aleśmy przyszli o nie pomówić z waszą Excellencją.
— Jakto? jeszcze mówić! — zawołał generał marszcząc się — mogąż być dogodniejsze? czegoż stoicie? co wam w głowie?
Nieulękniony wybuchem gniewu hamującego się jeszcze ale już widocznego, xiądz Błeszyński odezwał się śmiało.
— Przeciwko punktom tym nie mamy nic, krom jednego tylko.
— No! a toż jaki? — żywo spytał Miller.
— Przysięga świętą jest dla nas, — mówił Błeszyński, — wyrzec się Jana Kazimiérza, złamać złożoną mu raz, nie możemy.
— On nie jest już waszym królem, wybuchnął Szwed stukając pięścią o stół — co to za mowa! co za myśli?
— Jeśli on nie jest, nie jest nim i kto inny, — cicho począł xiądz Małachowski, — mamy przecie prawa fundamentalne, na których stoi państwo, mamy prawo elekcij, bez zachowania tych form nikt królem u nas być nie może; jeśli Karol Gustaw wybrany zostanie i przez Prymasa obwołany, będziemy go słuchać święcie.
— Słyszysz mnichu! — zakrzyczał Miller uderzając po mieczu, — prawo nasze to siła, to szabla, waszych praw nieznamy, niewiémy, i żartujemy z nich sobie, zwyciężcy rządziémy siłą nie prawem! Nie przysięgaliśmy na prawa wasze!
— Ale dla nas siła jest tylko przemocą, a prawo prawem zawsze, — odparł stale xiądz Małachowski, wchodzić w polityczne zajścia i sprawy świata, nie nasza to rzecz; obowiązani jesteśmy panującym wiary dochować. Dla nas Jan Kazimiérz choć wygnaniec, panuje dotąd, póki inny obrany nie zostanie....
— Wszyscy jednak odstąpili waszego Jana, wszyscy się go wyrzekli.
— Nie dla nas to przykład, — rzekł Błeszyński — my zakonnicy święcie i Bogu i królowi dochować musimy przysięgi, choćby krew za nią przelać przyszło.
— Ha! — zawołał generał, — to taka odpowiedź wasza! — chcecie krew przelewać? dobrze! będziecie jéj mieli do pasa, pokażę ja wam siłę moją i Karola Gustawa, zmuszę jeżeli nie chcecie słuchać dobrego słowa.
I rozżarty coraz widoczniéj, chodził po namiocie, gniew nim miotał; sądził się u celu a znów odepchnięto go od niego.
— To są zwłoki, to są matactwa, to są szalbierstwa niegodne! Macie moc kończyć ze mną?
— Traktować, ale nie kończyć, — rzekł Błeszyński.
— Więc pocóżeście przyszli?
— Traktować! — powtórzył cierpliwie piérwszy.
— Cóż to? żarty sobie stroicie ze mnie? — krzyknął rozjadając się coraz Miller. Ale ojcowie stali w obec płomienistych wybuchów jego gniewu, zimni, poważni, wytrwali jak skała, o którą się morze rozbija.
— Raczcie się uspokoić i nie gniewać na nas — odezwał się po chwili Małachowski, — posłowie, niesiemy co nam nieść kazano.
— Posłowie! posłowie! — ze śmiechem szyderskim odparł wzgardliwie Miller — Dobrze! zostaniecie tu u mnie panowie posłowie! A wy i wasze życia, będziecie mi zakładem końca téj głupiéj sprawy. Żal mi żem dotąd wam pobłażał i zbyt był powolnym. Jeśli nie skończy się rychło to matactwo, głowy wasze padną...
Bynajmniéj nie zmięszani groźbą Paulini, spójrzeli tylko po sobie, a x. Błeszyński nieznacznie się uśmiechnął z dumą jakąś ochoczą; postrzegł to na nieszczęście Miller i wpadł w sroższe jeszcze gniewy, sądząc, że śmieją urągać z niego.
— Ty się śmiejesz, — zawołał przyskakując do Błeszyńskiego, śmiejesz się mnichu, wygolona pałko, myślisz żem obowiązany szanować kapłaństwo wasze, że się nie poważę! Co wy dla mnie! proch marny! za wasze życie włos mi z głowy nie spadnie; wyście buntownicy i spiskowi, każę was dziś jeszcze obwiesić.
Na to Paulini nie mogli już odpowiedzieć i zamilkli; przywołany zaraz oficer pieszego regimentu wziął ich pod straż i wyprowadził z namiotu w obóz, między żołdactwo; a trębacza wyprawiono zwiastować klasztorowi, aby przysyłano natychmiast umocowanych do traktowania ostatecznie, gdyż inaczéj spadną głowy posłów, których jakby na żarty i zwłokę wyznaczono tylko; w dodatku obwieścić kazał Miller, że jeśli się jedno działo odezwie z klasztoru, jeden wystrzał da słyszeć, xięży natychmiast powieszać każe.
Wśród téj passji i gniewu, który miotał szwedem, nadbiegł Wejhard, a zobaczywszy co się działo, pochwalił bardzo przedsięwzięte przez Generała środki; nadjechał i Sadowski, ale ten zapytany o zdanie, zmilczał znacząco i szybko się usunął z widocznym wstrętem.
Tymczasem xięża Błeszyński i Małachowski wiedzeni przez oficera do obozu, wystawieni zostali umyślnie na niesłychane obelgi i znęcania szui wojskowéj. Był to tylko początek ich męczeństwa. Urągowiska z nich samych, z ich sukni, z kapłańskiego charakteru, niczémby były, gdyby nie srogie bluźnierstwa, jakiemi ich karmiono, gdyby nie miotanie się na świętości, których świadkami pomimowolnemi, a bezsilnemi czynili ich heretycy. Otoczono ich zaraz kołem, i jak dzieci bawią się bezbronnym owadem, tak żołdacy poczęli się znęcać nad cierpliwemi kapłanami.
Jedni targali ich, bili; drudzy kładli na oczy hełmy i dawali w ręce berdysze jako wojakom; popychali, plwali, słowem nie było rodzaju szyderstwa i przykrości, poniżenia i sromoty, nie było uczynku i wyrazu, którychby na nich nie sprobowano. Ale cierpliwość ich święta, przemogła wszystko. Xiądz Błeszyński chciał się modlić, wyrwano mu różaniec i zdeptano go nogami, Małachowski zakrył się kapturem, i natychmiast zrzucono mu go z głowy. Ani przysiąść, ani spocząć, ani jeść nie dali im szwedzi; a wkońcu dla bezpieczeństwa, by nie uciekli, kazano ich powiązać sznurami i tak porzucono na wilgotnéj ziemi, wśród obozu.
O! niéma nic straszniejszego nad rozbestwionego żołdaka; jest to cóś okrutniejszego nad zwierzę, bo ono zabija, ale nie męczy wymyślnie; żołnierz katuje z dziką roskoszą. Tu jeszcze różnica wiary ostrzyła uczucie nienawiści, a pomsta za zabitych towarzyszów, do znęcania podbudzała. Szczęściem dla męczenników, nie rozdzielono ich, i pozostawiono razem, mogli się więc jeśli nie słowem, to wejrzeniem wzajemnie podbudzać do wytrwania, choć dotąd duch w nich nie osłabł.
Rzuceni na pastwę najpodlejszym ciurom, najemnikom Karola Gustawa, w jednéj godzinie, w pierwszéj po uwięzieniu swém chwili, doznali więcéj, niżeli w swych marzeniach męczeństwa, spodziewać się mogli — śmierci tylko brakło, a ta była najlżejsza do zniesienia.
Miller ze swoją starszyzną, pewien już będąc że twierdza odstrzeliwać się nie ośmieli, postąpili ku niéj, usiłując korzystać z groźby i trwogi.





VI.

Jak skoro doszła Kordeckiego wieść o uwięzieniu braci, łatwo się domyślił, co ich tam czekało w niewoli u szweda; ukląkł biedny i zapłakał, aż Miecznik musiał trzeźwić go słowy, wystawując że Miller jakkolwiek okrutny i samowładny, zbrodni się nad niemi nie dopuści, boby ta po całym polskim gruchnęła kraju i zaszkodziła sprawie Karola Gustawa.
— Zresztą, — dodał zaraz — macie mnie jeśli chcecie, w gotowości do traktowania, ja sam pójściem gotów, by ich uwolnić, niech tylko Miller da przyzwoitego zakładnika.
— Wy! — zawołał Przeor — prawa ręka i wódz Jasnéj-Góry! zlitujcie się! to być nie może!
— Pozwólcie mi tylko, pójdę chętnie, Bogiem się świadczę. Zyszczemy na czasie, zresztą ja może lepiéj, może inaczéj z Millerem od zakonników mówić potrafię. Byle tylko dał zakładnika gotów jestem téj chwili...
To mówiąc z rzeskością lat młodych, wyskoczył i posłał od siebie z wrót trębacza, wzywając, aby mu odpowiedniego znaczenia zakładnika dano, że sam do Millera przybyć zamyśla.
Ale to śpieszne postanowienie mężnego człowieka, stojącego na czele obrońców Częstochowéj, we wszystkich znalazło opór, Przeor biegł sam odwodzić od niego, też i pani Zamojska poważna matrona, któréj pośpieszono dać znać o tém, przybiegła z synem do męża.
Piękna to była postać, typ owéj polskiéj niewiasty lat starych, jakich twarze, dziś tylko już na popękanych widzimy płótnach: wysoka, poważna, silna i czerstwa, ale skromna i powolna, w oczach miała wyraz potęgi ducha, zarazem i tego pobożnego posłuszeństwa, które znamionowało kobiety nasze. Towarzyszka żywota i myśli męża, nie spieszyła mu odradzać poświęcenia, ale się raczéj dowiedzieć o nim i odwrócić niebezpieczeństwo, jeśliby było nieużyteczne, uwagą, łagodném przypomnieniem wszystkich obowiązków. Wiedziała że Miecznik rady jéj nie odrzuci.
Pan Stefan młodzieniec lat dwudziestu kilku, szedł wiodąc matkę z uszanowaniem dziecięcia, z posłuszeństwem syna; nie miałby prawa nic ojcu powiedzieć, miał prawo pokazując mu się, przypomnieć.
Właśnie pan Miecznik wydał rozkazy i wysłał trębacza, gdy powracając spotkał żonę.
— Co to Teklusiu, — rzekł trochę zafrasowany — jejmość już któś nastraszył?
— Nie, panie Stefanie, — odpowiedziała spokojnie, — nie takiżto ze mnie tchórz, choć w czepku chodzę, bym się lada czego ulękła. Ale cóż to tak nagle postanowiliście, nic mi o tém przecie nie wspominałeś.
— Bo to tak przyszło serce moje, jak z procy. Ot, wiesz, xiądz Błeszyński z Małachowskim uwięzieni przez szweda, chcą tam koniecznie kogoś z pełną mocą do traktowania; jużciż kiedy ci xięża cierpią i nam z założonemi rękoma, stać się nie godzi; — jak cię kocham moja duszko, dodał, to koniecznie potrzebne.
— Czyż koniecznie potrzebne? — spytała poglądając mu w oczy, — czy tylko tak pan Stefan gorąco wziął do serca?
— Ale wierzaj mi Teklusiu, tak jest.
— Już się nie przeciwię, uchowaj Boże, ani odradzam, co potrzeba i co sumienie lub poczciwość każe, rób, aleś ty i tu potrzebny. Na co się narażać? wiedząc żeś tu wodzem i głową, oni cię pewnie zatrzymają.
W tém i przeor nadszedł.
— Panie Mieczniku! — wołał — nic z tego nie będzie, ja cię nie puszczę.
— Ale pozwólcież i mnie trochę udziału w dobréj sprawie — rzekł Zamojski — wszystkobyście na siebie samych wzięli; a i mnież się chce listka z waszego wieńca!
— Wieńca, mój dobrodzieju, innego nad ten który mi brat Jacek wygolił na głowie, nie żądam — rzekł Kordecki, — Bóg widzi, odstąpię wam i całego — ale po co to narażanie się bez korzyści!
Pani Miecznikowa milczała, widać w niéj było walkę uczuć żony i matki, z uczuciem bohaterskiém poświęcenia i powinności.
— Kiedy tak xiądz przeor mówi, — dorzuciła po chwili — no to i ja śmieléj ci powiém, panie Stefanie, choć kobiécą głową, żebyś nie szedł. Na zakładnika was oszukają, a chybaby Wejharda lub Sadowskiego dali, inaczéj iść tam nie powinieneś; potrzebniejszyś ty tu wszystkim.
Aż nadbiegł i zdyszany pan Piotr Czarniecki.
— E! do kata, — wołał zdaleka — co to znowu się święci? Co waści panie Mieczniku w głowie? do obozu szwedzkiego się zechciało; a toć was te niegodjasze zamkną, ani chybi. To traktowanie całe, ja w to ciągle biję... nic potém, nic potém; po co traktować? chyba kulami. Fe! fe! albo to my niemcy? Rznąć do nich gęsto i po wszystkim. Proszę państwa, z pozwoleniem, że użyję trochę grubjańskiego porównania, gdy kłapouche wlézą do ogrodu, czy z niémi traktują?
Pomimo powagi téj sceny, wszyscy się rozśmieli. Czarniecki obrócił się do przeora.
— A co, ojcze, nie prawdaż? xięży zatrzymali, i teraz grożą im, i nam będą po nosie pstryczki dawać. Ot już jak wałem opasują nas te bestje, to nic — potém — te... a tu strzelić do nich wara! bo na xiężach mścić się będą; to tu wściec się przyjdzie.
Pan Miecznik któremu chodziło o uniewinienie się, bo posłów radził, oparł się.
— Czekajcież, — rzekł — nic niéma straconego jeszcze, zobaczycie, ja sam idę do nich ja xięży uwolnię, bezemnie też się obejdziecie łatwo, a juściż nie powieszą!
Miecznikowa milczała, przeor ruszył ramionami.
— Nie pójdziesz waść, panie Mieczniku, — rzekł stanowczo — ja tu wódz i hetman, nie pozwalam i kwita! xięży uwolniemy i bez tego, z Bożą pomocą, choć Bóg widzi jako mnie serce o nich boli, ale tak rychło rady na to nie damy — trocha cierpliwości.
Wtém i trębacz Jasnogórski powrócił, a zaraz i od Millera wysłany za nim zbliżył się zakładnik, dowodzący jak sobie lekce ważono pana Zamojskiego, bo to był opiły szwedzisko, co się ledwie na nogach trzymał, i że dla nałogu użyć go inaczéj nie podobna było, a radzi się go byli pozbyć, więc go do twierdzy słali. Jak tylko zobaczył go Kordecki, odprawił zaraz, nieumiejąc oznaki przelotnego gniewu utaić, a pan Czarniecki zbliżając się do fórty, jak to był gorączka, zawołał sam do szweda.
— A szołdro jakiś! (było to u niego najbrzydsze połajanie) zakładnikiem za pana Zamojskiego, nie może być jeno hrabia Wejhard lub Sadowski, a nie ty opoju, ciebie za pachołkabyśmy nie przyjęli! Idź do kroćset...
I niezważając czy szwed rozumie go czy nie, zamknął mu fórtę przed nosem.
Opiły przybysz posłuchał jak się słucha drzew szumu, dosłyszawszy nazwisk tylko, popatrzał obałwanionym wzrokiem, zawrócił się i powoli mrucząc kroczył nazad, zkąd przyszedł.
W klasztorze między zakonnikami, z powodu uwięzienia Błeszyńskiego i Małachowskiego, panował smutek i strapienie. Wszyscy ubolewali nad ich losem, choć go jeszcze nie znali, domyślając się tylko; groźba że ich zatrzymają, myśl że uprowadzić z sobą mogą, że narażono ich na niewolę i wygnanie, dręczyła wszystkich. Starsi przecie widząc konieczność tego kroku, ten wybuch żalu powszechnego, uwagami zdrowemi uśmierzali.
Krom wielkiego strapienia wszystkich, był i inny powód niepokoju powszechnego, z przyczyny pochwycenia zakonników. Szwedzi zapowiedziawszy, że za piérwszym wystrzałem twierdzy, powieszą mnichów, korzystali z tego fortelu wojennego. Wejhard był pomysłu twórcą. Skutkiem piérwszéj chwili popłochu, w któréj zaniemiały działa Jasno-Górskie, a lud na murach w obawie o życie xięży, stanął wryty; — szwedzi opasali górę i poczęli rwać się ku jéj wierzchołkowi, jakby na strasznego lwa, któremu zęby i pazury odjęto. Widać było ruch skwapliwy przy szańcach, które z podwojoną gorliwością sypano na strzał działowy od murów; Olkuszanie i wieśniacy spędzeni do miny, poczęli ją dobywać i rozszerzać z pośpiechem. Obóz cały widocznie się okazywał zajęty myślą korzystania z téj chwili bezbronności klasztoru: zataczano działa, namioty obwarowywano wałami, a piechota i rajtary podskakiwali pod same prawie kortyny; ze wszystkich stron je opasując.
Na nikim to takiego nie uczyniło wrażenia, jak na panu Czarnieckim. Zamojski patrzał poważnie i rachował; a pan Piotr uniesiony wpadł do celi przeora, cały w płomieniach i ręce podnosząc, zawołał: —
— Ojcze, dobrodzieju! łaskawco! jak nie każesz do nich dać ognia, to zwarjujemy i my i ludzie nasi; taż to sceny się dzieją pod nosem naszym bezkarnie: szwedzi podłażą pod same mury, latają, krzyczą, łają, najgrawają się; a tu nie można strzelić! Jeśli tak dłużéj potrwa — no, to ja o abszyt proszę.
— Ale mój kochany panie Pietrze, — odpowiedział Kordecki, — trzebaż choć pomyśleć co robić; nie godzi się pozbawiać zakonu dwóch godnych i gorliwych pracowników, nie namyśliwszy się dobrze.
— A ja głowę stracę, — wołał pan Piotr, — i o nic nie proszę xiędza przeora, tylko ze mną na mur: zobaczycie, posłyszycie i przekonacie się, że tu więcéj niż anielskiéj cierpliwości potrzeba, żeby tych psów nie powitać kulą i prochem. Święty by nie zcierpiał...
Przeor dogadzając woli pana Czarnieckiego, który był mocno poruszony, poszedł z nim na blankowanie, i w istocie widok, jaki mu się tu przedstawił w ostatnich dnia blaskach, był przykry i upokarzający. Twierdza milczała jak zamarła, ludzie stali u dział, ślachta i xięża wzdychali lub niecierpliwili się tylko, szwed podsuwał pod górę, otaczał ją i słychać było bębnów bicie, trąby i hasła; kopacze biegali z rydlami, z faszyną, z koszami na plecach, z kijmi i dylami, działa posuwały się na nowo obrane stanowiska; wodzowie przelatywali na koniach z jednéj strony na drugą, a ciury i szuja ze śmielszemi harcownikami, podbiegali pod sam prawie mur z głośnem wołaniem i krzykiem.
— Poddawajcie się klasztorni! lub mnichów waszych pobijemy, powieszamy. Oto już szubienicę stawią dla nich. Nie obroni was Matka Boska Częstochowska, krzyczeli drudzy po polsku. Inni ze śmiechem strzelali jak do wróbli, do ukazujących się na murach głów załogi.
— A co! xięże przeorze, a co? — zawołał, Czarniecki, — te psy poszalały, a ja, Bóg widzi, nie wytrzymam, każcie mnie zamknąć czy co...
— Panie Pietrze, — rzekł Kordecki, — niech szaleją, my wytrwajmy, przystoi żołnierzowi Matki Boskiéj umiarkowanie.
— Jużciż i ja xięże przeorze, kocham Matkę Boską, nie chwaląc się, ale chyba by mi Ona sama zakazała pod obedjencją, tobym nie strzelił, a tak stać, patrzeć, słuchać, i milczéć, to oszaleć przyjdzie...
— To idźcież, panie Piętrze, do siebie, i doprawdy zamknijcie się może, bo dziś dopóki się nie naradzim i nie westchniemy do Boga, nic nie poczniemy przeciwko nim. Trudno strzelić, kiedy to wystrzał w piersi brata.
— No to ja sobie pójdę, — rzekł pan Piotr, — czapkę na uszy nasunął i uszedł ruszając ramionami.
Gdy szwedzi tak harcują i krzyczą, nagle ujrzano ich, jak pierzchnęli trochę i oparę set kroków jakby pomiarkowawszy się cofnęli, stanęli. Z fossy wyszła przeciwko nim wysoka postać biała, o kiju, któréj płachtą białą, wiatr rozwiewał daleko i długo. Przesądni szwedzi wzięli żebraczkę za jakieś zjawisko; lecz po chwili widząc, że ta postać zbliża się ku nim i poznawszy starą żebraczkę, którą prawie codzień widywali, jęli się znów przysuwać.
Kostucha wzięła kij na ramię, ręką się w bok podparła i wyprzedzając ich ku fortecy, poczęła jak buławą hetmańską machać swoim koszturem.
— A nu! — wołała, — na mury panowie! na mury! najlepsza sprawa nie zwlekać! kiedy nie strzelają, bezpieczniuteńko i chwalebnie!
To mówiąc — rozśmiała się.
Kilku polaków co tam byli w téj kupie między hałastrą, dla gróźb wysłani, zawstydzili się, zafrasowali i stanęli.
— Na mury panowie, — wołała Konstancja, — a prędzéj — wszak to z mnichami doczynienia, nie bójcie się, ja wam hetmanię!
Czy to wstyd téj śmiałéj baby, czy inna myśl jaka odpędziła natychmiast polaków, którzy powoli odciągać jedni drugich poczęli; Konstancja obejrzawszy się dokoła, jęła się zbiérać kule po ziemi i po chwili ukryła w fossie znowu, a już też i zmierzch padać poczynał.





VII.

Przez cały ten dzień Krzysztoporski chodził niemy, na swoim wydziale murów, jakby myśl jaką w sercu powziętą dojrzewał; nie odzywał się do xiędza Mieleckiego, nie spójrzał co się w koło niego działo, nie dowiadywał jak inni, i jakby go już nic walka nie obchodziła, to w okno Lassoty, to za mury poglądał. Ku wieczorowi zszedł, pochodził w podworcu; okrążył linją murów, zajrzał do dwóch izb swoich i powrócił nazad... Mieszkanie, które sobie sam, wybrał pan Krzysztoporski, było sklepioną komnatą pod niemiecką basztą narożną; wykuty w szkarpie grubéj przytykał do niéj alkierzyk mały z jedną strzelnicą, pusty, wilgotny i oddawna niezamieszkany. Grube drzwi dębowe na potężnych zawiasach, dzieliły izbę od alkierzyka. Niewiedzieć po co, poszedł dnia tego po wschodkach do téj kryjówki, rzucił tam słomy trochę, obejrzał ją ze świecą i wychodząc probował czy drzwi się zamykają, usiłując klucz dobrać do zardzawiałego zamka. Po chwili rozmysłu, rzucił klucz i podjął go znowu, wahał się i szedł, wracał, odtrącił nareszcie żelaztwo, które był wyszukał, światło zagasił i na mur się wdrapał znowu. Napróżno ojciec Mielecki chciał go rozruszać, rozchmurzyć, usiłowania były nadaremne, chodził tak, aż dopóki go z innemi na radę nie wezwano.
Xiądz przeor, z zakonnikami i bracią ślachtą, już szumnie a głośno, jak to u nas zwykła, radzili w definitorium, a ściany sali rozlegały się huczną rozprawą, w któréj niemal wszyscy mówili, a nikt słuchać nie chciał. Zdania były wielce podzielone.
Jedni chcieli bronić się, poświęcając mnichów, w przekonaniu, że im się szwed nic uczynić nie odważy; drudzy radzili czekać jeszcze rachując na zimę, inni przebąkiwali o królu, o kasztelanie Kijowskim, inni rozpaczali i poddawać się chcieli. Pan Zamojski myślał, milczał, pan Czarniecki się niecierpliwił, aż mu wargi drżały.
— Co tu myśleć, co tu radzić, — wołał głośno, — co się stało to się stało, nam bić się i po wszystkiem.
— Nie, nie, panie Pietrze, — kochana gorączko, — przerwał Kordecki, — naprzód musiemy wszystkie środki ocalenia ich wyczerpać. Mówicie, że szwed nie odważy się na nich nastąpić, a czemużby to? alboż mało ślachty powieszał i postrzelał, alboż mało pościnał kapłanów i złupił kościołów? Nie świętość go wstrzyma pewnie. A drogie to nam życie i musiemy ich oszczędzać, aby niepotrzebnie nie padli ofiarą. Dzień i drugi zdaniem wszystkich, szwedzi podsuwając się nic nam bardzo złego uczynić nie mogą; działa nasze skoro się z konieczności odezwą, poprawią to, i odepchną ich znowu.. Tym czasem starajmy się ich ocalić.
Pan Czarniecki usunął się milczący, włożył ręce w kieszeń i odszedł na stronę. — Zamojski perorował, dowodząc potrzeby, żeby go puszczono dla traktowania, ale na to zgody nie było, i ślachta okrzyknęła.
— To być nie może panie Mieczniku, całość i bezpieczeństwo klasztoru nie pozwalają i my nie pozwalamy!
— Ani ja, — rzekł przeor powolnie, — z Bożą, pomocą damy sobie rady i bez tego; jutro wyślemy kogo dla rozmowy — upamięta się Miller. A z resztą w mocy to Chrystusowéj — co będzie to będzie, wyczerpiemy wprzód sposoby ratowania ich, a potém zrobim co powinność każe.
Ledwie tych słów kończył, wysforował się pan Płaza, jeden ze ślachty schronionéj w twierdzy, na którego twarzy malowało się dziwne wysilenie; widać było, że z czemś wystąpił na co mu nie łatwo przyszło się zdobyć; i z wielkiem pomięszaniem począł.
— Za pozwoleniem Waszéj przewielebności, to więc, widzę, że o zdaniu się niéma mowy?
— Jakto, o zdaniu? — spytał przeor. —
— Bo jest nas tu wielu, — kończył trochę ośmielony Płaza, — cośmy téj myśli, że inaczéj nie będzie tylko potrzeba zdać się szwedowi i łaski jego prosić. Co to już darmo bronić czego obronić niepodobna! Nieszczęście! król nas opuścił, uciekli wszyscy, Chan nawet rewokował traktaty, nie wojować nam z losem, lepiéj prosić o warunki dogodne i spełnię wolę Bożą...
Zapłomieniła się oburzeniem twarz Kordeckiego i powstał jak stary Rzymski senator z kurulskiego krzesła, jak kapłan prorok, aż do koła rozstąpił się przed nim lud wszystek, gdyby popchnięty niewidzialną siłą; — wzniósł ręce do nieba, oczy ku niebu i zawołał przejęty:
— I wy to synowie tych ojców co w boju zrodzili się, zrośli, pomarli, co nigdy nie wątpili o zwycięztwie, co nie ulękli się niczego, wy potomkowie niezwalczonych, których Tatarowie i Niemcy niepożyli; wy mówicie dziś o poddaniu i poniżeniu przed nieprzyjacielem, na chwilę zwycięzkim. — Takżeśmy to już upadli? — To zwątpienie, ten postrach nikczemny, który śmiecie wyrzec już głośno, gubił nas i gubi! I nie wstyd wam nie mieć odwagi na śmierć chrześcjańską, a kochać nędzne życie, nad ziemię swą, króla, swoją cześć i sławę! I nie wstyd wam drżeć jawnie i mówić o strachu!
Widzę! widzę! — kończył uniesiony, — ten postrach dzisiejszy jak zepsuta krwi kropla popłynie i w przyszłe pokolenia, zlękniemy się gdy odwagi tylko będzie potrzeba; niezgody i kłótnie miotać nami będą; będziemy się chlubić naddziadami nie mogąc sobą — i owszem pogardzeni w barłogu Łazarza. Małoż jeszcze mieliście cudów, że o cudach wątpicie? Nie obroniłaż was już Matka Boska, nie opieramyż się stokroć większemu, silniejszemu wrogowi, my garść starców bezsilnych? Trzebaż by mnichy dawali wam przykład wytrwania i wiary?
Płaza cofnął się i pobladł jak piorunem rażony, ale odzyskując fantazją i siłę szepnął.
— To proszęż nas wypuścić...
Ale go wnet zahukano tak, że słowo jego nie doszło nawet uszu Kordeckiego, a pan Czarniecki zaraz mu na kark wsiadł.
— Co to, waćpan oszalał? zakrzyczał, kto waćpanu dał prawo mówić, w czyjém to imieniu androny prawisz? I waćpan nie spalisz się, to mówiąc?
— Ale bo — ale bo — bekał Płaza, szwed tak silny.
— Wypuścim waści do szweda po oblężeniu, jeśli się podoba, — kończył Czarniecki, — smakuje ci szwed że silny, pokłońże się i djabłu, bo silniejszy jeszcze od niego!
Ciż sami co przed chwilą pana Płazę popychali i do odezwania się skłonili, teraz odstąpili go; obejrzał się, chciał by go kto poparł, nie było za nim nikogo; skonfundowany, wlazł w kątek. Przeor tak mówił daléj:
— Wiary, wiary! wołam i wołać nie przestaję — zgody i wiary daj nam Panie! To słowa wielkie, w nich oręż potężny. Módlmy się o nie, pracujmy na nie, uczmy dzieci w kolebce tych dwu słów tajemniczych, zgody i wiary, wiary i zgody! Nie opuści Bóg, jeno zwątpiałych i zwaśnionych! Bo rozpacz i swary są znakiem, że w nas duch Boży nie mieszka. Dopóty Bóg z nami, póki wiary, póki zgody.
A pan Zamojski dodał:
— Wszyscyśmy tu przyszli nie po co, tylko by życie położyć w ofierze dla czci Maryi i dać dowód, że nie cały jeszcze kraj zwątpił i ręce po więzy szwedzkie wyciąga. Więc ofiary téj raz uczynionéj nie cofajmy z ołtarza. Życie nasze, jeśli się Bogu podoba, niech idzie na pomnożenie chwały Jego, a zażąda-li kraj ode mnie wyrostka tego, jedynego mojego dziecięcia, oddam mu go, — rzekł wskazując na syna, — i idącego na śmierć poczciwą, pobłogosławię.
Pan Czarniecki rzucił się ku miecznikowi.
— Kochany panie Stefanie, krzyknął, mówisz złotem, każże walić z dział i zaraz na mury, w imię Matki Boskiéj!
— O tém dopiéro jutro pomówimy, zamknął przeor.
I burzliwa w początku narada skończyła się milczeniem; nikt już głosu nie podnosił, stanęło tylko na tém, by wysłać do Millera, starać się o wydanie xięży, a gdyby odmówiono, zdawszy na wolę Bożą, bronić do upadłego.
Z tém się wszyscy rozeszli i przeor zadumany do choru na modlitwę pośpieszył, Zamojski z innemi na mury, gdzie dziś z powodu podkradania się szwedów wielka pilność była potrzebną i podwójnemi ogniami oświecić je musiano dokoła, żeby nikt bliżéj podsunąć się nie mógł. I nikt krom starców a dzieci, nie usnął w klasztorze, bo lękliwsi co chwila oczekiwali szturmu, niespodzianego napadu i zdobycia; mężniejsi pełnili powinność. Jak cienie po murach przesuwali się zakonnicy i ślachta, witając hasłem i kilką słowy cichemi; gdzieniegdzie szczęknęła broń, odezwało się głębokie westchnienie, a zegar na wieży bił powolnie ciemnéj nocy godziny.
Jak na brzask, ujrzano wielkie zamięszanie w obozie szwedzkim, ale trudno było w początku zmiarkować co ono znaczyło; jedni w niém odsiecz widzieć chcieli, drudzy zdjęcie oblężenia, inni jakiś postrach paniczny, a najzdrowiéj sądzący, zamach na twierdzę. Niektórzy opowiadali, że dostrzegli od Krakowa drogą idący oddział, który szwedzi przyjęli okrzykami radości; że sam Miller go witał, że jakaś potém ochocza nastąpiła wrzawa. Czekano rozwidnienia, żeby lepiéj o powodzie rozruchu tego osądzić. Gdy o tém oznajmiono Kordeckiemu na wszelki wypadek, wybiegł zaraz chcąc własnemi oczyma to widzieć, bo się obawiał napaści niespodzianéj; — ale z gwaru, szumu i wrzawy nic wyrozumieć nie było można.
Wtém też i dzień mglisty rozjaśniać się począł — posępne słońce weszło gdzieś niewidzialne za obłokami, i białą powłoką okryło świat, jakby sinemi dymy osnuty. A już i pod fórtą klasztorną grzmiała trąbka szwedzka i parlamentarz przybywał.
Był to wspomniany już przez nas dawniéj polak Kuklinowski, zawadjaka i służbista, zawsze gotów z posługą, byle przy niéj był gotowy kufel i miska; na twarzy jego widać było jakąś radość, a radość sprzymierzeńca szwedzkiego źle zwiastowała. Przeor czekał na niego w drugiéj bramie, niechcąc go puszczać dalej, a rad będąc prędzéj się cóś dowiedzieć; przy nim był tylko nieodstępny Miecznik i dwóch starszych zakonników, definitor i kaznodzieja.
Rotmistrz poświstując zbliżył się, gdyż mu oczu nie zawiązywano, a że to był rubacha i zawadyja, tak też bez ogródki począł.
— A co xięże przeorze, pora już przecie kończyć! co to sobie myślicie?
Na tę mowę i zuchwałą i głupią, nie było co odpowiadać, zwłaszcza że pan Kuklinowski we łbie się mieć zdawał; Zamojski ruszył tylko ramionami wzgardliwie.
— Czego jeszcze czekacie, — rzekł Kuklinowski, — żebyśmy w perzynę obrócili ten kurnik? ten murowany kopiec, który gdyby nie litość j. w. Millera nad waszém zaślepieniem, dawnoby już w gruzach leżał.
— Dziękujemy za litość, — rzekł uśmiéchając się przeor, — zawsze to piękne uczucie, ale —
— Xięże przeorze, — kończył Kuklinowski, — tu niéma co długo bajdurzyć, poddać się i kwita — Czego czekacie? posiłków?
— No, a gdyby posiłków?
— Od kogo, od pana Czarnieckiego?
— Nicby nie było dziwnego, gdyby i ztamtąd przyszły!
— Cha! cha! zaśmiał się rotmistrz — a spójrzyjcież, spójrzyjcie, — i wskazał przez okno poza mury.
Widok z okna był smutny, choć ożywiony: przeciągała pod fortecą, pod óśmią rozwiniętemi chorągwiami, piechota polska Czarnieckiego; łatwo ją było poznać.
— To oddział Wolfa! — zakrzyknął pan Zamojski. — Co to jest? on z wami?
Kordecki popatrzał posępnie z rezygnacją, ale ani się wzruszył zbytnio, ni nadto zadziwił.
— Kraków się poddał, — hałasno odezwał się z tryumfem Kuklinowski, jakby go sam wziął — a ot i pan Wolf, co stał w Siewierzu bezpieczny, otoczony i tu przyprowadzony został, króla niéma, wojska niéma, wodzowie głowy pochowali, kraj zawojowany, w czémże teraz nadzieja wasza?
— W Bogu! — rzekł jedném słowem przeor, — któremu to wszystko nie odebrało odwagi.
— Jakto? poszalelibyście do tego stopnia, że myślelibyście jeszcze się opierać? — śmiejąc się odparł rotmistrz.
— Wszyscy milczeli: — Kuklinowski słupiał.
— Cóż to jest? szał? delirium? obłąkanie? — zawołał po chwili: — Traktujcie i ratujcie się, jam polak, ja za wami i dla was mówię, bo mi was żal.
Kordecki gorzko się uśmiéchnął.
— No, cóż mi każecie odpowiedzieć Millerowi, który mnie posłał?
— Żeśmy Wolfa chorągwie widzieli, że wiemy już o wzięciu Krakowa, i że modlemy się za Króla Jegomości.
— A traktowanie rozpoczęte?
— Mamyż jeszcze traktować, — dumnie rzekł przeor, — z tym który prawa powszechne narodów, prawa wojny, szanowane w chrześcijańskim, a nawet w pogańskim świecie zwyczaje, poniewiera? dla którego posłowie nawet nie są święci, który ich więzi i znieważa! — Powiedz mu waść, że będziemy traktowali, gdy posłów naszych wypuści.
Kuklinowski chciał mówić, ale Kordecki pożegnał go i odwrócił się zasępiony, ale niepokonany; polecił go odprowadzić do fórty, a sam z panem Zamojskim pośpieszył wewnątrz twierdzy, gdzie widok regimentów Wolfa, polskich chorągwi w mocy szweda i wieść o poddaniu się Krakowa niewysłowione uczyniła wrażenie. Zastał już na wszystkich podwórcach, jednych klęczących na modlitwie, płaczących drugich, łamiących ręce i wyrzekających, innych cicho szepczących cóś z zajęciem; gwar wszędzie, każdy radził i mówił co innego, a na twarzach ciżby, był wyraz rozpaczy, strachu, zwątpienia. Pan Czarniecki w czapeczce od hełmu, w kaftanie łosiowym z pod zbroi, z założonemi w tył rękoma, z głową spuszczoną, chodził i mruczał:
— Po wszystkiém, teraz trutnie i bić się nie zechcą!
Kobiéty z dziećmi małemi na ręku, kapłani starzy, czeladź, wszystko się było wytoczyło na mury, w podwórza, poczepiało u baszt i jak w chwili pożaru, znajomi i nieznajomi witali się, pytali, rozmawiali z sobą, zwierzali sobie, użalali.
Wtém, wśród tego zgiełku myśli i głosów, stanął Kordecki, zsunął kaptur który mu twarz zakrywał i odezwał się.
— Dzieci kochane! Kraków się poddał, szwedzi zdradą Wolfa wzięli, Król opuszczony na Spiżu, Polska zawojowana — oto kres nieszczęść naszych; chwila kary Bożéj za grzechy blizka końca. Kiedy się sroży plaga gniewu Wszechmocnego, najbliżéj zlitowanie! Jeszcze chwila a słonce zabłyśnie. Dziś nam Bóg powierzył najpiękniejsze stanowisko, i chciał nas słabych a ułomnych, mieć przykładem całemu narodowi. My jedni stale, poczciwie, opieramy się szwedom, i wytrwamy, wiary me złamawszy, do końca; korzmy się przed ołtarzem błagając Boga, módlmy się a czuwajmy zgodni. I zwyciężym!!
To mówiąc wskazał na obraz odmalowany na zewnętrznéj ścianie kaplicy, dodając:
— To nasza chorągiew, to zwycięztwo nasze... uciekajmy się pod Jéj obronę, a nie traćmy nadziei. Czemuż nie mogę jéj wlać w serca wasze!... O Boże! daj mi siłę.... Módlmy się, módlmy...
Domawiał tych słów, a tłum jak stał tak sypnął się ku Janitorium, ku kaplicy, z zapałem, z pośpiechem, z popędem niewypowiedzianym; jakby gwałtowne modlitwy pragnienie, pędziło go ku ołtarzowi; i jak na puszczy Izraelici rzucili się czerpać z płynącego pod laską Mojżeszową zdroju, tu wszyscy pobiegli przed obraz Matki i Patronki. Muzyka na wieżycy zagrała:
Salve Regina!
Wielka o wielka jest modlitwy potęga, bo ducha podnosi, bo nas oczyszcza, bo nas tajemniczo przemienia — Gdy wśród śpiewów, grzmotu kotłów i trąb, organów dźwięku, woni kadzideł, jednym głosem wielkim zaśpiewał cały lud, aż się sklepienia wstrzęsły, aż echo daleko rozeszło za mury; — stanęli Wolfowi piechotyńce naprzeciw kaplicy Bożéj Matki, zdjęli hełmy z czoła zasępionego, poklękli, i skłonili chorągwie....
Biedni pojmańcy — ich serce było u ołtarza, a broń ku niemu zwrócona!
Zaledwo szwedzi to ujrzeli, gdy już regimenta Millerowskie pędziły daléj, modlących się polaków, i mało kto postrzegł to przyklęknienie, które objawiało w użytych przeciw Częstochowie żołnierzach, synów Królowéj, co tu panowała.
Miller z Wejhardem sądzili, że uwięzienie posłów, ukazanie Wolfa, wieść o poddaniu Krakowa, o wyjściu Czarnieckiego do Budzynia, przyspieszy, znagli poddanie. Nareście, myślał hrabia, zwyciężamy! i już się zemstą cieszył, już w myśli upokarzał dumnych mnichów, którzy śmieli go nie słuchać. Wielkie było zdumienie w obozie gdy Kuklinowski powrócił z odpowiedzią:
— Niech posłów uwolnią.
Miller się pochwycił z siedzenia.
— Zaraz, — rzekł — ja ich uwolnię, gdy na szubienicę pójdą. Co oni mi śmieją prawić o prawach wojny; alboż to twierdza, ta ich lisia jama, ta buda — alboż to żołnierze i wodzowie, alboż to posły?
I rozśmiał się ze złością, a rozgniewał znowu namiętniéj i kazał otaczać, zbliżać pod twierdzę, opasywać ją jak najściśléj, krzykami, postrzałami uciemiężając mnichów, którzy się bronić nie mogli.
Sam, co chwila niecierpliwszy i chmurniejszy, całą swą złość na Wejharda wywierał, zawsze jeszcze przypisując mu, wszystek wstyd i klęski swoje.
— Gdyby nie ty panie hrabio, — mówił — byłbym swobodnie i wygodnie w Prusach się wylegał, gdzie i kraj lepszy i przynajmniéj cośbyśmy do téj pory zrobili, a tu stoim i sromotnie targamy się z mnichami, którym rady dać nie możemy.
— Ale panie generale, jesteśmy u celu! — powtarzał Wejhard.
— Gdzież ten cel? racz mi go wskazać.
— Wszakże niemal wzięliśmy Częstochowę, już ultimis spirat.... za kilka godzin się podda. Wachler zaręcza, że i prochu nie mają i załoga ręce wyciąga; byle najmniéj jéj pomódz, to się zda.
— Czemuż się nie zdaje?
— Szturm przypuścić, — rzekł Wejhard.
Rozśmiał się Miller.
— Nie zrobiwszy wyłomu! nie zasypawszy fossy?
— Baterja od północy pracuje nad wyłomem.
— Przecież go dotąd nie zrobiła, mur gruby i kule gdyby powarjowane nie wiedzieć dokąd lecą.... gdyby nie wstyd, jużbym odstąpił; tu jest cóś niepojętego....
— Istotnie byłoby to wstydem dla wojsk J. K. Mości. Wittenberg wziął Kraków, a Miller nie podołał Częstochowie, i pan Kordecki lepiéj sobie dał rady od pana Czarnieckiego, co zęby zjadł na wojaczce. Wiész panie generale cobyś utracił odchodząc? Maszże wyobrażenie skarbów tego miejsca?
— Mówiłeś mi o nich, mój hrabio, do syta, ale jak poddanie Częstochowéj wróżysz codzień, a jednak go nie widać, tak i tu musisz bałamucić trochę.
— Na własne widziałem to oczy! — zawołał Wejhard, łechtając chciwość szweda, którą znał za panującą jego namiętność. Ołtarze są niemal całe srebrne, okryte klejnotami od stropu do posadzki, skarbiec pełen złota i drogości, naczyń kościelnych, pereł mnóstwo.... posągi nawet lane są z kruszców kosztownych, a lekko licząc kilkakroć sto tysięcy talarów znaleźć się powinno gotówką. Nie liczę już drobniejszych przyjemności i dogodności...
Miller słuchał, i rozwidniło się na jego twarzy, poczynał uśmiéchać. Wtém podano mu list od Kordeckiego; przeor w nim jak przez Kuklinowskiego naglił o uwolnienie posłów: „Gdybyś, mówił w końcu, na ich życie (czego nie sądzim) nastąpił, zdajemy się wszyscy na wolę Bożą, bez któréj włos nie spadnie z głowy; niech umrą jeśli śmiercią swoją mają okupić swobodę, któréj wszyscy oblężeni do ostatka tchu bronić nie przestaną.“
Zastanowił się wódz stary, i na wojaku ta dumna w nieszczęściu moc niepokonanego ducha, zrobiła nareszcie wrażenie, ale przelotne jak błyskawica; zagrał zaraz w nim gniéw miłości własnéj piosenką.
— Przywołać tu jednego z tych mnichów! — krzyknął do ordynansa...
I za chwilę skrępowanego, bladego, wycieńczonego wprowadzono xiędza Błeszyńskiego, który stanął przed generałem niemy, ponury, ale niezgięty. Cała noc urągań, bezsenności, widok szwedzkich heretyckich porywów na świętości wiary, słowy i ręką targających się, wielce zmieniły kapłana, złamały ciało jego, chwiał się na nogach i pot zimny oblewał mu czoło, dusza podniosła się tylko ku Bogu.
Miller był jednym z tych ludzi, na których cierpienie robi to wrażenie, co krew rozlana w boju — rozjusza; uśmiéchnął się ujrzawszy xiędza w tym stanie i wskazując mu na klasztor:
— Idź, — rzekł, — do swego przeora, a powiedz mu coś widział w obozie moim, niech się poddają, póki pozwalam się poddać; a powracaj tu, bo inaczéj towarzysz twój wisiéć będzie, klnę się honorem żołnierskim, jeśli nie powrócisz, zginie.





VIII.

Braciszek Paweł na bramie pacierz odmawiał klęczący, gdy ujrzał z żołnierzem szwedzkim, na powrozie wiedzionego xiędza Błeszyńskiego, bladego i ledwie mogącego utrzymać się na nogach; po sukni nawet znać było co wycierpiał, bo na niéj i błoto i sznury i szarpanie żołnierzy, zostawiły ślady. Jak gdyby Bóg wysłuchał gorącéj jego modlitwy, bo się właśnie z innémi na tę intencją modlił; ukazał się xiądz Błeszyński. Poskoczył braciszek otworzyć, ale osmutniał zobaczywszy, że Błeszyński był sam jeden i w takim opłakanym sianie.
— A! wracacie dzięki Bogu! — rzekł wznosząc ręce, — biegnę z tą wesołą nowiną do xiędza przeora, gdzież ojciec Zacharjasz?
— Nie cieszcie się bardzo z mojego powrotu, bracie Pawle! — rzekł xiądz, — wróciłem tylko posłem szwedzkim.... a ojciec Zacharjasz został między niewiernémi.
— Jakto? więc... więc was jeszcze nie uwolnili?
— Daj mi odetchnąć! — i rzucił się przybyły na ławę w izdebce fórtjana. — A! bodaj to, — rzekł, — bodaj każdemu swojém się parać! Jakże mi żal tych chwil spokojnych, w celi mojéj spędzonych, w chórze, w kościele... życie zakonne to raj ziemski, trzebaż nam je było zamienić na wojnę i walki...
— A! cicho! cicho! — odrzekł brat Paweł z prostotą i zapałem dziecięcia — jeszcze kto usłyszy, że narzekacie! To xiądz przeor kazał... i na chwałę Matki Boskiéj cierpiémy; co tu szemrać, nie rozpaczajcie, wrócą czasy spokojne. A możebyście się czém posilili?
Ale xiądz Błeszyński spuścił głowę i milczał, spoczywał... Jeszcze wrzawa obozu tętniła mu w uszach, jeszcze ten tłum szalony wirował mu przed oczyma, i zdało mu się że go któś szarpie, że go wiodą... Mimo tych mar strasznych, znużenie było tak wielkie, że usnął siedząc. Zobaczył to brat Paweł i posłał dać znać przeorowi, że Błeszyński przyszedł, ale osłabły jak siadł, nie wstaje snem ujęty.
Wszyscy się więc potoczyli dla widzenia z nim do bramy, a trzask wchodzących zbudził ze snu zakonnika, który krzyknął i obłąkanym powiódł wzrokiem po znajomych twarzach.
— Jakto? — rzekł nieoprzytomniony jeszcze, jestem tu w klasztorze? cóż to było?
— Uspokojcież się, uspokojcie, — zawołał Kordecki siadając przy nim — dzięki Bogu, że was widzimy... a coście wycierpieli ofiarujcie Bogu.
— Prawda, — rzekł Błeszyński wiodąc ręką po czole — wycierpiałem wiele, a Bóg wié co mi jeszcze zostało do wypicia... może śmierć.
— Jakto? mówcież! a ojciec Zacharjasz?
— Ja wcale nie jestem uwolniony, — rzekł Błeszyński, — ani on.... tamten jeszcze w więzach, a ja tylko posłem od Millera tutaj. Noc i dzień przebyliśmy okropne, napatrzywszy się, nasłuchawszy, nacierpiawszy urągowiska, bicia i obelg i bluźnierstw, że nam się to wiekiem zdało! Szwedzi wymyślnie znęcali się nad nami. Służyliśmy im za zabawkę nocną, a oka żaden z nas nie zmrużył, bo oba związani, przyparci do ściany spalonego budynku, prócz mokréj ziemi nie mieliśmy ledz na czém. W ostatku śmiercią nam grożą. Dziś rano wysłał mnie Miller zapowiadając, że jeśli nie wrócę, ojciec Zacharjasz powieszony zostanie, na co się zaklął. I nie trudno wierzyć, że zrobić to gotów.
— Jakto? musicie znowu powracać?
— Wrócę zaraz! — rzekł Błeszyński, — wrócę, wola Boża, nie obawiam się śmierci, gorsza męczarni godzina w téj jaskini zbójeckiéj. I przyszedłem, — dodał z westchnieniem, - nie pomnożyć waszą odwagę, ale jéj odjąć...
— Wy! wy! ojcze Błeszyński? — spytał zdziwiony Kordecki.
— Ja... tak jest... sumienie mi to każe. Ogrom sił szwedzkich, wprawni wodzowie i wojsko, wszystkie drogi odsieczy przecięte... cóż na to poradzim? Miller zaklął się zdobyć koniecznie i zdobędzie Jasną-Górę, a wówczas!... a! niechcę pomyśléć nawet co się stanie! Święte to miejsce, które poddaniem tylko ocalić możemy, będzie legowiskiem heretyków i placem ich świętokradzkiego igrzyska.
— 0jcze! — rzekł przeor smutno, — samiście byli za obroną, mogłoż jednéj nocy cierpienie, tak zmienić zdanie wasze?
— Nie cierpienie to mnie zmogło, ale oczewistość; chybaby Bóg zesłał Aniołów swoich, inaczéj obronić się niepodobna; samo usiłowanie o to, w pośmiewisko nas poda. Głód jeden zmusi do poddania. Czyńcie co się wam podoba, bo i życie moje oddaję na wolę waszą i nie wzdragam się cierpiéć, ale widziałem oczyma własnemi potęgę szwedów; znam garść naszych niesfornych wieśniaków, w którą co chwila ducha wlewać potrzeba, bo go co chwila traci; — i świadczę się Bogiem, że nie dla siebie to mówię, ale dla was! Traktujcie i poddawajcie się, lub czyńcie...
— Jak Bóg natchnie, — przerwał zamyślony przeor z westchnieniem. — Tak, — dodał poglądając na pana Zamojskiego znacząco, — traktować potrzeba, traktować będziemy, ale nie przymuszeni nożem na gardle, nie postrachem parci, nie złapani w matnię jak żacy, traktować będziemy godnie i jak na nas przystało. Niech Miller wyda was naprzód, niech nie postępuje z nami jak dziećmi, które groźbą brać można, a naówczas pomówimy.
Z wyraźną niechęcią przeor słów tych domawiał, wyrywały mu się one, jakby przemocą wyciśnięte, jakby z wzdrygnieniem wewnętrzném.
— Co wy na to, panie mieczniku?
— Ja, zawsze i wszędzie godzę się na zdanie wasze, xięże przeorze, — odparł Zamojski, — bo zawsze i wszędzie to zdanie najlepsze i najzdrowsze; piszcie do Millera w ten sposób.
— Nim się to uczyni, ojcze Błeszyński, chodźcie z nami, — rzekł Kordecki — do kaplicy i klasztoru, odzyskacie siły patrząc w oblicze świętéj Patronki, a ducha doda wam męztwo braci.
— Ja na śmierć gotów jestem, a Bóg świadkiem, że się jéj nie boję, — odrzekł zakonnik, ale mi srogi żal Jasnéj-Góry, żeby ją w kupę gruzu nie zmieniła ta tłuszcza siepaczy.
— Ojcze! ojcze! a Pan Bóg? — spytał surowo Kordecki, zawsze swoją śpiewając piosenkę.
— A czyżeśmy warci cudu?
— My, nie; ale święte Jego ołtarze.
— Ma on ich wiele po świecie, a gdy ołtarz burzyć dozwala, to na karę ludzi. Jemu chwałę wiekuistą śpiewają Archaniołowie.
Ze spuszczoną głową, wolnym krokiem, wybladły więzień szedł powoli, a tu go wszyscy otaczać poczęli pytaniami, użalaniem, ciekawością narzucając się natrętną. Odzyskał przytomność i trochę siły zakonnik. Widząc się między swojémi, nie chciał nadaremnie straszyć zamkniętych w twierdzy, a na zapytania ich odpowiedział tylko, że z listem przyszedł, i z listem powróci.
Ten powrót, który Błeszyński uważał za konieczność, bo nim ocalał życie Małachowskiemu, wielu się wydał, czém był w istocie — heroizmem; największe bowiem podobieństwo było że oba poginą. Tak choć jeden mógł ocaleć; ale xiadz Błeszyński dał słowo i pragnął męczeństwa.
Wielkie znów były narady, wielka wrzawa w Definitorium; Płaza przewódzca tchórzów, wystąpił powtórnie z radą poddania klasztoru, ale go Kordecki wprost ofuknął.
— Szukałeś tu waść, — rzekł mu, — schronienia, siedźże spokojnie, módl się i czyń co ci czynić dadzą dla wspólnéj obrony, a nie mięszaj mi się do tego, o co cię nie pytają. Ja tu jeden jestem naczelnikiem i wodzem, ja rządzę i rozporządzam, ja Bogu i ludziom za to co czynię, odpowiem.
Usunęli się więc znowu bojaźliwi i już nie odzywali, a xiądz Błeszyński z listem powrócił do obozu.
Ledwie kilka upłynęło godzin, aż i xiądz Małachowski za nim się zjawił, w innéj postaci, lecz niemniéj znękany swą niewolą; sił mu nie brakło, bo je oburzenie podwajało, cały w płomieniach, wstrząsał się, zżymał i pioruny Boże wyzywał na szwedów.
— Nowy poseł, — rzekł Kordecki ujrzawszy go w swojéj celi, gdzie się zgromadziła rada wojenna, i wyciągnieniem ręki, powitał ojca Zacharjasza.
— Co nam przynosisz ojcze?
— Toż samo co xiądz Błeszyński, też słowa, też rozkazy, z dodatkiem, że jeżeli się nie poddacie, jutro śmierć nam... Miller na to przysiągł.
Kordecki stanął wryty i wszyscy zamilkli.
— Nic nie pisze ? — spytał.
— Nic. Dwa tylko polecił mi rzec słowa: jeśli się nie podda Częstochowa, wezmę ją szturmem, ale wprzód wy, przewrótni posłańce, wisieć będziecie.
Uśmiéchnął się przeor dumnie i śmiało.
— Bogu dzięki! — rzekł.
Wszyscy się zdumieli temu wykrzyknikowi.
— Śmiercią, — mówił Kordecki, — nie może was ukarać, boby oburzył wszystkich polaków w obozie, a gdyby to i uczynił, wy męczennicy bylibyście może zbawcami Polski, a krew wasza, odrodzenia i oswobodzenia stałaby się zakładem. Ale nie... nie! czuje dusza moja, że nie padniecie ofiarą! Nie! Słowa Millera są dla mnie dowodem siły naszéj! Dla tegom rzekł: Bogu dzięki! Gdyby zdobycie było łatwe, pocóżby groził, po coby szukał takich sposobów dla zmuszenia nas? Nie widzicież, że te fortele jak na dłoni, ukazują iż nas pokonać siłą nie umie.
Pogodniejszy wyraz twarzy wszystkich, zwiastował, że zrozumieli przeora...; on kończył.
— Powiedzcie mi, ojcze Zacharjaszu, a obłąkane owieczki, kwarciani i inni polacy, czy wspomagają szweda?
— Stoją tylko, płaczą i patrzą, odpowiedział x. Małachowski, ale i to zgroza, i to okropnie że patrzeć mogą, a oręż im się nie zapali w rękach, a dusza z nich nie skoczy! wiecie co to jest obóz szwedzki. Nie! nie! wy go tylko widzicie z daleka różnofarbném, wesołem, jasném zborzyszczem ludzi, a w środku... to piekło!
I wstrząsnął się ze zgrozą i przeżegnał.
— Co jest w świecie rozpusty i brudu, to się tam zlało jak do rynsztoka... Ale siła wielka i męztwo szatańskie, bo opiłe bestje, bydło bezrozumne, jak bydło idzie na śmierć.
— Takie wojsko, odezwał się Kordecki, nie może zdobyć kraju! — może go opanować zdradą, strachem, może chwilowo go zalać, ale go zagarnąć — nigdy! niéma tam siły, niéma żywota, niéma myśli. Ślepa odwaga żołdaków, umiejętność wodzów — nie dosyć! to nie są ludzie przeznaczenia, bo idą bez Boga. Karę Bóg tylko domierzył sromotną i pokazał kto niezgodnych, zwyciężyć nas może — ale to pierzchnie jak obłok w dzień letni, gdy wybije godzina.
Nikt nie odpowiedział.
— Ojcze, dodał przeor, gdy spoczniecie, zanieście mu odpowiedź jedną, niech was uwolni, a będziemy traktować; powiedzcie mu że życie nasze i wy i my wszyscy poświęcim chętnie za sprawę świętą... Niech się stanie wola Boża.
Wniosek przeora, który z groźb przewidział brak siły, trafiła do przekonania wszystkich: milczeli na wpół ubezpieczeni, wpół uspokojeni nadzieją, że szwed mnichów wyda i traktowanie się rozpocznie.
Dopiero po wyjściu wszystkich, gdy Kordecki sam z sobą pozostał, trzeba go było widzieć by mieć pojęcie potęgi ducha tego, który walczył ze zwątpieniem zewsząd mu wléwaném, słowy i czynami... Z bohatera, z wodza, u stop krzyża przed którym pokląkł w pokorze, stawał się pokornym kapłanem; drżącym w obliczu Boga grzesznikiem. Ogrom odpowiedzialności, ciążącéj na jego ramionach, przerażał go; truchlało serce, drżał cały, płakał i modlił się. A gdyby godziło się choć zdala święte i boskie z ludzkiém porównać cierpieniem; rzekłbym, że tak upadał na duchu Chrystus Pan, gdy się zbliżała męki Jego godzina, choć znieść był gotów męczeństwo.
Kordecki mężny przy ludziach, sam z sobą trwożył się nieraz; ten ogrom szwedzkiéj siły, te zgodne wszystkich rady poddania się, to kraju nieszczęście, miotały jego duszą... Ale gdy pomyślał, że Jasną-Górę splamią heretycy, że po wiek wieki powiedzą ludzie, zaświadczą dzieje iż Kordecki i Paulini szwedom skarb ten wydali; — gdy nieprzyjaciela wspomniał; wszystko co on uczynił na ziemi polskiéj przeciwko jéj synom, na jéj zagubę; męztwo się odzywało, oburzała dusza, zrywał się z modlitwy i wołał:
— Lepiéj umrzeć w obronie!
Walczył w nim człowiek słaby, z nieśmiertelnego ducha popędem: duch czuł że wszędzie i wszystko potęgą swą złamać powinien; człowiek rachował, ważył i widział same niepodobieństwa. Lecz gdy wspomniał na cuda, które Bóg Chrystus uczynił po wszystkiém świecie, gdy pomyślał o opiece Maryi królowéj nieba, gdy zliczył chóry zastępów anielskich i siły niewidoczne a potężne niebios... mężniał i krzepił się. I tak na przemiany łzy z odwagą, zwątpienie z męstwem i wytrwałością, biły się w sercu jego. Ale Bóg sam widział walkę, ludzie widzieli wodza-kapłana, mężnego i nieugiętego, który na wszystkie namowy, wieści, postrachy, odpowiadał stale:
— Nie podda się Częstochowa.
Dwóch tylko ludzi, w wielkiéj liczbie oblężonych, dorównywali mu duchem: miecznik Zamojski i Czarniecki, reszta, z różném usposobieniem, przechodziła ze strachu do zuchwalstwa, kryła bojaźń milczeniem, lub objawiała ją bezwstydnie, wierzyła w klęskę i starała się ją zmniejszyć, oczekując z rezygnacją lub rozpaczą.
Lecz wielki, wielki jest wpływ choćby jednego człowieka, co słowem jak dłonią olbrzyma, dźwiga serca i podnosi wysoko; czują ludzie wyższość, podbici nią milczą i wstyd im zeznać się słabemi w obliczu siły; pną się do niego, choć pozornie chcąc mu dorównać. Taki był wpływ Kordeckiego, którego ukazania się dość było, by zmienić szmery niechętne, czasem w zawstydzone milczenie, czasem w chwilowy zapał.
Ślachta rada-by się była bronić, ale wieść o wzięciu Krakowa, o zagarnieniu Wolfa, o pobycie stałym króla na Spiżu i o mniemanych Rakuskich posiłkach, których więcéj się obawiano, niżeli im ufano, — odejmowały wszelką nadzieję; wszyscy wołali — Finis Poloniae, i łamali ręce sam na sam, choć się krzepili dla drugich. Cóż powiedzieć o ludzie, co szedł zmuszony lub zapłacony do walki, niepodniesiony do niéj sercem jeszcze, u którego każdy posłuch znajdował wiarę; zarówno Chan Tatarów idący w pomoc Janowi Kazimierzowi, jak rzeź połowy Polski przez Szwedów uknuta.... Lud codzień się wahał, i oddawał, to nadziei niepewnéj, to bezmiernéj rozpaczy, drętwiał znużony, lub szedł walczyć jakby szałem zdjęty... Chwilami przed obrazem mężniał w kościele, podnosił się do gotowości męczeństwa, ale to były — chwile tylko.
Takie to zbiorowisko ludzi, taką garść miał pod sobą Kordecki i z nią, potężną duszą, a wiarą, bronił się kilkotysięcznéj sile, staremu wodzowi co życie spędził w boju, zdradzie, przemocy i groźbom...





IX.

Kordecki szedł korytarzami do klasztoru, następującego ranku, gdy starzec zapłakany upadł przed nim na kolana; cofnął się zakonnik zlękniony i zdziwiony — Co ci jest — spytał, czego chcecie?
— A! zawołał stary zachodząc się od rzewnego płaczu, nieszczęście wielkie, nieszczęście — ja mówić nie mogę, spytajcie — spytajcie!! Tuż za nim wślad biegł xiądz Piotr Lassota, zmieniony, łamiąc ręce.
— Co to jest? ubiegli twierdzę! zdrada, co się stało? spytał przeor strwożony.
— Nie, nie, przerywanym głosem rzekł xiądz Piotr, nieszczęście — zbrodnia...
— Zbrodnia! tu! ale mówcież Bóg z wami, co się stało? umarli męczennicy nasi?...
— Nic, nic, to nasze tylko nieszczęście.
— Cóż się stać mogło? zabito kogo?
— Zabito czy porwano, niewiemy, rzekł xiądz Piotr Lassota... Widzieliście Hannę wnuczkę naszą...
— A! i cóż się jéj stać mogło?
— Znikła! zginęła! wczoraj wieczorem poszła do kaplicy... i niepowróciła.
— Przysięgam, to Krzysztoporski, to zemsta jego nademną! zawołał starzec — to on — to ręka jego.
— To być niemoże, odparł przeor zadziwiony, tu — przy ołtarzu Boga, w obec niebezpieczeństwa; taka zbrodnia! to niepodobna! Ale jakże się to stało?
Oba Lassotowie nie byli w stanie opowiedzieć, nadbiegł przecie któś trzeci, sąsiadka Lassotów, pani Jadwiga Jaroszewska i ta lepiéj rzecz opisać mogła.
— Handzia, odezwała się — bo stojemy przezedrzwi tylko, często wieczorami chodziła do kaplicy, gdy stary pan Lassota usnął; otoż i wczoraj nawet widziałam kiedy wychodziła, a już mrok gęsty padał, pobiegła sama, i czekali jéj, czekali, ani śladu... nie powróciła.
— Może gdzie omdlała, potrzeba szukać —
— A! obiegliśmy cały klasztor, przetrzęśli wszystkie kątki, nigdzie wieści, nigdzie śladu.
— Gdyby była zabita, przypadkiem czy umyślnie, byłby znak jakiś...
— To Krzysztoporski, powtórzył starzec łamiąc ręce, nieszczęście mnie tu przywiodło; jakem go tylko ujrzał, zaraz mi się serce ścisnęło... czułem moją zgubę. Czemużem lepiéj nie skrył się gdzie w lasy... i nie umarł z nią razem z głodu... nieszczęśliwe dziecię... może ją szwedom wydali...
I padł na ziemię, zachodził się a płakał; xiądz Piotr chciał cieszyć, ale jak pocieszać było? Kordecki sam ujął pod rękę i chciał zaprowadzić do mieszkania, ale starzec już wrócić nie mógł tam gdzie był z wnuczką wprzódy, dobijało go wspomnienie, zaprowadzono go do celi xiędza Piotra.
Tymczasem Kordecki, który przypuścić nawet nie mógł takiéj zemsty, i nieśmiał o nią obwiniać Krzysztoporskiego, dziwnemi rozbijał się domysły i poszedł, surowo milcząc na mury. Chciał spójrzeć w oczy obwinionemu i wyczytać przez nie, co się działo w jego duszy. Jeszcze nie doszedł do baszty, w któréj spodziéwał się znaleść, gdy go spotkał na drodze.
Krzysztoporski był chmurny, dziki jak zawsze i zbłąkane miał wejrzenie, zadumę smutną na czole, troskę w duszy widoczną, ale dnia tego udana czy prawdziwa radość błyskała mu ze zrenic; zdawał się jakby uspokojony, jakby nasycony. Pierwszy powitał przeora, który milczącém badał go wejrzeniem.
— Zszedłem tylko na chwilę z murów, żeby zobaczyć zapasy prochu nasze, ale ojciec Mielecki na stanowisku, wracam zaraz, on mi świadek, że dzień i noc na czatach, ani z nich schodzę.
Przeor patrzał jeszcze, Krzysztoporski mówił daléj:
— Na piérwszy znak do boju, jesteśmy w gotowości.
— Słyszeliście o wypadku? spytał Kordecki.
— O jakim? dosyć spokojnie ale spuszczając w dół oczy, odparł ślachcic. O xiędzu Małachowskim i Błeszyńskim?
— Nie, o wnuczce pana Lassoty.
Krzysztoporski wargę oddął i brwi namarszczył.
— A cóż to się stało? spytał.
— Znikła! rzekł Kordecki... rzecz niepojęta.
— Może zabita... cicho szepnął ślachcic.
— Wszak od tego nieszczęsnego traktowania nie strzelają...
— A któż wie, może się gdzie utopiła — rzekł Krzysztoporski, spadła z murów, zresztą tyle tu hałastry.
Przeor uważał nań bacznie, ale ślachcic w niczém zwykłego swego pozoru nie zmienił; że obojętnie to przyjmował, nie było dziwna.
— Panie Mikołaju, odezwał się po chwili namysłu przełożony, wiemy że Lassota i wy, byliście śmiertelnemi nieprzyjaciołmi...
— Byliśmy? Jesteśmy! odparł, ale cóż z tego ojcze?
— Wiecie, że was wszyscy o to zniknienie posądzą?
— Czuję, że tak być musi.
— Jesteścież spokojni na sumieniu? możecie przysiądz, że to nie wasza robota?
— Aby człowieka o zbrodnią posądzić, trzeba czegoś więcéj niż nieprzyjaźni, potrzeba dowodów... a tu dowodów niema i być niemoże.
— Jak-że to wiecie? — spytał chwytając przeor.
— Bo mi to dziś nie w głowie, — rzekł Krzysztoporski zimno, nie taję żem rad iż Lassota cierpi, i jam cierpiał z jego ręki, ale to sprawa nie moja. Zresztą cóż bym z nią uczynił. Wiecie może, że to wnuczka mojéj żony.
— Panie Mikołaju, Bóg nie szczęści nienawiści.
— Ale Bóg nie wymaga darowania winy, gdy za nię żalu niéma.
— Owszem.
Krzysztoporski odwrócił się trochę i zmilkł, ruszając tylko ramionami.
— Co mi tam! — rzekł po chwilce, niech sobie posądzają... jam niewinien.
— Stoicie na murach naprzeciw mieszkania Lassoty, widzieć musieliście jak wychodziła, nie macież poznaków, posądzenia na kogo?
— Ja na obóz szwedzki patrzę, nie na czyjeś tam okna.
To mówiąc zawrócił się na mur, a przeor odszedł wzdychając.
A tuż leciała szalona, z rozczochranym włosem, z rozwinionemi chusty, jak piorun pędząc, żebraczka, i wołała głosem wielkim.
— Sprawiedliwości! sprawiedliwości! kryminał, pod bokiem Matki Boskiéj, zbrodnia.
Minęła przeora, pobiegła pod okno Lassoty, zajrzała w nie, po świeżym wilgotnym popatrzała bruku, po drzwiach i pędem ode drzwi ruszyła w dziedziniec. Tu obróciła się, obejrzała, zobaczyła Krzysztoporskiego na murze, załamała ręce.
— On! — zawołała, donośnie — on!
I suchym wskazała nań palcem...
Krzysztoporski, który to usłyszał, wzdrygnął się mimowoli, obrócił — usta zaciął tylko. Stara nazad za przeorem spieszyła, ale wpół drogi miarkując się zawróciła znowu, zapuściła chustą, opamiętała i powolniéj, powolniéj coraz poszła usiąść pod oknem Lassotów. Tu wyjęła swój chleba kawałek zawinięty starannie, poczęła go całować i płakać, jakby naradzać z sobą i cicho szeptać.
— Nie, nie — to być niemoże, on jéj zabić nie mógł, on wydać jéj niemógł, ona się znajdzie, tu gdzieś ją skryć musiał. O! czuję, to jego sprawa! Biedne dziécko, za cóż ty pokutujesz jeszcze, za stare grzechy czyjeś, za dawne sprawy i zemsty! Ale Matka Boska ulituje się, to być niemoże... ja ją odkryję. Biedne dziécko! powtarzała tak zginąć, tak zginąć marnie! A! i ten biedniejszy może starzec... lepiejby mu śmierć, niż to ostatnie sieroctwo.
Płakała długo, aż jakaś otucha wstąpiła w serce, i ujrzawszy że się jéj łzom i szałowi ludzie podziwiać zaczynają, zdobyła się jakby cudem na swoją wesołość codzienną, na skoki, na śmiech, oszukała wszystkich... zakręciła się i uciekła.





X.

Zdziwił się wielce Miller zobaczywszy powracającego ojca Zacharjasza z miną niezmienioną, z twarzą tąż samą z jaką był odszedł, ani upokorzonego, ani znękanego, ani śpieszącego, coby wieść nową dowodziło i upragnione poddanie. Błeszyński modlił się cicho i wzywał tylko chwili śmierci, bo ją mieli oba za nieuchronną...
Chmurną brwią i gniewem tém straszniejszym, że zaciętym, już nie wybuchającym mu zewnątrz, przyjął Miller przyprowadzonych do siebie xięży, otaczali generała wodzowie, xiąże Hesski który na niego spoglądał z góry i unikał z nim rozmowy; Sadowski milczący i niekryjący swego wstrętu dla naczelnika, Wejhard naprzemiany pochlebny, uśmiechnięty, tajemniczy, polityk, zręcznie umiejący poddać myśl swoją, nieprzyznając się do niéj.
Był wieczór, a namiot Millera obszerny, w którym wedle zwyczaju dla starszyzny zastawiono stoły, przedstawił widok malowniczy.... oświecały go lampy kościelne i świece woskowe wyraźnie w zakrystjach jakichś, jakby z katafalku zerwane, w lichtarzach ciężkich i wielkich; między obrusami znać było znowu bogato szyte ołtarzowe opony; na ścianach wisiały zbroje, miecze i oręże, bogate polskie kołczany, przepyszne kobierce herbowne; po bokach leżały axamitne siodła z rzędami złocistemi, sadzonemi i różny sprzęt, widoczny owoc grabieży. Starszyzna siedziała na kulbakach, na obozowych tłomokach, na ławach zabitych na prędce; słudzy krzątali się z wieczerzą; kilku grało w karty i kości w milczeniu, niekiedy przerywając sobie przekleństwem; dzbany i flasze krążyły.
Wejhard był wszędzie; to cóś szepnął, to się uśmiechnął, to podrwił z nieprzytomnych, a pochlebił każdemu, a sadził się na umizgi. Miller sapał milcząc na uboczu, spójrzał gdy wprowadzono xięży i wskazał na nich.
— Jutro rano szubienica, krzyknął, — niechcieliście pokoju, zburzę to gniazdo papistów i bałwochwalców, a wam śmierć.
Błeszyński i Małachowski już przygotowani do wyroku, ani się ulękli, ani nawet prosili i żaden nie rzekł słowa. Wejhard poglądał na nich z szyderską radością, Sadowski z politowaniem, inni nawet zajęci gracze popodnosili głowy, radzi zobaczyć, jakie wyrok śmierci uczyni na nich wrażenie.
— Spisać dekret — rzekł Miller, postawić szubienicę, a jutro rano, niech ich powieszą.
Czekał czy się nie odezwą, milczeli; on gniew w sobie warzył i buchać nim poczynał; kilku polaków przytomnych stali z boku, poglądając po sobie, ale dziwnie zmieniły się ich twarze, coś poszeptali i wyszli.
— Gotujcie się na śmierć! — powtórzył generał.
— Gotowiśmy i dziś za wiarę, kraj i króla naszego umierać; — odpowiedział Małachowski.
W drzwiach namiotu usłyszeli jeszcze tę odpowiedź, odchodzący polacy.
Miller skinął ręką.
— Niech ich odprowadzą; wystawić szubienicę, a dekret posłać do klasztoru, może xiądz przeor zechce się z murów widowisku przypatrzeć, zbliżyć ją do twierdzy.
Jakkolwiek Wejhard stale potakiwał i podmuchywał Millerowi najgwałtowniejsze środki, i ten także miał za skuteczniejszy nad inne, sądząc że Jasna-Góra upokorzyć się musi, ocalając swe dzieci poddaniem i on nawet w obec wszystkich nie śmiał ust otworzyć, tak widocznie ten wyrok śmierci wypiętnował się oburzeniem na twarzach przytomnych. Po oddaleniu się mnichów, pierwszy xiąże Hesski odezwał się od niechcenia.
— Tym sposobem nie zrobiemy tu przyjaciół dla Karola Gustawa.
— A w dodatku, będzie to — dodał przechadzając się Sadowski — złamaniem wyraźnych obietnic króla, bo uniwersały zaręczają bezpieczeństwo osób...
— Tylko nie buntowników! — podchwycił Miller.
— To są kapłani, — rzekł xiąźe Hesski, ale zresztą, rób sobie generale co ci się podoba.
Wejhard milczał, szukał w nim sprzymierzeńca Miller, ale zgrabny hrabia, jak ujrzał, że wiatr z innéj strony, wynalazłszy pilny powód jakiś, zakręcił się i uszedł.
Do wieczerzy wszyscy zasiedli milczący.
Po chwili xiąże Hesski znów obojętnie mruknął.
— Powiedz no mi generale, czy istotnie myślisz tych dwóch zakonników powieszać?
— A czemuż niemiałbym tego zrobić?
— Możesz, to pewna, ale do czego się to przyda?
— Ha! zobaczemy.
— Tylu polaków niechętnych mamy z sobą, są to sprzymierzeńcy siłą pędzeni tylko, cóż będzie potém?
— Albo się to ich lękamy!!
— Lękamy? nie zapewne, ale trochę przecie oszczędzać ich nie zawadzi.
Miller ramionami tylko ruszył.
— To gawiedź przelękła; którą strachem prowadzić potrzeba, poznają że szwed nie przebacza.
— O tém już wiedzą podobno.
Rozmowa się urwała, i nikt już więcéj nie przemówił za zakonnikami.
W obozie polskim, który szwedzkim był otoczony, bo Miller swoim pomocnikom nie wierzył, wielkie wrażenie zrobiła przyniesiona wiadomość o wyroku śmierci, zapadłym na mnichów Częstochowskich. Wieczorem przyszli potwierdzając ją półkownicy z namiotu Millera, którzy byli świadkami jego gniewu i groźby.
Już i tak fiziognomja obozu polaków połączonych ze szwedami, którzy nic wprawdzie nie działali, bo się od współuczestnictwa w tém oblężeniu wymówili z góry, ale zmuszeni byli towarzyszyć oblegającym, nie wesoła była i wcale nie raźna. Stali oni nieczynni, sercem wiedzeni gdzieindziéj; cześć Matki Boskiéj zmuszała ich ująć się za nią, siła nie dozwalała; potrzeba było milczeć z założonemi rękoma, patrzeć na zuchwałe targanie się ludzi obcéj wiary i z duszą zranioną boleć a nie ruszać krokiem. Dnie długie spędzali na bezczynnych narzekaniach, na domysłach, na obwinianiu wzajemném, na kłótniach i wyrzutach czynionych starszyznie, na którą całą biedę zwalono. Jedni ciągle mieli na ustach jakieś uniewinniające ich przyczyny przejścia do szwedów, bo czuli się winnemi; drudzy zagłuszyć pragnąc głos sumienia w sobie, hulali szalenie a smutnie; inni w milczeniu posępnem, z głowy spuszczonemi, poglądali obojętnie na wszystko co ich otaczało. Mała garść w szwedach widziała zbawienie Polski. Lecz byli i tacy co tylko liczbą przemożeni, za liczbą poszedłszy, uciekać nie mogąc, narzekali na siebie, na drugich i klęli szwedów otwarcie, co wlazło. Najmniéj takich jak Kaliński statystów otwarcie i skrycie sprzyjali Szwedom dla wywyższenia i przyszłych korzyści osobistych.
W namiocie Mikołaja z Karmina Karmińskiego, zgromadzili się właśnie polacy; Kuklinowski, Trupski, i kilku innych; siedzieli oni posępni grzejąc się u nanieconego ognia, dukając o rodzinach, o kraju i jego losach przyszłych, o sobie i położeniu w jakie wpadli; gdy Krzeczowski dowódzca jazdy i półkownik Jan Zbrożek, wpadli żywo, oba poruszeni i prawie w rozpaczy. Za niemi w ślad nadbiegł Adam Komorowski. Wszyscy oni trzéj należeli do tych, co się możniejszym uwieść dali, przechodząc na stronę szwedzką i szczerze już żałowali sromotnego poddania się. Krzeczowski wyglądał tylko chwili, by ze swemi odstąpić od najezdników; Zbrożek klął panów i łajał, a Komorowski knował spisek, chcąc się z téj matni wydobyć. Wszyscy trzéj zaognieni, pozrzucali z siebie opończe i Zbrożek pierwszy zawołał.
— Otóż i doczekaliśmy się że Miller wieszać poczyna! Póki tylko hołotę, tych olkuskich górników na szubienicę wlókł, jak sobie chce; ale zasmakowawszy, bierze się już do zakonników...
— Albo co? — spytał Karmiński.
— Czyż nie wiecie? wszak Miller skazał już na szubienicę dwóch zakonników z Jasnéj-Góry, ślachty Małachowskiego i Błeszyńskiego, których zachwycił przeciw wszystkim prawom; a karze ich za to że Przeor twierdzy nie poddaje!
— Jakto? — poczęli pytać inni.
— Ot tak jak wam mówię, jutro dekret się ma spełnić, xięży szwedzi powieszą.
— Wszyscy na tę wieść stanęli jak osłupieli, spójrzeli po sobie, widać było na twarzach, oburzenie, gniew, niechęć.
— A my to ścierpieć musimy! — zawołał Zbrożek — ha! samiśmy temu winni, było lepiéj ginąć od szweda niżeli psu temu pomagać, teraz dawszy się ująć w jarzmo, orzmy grób własny. I padł na siedzenie.
— Tak — dodał poruszony — dziś mnichom, ślachcie takiéj jak i my; a jutro może nam. Tak będzie z zakonnikami, z nami, z obietnicami Karola Gustawa, z prawami naszemi, a potém z ziemią naszą i ze wszystkiém. Vae victis mówili starzy, ale gdybyż choć zwyciężonym, tutaj vae subjectis... wszystkim biada.
— Ale to być nie może, — przerwał Komorowski — żebyśmy my to ścierpieć mieli, dosyć że już nas splamili ciągnąc tu z sobą, chce jeszcze zbezcześcić nas, czyniąc niememi świadkami zbrodni, a więc spólnikami jéj!... to być nie może.
Powstali i inni, a sam Stępkowski zawołał:
— Możemy nie pozwolić na to, idźmy do Millera i manifestujmy się.
— Tak!! albo to sejmik grodzki panie Cześniku? — zapytał Zbrożek — gdzież tu nasz manifest przyjmą?
— Przepraszam, — przerwał Komorowski — przyjąć muszą; jeśli nie ad acta, to do głowy; powiemy mu że tego nie zniesiem, położym manifesta nie nasze, ale Karola Gustawa i zreflektujemy go, że tym sposobem nie podbiją Polski, ale to co mają — stracą! To niegodziwość! to rozbój! nie jesteśmy w lesie!
— Narazim się tylko na wstyd nowy — rzekł Zbrożek, — poszliśmy w niewolę, znośmyż ją; wszystko to przewidzieć było łatwo, woleliśmy poddać się niżeli bić, dzwigajmyż niewolę i srom do miljona djabłów.
Zamilkli, a smutnéj zadumy i zgryzoty wyraz, zawisł na czołach posępnych.
— Ha! — rzekł Karmiński — nie wyrzekliśmy się przecie praw naszych, poddając, mamy je zapewnione; jeśli Miller braci naszych kapłanów powiesi sromotnie, pójdziemy wszyscy precz i od króla i od niego.
Zbrożek gorzko się uśmiechnął.
— Oho! — rzekł — nie czas się cofać ! pijmy piwo któregośmy sami nawarzyli sobie. Nie czas!
— Jakto? zawsze czas, — zawołał Karmiński — idźmy jutro wszyscy do niego, a powiedzmy mu śmiało prawdę: niech zdobywa, niech wojuje, ale zachwyconych zdradą nie znieważa, lub wara! Polska się ocknie.
— Już znieważył, — odparł Zbrożek — wiecie jaką noc spędzili w obozie, wiecie co z niemi czynili żołdacy. Święta suknia i oblicze kapłana Bożego poniewierało się w steku hultajstwa. A to słudzy patronki królestwa naszego! a to bracia nasi!
Karmiński pochwycił z kołka szablę i przypasał ją.
— Idźmy wręcz do Millera, — rzekł — idźmy zaraz, natychmiast, jutro odejdzie oburzenie nasze, minie nas szał poczciwy, serca się wyziębią, rozmyślemy i strusim, gotowiśmy patrzeć na zbrodnię, lub zapoźno będzie, by jéj zapobiedz... kto Polak a katolik za mną...
— Jam nie katolik, — odezwał się Trupski — ale co to ma do tego? idę, jeśli nie o kapłanów to o ślacbtę i braci się upomnieć.
— Panowie — rzekł Komorowski — i ja z wami, kto się jeszcze serca i czucia w tém zaprzedaniu babilońskiém nie pozbył, z nami!
— Wszyscy! wszyscy! — zawołała starszyzna, i tłumnie wytoczyła się razem z namiotu; lecąc przez zdziwione żołnierstwa szeregi do obozowiska Millerowskiego.
Noc już była, generał ucztował jeszcze, gdy mu znać dali że tłum Polaków z krzykiem idzie na jego namioty.
— Wpuścić — rzekł z uśmiechem — panów polaków, pewnie sobie podochocili, i chcą moim winem dokończyć za zdrowie Karola Gustawa.
Wtém podniósł się u drzwi płotek i weszli wszyscy posłannicy, a Miller poznał zaraz, że nie o vivat Carolus Gustavus chodziło, bo oczy mieli łzawe a gniewem zapalone, miny dumne, postawy męzkie i twarze posępne.
— Panie Generale, — rzekł Adam Komorowski — przyszliśmy do was zapytać, czy prawda to, żeś wydał wyrok śmierci na zakonników jasnogórskich?
— Tak jest! — odparł Miller dumnie — a wy jakim prawem pytacie mnie o to?
— Prawem ludzkości, prawem obietnic Karola Gustawa, — rzekł śmiało Komorowski — to są ślachta i bracia nasi, to są, co więcéj, kapłani naszéj wiary, którą przyrzekliście opiekować się i szanować.
— To są buntownicy! — krzyknął generał.
— To są posłowie! — przerwał Zbrożek — i jako tacy szanowani być powinni!
— Wy będziecie mnie uczyć co mam czynić! — zawołał w gniewie Miller — wy podwładni moi!
I nastawił się, jakby chciał rzucić na nich.
— Mospanie Generale, — odezwał się Komorowski, — to nie Szwecja wasza i nie wasze regularne wojsko, ale ślacheckie, w którém jest i siła orężna i znaczenie reprezentacji narodowéj razem. Mamy prawo spytać co robisz, boś na placu boju tylko wodzem naszym. Jeśli dopuścisz się gardła na mnichach, odstępujemy cię wszyscy.
— Przysięgliście! — mruknął zdumiony Generał.
— Zmuszeni może, a niechętni pewnie... a wyż to nie łamiecie przysięgi? słowa Karola Gustawa, który przyrzekł szanować prawa nasze, Prawo niedozwala u nas swieckiéj władzy tknąć kapłana.
Miller rozsierdził się i krzyczał.
— Po toście przyszli do mnie?
— Po to Generale, i zapowiadamy ci, że ich powiesić nie damy, choćby do boju przyjść miało, — rzekł stanowczo Komorowski. — Wieszając ich powiesisz sprawę swego króla, a żaden z nas jéj pewnie odcinać drugi raz nie będzie. Nie jesteśmy niewolnikami, ale sprzymierzeńcami waszemi.
— To powiedziawszy, Komorowski nie skłoniwszy się nawet odszedł, a za nim reszta, Miller się rozśmiał, ale śmiech to był gorzki; widział po niewczasie że za daleko zabrnął, a wstyd mu się było cofać.
Xiąże Hesski, — rzekł z cicha po wyjściu Polaków.
— A co Generale? nawarzyłeś sobie piwa, jakże to teraz się skończy?
— Skończy się, że ich powieszę, — odparł uparty szwed — com powiedział to się stanie.
— Nie powiesisz ich, — rzekł xiąże hesski — bo to istotnie szkodliwémby było sprawie naszéj; szukaj tylko fórtki, którąbyś się wycofał.
— Cofać się nie będę, Polaków się nie boję, u nich wszystko na gębie, znam już tych krzykaczy! — mówił gniewnie generał.
— Ba! czasem przecie nie tylko krzyczą, ale się i biją! — przebąknął Sadowski, — i dobrze...
— A, kiedy wszyscy jesteście tego zdania, żeby mnichów uwolnić i polaków nie draźnić, czemuż z was nikt mi tego wprzódy nie mówił. Wejhard piérwszy ten dekret doradził, jako najlepszy na nich sposób!
X. Hesski który z wielą innemi nie cierpiał Wejharda, ruszył wzgardliwie ramionami.
— Generale, powinieneś był do téj pory przekonać się, co warte rady hrabiego.
— Cofać się nie mogę, — zawołał Generał do siebie; szukając już w myśli sposobu wycofania się — Polacy pohałasują, i umilkną jak zawsze.
— Trafia się to, — rzekł któryś z półkowników — ale do ostatka ich doprowadzać, i szukać jakby umyślnie, co najbardziéj rozjątrzyć, może, nie polityczna...
A Sadowski dodał:
— Jeśli wieść o tém gruchnie, a rozniosą ją szybko niechętni, cały naród powstać może przeciwko nam; już same to oblężenie nieszczęśliwe popsuło sprawę króla, a co dopiéro krok taki? Od czasu przyjścia naszego zmieniły się twarze, humory i serca Polaków dla nas. Bóg wié jaki skutek mieć może, to niebezpieczne postanowienie!
— Ale jakże chcecie! żebym się tak wprost, z pieca na łeb cofał, — rzekł zniecierpliwiony dowódzca — radźcie zresztą!
Nikt z radą nie pośpieszał, Miller w widoczniejszém coraz pomięszaniu i gniewie chodzić począł, a powoli półkownicy za hełmy i kapelusze wziąwszy, wyśliznęli się z namiotu.
Nazajutrz rano, znacznie już opadł był gniew Millera, pozostał frasunek; noc zrodziła uwagi nad skutkami zamierzonego kroku.
Ale jak się cofnąć było?
Z rozkazu wodza już naprzeciw klasztoru poczęto budować ogromną szubienicę, któréj widok przerażał załogę, zakonników i ślachtę.
Dano znać Millerowi. Kazał swoim zobaczyć co robią polacy. Obóz polski cały był pod bronią, na koniach i w milczeniu zdawał się oczekiwać na cóś. Szwedzi obchodzili, patrzali, pytali, nikt do nich słowa nie rzekł. Na przodzie wodzowie w zbrojach i hełmach, koszulach i misiurkach, za niémi towarzysze i czeladź stali w gotowości. Miller zawahał się i spowolniał bardzo; posłał do klasztoru żeby się poddawano, odebrał odpowiedź że póki mnichów nie powróci, traktować nawet nie będą; podumał i kazał odłożyć spełnienie wyroku.
— Widoczném już było dla wszystkich że zakonnicy sprawę swoją wygrali; Miller dekret wczorajszy starał się w żart obrócić i śmiał się ze strachu którego narobił, nic nie mówiąc o własnéj bojaźni.
Posłał nawet około południa Kuklinowskiego, zapraszając zakonników do swojego stołu; ale wysłuchawszy tego osobliwszego wezwania, xiądz Małachowski odpowiedział poważnie.
— Skazani już na szubienicę przestępcy, nie godni jesteśmy zasiadać u stołu z panem Generałem.
— Jakto? nie pójdziecie!
— Nie pójdziemy! — odpowiedzieli oba.
— Miller zjadł tę odpowiedź w żarcie, skrzywił się, ręką machnął, a dowiedziawszy się że i polacy z koni już zsiedli, jeść podawać rozkazał. Nikt ze starszyzny polskiéj oprócz wiernego Kalińskiego, nie przyszedł dnia tego do Millera, warzyli sobie w kociołkach i garnuszkach kaszę. Obiad był smutny i milczący, a nikt nie zagadnął o mnichach, o dekrecie, o polakach; mówiono o rzeczach obojętnych, potém nadeszły puhary, gra, szał i wszyscy zapomnieli prędko o chwilowém niepokoju. W obozie był tylko dany rozkaz otaczania twierdzy, opasywania jéj, a że się bronić i odstrzeliwać nie mogli zakonnicy, bo pamiętali groźbę, że za piérwszym strzałem posłów powieszać miano; polecono drapać się nawet na mur, zarzucać fossy i stanowiska coraz bliższe zajmować.





XI.

Przez cały ten dzień jednakże, i w ciągu traktowania o uwięzionych, szwedzi z dział nie dawali ognia, Jasna-Góra milczała, wojsko krzątało się, przybliżało, najgrawało i żywym łańcuchem obejmowało oblężonych. Kto wie czy stan ten zawieszenia niebezpieczeństwa, choć krwi oszczędzał, nie był cięższy do zniesienia od saméj walki dni poprzedzających? Potrzeba było milczeć słuchając obelg, patrząc na postępy szweda, który górę zajmował, rozsypywał się po niéj, oblegał zewsząd fossy, upatrywał miejsc słabszych i jątrzył załogę, łajaniem, szyderstwem, rzucaniem kamieni i wystrzałami ręcznéj broni.
Pan Czarniecki uciekł z murów, bo nie mógł znieść tego widoku, Zamojski chodził z zaciętemi usty, obłąkany prawie od gniewu; załoga nawet i mnisi, czuli w sobie niepodobną do powstrzymania ochotę do boju...
Widok szubienicy, o któréj przeznaczeniu wiedziano, jeszcze bardziéj rozjątrzył wszystkich i wzmógł oburzenie; ale wnet dano znać z miasteczka, że odłożono spełnienie dekretu i poseł przybył żądając znów zdania się twierdzy.
Kordecki samém tém naleganiem i postrachami coraz mocniéj przekonany, że zdobyć jéj siłą nie mogą, gdy tak kołaczą o traktaty nieustannie; odpowiedział jak wyżéj wspomniano, zawsze jedną śpiewką:
— Oddajcie nam wprzód posłów, potém zobaczemy.
Odłożenie spełnienia wyroku i poruszenie polaków, o którem zaraz w twierdzy wiedziano, dodało otuchy, okazując, że xiądz Małachowski z Błeszyńskim bezpieczni są przynajmniéj od śmierci.
Pozostawało więc mieć się na ciągłéj baczności, pilnować, stać, i czekać.
Z południa, pan Czarniecki, który do ścian izby przywykły nie był, ale i na murach bezczynny pozostać nie umiał, wyszedł jak mówił, trochę się przewietrzyć, a że go cóś ciągnęło ku szwedom, powoli z bratem xiędzem Ludwikiem rozmawiając, wstąpił na mur. Ale zaledwie tu wstąpił, aż się wzdrygnął; bo prawie pod samemi fossy i murami zwijała się gawiedź ze strzelbami i coraz to się który przymierzył do załogi jak do wróbla... lub kamieniem w łeb na zakonnika cisnął.
Kilku ciurów polskich, wychowańców kirchy, śpiewali pieśni heretyckie, najgrawając się kościołowi i obrazowi; głosy ich dochodziły do murów. Pijany jeden wreszcie żołdak podszedł aż pod samą basztę, u któréj stał Czarniecki, zmierzył do niego i wypalił, kula swisnęła mimo ucha panu Piotrowi; ale w téjże chwili prawie rozjątrzeni częstochowscy, na całéj linij dali z dział ognia i szwedzkie ciury jak muchy zjadłe spłoszone, chmurą rozsypali się po górze całéj.
Kordecki z Zamojskim na odgłos ten wybiegli.
— Co to jest! wszak rozejm! — zawołał przeor, — na Boga! — co robicie?
— Ha! rozejm, — krzyknął puszkarz polak, — a psia wiara sami poczęli, bo jeden strzelił do pana Piotra Czarnieckiego, juściż nie damy się im zabijać bezkarnie.
Nie było rady: pan Piotr zagrzany już się zwijał po swojemu, i jak tylko z jednéj strony dano ognia, zewsząd na znak ten odezwały się działa niecierpliwe, smigownice i organki na murach. Potrzeba było naówczas widzieć szwedów, jak kilkodniowém milczeniem twierdzy oswojeni, nagle przepłoszeni teraz, cofali się i śpiesznie do stóp góry uchodzili. Trąby zwoływały zbiegów; ładu i porządku nie było w popłochu, a kule Częstochowian jakby spoczynkiem, sił nabrały nowych, miotły żołnierza, wywracały budy, i jedna z nich strzaskała szubienicę świeżo wystawioną. Inne waliły w ludzi spędzonych do sypania szańców i redut, w nieszczęśliwych górników i bliżéj stojącą piechotę szwedzką.
Miller w początku rozjadł się jak zwyczajnie, gdy ogień usłyszał, chciał zaraz wieszać mnichów; ale też polacy siedli na koń zbrojni, jak gdyby znaku tego tylko czekali. W obozie wrzawa, gwar, bieganina, klątwy i niepojęte zamieszanie. Szwedzi śpiesznie się cofali do dawnego obozu, a kule za niemi: tu namiot upadnie, tam szereg ludzi rozsypie się wylękły i nie cały powróci do porządku, tam działo nacelowane, strzaskane drzewa obalą i ziemia zasunie mu paszczę. Trwało to długą chwilę.
Czarniecki zwijał się jak ryba w wodzie, wesół, rad, ochoczy; Zamojski wstrzymywał więcéj przekonaniem niż uczuciem, przeor milczał. Nareszcie gdy się góra oczyściła, ustał ogień za danym przez Kordeckiego znakiem i do przednich czat wysłano gońca z kartką do Millera, tłumaczącą mu kto spokoju zerwanego był przyczyną.
— „Więzicie posłów, — pisał przełożony, — rozejmy zrywacie zdradą, podkradacie się pod mury na ufnych wam a prawych nieprzyjaciół; możem że w takim stanie rzeczy traktować z wami? Co ręczy za dochowanie warunków, gdy wszystko co zwyczaj i prawo uświęciło, depczecie? Traktuje się z dotrzymującym po rycersku, danego słowa, nieprzyjacielem, nie z takim, który gorzéj tatara, wszystkie umowy gwałci.“
Zmarszczył się Miller na niegrzeczne pismo, posłał wyśledzić kto strzelał, przyprowadzono mu opiłego rajtara, kazano go ukarać i na tém się skończyło dnia tego. Ale Miller poznawać zaczynał, że postępowanie jego złe przynosiło owoce; mnisi zyskali na oczyszczeniu góry z dokuczliwych natrętów, bo szwedzi pierzchnęli w dolinę, całą następną noc w strachu napaści i pilném czuwaniu pędząc. Późno w noc generał namyślał się i radził, już do rady nie wzywając niefortunnego Wejharda; działa burzące z Krakowa nie nadchodziły, polowe nie wielką były mu pomocą, traktowanie i groźby na mało się dotąd zdały; potrzeba było więc innych chwytać się środków.
Nie było już mowy o wieszaniu; a Sadowski korzystając z usposobienia Millera, z niepewności w jakiéj zostawał, poddał mysi uwolnienia zakonników.
— Więcéj ich tém sobie zjednacie, — rzekł, — niżeli ustraszycie groźbą. Strach to i obawa szwedzkiego okrucieństwa jest największą przeszkodą do poddania się; obawiają się nieprzyjaciela, pokażcie im sprzymierzeńca, obchodźcie się z niemi ludzko, a zmienicie ich; wówczas załoga i zakonnicy nie potrafią się opierać.
Xiąże Hesski był tegoż zdania, ale Wejhard, który przyszedł nieproszony na radę, bardzo się sprzeciwił wnioskowi; szczęście, że Wejharda pomysły już bardzo były podejrzane Millerowi, i jeszcze go więcéj skłoniło to, na przekor hrabiemu dla umartwienia, postąpić przeciw jego myśli. Stanęło więc znowu na tém, i Miller przyzwalał, żeby zakonników uwolnić.
Wejhard tylko zakrzyknął.
— Generale, gubicie najlepszą sprawę!
— O radę już was nie proszę, — odparł szwed dumnie, — dość jéj słuchałem.
Wrzeszczewic odszedł niby rozgniewany, — ale wysłał Kalińskiego na zwiady i do rady; a nie mogąc sam, działał przez niego.
Xiądz Błeszyński i Małachowski siedzieli na suchym pniaku wśród gawiedzi, która im nie dawała się modlić, i wzajemnie się przed sobą zrana wyspowiadawszy, czekali śmierci, któréj pewni byli. Zaproszeni do stołu, wzięli to za rodzaj szyderstwa i niemniéj wyglądali spełnienia dekretu. Żołnierz szwedzki, w którym starego rycerskiego ducha nie było, który uczuć nie umiał wielkości tych ludzi, w prostocie gotowych na męczeństwo, idących skromnie jak dzieci na śmierć bezczesną, — chodził w koło nich naumyślnie śpiewając, popychając jednego, to drugiego, podnosząc im blizko twarzy dymiące głównie, niby dla ogrzania, targając za kaptury, by odsłonić nagie głowy, szarpiąc za szkaplerze, i nieustannie ich niepokojąc. Oni to wszystko znosili w milczeniu, z krwią zimną i rezygnacją bohatyrów Chrystusowych.
W tém zbliżył się Sadowski, z wesołą twarzą, kręcąc wąsa.
Myśleli, że miał rozkaz prowadzić ich na śmierć: wstali, spójrzeli na klasztor, jakby go żegnali i ojciec Błeszyński ukląkł.
— Miło mi, — odezwał się po polsku Sadowski, — zwiastować wam dobrą nowinę.
— Nie szydźcie z nas, — zawołał Małachowski żywo, — nie godzi się to mężom rycerskim, weźcie życie, ale nie dręczcie ducha, to męka gorsza śmierci.
— Nie szydzę nigdy, — rzekł Sadowski łagodnie, — alem przyszedł istotnie zwiastować wam, żeście wolni.
— Wolni! — powtórzyli oba z niedowierzaniem i zdumieniem, — a potém z żywą radością, i ojciec Małachowski zbliżył się szybko ku zwiastunowi dobréj nowiny.
— Jakto! —
— Tak jest, — generał Miller wybacza wam upor i szyderskie traktowanie wasze, które było jakby dziecinną igraszką; idźcie i powiedźcie Kordeckiemu, niech się podda. Te słowa polecił mi wam od niego zwiastować; — oprzeć się nie możecie, na cóż rozjątrzać silniejszego nieprzyjaciela?
Ale zaledwie im oswobodzenie ogłosił, już go tak jak nie słuchali ojcowie, oba zabierali się iść co żywiéj do klasztoru, aby ich jeszcze nie podchwycono, lub nie zmieniono rozkazu. Małachowski tylko pożegnał ukłonem Sadowskiego i oba podniosłszy habitów, wziąwszy kije w ręce, odżyli i śpiesznie puścili się do Jasnéj Góry.
Wojsko przeprowadzało ich ciekawemi oczyma.
Uszedłszy kilkaset kroków, spotkali strzaskaną szubienice, która dla ich męczeństwa zgotowana była, i każdy z nich wziął drzazgę na pamiątkę uniknionéj niemal cudownie śmierci. Już i z murów widziała częstochowska załoga idących, xięży i głośny, wesoły okrzyk, rozległ się na blankach, a zdala widać było Kordeckiego, którego wyciągnione ręce zdawały się błogosławić i witać.
Brat Paweł płakał stojąc z kluczami u furty; rzucił on habit, który łatał, (gdyż to było zwykłe wolnych chwil jego zajęcie — cały klasztor obszywał modląc się w swojéj izdebce); — upadł na ziemię gdy ich zobaczył, ucałował ojców suknie i ściskając prowadził do klasztoru w uniesieniu i zapale niepohamowanym. Tu ich przyjęto jak męczenników i bohaterów.
O! piękna to była chwila, gdy po przecierpianych boleściach, oklask poczciwych powitał zwyciężców, i musiało w nich zadrżeć serce ludzkie, choćby nie biło światu i dumie, bo w oklasku tłumu, był głos Boży!
Mylą się ludzie, lecz lud się nie myli; on nic nie wie, dowieść swojego wstrętu i swéj miłości nie może, ale gdy kogo kocha, kiedy się kim brzydzi, głos Boży jest w tym pociągu lub wstręcie.
Łzami witano zakonników, którzy się pokornie zakłopotani wymawiali jak mogli od téj owacji; zwycięztwo ich, wytrwałość, męztwo, gotowość na śmierć, była przykładem i podnietą dla oblężonych, Przeor przyjął ich jak ojciec i brat dziękując Bogu, że mógł powitać żywych z koroną męczeństwa.
Nie mówcie mi nic, — rzekł na wstępie, — wiem że potęga szwedzka jeszcze na was wrażenie czyni, że będziecie mnie skłaniać do poddania; zostawcie to Bracławskiemu staroście i jemu podobnym; a razem pójdźmy przed ołtarz naszéj Orędowniczki.
To była zawsze piérwsza i ostatnia myśl Kordeckiego: — Módlcie się by prosić, módlcie by dziękować, módlcie, gdyście cierpieli i gdy cierpicie, módlcie się, wierzcie a pracujcie!!!
Nim doszli do kaplicy, co zapytań, co ciekawych badań wycierpieć musieli zakonnicy o Millerze, o wojsku, o obozie.
Próżno przeor natrętnych odpychał:
— To potém, to potém, wprzód się potrzeba pokłonić gospodyni naszéj.
Zaśpiewano więc litanję loretańską...
Dzisiejsza pobożność uśmiécha się podobno z litością nad tą formą religijnego uniesienia, którą tak lubili ojcowie nasi; piękna to przecież modlitwa! Z jak szczerym zapałem wyrywały się z duszy te urywane wykrzyki, te pochwalne słowa, któremi strojono obraz Bogarodzicy.
Po odśpiewaniu lilanji, zaprowadzono przybyłych do refektarza, gdzie za niemi ślachta hurmem się zaraz wciskać poczęła; wszyscy ciekawi byli historji dwóch zakonników, ciekawi poznać z ich ust bliżéj, Millera obóz szwedzki i polski, siły ich i rolę, jaką tam grali rodacy obłąkani, niby na uwięzi przyprowadzeni niewolnicy, co się bić nie śmieli, a na bój z braćmi patrzali suchem okiem i nieczynną dłonią.
Dwaj xięża przejęci potęgą nieprzyjaciela, mimowolnie ją malowali, i marszczył się Zamojski widząc jak powoli wielkie czyni wrażenie opowiadanie ich, na przytomnych. Przeor to także postrzegłszy, ujął za rękę ojca Małachowskiego i rzekł z cicha: —
— Dajcie już pokój potędze szwedzkiéj, a idźcie spocząć!
I tak z głodną ciekawością nie wiele zaspokojoną urywkowemi kilką słowy, rozeszli się wszyscy.





XII.

Wśród tego niepokoju zniknienie dzieweczki, któreby w innych okolicznościach zajęło wszystkich, utonęło niepostrzeżone prawie; kilka osób tylko nad niém bolało, innym nie zostawało czasu i pomyśléć nawet o tém; grożące niebezpieczeństwo, czuwanie ciągłe, każdego zwracało do bliżéj obchodzących go przedmiotów: myślano o losie twierdzy, o napaści spodziewanéj, o siłach do obrony. Stary Lassota w celi brata, lał łzy bezsilne, modlił się i narzekał, a brat pocieszał słowy, co często więcéj jeszcze boleść rozraniły, nie mogąc jéj złagodzić. Jestże pociecha na takie straty?
Niekiedy stary się zrywał, chciał iść, walczyć i dusić wroga swego, któremu przypisywał to nieszczęście, to znowu wzywał śmierci, to wymyślnie dręczył się przypuszczeniami o losie wnuczki i wzdrygał na to, co ją spotkać mogło, jeśli żyła. Uczyniono pilne poszukiwanie w twierdzy, wysłano poza obręb jéj szpiegów, czy do obozu wypuszczonym kto nie był, czy z murów żywéj lub zabitéj nie zrzucono; ale śladu żadnego odkryć nie podobna było.
Codziennie Konstancja przychodziła pod puste okienko, siadała, płakała, całowała swój suchy chleba kawałek, a potém mrokiem poczynała krążyć po zakątkach klasztornych, śledząc utraconéj dzieweczki; rozpytywała ludzi, badała ścian i bruków napróżno.
Wedle raz uczynionego ślubu, codzień na noc schodziła w fossę i tam na chłodzie sparta o jaką cegłę odbitą od muru, zasypiała. Zmieniła tylko od niejakiego czasu stanowisko, i pod basztą na któréj stał Krzysztoporski, nocleg sobie obrała. Całą noc z uchem natężoném na głos najlżejszy zdawała się podsłuchiwać, czekać, śledzić, pilnować; potém rano nazad wchodziła do klasztoru, odnosiła znalezione kule i nowiny obozowe, i rozpoczynała włóczęgę po zabudowaniach, jednego nie mijając kątka. Nie było nikogo, żeby nie sprobowała go wybadać, z kimby nie mówiła, o tym pamiętnym wieczorze zniknienia Hanny. Ale prócz kilku co ją już mrokiem widzieli przesuwającą się do kościoła, nikt nie postrzegł jéj więcéj potém, a żaden krzyk, żaden głos nie świadczył o spełnionym gwałcie.
Stara żebraczka stale prawie przesiadywać zaczęła naprzeciw baszty Krzysztoporskiego, śledząc jego kroki; i ona także ścigała go podejrzeniem, postanawiała nie spuszczać z oka. Ślachcic wszakże nic po sobie poznać nie dawał, nie zmieniwszy się wcale ani na humorze, ani w postępowaniu zwyczajném; przeor polecił xiędzu Mieleckiemu, aby go w długich samotnych godzinach badać probował i nawracał na lepszą drogę; ale ojciec Ignacy nic z nim poradzić nie mógł; słowa odbijały się od niego, myśl począć nie mogła z żadnéj strony. Krzysztoporski żołnierz tęgi, gorliwy na murach dowódzca, zresztą ponury i skryty, niechętnie się wywnętrzał, a jeszcze mniéj nawracania słuchał. Mówił czasem o życiu przyszłém, o sobie; ale za nic chwycić nie dawał; xiądz prawił swoje, on swoje.
Z kolei on i xiądz Mielecki, ten dla modlitwy, on dla spoczynku krótkiego i posiłku schodzili z powierzonéj im baszty, i naówczas tylko tracili się z oczu, zresztą Krzysztoporski ani na chwilę nie odchodził. Siara żebraczka napróżno uparcie za nim goniła wzrokiem: widziała go zawsze tylko słupem stojącego na murze z założonemi rękoma, z dumnie podniesioną głową.
Niezwalczona jednak kilkodniowa próżną strażą, potajemnie co wieczór wracała do drzwi dawnego mieszkania Lassoty, tu w zagłębieniu muru siadała w kątku ciemnym, i z wlepionemi w Krzysztoporskiego oczyma, nieporuszona, spędzała długie, do nocy późnéj godziny. Ślachcic zdawał się jéj niewidzieć.
Często też dowiadywała się stara do celi xiędza Piotra, ale nigdy nie wchodziła do niéj; posłuchała pode drzwiami, zrobiła krzyżyk w powietrzu, postała chwilę i uchodziła szybko; jeśli głos starca ją doszedł, drżała jakby ją ta boleść przejmowała do głębi, i jeszcze gorliwiéj potém biegła tropić kroki nieprzyjaciela...
W klasztorze ledwie kto wspomniał o tym dziwnym wypadku, który w obec wielkich zaprzątnień o losy Jasnéj-Góry, mignął niepostrzeżony. Kobiéty najwięcéj o niém mówiły, a żebraczka wkradała się między nie, prosząc jałmużny, roznosząc medaliki i obrazki, i usiłując podsłuchać co też o tém sądziły.
I tego wieczora, gdy posłów wypuszczono z obozu, natrafiła na kupkę gwarzących niewiast, które począwszy od historji szubienicy strzaskanéj kulą klasztorną, rozwodziły się nad strachami, nad powieściami o szwedach, aż wreście przyszły do Hanny.
Były tam pani Jaroszewska, cała zawsze zajęta swojém dziecięciem i niezmiernie przelękniona, pani Skórzewska i żona tego ślachcica Płazy, który promotorem był do poddania się i strachu. Żona pana Płazy imieniem Agnieszka, mówiła najgłośniéj i rozprawiała najżywiéj. Nie bardzo już młoda, nie nazbyt też piękna, choć miała ślady wdzięków straconych na twarzy, starannie pielęgnowane, chuda i słuszna, ubrana zawsze dość brudno i niedbale, choć z pretensją do stroju, błyskotkami; wyglądała raczéj na cygankę niżeli na żonę ślachcica, jakim był pan Płaza. Bóg też wié, zkąd ją wziął pan Płaza! jedni mówili, że gdzieś poznał w mieście i wdową już pojął po jakimś rzemieślniku, drudzy utrzymywali, że u niego wprzódy służyła, nim się z nią ożenił. Znać też było pochodzenie na jejmości, bo bardzo się nosiła za swą godnością obywatelki i pani, o któréj co chwila przebąkiwała. W obejściu jéj, ruchu mówię, zdala trąciło cóś podłego; śmiała, swarliwa, mimo czterdziestówki natarczywie zalotna, miała powierzchowność dla wszystkich prawie odstręczającą. Nie było plotki w klasztorze, nie było wieści, o którejby nie wiedziała pani Płazina, którąby opowiadając nie ubrała po swojemu na czarno. W każdym uczynku jak go poczęła rozbierać i rozdzierać, wyszukać musiała cóś nizkiego, brudnego, jaki powód nikczemny; rzekłbyś że to była barwa, którą do swojéj, chciała odziać co ją otaczało. Pomimo to, pan Płaza tak ją z temi wszystkiemi wadami miłował, że nawet na niepotrzebne zaloty zamykał oczy i za złe jéj mieć się nie zdawał, że jego poczciwe imię tak na bakier nosiła.
Otoż i pani Jaroszewska bardzo zacna niewiasta i pani Skórzewska uczciwa matka rodziny, obie nie bardzo chętném okiem poglądały na Płazinę, o której wiedziały co zacz była i zkąd wyszła; nie rade były jéj towarzystwu, ale jak się od niéj uwolnić i odkaraskać? Gdzieś nie posiał wyrosła; napróżno ją kwaśno przyjmowano, rozsiadała się szeroko, gwałtem poczynała rozmowę, do każdéj się wmięszała, i choć ją czasem grzecznie, pięknie odsunięto, wracała zawsze niezrażona. A że to w klasztorze, w samotni, człowiek każdy nie był wybredny na towarzystwo, musiały panie żyć jako tako z sąsiadką, i choć ze wstrętem czasem ją do siebie przypuścić.
Zgadało się tedy o Hannie, a pani Jaroszewska poczęła, cisnąc swego Jaśka do piersi, ubolewać nad jéj losem.
— Takież to było śliczne, — mówiła, — pobożne, miłe jak aniołek. Bóg widzi, że ile razy przyszła a zagadała, to mi się potém czegoś aż słodko zrobiło, jakby mnie czysty duch nawiedził.... I gdzie to się mogło podziać?
— Już to prawda, — odparła pani Skórzewska, — że to niepojęta historja; nawet mój mąż powiada, że nic podobnego w życiu nie słyszał. To okropnie pomyśléć, żeby też tu, w klasztorze, nie było bezpieczeństwa!
A pani Płazina ruszyła ramionami.
— Co za dziw! tyle ludzi, różnéj różności! Bóg wié co za jednych, po mnie aż ciarki chodzą, gdy trzy kroki wieczorem w dziedziniec saméj zrobić przyjdzie!
— Ale gdzieżby ją tak utajono? — mówiła pani Jaroszewska.
— Właśnie i mój mąż powiada, że to rzecz niepojęta, — dodała pani Skórzewska.
— Albo to mało kątków w klasztorze, a taki nie wszędzie bo patrzali — poderwała Płazina... — zresztą czy to ją nie mogli za mury wyrzucić. To już darmo i mówić o tém.
Żebraczka słuchała zdaleka.
— Ja się dziwuję, — kończyła Płazina, że nawet o tém gadają. At! zginęła to zginęła, co to za dziw, w takiém zamięszaniu, tyle tu ludzisków różnych nacij, Bóg wié jakich przybłędów.
— Ależ to — Chryste Panie! pod bokiem Matki Boskiéj, u jéj ołtarza, to ujść nie może bezkarnie!
— Właśnie i mój mąż to powiada zawsze, — kiwając głową dodała Skórzewska — to jest okropném!!
— A najlepiéj o tém i nie mówić, — żywo jakoś przerwała Płazina — no cóż wreście tak wielkiego? zginęła! mało to ludzi ginie, może zabita! kto to może wiedzieć!
Żebraczka, która pilnie nastawiała ucha, spójrzała na Płazinę, i gdy się panie porozchodziły, posunęła się o kilka kroków idąc za nią, jakby ją śledziła, chcąc widać dowiedzieć się gdzie mieszkała.
Nie rychło dostała się do miejsca; bo pożegnawszy sąsiadki pani Płazina, powoli bardzo ciągnęła sobie ku domowi, a po drodze nie była kogoby nie zaczepiła. Kłaniała się żołnierzom, zagadywała do ludzi klasztornych, poczynała rozmowę niemal o każdym, uśmiéchała się, wyciągała na gawędki, poprawując to czepek, to katanki. Mijając Krzysztoporskiego który stał na murze, pani Jagnieszka tylko okiem rzuciła i potajemnie mrugnęła na niego, na co on nie odpowiedział ani skinieniem i poszła daléj przyspieszając kroku. Żebraczka kierując się drugą stroną podwórza, pociągnęła za nią, opatrzyła drzwi i powróciła nazad.
W podwórzu spotkała xiędza Kordeckiego, który właśnie z dwóma zakonnikami kierował się ku baszcie pana Krzysztoporskiego; to ją zastanowiło.
Przeor zbliżywszy się pod mur, wezwał dowódzcy.
— A co? możeście znużeni, moglibyście spocząć, — rzekł do niego — zejdźcie do mnie proszę. Krzysztoporski zawahał się chwileczkę i zszedł po wschodkach szybko.
— Bracie, — odezwał się przeor, — złe to nasienie nienawiść, a z którego ziarna i żniwo nic potém. Radbym nic nie wiedział i niczemu nie wierzył, ale wszyscy uparcie na was instygują, żeście sprawcą tego nieszczęścia pana Lassoty.
— Xięże przeorze, — odparł z niechęcią i zmuszonym śmiechem Krzysztoporski, — dobrze ludziom gadać, ale niechże pokażą dowody.
— Mam nadzieję żeście niewinni, bo takiéj zbrodni dla zemsty nie pojmuję, a pod ołtarzem Boga w takiéj chwili spełniona, straszną karę pociągnęłaby za sobą. Bóg cierpliwy, ale sprawiedliwy — patiens quia aeternus, patiens sed justus.
Nie zmięszał się widocznie ślachcic.
— Czegoż ode mnie żądacie, xięże przeorze?
— Podejrzenie trwa, oczyśćcie się z niego...
— Jakże się mam oczyścić?
— Są ludzie, — cicho i z zakłopotaniem pewném wyrzekł Kordecki, — są ludzie, co uprowadzonego dziecka, aż w izbie waszéj szukaćby chcieli...
— Jest to obelga dla mnie, — rzekł Krzysztoporski, — ale ją znieść muszę, chodźmy! I powiódł, przodem idąc, do mieszkania swojego pod basztę; przeor sam tylko poszedł za nim. Żebraczka, która się zastanowiła, w ślad aż do drzwi się przysunęła. Po wschodkach spuścił się Kordecki do ubogiéj izby dowódzcy, która była pusta i smutna: trochę słomy w kącie, na niéj rzucony kilimek, siodło, rusznica, dzban, misa na stole — sprzęt cały. Drzwi do izdebki drugiéj były zamknięte, spójrzał przeor na nie, a Krzysztoporski pośpieszył je otworzyć, torując drogę przełożonemu.
— I tu spójrzyjcie, — rzekł, — a poświadczcie nieprzyjaciołom, niewinność moją.
Zakonnik milczał, spójrzał, odwrócił się i z przejęciem, z uczuciem wziął rękę Krzysztoporskiego.
— Bracie! bracie! pómnijcie na dzień sądu strasznego! na wieczność, na Boga, nie gubcie duszy dla chwili... Jest-li w tobie nienawiść jeszcze, odpędźcie ją krzyżem świętym i pokutą a skruchą.
— Zdaje mi się, że niewinność moja dostatecznie wyjaśniona, — rzekł ślachcic z dumą, — zresztą Bóg nas osądzi.
— Rzekłeś! — Bóg osądzi, — dodał przeor, — ale osądzi srogo winnych i zatwardziałych w grzechu. Chcecie wiedzieć, jakie przekonanie wynoszę z téj izby, w któréj śladu występku nie znalazłem, i z mowy twojej...
— Widzicie moją niewinność...
— Widzę żeś winien! — rzekł przeor... Kto mi to mówi, nie wiém, ale czuję, że masz ten występek na sumieniu; sąd ludzki przekonać cię nie może, niéma dowodów, ale Bóg!
Krzysztoporski raz piérwszy pobladł, zmięszał się widocznie, strasznie — zachwiał, zgrzytnął zębami, uśmiéchnął się szydersko.
— Winien! — zawołał — winien! no! tom winien! myślcie jak chcecie, mnie dość mojego sumienia.
— Wkrótce nie dosyć, ale go ci będzie nadto, — odparł przeor i wyszedł.
Krzysztoporski wychwycił się za nim, i jak obłąkany, jakby szukając na kim się pomścić, biegł milczący nie wiedząc dokąd, wpadł na mur, i osunął się na ławę przy baszcie; głos go opuścił, wzrok zasunął, zdrętwiał i osłupiał.





XIII.

Nazajutrz po uwolnieniu zakonników, poseł posła gonił do klasztoru, a wszyscy w imię uczynionéj łaski (bo tak zwał Miller darowane uwięzionym życie) domagali się zdania twierdzy. A wszyscy z jedną odchodzili odpowiedzią:
— Naradzi się zgromadzenie, da znać przeor. Kordecki zwlekał, każdą godzinę w ten sposób uzyskaną, licząc za wielkie zwycięztwo; w duszy miał przekonanie że cóś nagłego, niespodziewanego, odpędzi szwedów od Jasnéj Góry, wygna ich z Polski całéj. Zamojski był także za przeciąganiem traktowania, jeden Czarniecki chciał walczyć, ale się już z tém nie odzywał. W pół dnia posłano do kwatery generała z prośbą, aby dwóch zakonników pozwolił wysłać do Karola Gustawa, pod tę porę znajdującego się w Mogile pod Krakowem, dla wyproszenia u niego innych, spodziewano się dogodniejszych warunków, w istocie znowu, dla zyskania czasu.
Miller w téj prośbie dopatrzywszy celu zwłoki, bo by témczasowo zawieszenie broni nastąpić musiało, odparł że na to nie pozwoli; że ma sam pełną władzę do umawiania się z niemi, a gdy punkta ułożone i przyjęte zostaną, obowiązuje się ratyfikacją ich przez króla podpisaną i opieczętowaną zakonnikom dostarczyć.
Pod pozorem téj odpowiedzi, wyprawiono znów do Klasztoru Kalińskiego, który w przybranéj roli troskliwego o dobro Częstochowéj człowieka i gorliwego o całość miejsca świętego, katolika, przybył na Jasną-Górę. Przeor świadkami rozmowy z nim, chciał mieć jak zawsze, przedniejszych ślachty i bracią: wprowadzono go więc do Definitorium, gdzie, na jakie stało oblężonych, przygotowano przyjęcie dla pana starosty. Kaliński dumniejszy niż kiedy, mówniejszy i śmielszy, z pewną powagą zasiadł krzesło i począł mowę. Powtarzał w niéj znane nam już argumenta.
— To szaleństwo — mówił, — to jakieś obłąkanie na was padło, opieracie się już, dzięki powolności Millera, dłużéj od Krakowa, choć z garścią tak małą! czyż nie dość? Wyglądacie posiłków? zkąd? od Chana?
I rozśmiał się szydersko.
— Denhoff i Wolf są w ręku króla szwedzkiego, cała mu się Polska poddała; ci jedni w pomoc wam przyjść jeszcze mogli; wojsko kasztelana Kijowskiego rozpierzchło, przerażone, działa pozabierane, żołnierz wylękły! Miller dla waszego jedynie dobra skłania się traktować, ale jak skoro, mówię wam to poufnie, działa burzące z Krakowa nadciągną, nie pozostanie najmniejszéj nadziei kapitulacji i układów. Myślicież, że wszędzie zwycięski Szwed, tu tylko da się odeprzeć i ustąpi sromotnie? możeż to być? nie jestli to z waszéj strony zarozumiałość ślepa?
— Panie starosto — odparł Zamojski, Polska się jeszcze nieopamiętała.
Na te słowa Kaliński wprost rzucił się na Zamojskiego, z dziwnie imponującą miną i ostremi słowy:
— Mości panie Zamojski, to nie polski sejmik, żeby tu słowy szermować i gębą bić, króla szwedzkiego: myśmy także Polacy, dbamy o kraj i jego losy, a przecież widząc stan nasz i położenie, oddaliśmy się pod protekcją Karola Gustawa. Porzuć waszmość złe i zgubne rady, któremi to miejsce święte o zagładę przyprawisz, kóremi obłąkujesz łatwowiernych zakonników. Możesz że waszmość ze Strzelcza swego powrócić szkody, które wojsko szwedzkie zgromadzeniu i ślachcie przy zdobyciu uczyni? Te szkody na kilka mil do koła sięgające, na wasze padną sumienie. Możeszże waszmość własnemi siły nieprzyjaciela odeprzeć? Chceszli mieć na duszy krew tylu, gdy się żołnierz rozzuchwali, i sukni, wieku, ani stanu patrzeć nie będzie. Innéj, innéj, nie pana Zamojskiego rady, szukajcie ojcowie, a radźcie rychło, póki szwed się nie rozjuszy; dziś jeszcze tylko traficie z nim zgodą do końca.
— Mospanie Kaliński — odparł tymże tonem Zamojski, i chciał wrąc gniewem dać naukę staroście, ale przeor za rękę go ujął i przerwał mu:
— Wszystko to co mówicie, wiemy dawno — rady pana Zamojskiego szanujemy, ale największym doradzcą naszym jest pan Bóg i Matka Jego i do nich więc, za upor nasz, obróćcie wymówki swoje, jeśli chcecie. A o nasze dobro nie frasujcie się tak gorliwie.
Kaliński spadł nieco z dumnego tonu mowy, ale nadrabiając fantazją — rzekł jeszcze:
— A! jak sobie chcecie! zawsze Kassandrom licho! nie trzeba prorokować nieszczęść, bo ludzie w nie nieuwierzą aż poczują. Róbcie więc po swojemu, mnie do tego nic, ja ręce umywam.
— Nie umywajcie rąk jak Piłat; rzekł Zamojski, abyście jak on winni nie byli.
I już-by może przyszło od tych słów do żywszéj kłótni, gdyby nie zapukano do drzwi Definitorium, a brat Paweł pod pachą trzymając stary habit Kordeckiego, który łatał, drugą podał list od szwedow przysłany.
Porwał go zaraz u drzwi Kaliński: że był otwarty, rzucił nań okiem.
— Ha! to zapewne są działa z Krakowa, lub wkrótce nadejdą, bo oto i list do was Wittemberga.
W istocie było to pismo naczelnego wodza, który poddać się nakazywał, nieposłusznym groził, a ręczył że szwedzi zdrady żadnéj na szkodę Częstochowéj nie knują. Przeczytał Kordecki i zamyślił się, jakby rady w sobie szukał, obrócił do Paulinów i po chwili rzekł do Kalińskiego.
— Wszakżem od dawna do traktowania się skłaniał. Któż winien że je barbarzyńskiem postępowaniem, zerwał Miller.
— A kto go rozdrażnił? — spytał Kaliński.
— Chyba pokora nasza! — odparł Kordecki.
— Powiedzcie, umyślne podstępy...
— Panie starosto, do kogo to stosujesz? zawrzał Zamojski znowu, podstępem tylko idą szwedzi i szwedzcy zwolennicy.
— Niémam tu co mówić i robić, — wstając zawinął się starosta — róbcie jak wam lepiéj, lecz pomnijcie że Miller nieprzebaczy zwyciężonym, a zwyciężyć musi.
To rzekłszy wyszedł, a gwar po nim i wrzawa wzbudzone słowy jego, powstały. Wszyscy bojaźliwsi naglili przeora, aby traktował: niemógł się im opierać, spójrzał na Zamojskiego w sposób znaczący i rzekł:
— Będziemy traktowali, ale chcecież bym ratując was, wpuścił tu lutrów, kalwinów, i katolików co się, żyjąc z niemi, ich bluźnierstw pouczyli.
— Niech Bóg uchowa od tego nieszczęścia.
— Chcecież by święty nasz ołtarz zbezcześcili i splamili?
Zamilkli razem.
— I ja pragnę pokoju, zgody, układów, ale mogęż przystać na to, bym świętości nasze, jak Judasz Chrystusa, wydał za srébrnik spokojności? Godziż się ocalając życie, sprzedać Boga i miejsce w którem tyle cudów zlewał na niewdzięcznych?
Nikt nieośmielił się odpowiedzieć.
— Uspokojcie się dzieci, ciągnął daléj Kordecki, będę traktował, będę czynił co można, co sumienie pozwala...
Na tém stanęło; a przeor wyszedł do swéj celi, dla pisania listu do Millera.
Kaliński powrócił tryumfujący jak zwykle; spotkał Wejharda w pół drogi niecierpliwego i ciekawego:
— A co starosto? — spytał.
— Cóż? dałem mnichom pieprzu! — odparł śmiejąc się poseł, — wyłajałem Zamojskiego, bo to on tam wszystkiego sprawcą, i doradzcą, i takiegom im napędził strachu, że się pewnie do wieczora poddadzą.
Wejhard znający chętne samochwalstwo Kalińskiego i próżną jego butę, ruszył ramionami nieznacznie.
— A parlamentarze? — spytał.
— Tylko co ich nie widać.
— Ale nie bałamucisz, panie starosto? — rzekł Wejhard.
— Albożem kiedy zwiodł was? — rzekł urażony nieco Kaliński: Przerażeni, przelękli, głodni, ledwie duch w nich: jeden Zamojski, że wié czém dla niego pachnie oddać się szwedowi, ze strachu gotów się bić, ale go tam ani chybi zwiążą i w ręce nam wydadzą, a sami będą prosić zmiłowania.
— Myślicie tak?
— Pewien jestem.
— No, idźmyż pocieszyć Millera.
I pojechali razem, a w ślad prawie za niemi przyszedł i list Kordeckiego; ledwie że Kaliński sprawił się ze swego poselstwa, już i kartę od przednich czat przeniesiono. Tryumfująco spójrzał na nią starosta, i wąsa zawinął, jakby mówił.
— A co! nie grackom się spisał?
W tém Miller rozwinąwszy list, spójrzawszy nań, namarszczył się i rzucił nim o stół.
— To znowu żarty! znowu zwłoki!
— Jak-to być może, po moich przekonaniach — perswazji, gdy tak zdawali się skonwinkowani....
— Zawsze oni jedni! rzekł szwed, uparci a krnąbrni, jeszcze im jakieś widać świtają nadzieje, chyba niewidzą co koło nich?
— Sto razy im to przecie mówiliśmy...
— Niewierzą!
Miller się zadumał znudzony.
— Ot przeczytajcie sami — rzekł, co piszą... że im ich załoga wystarcza, a nowéj nie potrzebują, jakbym ja ich pytał, jak im lepiéj? krętacze! A dodatek miły, dołożył kwaśno się uśmiechając wódz, że naszego wyznania ludzi, a nawet katolików co służyli przeciwko Jasnéj-Górze, wpuścić do niéj niemogą. Wykręt papistów, zasłaniają się świętością, ale dość już tego błazeństwa, dość, jutro wiec, szturm do klasztoru...
To mówiąc powstał i wydano natychmiast rozkazy rozpoczęcia kroków zaczepnych na jutro, nie wysyłając już żadnéj do klasztoru na list odpowiedzi. Miller wargę podgryzł, wąsa zakąsił, siadł na koń, wołać kazał puszkarzy, rozdać ładunki i zebrawszy radę wojenną, o świcie uderzyć.
Kaliński z Wejhardem pospuszczawszy trochę nosy, odjechali na stanowisko.
Jeśli kto, to Wejhard do ostatniéj był przywiedziony niecierpliwości; piérwszy téj wyprawy doradźca, — bo bez niego byłaby odłożoną, a zatém nie spełnioną została — musiał dźwigać na sobie wszystkie gniewy Millera; a cokolwiek wojsko ucierpiało, jemu na kark zrzucano. Obietnica jego każda, na nieszczęście zawodną była, czas się coraz przewlekał, grudzień poczynał, z nim mrozy, słoty, zimno dokuczliwe i pora nie do wojny. Potrzeba było kończyć, niepodobna odstępować ze wstydem, a siłą twierdza zdawała nie do wzięcia, bo działa polowe Millera nie starczyły, a Polacy nie chcieli mu pomagać. Wedle nauki militarnéj, twierdza Jasno-Górska śmiało, jak je zwał Miller, kurnikiem zdawać się mogła; a podług rachub ludzkich, już się zdać była powinna; jednakże stała niedobyta, nienaruszona, nikt nie pojmował jak i czemu. Jakiś zabobonny przestrach, znużenie, bojaźń niewysłowiona, opanowywały szwedów. Nie mało do tego przyczyniały się wieczorne rozmowy polaków. To co mówili o świętości i sile tego miejsca, szwedzi pojmowali czarami; a czary w owym wieku dla wielu, straszniejszemi były od Boga; ludzie przestawali już wierzyć w niego, a bali się jeszcze czarów. Sam Miller niewydając się z tém, już cóś rozmyślał o czarach, bo pojąć mu było trudno, jak bez nich garść ludzi starych, słabych, znużonych, przelękłych, osamotnionych, stawić mogła czoło potężnemu wojsku.
Nazajutrz rano zagrzmiały znowu szwedzkie działa z obozu, otoczyło wojsko mury, a bomby poczęły lecieć na klasztor; wszyscy niespodzianie zbudzeni wybiegli z krzykiem i płaczem, a sama nawet załoga na chwilę zmięszana została, tą napaścią o brzasku.
Kordecki był gotów: na piérwszy wystrzał działowy, pobiegł na mury z krzyżem w reku i przeżegnał nim cztéry świata strony, obszedł powolnie swoich, a ujrzawszy że kule hałasne bardzo, szkody nie czynią wielkiéj, wydał rozkazy, żeby się tylko bliżéj podstępującym szwedom ze szmigownic i organków odstrzeliwano, wielkich dział nie tykając.
Patrzcie dzieci! — mówił do zebranych, — jak Matka Boska szatą swoją osłania nas; oto kule nad głowami naszémi lecą bez szkody, i przenoszą mury, lub padają bezsilne, chwała Pani niebios, chwała!
Wtém pan Czarniecki przypadł.
— Co Jegomość dobrodziéj najlepszego robisz? a tożeś nie kazał z dział strzelać! czy to prawda? czemuż? czy prochu mało?
— Kto wié na jak długo potrzebować go będziemy, — odpowiedział Kordecki, — a nie widzę konieczności odstrzeliwania się działom; kule ich szkody nam nie czynią; dość odpychać podchodzących bliżéj z ręcznéj broni; gdy się szwed ośmieli i hurmem cisnąć zacznie, wówczas z dział odepchniemy. To tylko jeszcze początek panie Pietrze, strachy na lachy.
— No! wola wasza, rozkazanie pańskie jak hetmańskie, czyńcie wedle natchnienia, ja spieszę do moich ludzi, żeby choć na organkach dobrze grali, kiedy innego instrumentu użyć nie można.
I pobiegł chyżo na swoje stanowisko.
Szwed nie bardzo spiesznie i nie tak jak wprzód ochotnie następował, strzelał tylko z dział, w nadziei, że zapali dachy, że zniszczy mur i zrobi wyłom, ale nadaremnie. Czy to nieumiejętność puszkarzy, czy cud Boży: kule warczały w powietrzu, lecz spadały nieszkodliwie; wrzał Miller i bił swoich, ale już nie jeden odpowiedział własną myślą jego.
— Cóż na to poradzić? to czary! to czary!
Niechciał wódz dozwolić rozszérzać się téj myśli i przyjmował ją śmiéchem lub oburzeniem, ale ona coraz większéj nabiérała siły. Niektórzy ze szwedów szli już widocznie niechętni, inni cofali się i wywijali od napadu na klasztorne mury; widać było zrażenie, bojaźń jakąś potajemną. Samemu Millerowi dziwne wieści do uszu dochodziły: śmiał się z nich ciągle, ale niespokojném już okiem mierzył Częstochowę.
Jedni mu mówili, że widzieli nad klasztorem we mgłach rannych, postać niewieścią płaszczem jasnym osłaniającą twierdzę i odbijającą kule; drudzy powiadali o starcu zjawiającym nocą pod murami; inni jeszcze utrzymywali, że niewiastę i starca nad blankami, w powietrzu przesuwających się widzieli. Pogłoski te coraz większéj nabiérały wiary, przechodząc z ust do ust, świadczono się tym, to owym co na swe oczy widział, i przestrach powoli ogarniał wszystkich.
Kilku starszyzny tegoż dnia powtórzyli Millerowi wieści podobne, a skutek ich na wojsku był aż nadto widoczny — szemrało i szło z musu, z ukosa spoziérając tylko na twierdzę, milczącą cierpliwie, odstrzeliwającą się niekiedy i jakby niewidzialną bronioną potęgą. Samo dział umilknienie zdawało się podstępem, zdradną jakąś rachubą. Generał objechawszy swe wojska i górę do koła, powrócił do namiotu zamyślony więcéj niż kiedy, sam wątpiąc o wszystkiém, bo rachubą ludzką nie mogąc pojąć, co się w koło niego działo.
Jakaś straszliwa atmosfera tajemniczości, cudu, otaczała nieprzywykłego do niéj wojaka; czuł że ma do czynienia nie z siłą zwykłą żołnierzy, ale z władzą niepochwyconą, niewidzialną, niezbadaną, któréj dostrzedz nie mógł, z którą walka, była próżnym wysiłkiem. Sto razy w duszy powtórzył wszystkie jakie umiał przekleństwa na Wejharda, który go tu przywiódł i naraził na wstyd niechybny, ale cofać się, tak daleko zabrnąwszy, było niepodobna. Dałby był wiele za rozkaz, coby go ztąd odwołał; a tu trzeba było kończyć, trzeba było iść daléj a daléj.
Z kim? i jak? trudne zostawało pytanie. W starszyznie obojętność widział, niekiedy spotykał opór, bo xiąże Hesski, Sadowski i kilku innych, niewiele ceniąc posiadanie Częstochowéj, uważając straty na jakie zdobycie narażało, spóźnioną porę, w ostatku wrażenie, jakie na Polakach szturm do świętego miejsca miał sprawić, byli temu przeciwni; u ludu ta myśl czarów a dziwowisk sprawiała bojaźń niewysłowioną; niektórzy z oficerów nawet czuli już na sobie zaraźliwą jéj siłę. Jeden Wejhard stał przy swojém i obiecywał kapitulacją, a Kaliński drugi, gadał o nieuchronném poddaniu — ale nikt im nie wierzył.





XIV.

Konstancja jak tylko kule polatywać zaczęły, wybiegła z klasztoru na stanowisko swoje, zbiérać szwedzkie orzechy, jak je nazywała. Ale jakże zmieniona! trudno ją dziś było poznać, dawny szał całkiem ją prawie opuścił; opuściła drwiąca wesołość, smutek ponury zastąpił jéj miejsce. Starzy znajomi przypisywali to niepokojowi o świętą górę i jéj losy; strachu jednak wcale po niéj widać nie było; bo się zwijała pod kulami prawie i urągała śmierci. Ale wieczorem odnosząc zebrane orzechy, gdy witała braciszka Pawła u fórty, to nie po staremu piosenką lub żarcikiem, ale jakiémś głuchém westchnieniem. W jéj wejrzeniu pozostało dawne obłąkanie, ale usta już wymówić nie mogły tych szyderczych słów, któremi wprzódy tak ochoczo odstrzeliwała się wszystkim; niekiedy tylko jakby sobie przypomniała potrzebę utrzymania w swojéj roli, rozśmiała się, zachciała pobaraszkować, ale wnet ucięła.
— Co to się stało naszéj staréj słudze Matki Boskiéj? — mówili ludzie z załogi, — wszak to spoważniała, gdyby inna kobiéta.
— Jużci to ją gryźć musi ten szwed, trudno żeby się nam wyszczerzała po dawnemu, mając go za pasem.
— Kostucho! — wołali — Kostucho! co tam słychać?
Nic, panie Walenty, jeno tylko że ci się szwedzi kłaniają, i proszą z sobą razem do Abrahama na ciepłe piwko.
— A! przeklęta, — odparł żołniérz z załogi, — pocóż mi ją było pytać, znalazła język w gębie na odpowiedź: gotowa wyprorokować jak Janaszowi.... Już to nigdy nikomu nic dobrego nie zapowiedziała, taka natura.
— To jéj lepiéj nie pytać.
I dali jéj pokój, a Konstancja szła daléj rozdając kule po murach.
— Naści Jaśku, te kule szczęśliwe, dobrze strzelasz, otóż masz gościńca, lada trutniowi ich nie dam skosztować; a pilnuj dobrze roboty około folwarku Matki Boskiéj, żeby się gospodyni nie pogniéwała.
— Na, i tobie Piotrze, wiész że taka kula co od szweda, to najlepsza, tylko jak nią będziesz miał strzelać, przeżegnaj się...
— I tak daléj idąc, po jednéj, po dwie, każdemu z ludzi dawszy, schodziła potém wschodkami ku kaplicy się zwracając; tu krzyżem legła, pomodliła się i szła naprzeciw izby Lassotów usiąść a patrzeć na obróty pana Krzysztoporskiego. Od ostatniego jednak wieczora, gdyśmy ją widzieli podsłuchującą rozmowy pani Płazinéj, czegoś się uwiązała do niéj i zaraz potém starała się ją wśród podwórza zaczepić, dawną wesołością swoją, pociągnąć usiłując gadatliwą babę.
— Dobry wieczór pięknéj pani, — rzekła kłaniając się nizko, — wszystkiego dobra życzę jaśnie wielmożnéj pani.
Nazwanie piękną i jasną, wstrzymało panią Płazinę, trafiając w jéj słabość, nadęła się jejmość i stanęła poważnie.
— Bóg zapłać moja kochana, chodź za mną, to ci kawał chleba dać każę.
Stara powlokła się przysuwając do rozmowy, którą rozpocząć pragnęła.
— Cóżto, że jw. pani dotąd nie widziałam, wszak to podobno tu od początku oblężenia?
— A tak ci moja kochana, ale ja w kąciku sobie siedzę, i nie włóczę się między tę drobną ślachtę...
— Sprawiedliwie pani powiada, tu takiéj różności nazbiérało się, siła wszelkiego narodu, a zaraz widać, że to jw. pani nie przystoi lada z kim się bratać.
— A ty tutejsza, moja kochana?
— O! mnie tu znają od lat trzydziestu, sługa matki Boskiéj, Kostucha, teraz zostałam chorążym w naszéj załodze i wojuję ze szwedami.
Płazina się rozśmiała. — Jakto? hę! to i ty wojujesz?
— Jak zwykle starszyzna! ja im kule daję, sama się schowam, a oni strzelają. Alboż to baba ma już w kącie siedzieć?... Orzeszki im noszę...
— Jakie orzeszki?
— Kule to się rozumie jw. pani.
— Gdzież je bierzesz?
— A, za twierdzą.
— To ty wychodzisz?
— Wchodzę i wychodzę kiedy chcę, mnie wolno, i do miasteczka czasem idę, może jw. pani czego potrzeba?
— Nie! nie! ja mam wszystkiego podostatkiem, pytałam się tak tylko, z ciekawości.
— A jw. pani daleko ztąd mieszka?
— O! kilkanaście mil.
Tak gawędując szła stara aż pod izbę pani Płazinéj, ale tu jéj nie wpuszczono; poszła jéjmość po chléb sama i wyniosła go żebraczce.
— Czyż to jw. pani i sługi nie masz, że mi sama nawet wynosisz? albożem ja tego warta — zakrzyknęła Konstancja.
— To bo takie nieszczęście, — odparła ślachcianka, — że nas tu ledwie samych przytulili, gdzież było myśléć jeszcze o sługach; choć to ja do tego nie przywykłam z maleńka, żeby sobie służyć sama.
— To zaraz widać! a możebym ja jw. pani czasem choć wody przyniosła, posłużyła, czy co?
Pani Płazina zamyśliła się:
— Już to prawda, dobrzeby to było, bo i ludzie mojego męża, wszyscy na murach cały czas.
— Jeśli jw. pani pozwoli, jeśli jest dzbanek...
Znów podumała Płazina i powiedziała:
— To potém, potém, — a zbywszy ją odprawiła ode drzwi. Konstancja długo bardzo snuła się około tego mieszkania, jakby je opatrywała, nareszcie odeszła ku Krzysztoporskiemu i stanęła tu na czatach.
Ślachcic od ostatnich odwiedzin przeora, siedział jak przybity na ławie, ni ręką ni głową nie biorąc się do boju, kule przyjmował jakby ich nie słyszał, poruszał się machinalnie i bezprzytomnie; xiądz Mielecki jak mógł go zastępował.
— Co to waszeci, — pytał go — czyś nie chory?
Ale Krzysztoporski nie odpowiadał nic, a w nocy jak utrapieniec po murach się wałęsał, do dowództwa, do obrony jednak, wcale nie odzyskując ochoty.
Naprzeciw szwedów stanie, piersi nastawi, oko gdzieś puści i stoi nieruchomy; gwizdnie kula jedna, druga, aż go xiądz Mielecki szarpnie.
— Co to waszeci jest? czyś szalony?
— Hę? — pyta Krzysztoporski, osłupiałą wlepiając źrenicę w niego, i nic mu nie odpowie.
Z liczby osób, które najbardziéj zdawało się zajmować zniknienie dzieweczki, był Stefanek Zamojski syn miecznika, chłopak pod wąsem, który w początku bardzo latał, gdy się zrobiło to zamięszanie. Państwo Zamojscy stali w zabudowaniu klasztorném tak, że ich okna wychodziły w podwórze od okna Lassotów. Syn Miecznika towarzysząc mu na mury i razem doglądając matki, często się przez dziedziniec przechadzał i często widywał dziewczynę z żebraczką; skłonił się jéj kilka razy, przemówił słów parę, jak to bywa w takich razach, że się znajomości łatwo zawiązują, a młodemu oku piękna twarzyczka nie ujdzie. Stara Kostucha napatrzywszy, że się rad przechadzał podle okienka, zaraz poszła pytać kto to taki? i nie uspokoiła się, aż jéj powiedzieli, że to miecznikowicz Zamojski. Pokiwawszy głową, dała stara pokój, ale tegoż wieczora przestrzegła Handzię, żeby nie wyglądała jak Stefanek przechodzić będzie, bo się ludzie mogą śmiać z tego.
Hanna zarumieniła się bardzo, zaczęła wymawiać przed starą, ta rąb jéj sukni całować, i tak popłakawszy się rozeszły.
Teraz błądząc po podwórkach, spotkała Kostucha miecznikowicza, i wstrzymała go.
— Paniczynku, kochanku!!
Zamojski stanął szukając grosza.
— E! nie o jałmużnę tu chodzi, Bóg zapłać!
Chłopiec się zastanowił i wzrok w nią wlepił badawczy.
Był to dorodny młodzian, jak to dawniejsza młódź cała, raźna, kwitnąca, krew z mlékiem; co to jéj ani myśl brudna, ani żadne zwierzęce nie skalało pragnienie: nie zwiędniał przed czasem, aż miło było na niego spojrzéć, aż wesoło z nim pomówić, bo jak twarz uczucia były świéże i myśli czyste i serce poczciwe. Syn posłuszny i pokorny dla rodziców, choćby mógł zapragnąć większéj swobody, nie wyrywał się do niéj, a rygor w jakim zostawał u ojca, przyjmował wdzięcznie, bo wiedział że ta opieka rodzicielska choć czasem ciężka, zawsze w skutkach zbawienna; matki czułe serce płaciło mu zresztą z naddatkiem, maleńkie przykrostki życia. Prawda, że Miecznik uważał go zawsze za młokosa, ale sposobił na męża, chciał posłuszeństwa, bo nauka jego była na całe życie potrzebną; a za młodu nieugięta dusza, podwójnie cierpi, gdy w gorzkich życia kolejach, ulegać będzie musiała.
Stara popatrzyła zbliska, uważnie na chłopaka, a potém wskazując mu okno mieszkania Lassotów:
— Szkoda jéj! — rzekła, — szkoda!
Stefan się zarumienił, zmięszał.
Nie trap się kochanku, — przerwała staruszka, — a cóż to za dziw, że ty jéj żałujesz, kiedy ja także obca, com ją ledwie znała, a płaczę.
Młodzieniec milczał.
— Czegoż chcecie? — spytał wreszcie.
— Jak wam imię? — przerwała żebraczka.
— Stefan.
— Dobre i poczciwe imię, był król tego imienia, bardzo tęgi człowiek. Wiecie co panie Stefanie, ona za mury nie wyszła, to pewno, ani ją tu zabito. Byłby ślad świętokradztwa...
— Gdzież być może?
— Otóż to Bóg wié jeden, Krzysztoporski drugi, i któś może trzeci...
— On? mówicie.
— On, on, — odparła stara, — już ja śledzę i dochodzę, ale sama nie dam rady, ot wiécie co? pomożcie mi... Patrzajcie pilno we dnie na Krzysztoporskiego i na... ślachciankę tu jedną.... na Płazinę. Płazów okna z waszego piętra, przez dachy stajen widać. Nie widzieliście kto tam do nich chodzi?
— Do Płazów? — nie mam ja tam czasu patrzéć.
— A Krzysztoporskiego u nich nie widzieliście kiedy?
— Był zdaje się parę razy.
— Z samym czy z samą?
— Raz z nim, drugi raz, przypominam sobie, cóś z Płaziną szeptali...
— A kiedyż to było, przed zniknieniem?
— O! tego już nie pamiętam!
— Oj! żebyżeście choć teraz popatrzyć chcieli, a powiedzieli mi, czy z sobą konszachtów jakich nie mają.
— Chętnie, moja poczciwa starucho! ale my podobno nic nie zrobiemy.
I sięgnął do worka skwapliwie.
— Dajcie mi pokój paniczyku ze swoją jałmużną, najlepsza jałmużna to dobre słowo... Spójrzcie czasem i pomyślcie o biédaczce Handzi, to mi stanie za złoto. A jeśli co odkryjecie, jak wam się myśl jaka przez głowę przewinie, nie róbcie hałasu, ino mi ją powiedzcie.
To powiedziawszy, odeszła zostawując go zdumionym tą troskliwością: po chwili odszedł do matki, ona do xiędza Lassoty się zbliżyła.
— Mój xiężuniu, a co? — odezwała się, — niéma śladu?
— Jakiego?
— A! o téj biédaczce.
— Niéma! a niéma! — odpowiedział xiądz — głowę łamiemy, a tu stary kona i niéma go nawet popilnować komu z miłosierdzia. Bardzo, bardzo brak nam tego aniołka.
— A! a komużby go brak nie było! — zawołała stara — ja cudza, a płaczę, a chodzę jak oszalała.
Xiądz Lassota z litością się uśmiéchnął, pomyślawszy. — Dawnoś ty już taka, moje serce!
— Powiedzcie mi jeszcze, księżuniu, — rzekła ciszéj, wstrzymując go za habit, — gdzie stoją ślachta Płazowie?
— Gdzie? a to ci na co?
— Niech, tak sobie, ale gdzie?
— Stoją na dole za stajniami, gdzie dawniéj była stolarnia i skład przed oblężeniem.
— A wiele tam izb?
— Do czegoż ci to wiedziéć.
— Zachcieliście, zwyczajnie świta we łbie! ale nie bójcie się, mówcie, wszystko to na dobre wyjść może.
— Cóż mają Płazowie do naszéj Handzi?
— Ot, nie pytajcie, a mówcie lepiéj, ile tam izb i jakie?
Xiądz Lassota ruszył ramionami.
— Prawda, że ci w głowie pstro moja stara!
— No to pstro, ale powiedz ile izb, albo to ci co szkodzi, jegomościuniu, dobrodziejeczku kochany.
— Lepiéjbyś się pomodliła i poszła spać! — odparł śmiejąc się xiądz Piotr i tak ją odprawił.
Kostucha widząc że ją o nieprzytomność i bałamucenie posądził, ukłoniła mu się i odeszła pomyśliwszy: — dowiem się ja od braciszka Pawła. I pociągnęła do fórty, przy któréj nie był gdy wchodziła, bo go zastępował Rudnicki, a on odnosił habit połatany xiędzu przeorowi.
Teraz już wrócił do swojéj izdebki, wśród stuku a huku dział i smigownic, szyjąc i śpiewając na całe gardło. Omni die, dic Mariae...
I na stoliku rozłożywszy przed sobą suknię xiędza Stradomskiego, z igłą w ręku, ze wzrokiem w nią wlepionym, zdawał się myśleć głęboko, jak ją na połach zregulować, by śladu nie było podarcia; gdy Kostucha drzwi otworzyła.
— Dobry wieczór xięże Pawle...
— Ba! żebyż to xięże, — wesoło odpowiedział zagadniony — ale to tylko braciszku!
— No, i to przyjdzie.
— A igły są?
— Są, i jakie paradne, chodziłam umyślnie do saméj Brzuchańskiéj, i mówiłam żeby dała prawdziwych norymberskich dla was; nawet bałam się tu idąc oddać ich xiędzu Rudnickiemu.
— Co ty wszystkich dziś xiężysz! — odezwał się śmiejąc brat Paweł — on taki xiądz jak ja... prawda że profess, ale wszystkoż jeszcze bez kaptura... No! dajże mi te igły, daj, — niecierpliwiéj dodał — byle tylko dogodne, jakich mi potrzeba, a uchaż dobre?
— Ale nie dam, aż mi cóś powiecie.
— Oho! jest szust, a cóż ci powiedzieć, może którędy dusza wychodzi z człowieka?
— Ale nie xięże Pawle...
— Zawsze mi się przypochlebiasz tym xiędzem! Jak wié z któréj beczki zacząć, no i cóż ci tam tak wiedzieć pilno?
— Proszę xiędza Pawła, ci państwo Płazowie, wszak ich xiądz zna?
— Płazów? ha? a! wiém, wiém, pozawczoraj zaszyłem mu fałsz w żupanie, co się był opruł, ślicznie mnie o to prosił, no, i coż Płazowie?
— Oni podobno bardzo licho mieszkają?
— Co? gdzie? licho? dla czego licho? ot to! mają dwie izby porządne gdzie była stolarnia brata Antoniego, a w dodatku spiżarnię na przeciw, a ze spiżarni jeszcze na strychu izdebinę w murach na składzik...
— Izdebinę, mówicie? — spytała staruszka.
— Ale ba! dawajno igły, możeś zgubiła?
— Ot są, ale gdzież ta izdebina?
— Ot! gdzie? okienkiem na dziedzińczyk przeciw murów od zachodu! Jakbyś to nie wiedziała! Co się tak rozpytujesz? czy kraść myślisz?
Stara zaniemiała, xiądz Paweł spójrzał.
— Cóż to tobie do tego?
— A tam kule szwedzkie mogą dójść? — spytała.
— Czemu nie? drogi nie pytają, a jak pani Płazinéj faskę z masłem rozbiją, nie straszna ruina i niewielki lament.
Stara podumała i odeszła, brat Paweł rozpoczął śpiéw i łataninę xiędza Stradomskiego, i zamyślił się, zamyślił, boć było o czém: trzeci raz jedne dziury zaklejał.





XV.

Na drugi dzień po rozpoczęciu na nowo kroków wojennych, już nie mógł wytrzymać pan Czarniecki, śmigownicami tylko i organkami opędzając się hałastrze, a na wielkie działa spoczywające patrząc; zakasał poły, pokręcił wąsa i ruszył do xiędza przeora.
Tu znalazł i Zamojskiego.
— Xięże przeorze dobrodzieju, — rzekł na progu — trzymaliśmy jak mogli, ale daléj chyba nas każesz powiązać; pozwól dawać ognia z dział, bo szwedzi jak muchy na miód pakują się nam pod nos, cierpliwości nie staje; attandem znowu ich możemy kropnąć bez pozwolenia, bo w człeku krew nie woda, gra; a nieposłuszeństwo tempore hostilitatis nic potém, więc lepiéj nam pozwól!
— Chyba w ostateczności, — odparł przeor — zawsze z pana Piotra gorączka. Nie życzyłbym się śpieszyć; pamiętajmy że się broniemy tylko, żeśmy z mnichów żołnierze... śmierci niczyjéj nie pragniem, byle nam pokój...
— Otoż to, — rzekł Czarniecki — ażeby nam pokój dali to ich tłuc potrzeba, et fortiter.
— Ale nigdy na życie ich nastawać nie powinniśmy, byle się opędzić; nie zapominajcie że gdy kusze okazały się w wojnach XII w. zbyt śmiertelném narzędziem, to koncyljum laterańskie użycia ich zakazało, aż w następnych dopiéro krucjatach, gdy z niewiernemi do czynienia przyszło...
— Ojcze a dobrodzieju, tu nie o kusze idzie, całkiem inna sprawa! Co nam tam do lateraneńskiego koncyljum... Przytém a toć to niewierni, ba gorzéj bo odstępcy... więc pozwalacie huknąć?
— Na miły Bóg, kochany panie Pietrze, bez téj zawziętości, bez téj szparkości. Ja wódz wasz i ojciec, proszę! każde biedne ludzkie życie co tu się zakończy, na mojém sumieniu, nie obarczajcie go!
Czarniecki głową pokręcił, ramionami ruszył, szukał widocznie argumentu, a nareście rzekł cicho.
— Stań się wola Twoja! Jednakże nieuchronna rzecz że nam strzelać przyjdzie; szwedzi nas opasują, gruchoczą nam mury, a my mamyż stać i patrzéć?
— No to sobie strzelajcie, — odparł przeor, a Zamojski dodał:
— Dawać ognia, dawać ognia, więcéj dla strachu, niż żeby padali... bo drażnić i tak podrażnionego nieprzyjaciela, nie polityczna i szkodliwa. Już i tak Miller patrząc na swego Horna, którego kosą nasi tak dobrze podcięli, złością się zajada.
— Wszak tylko po brzuchu go drasnęli! — zawołał pan Piotr — co u licha! i jeszcze się skarży.
— Nie mniéj, pewnie ducha wyzionie.
— Zdaje mi się że to sztuka Janasza Węgrzyna, który niech w Bogu odpoczywa, bo żołnierz był dobry; a ja na mury pośpieszę.
— I ja z wami, — dorzucił Zamojski chwytając czapkę, — czas mi do moich.
— Zapewne, chodźcie, chodźcie a żywo, załodze ducha dodacie, nie szkodzi!
Ale na ten raz przynajmniéj załoga ducha niepotrzebowała, nabrała go spoczynkiem, wlał widok szubienicy oburzenie, rozgrzewały się serca ciągłém zapatrywaniem na niezmordowane męztwo Kordeckiego.
I dzień to nie był bez ofiar, niestety! Jak gdyby wszystko miało być cudowném w tém oblężeniu pamiętném, nawet kule rażące ludzi w twierdzy, zdawały się ręką niewidzialną skierowane, ku jakimś niepojętym celom. Wprzód jeszcze czterech Janów, (między niemi Jan czyli Janasz Węgrzyn) padli od kul szwedzkich; dnia tego trzech znowu młodzieży imieniem Janów działa nieprzyjacielskie położyły trupem. Któś to postrzegł i uwagę zrobił, aż co było Janów na murze zbiegać poczęło, a że to imie u nas pospolite, znalazło się dosyć przepłoszonych. Dano znać Kordeckiemu, wyszedł spiesznie, znalazł w podworcu jeszcze owych wylękłych Janów, nie wiedzących co począć z sobą: zbliżył się do nich i spytał:
— Czegoście to z murów zeszli, kochani bracia? Żaden do strachu przyznać się nie śmiał.
— Wiém, — kończył powolnie, wiém że bojaźń was ogarnęła! Zamiast zazdrościć korony Janów męczenników, wy unikacie śmierci wybranych, woląc życie mizerne strachem przedłużyć, niż żyć na łonie Bożém i w pamięci ludzkiéj. Coż za dziwny objął was przestrach? Nie jest-li to najwyższém szczęściem poledz w obronie wiary i kraju? Idźcie jeśli chcecie, wstyd wasz ukryć, myśląc że losu z ręki Bożéj wyznaczonego unikniecie... idźcie i płaczcie nad słabością waszą...
Ale po tych kilku słowach, nowy duch w nich wstąpił: zawstydzeni, zagrzani, ruszać się, rozbiegać na stanowiska poczęli, i odważnie dotrwali w boju. Dzień ten ze wszech miar szczęśliwym był zresztą dla oblężonych. Kule szwedów, czy to że się już byli przejęli mniemanemi czarami mnichów i źle je kierowali, czy cudem łaski Bożéj, ciągle leciały po nad mury, lub padały w podworce i trzech tylko ludzi ubiły. Ogień zaś twierdzy był przeciwnie nadzwyczaj trafny.
Ciągle na myśli mając owe czary, ciągle o nich prawiąc, obawiając się ich coraz mocniéj, szwedzi nieopatrznie, tchórzliwie, przymusem tylko działali. Na baterji północno-wschodniéj z pośpiechu czy z nieopatrzności proch rozsypany pięciu puszkarzom oczy wysmalił, a Cekwart stojący przed nią, w téjże chwili z działa ubity został. Wypadek ten gorzéj jeszcze ich potrwożył, tak, że mimo poduszczeń Millera, mimo dodawanego ducha i wódki, ku końcowi dnia ogień zwolniał widocznie i był raczéj postrachem samym, niż niebezpieczeństwem. Oficerowie nawet unikali zbliżenia się do murów, popychając naprzód żołnierza, a żołdacy szli opieszale, spędzeni, odstępowali szybko. Wyłomu pożądanego zrobić było niepodobna. Miller który i sam od tego przesądnego strachu nie był wolny choć się wyśmiewał z tchórzów, odjechał zawczasu i ciężko zadumał pod namiotem. Wejhard tylko dojeżdżał, pędził, groził, zachęcał i wiodąc za sobą wszędzie Wachlera, który mu słabsze miejsca wskazywał, chciał coś dokazać, a nie mógł. Jakkolwiek niedowiarek, przecież się jeszcze nie wyrzekłszy katolicyzmu, i w głębi pamiętny wiary swojego dzieciństwa, począł i on wątpić o sile ludzkiéj, a przypuszczać jakąś inną, potężniejszą. Kaliński także milczał i stojąc z boku, już nawet w rady się nie wdawał; pocieszał tylko powtarzając:
— Niechno działa z Krakowa nadejdą.
— Jeśli tak celnie jak te strzelać będą, — odezwał się Wejhard — nie wiele na nich zyskamy. To coś niepojętego panie starosto.
— Istotnie panie hrabio, to jakieś czary.
— Waćpan wierzysz w czary?
— Któżby w nie mógł nie wierzyć, — odparł pan Seweryn, a hrabia?
— Ja! niewiém tak dalece, sunt, non sunt! to wątpliwa!
— Zdaniem wielu uczonych, — ciągnął daléj Kaliński — a zwłaszcza autora Młota na czarownice.
Ale Wejhard nie słuchał już, coś ważył i myślał.
— Nie jest-li to rzecz niepojęta, ten opór i nasze mazgajstwo!! Wziąwszy Poznań, Kalisz, Kraków, Warszawę, stanąć przy Częstochowie?
— Rzecz jest istotnie zastanowienia godną, ale téż zima, ale...
— Żadne ale niesłuży, silniejsi jesteśmy niż wprzódy, czemuż tu bezsilni?
— Ruszył ramionami i pojechali nieodstępni towarzysze do Millera, jemu ducha poddawać. Tu zastali nowe rzeczy.
Czaty rozsypane do koła i podjazdy szwedzkie schwyciły wracającego z Pruss pana Piotra Sladkowskiego, podkomorzego rawskiego, i przywiodły go do obozu. Pan podkomorzy jechał sobie spokojnie, niedbając na szwedów, bo sądził że jako adherent szwedzki, wszędzie będzie miał wolny pass. Ale ciury, którzy się radzi byli obłowić, a myśleli że to jaki poseł lub szpieg, wzięli pana podkomorzego z całym jego dworem i przywlekli przed Millera.
Był to człek, jak mówią, kuty na cztéry nogi; ze szwedami mówił po szwedzku, z polakami po polsku, a sercem po staremu ciągnął do swoich więcéj. Gdy więc Miller jął go rozpytywać, począł się skarżyć i wynosić swoje przywiązanie do szwedów.
— Panie Generale, — rzekł z oburzeniem — cóż to? czy bezpieczeństwa w kraju niéma dla nas poddanych króla JMci Karola Gustawa I. Jakto mnie śmieli zatrzymać pańscy żołdacy?
— Co waszmość chcesz? to wojenny czas!
— Ale ja człek spokojny.
— A któż waszmości wiedział, coś za jeden?
— Pokazywałem pass Duglass’a?
— Onibo czytać nie umieją; niewieleś na tém ucierpiał że trochę zboczyłeś, a dla mnie to się dobrze stało.
— I postraszyli mnie i zmitrężyli mi drogę.
— A ja mówię, że to się dobrze stało: waćpan świeży człowiek, zrobisz mi tę grzeczność i pójdziesz jutro do tych upartych mnichów. Ja z niemi głowę tracę, a mam litość nad niemi, dawnobym mógł ich zniszczyć z kretesem, a żal mi. Powiesz im waszmość żeby nieszaleli, że cała Polska nasza, że się poddać muszą.
— Ale panie generale, cóż ja tam poradzę.
— Poradzisz waćpan, poradzisz, poświadczysz co się dzieje, nakłonisz ich, waćpanu lepiéj uwierzą.
Pan Sladkowski dziwnie jakoś brwiami ruszywszy, wąsa pokręcił.
— Wszak w Prusiech wszystko dobrze? wszak szwedzi wszędzie górą.
— A jakże! panie generale, a jakże! tak jest! powtórzył Sladkowski.
— No! powiesz im to wszystko... powiesz i przemówisz z dobrą radą, żeby się poddali.
— Prawdę powiedziawszy, jestem nawet dawno znajomy xiędzu Kordeckiemu...
— Tém lepiéj, więcéj da wiary waszmości.
— Hola! klasnął Miller w ręce; teraz muszę waszmości przyjąć, i kazać ci dać kwaterę w Częstochowie.
Zaprzątnięto się tedy przyjęciem pana Sladkowskiego; ale gdy go poczęli badać o swoich, o fortunę oręża szwedzkiego, oto i owo; prawił im banialuki i androny, plątał się, bałamucił i nadewszystko zaklinał że był wiernym bardzo poddanym króla Karola choć nie wiele mógł wiedzieć, bo jeździł na Żoławy za interessem własnym, unikał posterunków i wybierał kraj spokojny.
Miller widząc go tak jakoś nie zaopatrzonym w nowiny, pożałował nawet że go do klasztoru posłać umyślił, ale pomyślał sobie: — lepiéj taki że nowego człowieka zobaczą a od niego co posłyszą, niech jedzie. Kaliński uprzejmie się ofiarował do towarzystwa, ale podkomorzy grzecznie odmówił, dowodząc że sam na sam z xiędzem Kordeckim jakoś to lepiéj pójdzie.
Wejhard odjechał z nową nadzieją, a Sladkowskiego rajtarowie zawiedli do miasteczka Częstochowéj, gdzie u Hiacynta Brzuchańskiego dano mu mieszkanie. Nazajutrz rano miał po niego przysłać Miller, dodać mu trębacza i wyprawić na Jasną-Górę.
Ledwie się uwolnił od szwedów podkomorzy i poczuł swobodnym, rozmarszczyło mu się czoło, i jął rozpytywać gospodarza ostróżnie.
Dowiedział się wszystkiego co się tknęło oblężenia i z weselszą twarzą do snu poszedł.





XVI.

Nazajutrz rano, był to siódmy Grudnia, wigilja do Niepokalanego Poczęcia Marij Panny, przeor od rana w nowéj sukni, zbliżeniem święta rozjaśniony, poddawał ciągle nadziei, mówiąc do swoich:
— Matka Boska na dzień swój, da nam otuchę i radość, ale wszyscy dziś pośćmy po staremu jak to pościli ojcowie nasi, suchotami dzień cały do wieczora, wieczorem grzanką chleba i trochą piwa posilemy się, i tak oczekiwać będziemy uroczystości.
Wszyscy tedy, aż do starców i dzieci, pościć postanowili, tak że nawet po kuchniach ognia nie rozpalano. Szwed rano nie ochoczo brał się do dział i nierychło przebudził, a w klasztorze sposobiono się do obrony, gdy trębacz dał znać o pośle. Był to pan podkomorzy Sladkowski, któremu Miller dał wprzódy naukę jak, i co ma mówić; polecił mu naglić mnichów, aby co rychléj dla własnego bezpieczeństwa poddawali się, a podkomorzy zaklinając się na swą miłość dla Karola Gustawa; wszystko spełnić przyrzekł.
Zaprowadzono go do xiędza przeora, który z niemałém powitał go zdziwieniem.
— A co waszmość tu porabiasz — spytał, czy także ze szwedami?
— Jeśli nie z ochoty i dobréj woli, to z musu, xięże przeorze; wczorajszego dnia, wyobraźcie sobie jechałem spokojniutenieczko z Prus do Żoław, gdzie do panów Weslów miałem interes, aż tu rajtary szwedzkie, niech ich Bóg pokarze, ułapili mnie jadącego drogą, i dostawili jak włóczęgę jakiego do obozu.
— Otóż to przyjaciele szwedzi, — rzekł Kordecki.
— Kwitowałbym z przyjaźni, ale cóż robić; a Miller, jak mnie wzięli, kazał, niby to lepszy od drugich świeży człowiek, iść waćpanów namawiać do poddania, dowodząc... ale to już wiecie zapewne.
— Ba! i sto razy nam to powtórzono, — rzekł przeor, — kochany podkomorzy, a niemacie tam co nowego i lepszego od téj staréj piosenki o Karolu Gustawie.
Sladkowski się bacznie obejrzał; stali obok pan Zamojski, Czarniecki, dwóch jeszcze ślachty, ze trzech xięży; pocmokał i zdawał się wahać.
— Ej! kiedy to widzicie z tym djabłem Szwedem nie żartować.
— Możecie nam przecie zaufać, — przerwał Kordecki, a macież co nowego?
— Ba, możeby się nalazło! z uśmiechem — odparł Sladkowski.
— No to mówcie, a śmiało, a naprzód siadajcie, my dziś pościm wigilią na chwałę Matki Boskiéj szczerym postem, ale dla was znajdziemy co przekąsić.
— Albo to ja także nie chwalca Matki Boskiéj, żywo zawołał podkomorzy, — nie róbcież mnie heretykiem, ja z wami, z suchotami jak i wy wszyscy, xięże przeorze.
Kordecki się uradował, aż mu oczy zabłysły.
— Ej! rzekł — gdyby tak wszyscy i wszędzie razem szli a śmiało.
— Nie bylibyśmy sobą, przerwał Sladkowski, u nas niezgodą życie stoi, a to pokaranie Boże...
— Prawda, ale mówcież proszę, co tam mówić macie.
— Długo tak mówić niemam co: minęła szwedzka godzina, pocichu szeptał Sladkowski, poczęło się wszystko dla nich na nice obracać: albo się bardzo mylę, albo dziś właśnie zawiązuje się przeciwko nim konfederacja. Spotykałem dużo ludzi po drodze, od Krakowa, od Mało-polski, nowiny zewsząd jedne, noga się szwedom powija.
Kordecki złożył ręce, wstał żywo i zawołał ze łzami.
Bogu dziękować! Bogu dziękować! ale mów, — rzekł miarkując się i zbliżając ciekawie do Sladkowskiego — mów, mój podkomorzy.
— Od Krakowa słychać, kończył przybyły, że nasi już radziby się do swojego rodzonego pana wrócić i powoli ku temu mierzą, bo im ci złote góry naobiecywali, a i ołowianych nie dają. Pieniędzy szwed niema, skoro tylko Kraków wziął, zaraz zmienił facies; już nie dysymuluje, ani publicznéj ani prywatnéj własności nie szczędzi; w Wielkiéj Polsce ba i w Małéj i po całym kraju, nie myślą wcale bronić nas, jak to solennie przyrzekali, ale razem z Kozakami łapią i grabią... Wojska ich, ślacheckie majętności najeżdżają, łupią klasztory i kościoły, zabijają, gwałtują. I Kwarciani już sobie cóś myślą na to patrząc, bo i oni nie kto, tylko ślachta jak i drudzy.
— Byłożby to prawdą! — zawołał Zamojski uradowany — łaska Boża! lepsze upamiętanie, choć późne...
— Tylko cicho, cicho, — mówił Sladkowski, nawet inter nos, nasi już raz szwedow potłukli, certissime...
Kordecki uśmiechnął się.
— Ależ to przynajmniéj nie fałsze nam z zarękawa trzęsiecie?...
Bóg widzi że prawda szczera. Wczoraj w wielkim byłem kłopocie, gdy mnie Miller o nowiny zagadnął, bo się przed niemi z tém niewygadywać. Zbywałem ni tém ni owém; ale wam, mówię jak jest; jeśli Bóg dał potrzymać się dotąd, potrzymacie i dłużéj, a szwed niechybnie odstąpić musi, bo go w plecy połaskoczą...
— A cóż o królu Jegomości słychać?
— Jeszcze go nieboraka niewyciągnęli z téj dziury, ale chybaby Bóg niełaskaw, żeby widząc starania wszystkich, nie poszedł z nami! pójdzie, i powoli do kupy się zebrawszy...
— Utniemy, utniemy jak Bóg miły, szwedom po tebinkach, — przerwał wyrzucając czapkę pan Piotr Czarniecki... Ot! i przy nas sława żeśmy pierwsi uwierzyli w siebie, to jest prawdą a Bogiem mówiąc — przy xiędzu przeorze.
— Dajcie mi pokój! żadnéj ja sławy niechcę, ofuknął Kordecki — prócz sławy sługi Bożego... ale mówcież no, mówcie panie podkomorzy, bo aż serce rośnie was słuchać.
— Wittemberg trzymał w Krakowie deputatów od wojska, i z niczém ich odprawił, ba i sami poszli powąchawszy, że ich pieniędzmi ze sréber kościelnych kontentować miano. Koniecpolszczycy tylko co prędzéj przyszli, coś tam zachwycili grosza, reszta tylko obietnice. Jakoś oparzyli się w czas że tych pieniędzy brać się im nie godziło, bo słyszeli niezmierny skwierk ubogich zakonników, xięży, mniszek, u których zakrystje pozabierano. I szwedzka owa pierwsza skromność bardzo się odmieniła, nie skrycie już, ale jawnie, nie tylko kościoły, ale i domy ślacheckie z wielkiéj dla nas przyjaźni rabują.
— Można się tego było spodziewać! — rzekł Kordecki.
— A z kmieci, ciągnął daléj Sladkowski, bez braku i miłosierdzia, exakcje nieznośne; pieniądze i strawne wyciągają, czego i kupczykowie krakowscy, żydzi po niemiecku przebrawszy się, szwedom dopomagają; a Wittemberg nie tylko ich nie karze, ale jeszcze do tych usług animuje.
— A dosyć że tego wstydu i spodlenia! — krzyknął Zamojski, na rany Chrystusowe! a dosyć! Czyż i na to będziemy jak trusie milczeli, żeby cóś nie oberwać, żeby się nie bić, i wolemy być płazowani przez gałganów, niż w poczciwéj walce życie położyć!!
To też się rzeczy bardzo od niedawna zmieniły, mówił podkomorzy Rawski, jak się wszyscy postrzegli, że co się spodziewali opieki, to dostali wypiekę. Deputaci wojskowi nie czekając ćwierci, poszli słyszę z Krakowa precz ku Słomnikom. Już tam ich próżno, trochę gładszy Duglass, chciał hamować po niewczasie. I panowie hetmani o ojczyźnie myślą i wszyscy takoż gromadzą się i radzą, by nieproszonych pozbyć z domu gości.
— Więc i my możemy mieć nadzieję, że o nas niezapomną! — rzekł w uniesieniu Kordecki.
— Gruchnęła słyszałem wieść koło Krakowa o oblężeniu, gdy po działa przysłał Miller, (mówili mi to na drodze, zwłaszcza pan Stocki od Krakowa jadący) wielu się naradzało czy nie iść tu w sukurs, ale stanęło na tém że Matka Najświętsza sama swéj rezydencyi obroni...
— I ludzka pomoc nie byłaby zbyteczną, — rzekł Zamojski, jeśli nie miejscu to krajowi, który patrzy i uczy się z czynów lepszych, co ma daléj poczynać...
— Z tém wszystkiém, — zakłopotawszy się, nagle przerwał jakby opamiętywając Sladkowski, — co mam powiedzieć szwedowi, który mnie tu posłał?
— To cośmy mu zawsze odpowiadali, — rzekł Kordecki, że załogę mamy, jak to sam wie propria experientia, dostateczną; cudzéj nieprzyjmiemy, a dla traktowania, prosiemy żebyśmy mogli wysłać dwu zakonników do samego króla Szwedzkiego.
— Trzebaż przecie żebym i ja co zrobił, niespokojnie przerwał podkomorzy, bo mnie gotowi uchowaj Boże, podejrzewać... wymyślcie co panie mieczniku.
— Kiedy wam już komedję grać przyszło odparł Zamojski z niejakim wstrętem, ułożcież sobie sami dialog, własną inwencją lepiéj spamiętacie.
Sladkowski zamyślił się nieco.
— Ha! co będzie to będzie, rzekł, powiem mu żeście uparci, kiedy on armatami niepokonał, trudno żebym ja racjami was zmógł, a tymczasem, dodał, zwlekajcie a zwlekajcie, może się i króla naszego rodzonego doczekacie.
— Króla! — daj to Boże! westchnął Kordecki, nie on to nas opuścił, aleśmy my go rzucili; ujrzawszy swoją Polskę w ręku Szweda, wyrzekł się nas jak złych dzieci; a! gdyby powrócił inaczejby poszło wszystko... ale otucha w Bogu
— I w dłoni naszéj, dodał pan Piotr Czarniecki brzękając o szablisko. Gdyby się nam tylko zbyć fałszywych przyjaciół, nieprzyjaciołom rady damy.
W tém i pan Sladkowski żegnać się począł i odchodził, a nowiny błyskawicą z ust do ust poleciały po załodze. Wszyscy je wzięli za dar Matki Bożéj, w wigilją Jéj święta, przysłany obrońcom czci Jéj i ołtarza.
Sladkowski wprost udał się do Millera, któremu stawił się smutny i zmęczony.
— No, cóżeś tam waszmość począł z mnichami? — spytał ciekawie dowódzca.
A cóż! twarde głowy, — rzekł Sladkowski z niechęcią, — ani z niémi gadać, ani ich przekonać, wzięli mnie zwyczajnie za waszego posła, a wiedząc o głośném mojém przywiązaniu do króla Karola Gustawa I., ani słuchać nie chcieli, com im prawił, darmo ochrypłem.
— Jakże? to i wam nie wierzą? Ale cóż myślą? w co ufają?
— Prawdę rzec, panie generale, najwięcéj ufają w opiece N. Panny.
Szwed splunął ze złością.
— Głupi bałwochwalcy! głupi papiści! — zawołał.
— A potém, — kończył Sladkowski, — niewiém w co zresztą, ale zdają się dobréj myśli i serca nie tracą...
— To rzecz niepojęta! widział kto co podobnego! — wpół do siebie zamruczał generał. — Dwóchset ludzi w obmurowanym kurniku, miałoby się urągać dziewięciu tysiącom! To cóś nadludzkiego... to szaleństwo...
Przy tém, — rzekł Sladkowski, — mnichy zatwardziali, dumni... ani gadać z niémi nie można...
— A Zamojski?
— Zamojskiego ledwie widziałem.
— Daliż wam mówić, — przy ludziach, czy sam na sam!
— A! była ich tam kupka, ale starszyzny...
— No! wiec chcą wojny! rzezi! gruzów! będą je mieli i krwawą wojnę, — wykrzyknął znowu Miller... — Co chwila dział się spodziéwam z Krakowa, dziś odebrałem wiadomość, że są już blisko, a idzie ich sześć ciężkich i tysiąc dwieście piechoty eskortuje: tém ich przecie zgniotę.
— Ani chybi, panie generale, — rzekł podkomorzy — tylko piechoty brakło, prawdę powiedziéć i większych dział: jak te zagrają, zaraz się wyłom zrobi, a byle trochę mur nadwerężyć, zaraz się poddadzą.
W tém słodkiém marzeniu zostawując Millera, Sladkowski wyjechał z passem od niego do miasteczka, i stanął na chwilę znowu u P. Hjacynta Brzuchańskiego mieszczanina Częstochowskiego. Męczyło go to, że nie mógł dać wiedziéć do klasztoru o idącéj piechocie i działach, ale jak było teraz do twierdzy się dostać? Spójrzał na swojego gospodarza.
P. Hijacynt, inaczéj pan Jacek Brzuchański, jak wszyscy mieszczanie ówcześni, miał niepoczesną powierzchowność, zbiédniony, wytuzany, zmęczony szwedzką stacją, wychudły, wyglądał jak z krzyża zdjęty. Obejrzał go pan podkomorzy bacznie, a z téj miny sądząc tchórzem i przyjacielem szweda, nie wiedział co począć. Wtém pan Jacek do stóp mu się ukłonił.
— JW. panie, — rzekł, — prawda to żeście byli u naszych ojców i dobrodziejów, jak się tam biédaki mają w klasztorze?
— Byłem! at! zachcieliście, jakże się dobrze miéć mają w tych opałach! poszaleli, nie chcą się poddać!
Mieszczanin ruszył ramionami, pokiwał głową.
— Alboby to było co lepszego jakby się poddali?
Sladkowski patrzał w oczy bacznie; nareszcie oburącz chwyciwszy odwagę i polecając się Matce Boskiéj:
— Słuchaj-no waszeć, jak tam waści zowią?
— Jacek Brzuchanski, jw. panie, mieszczanin częstochowski i malarz.
— O! i malarz waść! i malarz!
Obejrzał go jeszcze; zbliżył się i po cichutku:
— Pytaliście o ojców, chcecie im usłużyć?
— Ja? — rzekł śmiejąc się pan Jacek — co to i pytać! to nie piérwszyzna!
— Kochasz waść Matkę Boską?
— JW. panie, a któżby Jéj nie kochał? zdaje się ja nie żaden zdrajca, szwedzi mi ot tu siedli! (pokazał na gardło), na rożniebym ich piekł.
— A może kto słyszy?
— Nikogusieńko niéma.
— Pójdż-no jednak obejrzyj. Każ mi konie kulbaczyć, na wsiadaniu się rozmówiémy.
P. Jacek którego już piekło, pobiegł, powrócił chyżo z błyszczącém okiem, a uczuwszy potrzebę upewnienia pana Sladkowskiego, który się zdawał powątpiewać o nim, szepnął mu:
— Od czasu jak się poczęło oblężenie, sześć razy już byłem w klasztorze z nowinami.
— Jak?
— Przebiéram się za szweda.
— Z waści szwed niepoczesny.
— Jest ich różnego gatunku.
— A zkądże odzienie?
— Mam tu opoja w domu, to go zetnę miodem, że leży gdyby kłoda, a sam wdziawszy jego hajdawery i zbroję, choć mi w nich jak krowie w chomącie, idę pod mur...
— No! kiedyś wasć taki, pójdźże jeszcze raz.
— Jutro zaraz, raniuteńko, bo rankiem najlepiéj, póki szwedzi oczy przetrą, ale z czémże? Prawdą a Bogiem już od dwóch dni leżą u mnie listy z konwentu Krakowskiego od ojca Antoniego Paszkowskiego, do ojca przeora... to razem się i to zaniesie.
— Powiedz im, że sześć dział z Krakowa, i tysiąc dwieście piechoty, już blizko, niech o sobie myślą, a mają się na baczności.
Tak się obrachował pan Sladkowski, że ledwie to powiedział, zaraz na koń i poleciał co tchu w swoją drogę mimo obozu...





XVII.

Ranek w dzień Niepokalanego Poczęcia N. Panny Maryi, wielkie święto i odpust w Częstochowie; jakby dla dodania wesela uroczystemu obchodowi, ukazał się jasny i pogodny. Przymrozek pobielał dachy i pola, a słońce rozbiwszy mgły gęste wstało błyszczące, miłém, niespodzianém ciepłem, ogrzało ziemię zastygłą. Lekkie tylko obłoczki uciekały z wiatrami, ostatnie gońce ciemnych chmur co się już za widnokrąg ku Olsztynowi skryły.
W obozie ten sam zakręt i ruch co dnia; w klasztorze święto jak gdyby szwedów nie było i goreją od brzasku lampy po ołtarzach, wonne kadzidła rozchodzą się pod sklepieniami sinemi obłoki, xięża śpiéwają hymny:

Qualem Maria te canam
O Virgo, flos o Virginum...

Lud korzy się przed obrazem.
Jak na téj modlitwie wszyscy są pobożni, wszyscy zdają się Bogiem i niebem oddychać; czemuż to tylko chwila w życiu przelotna!
Kordecki miał mszę ranną, bez swéj infuły, bez pastorału, jak prosty kapłan, bo późniéj zamiast nich, trzeba było wziąć hełm i laskę wodza, i modląc się stać w obronie twierdzy. Tylko na wielką mszę, na uroczystą summę, musiał wystąpić jako opat w oznakach swéj godności i przełożeństwa, a kto na niego spójrzał, tak widział spokojnym w Bogu, że pomyśléć musiał:
— On czuje, że nas nie zwyciężą!
Lud powoli przywykał wierzyć Kordeckiemu, bo nigdy żadne jego nie zawiodło słowo; wszyscy się raczéj na niego, niż na Zamojskiego oglądali, on tu hetmanił, a buławą jego był prosty krzyż drewniany.
Wszystko przysposobionem było tak, żeby nabożeństwo nic nie cierpiało wcale na położeniu oblężonych, by było świetne jak zawsze; pielgrzymów tylko brakło. Kaplica była pełna, ale kościół nie tak nabity i dziedzińce próżne, a działa towarzyszyły muzyce na wieży i śpiewom w chórze i głośnym organom swym hukiem posępnym i złowrogim.
Gdy się to dzieje w kościele, na murach chodzą ludzie, koleją się mieniając do kościoła, każdy był na mszy, pokląkł przed obrazem w to wielkie święto i powrócił rzeźwiejszy, dopiero po duchownym posiłku kosztując pokarmu: post bowiem dawny polski wigilją oznaczający, kończył się dopiéro z nabożeństwem.
Stał na murze pan Czarniecki, koronkę odmawiał, wąsa kręcił i przysłuchiwał się, rychło na wotywę zasygnują; gdy pijany szwedzki żołnierz począł się zbliżać pod mur, wzięto go zaraz na cel z rusznic, ale rychło postrzeżono, że cóś białego krył za nadrą i mrugi a migi różne czynił.
— Albo to psi figiel szwedzki, albo to poseł, — rzekł pan Piotr, — dopuścić go.
Aż tu gdy się zbliżył lepiéj i poczęli twarz rozpatrywać, mimo przyczepionych wąsów, poznali pana Jacka; ten nawinął papiéry na kamień i cisnął je na mur, udając wcale nie źle zuchowatego żołdaka, gdy prawdziwi szwedzi z za figury, wypadli nań z krzykiem i wrzawą.
Chciał nadrobić miną, chciał potém uciekać, ale mu się nieborakowi nie udało, bo co najgorzéj, języka tych szołdrów nie umiał, i tak go w oczach Czarnieckiego wzięli, który aż za czuprynę się pochwycił nie mogąc go ani obronić, ani odstrzelić, bo się bał, żeby i panu Jackowi się nie dostało.
Szczęściem papiéry, które niósł, były już w klasztorze: a z niémi Czarniecki pobiegł do zakrystji.
— A co nowego?
— Aj! źle dobrodzieju! Jacka malarza złapali, gdy papiéry na mur rzucał, ale otoż i one.
Nic mu się nie stanie, żal mi biédaka, bo go poturbują, — rzekł przeor, ale go ani obwieszą, ani zabiją.
— A co wiedziéć, czy tego nie zrobią?
— Nie zrobią! — powtórzył przeor, — N. Panna go obroni, wiele Jéj wizerunków rozeszło się z rąk jego po świecie. To dzień Jéj chwały, ona go ocali, ale dawajcie-no te pisma.
Wtém uderzono we wszystkie dzwony na summę, lud cisnąć się począł co żyw do kościoła. W obozie polskim znowu oczy zwrócone na świątynię — oni bez nabożeństwa, bez oblicza Bożego, odepchnięci, wygnańcy; schwyciło ich za serce, bo co to pobożnemu posłyszéć dzwony, pomyśléć że się tam modlą, a nie módz pójść z wiernémi razem! Prawda, mówią, że wszędzie Bóg przyjmie cichą modlitwę, ale jaka dla człowieka różnica, modlić się na sam, a z braćmi! Tu jak wilgotne drzewo gorejesz powoli, tam w ognisku płomień cię ogarnia, pobożność cudza podnosi, skupiają się westchnienia, zléwa się pieśń w jedną i czujesz Boga, że cię usłyszał. I polakom u szweda, serce zabiło do dzwonów, zatęsknili za kościołem, Fara w miasteczku była zamknięta.
— A! — mówili, — czemuż my tam pójść nie możemy.
— Czemużbyśmy nie poszli? — rzekł któryś.
— Bo nas nie wpuszczą.
— Puszczą, wszak do kościoła!
— Probujmy!
I tak gronkiem co było poczciwszych, nuż przez szwedzki obóz do bramy.
— Ojcze Pawle, (bo go niemal każdy znał) puść do ołtarza Matki Boskiéj.
Ojciec Paweł wyjrzał.
— E! to tak! — rzekł, — wczoraj to zęby na nas ostrzyli, sposobów szukali, a dziś, puść ojcze Pawle. Przyszła koza do woza, ale z tego nie będzie nic, niegodni jesteście, módlcie się sobie do szwedzkiéj chorągwi. Jeszcze mi będziecie co szpiegować dla Millera.
— Ojcze Pawle, a godziż się to tak braci czernić?
— Darujcie kochani braciszkowie, ale ja w was swoich nie widzę, bo u was nie Imię Maryi na chorągwiach powiewa, ale szwedzkie korony.
— Dajcie znać xiędzu przeorowi, wszak na summę dzwonią, każe nas wpuścić.
— Prawda, na summę, ale nie dla was.
— Prosiémy, ojcze Pawle!
— No! no! kiedy tak prosicie, postójcież, pójdę do przeora.
I wszedł do zakrystji, Kordecki listy jeszcze czytał, gdy mu xiądz Paweł doniósł o kwarcianych.
— Puszczać! — zawołał, — bronić chwały Bożéj, zamykać kościół chociażby grzesznikom, a czy to się godzi? puszczaj bracie, puszczaj co rychléj!
— Na Boga! — krzyknął xiądz Mielecki, który się do mszy ubiérał, — a może to szpiegi i zdrajcy!
— I ci nam nie zaszkodzą, gdy idą w Imię Maryi, Ona nie dopuści, otwieraj fórtę i prowadź prosto do kościoła.
— Ale xięże przeorze, — rzekł Mielecki.
— Myśmy przed wszystkiém kapłani, mój ojcze, — odpowiedział Kordecki, — a sił niebieskich nie przemogą oni, ani zdradą, ani siłą ludzką.
Puszczono tedy kwarcianych po kolei, imiona ich spisując, aż nadszedł jeden, czarny jakiś, nosa plaskatego, ust szérokich, smagławy, ale mu mimo tego z maleńkich oczu poczciwie patrzało; cós miał wszakże tak cudzoziemskiego w sobie, że się aż brat Paweł żachnął.
— A! a waszmość kto taki? — spytał.
— Azulewicz, Mehmed Azulewicz.
— To tatar! — rzekł któryś z kwarcianych.
— Co? tatar! — zakrzyknął xiądz Paweł porywając się, ratujcie! a wy tu po co?
Rozśmiał się tatarzyn, białe zęby pokazał, ale i duszę w tym uśmiéchu.
— Tatar, nie tatar, ale taki polak jak i drudzy choć nie katolik; puśćcie i mnie, przynajmniéj, z poczciwémi ludźmi pogadam, a może, — dodał, — żałować tego nie będziecie.
I jakąś taką miał poczciwą twarz, że brat Paweł, choć się z sobą borukał, niewiedząc co począć, nie chciał go do fórty odegnać. — Ale cóż przeor na to powié? — rzekł zcicha.
Puśćcie go, to nasz! poczciwy człowiek! — zawołało kilku — ot, zachciało mu się widziéć waszą twierdzę, bo mu serce gra, że się w niéj tak dobrze bronicie; nie odpychajcie go, albo to zapomnieliście, że tatarzy najlepsi sprzymierzeńcy nasi?
— A to prawda! — rzekł brat Paweł, — ale jednakże wypadałoby spytać przeora.
— Na moje słowo, — odezwał się Komorowski, — puśćcie go, niech i on zobaczy nasze nabożeństwo.
I przekonany, a raczéj zmiękczony brat Paweł, drzwi mu otworzył.
Wnet po klasztorze gruchnęło od ucha do ucha:
— Tatar przyszedł, tatar!
Po nabożeństwie, wszyscy cisnąć się zaczęli ku niemu, aby go zobaczyć, i Kordecki z ciekawości zbliżył się.
Pan Azulewicz (był to sobie bardzo a bardzo poczciwy litwinisko), chodził po blankach w czasie nabożeństwa; gdzie drudzy czapkę zdejmowali i on ją uchylił, zresztą rozpatrywał się, a nikt mu patrzéć nie bronił, oglądał się i dziwował.
Trochę zniespokojony tym oglądem Kordecki, podszedł ku niemu z innémi.
— Panie Azulewicz, — rzekł, — chodźcie do nas, przekąsić co Bóg dał.
— Dziękuję xiędzu przeorowi.
— Znajdziemy cóś i dla was.
— Już ja jadłem z rana; najlepiéj nakarmiliście mnie ufnością z jaką tu wpuszczony zostałem, dziękuje wam za nią szczérém sercem. Jużciż to i tatarzy litewscy jednéj matki dzieci z wami; nie myślcie byśmy bardzo szweda kochali. Chciałem i ja widziéć cuda wasze, nasze Mułły nie potrafiliby nic podobnego. Dziw! dziw! takiéj obronić się potędze.
— Nie naszą to siłą, — odparł Kordecki, — jest któś wyższy i większy co nas wspomaga.
Tatar głowę skłonił i rzekł z uniesieniem:
— Niéma Boga ino Bóg...
Resztę formuły zjadł przez grzeczność i w duchu jéj tylko dokończył.
— Brońcie się, — dodał, — a obronicie!
Na to słowo głośno wyrzeczone, poczęli się cisnąć do niego.
— Tak! tak! — rzekł Azulewicz, — mury dobre, lud jest i ochoczy, żywności i prochów nie brak nic, za co się macie poddawać?
— Jakże myślicie? potrafim się utrzymać? — spytał Kordecki.
— Jeśli tak jakeście zaczęli, dokończycie, to niezawodna! Ani myślcie o poddaniu, podpiszą wam warunki jakie zażądacie, a złupią was potém do szczętu. Szwed przysięga nie dla siebie, dla ludzi, aby ich złapał; patrzcie jak po kraju pustoszą, choć całość jego oprzysięgali...
— Wiemy już o działach burzących, które idą na nas z Krakowa, i o piechocie co im towarzyszy, — odezwał się Kordecki, — ale wola Boża!
— Nie strachajcie się ino! Działa nie zawsze trafnie biją, tu już dowody macie, że im pod górę strzelać się nie udaje; piechota przyjdzie, to ją taki strach opanuje jak tutejszych, a mróz, deszcz, szrony zwalą z nóg.
Kordecki tylko że tatara nie uściskał, a pan Czarniecki słuchający z daleka, chciał zaraz wypić z nim za pomyślność oręża jasno-górzan, ale Azulewicz nic nie pił.
Kwarciani odchodzili, i on się z niémi wysunął.
Ta przypadkowa bytność jego, nowiny przyniesione przez Sladkowskiego, listy xiędza Antoniego Paszkowskiego z Krakowa, w których donosił o szwedzkich w stolicy wiarołomstwach i zdzierstwach, tak poddały ochoty do boju, że mimo dział z Krakowa i piechoty, wszyscy wołali, że się do śmierci bić i bronić będą.
— Samo święto, modlitwa i pieśni, swą władzą tajemniczą, przyczyniły się do wzbudzenia nowéj w oblężonych odwagi. Możnaż bo słuchać tych potężnych wyrazów naszéj modlitwy codziennéj, podnoszących do niebios, stawiących człowieka wyżéj świata i śmierci, wyżéj mocy ziemskiéj, a nie uczuć w sobie, że piekło nawet nie przemoże tych, których Bóg osłania!
Gdy wśród nieszpornych modłów, przyszedł psalm odmawiany dnia tego (CXXVI), jakże natchniony poeta do serc wszystkich przemawiał nieśmiertelnémi wyrazy, co wyrzeczone przed wieki, jęk piersi ludzkich zawsze najdobitniéj malują, wlewając otuchę, głosząc łaskę nieprzebraną Boga dla grzesznika, zwiastując miłosierdzie:
I brzmiały pod sklepieniem, jakby dla uciśnionych umyślnie zastosowane słowa:
„Surgite postquam sederitis, qui manducate panem doloris....
Beatus vir qui implevit desiderium suum ex ipsis; non confundetur, cum loquetur immicis suis in porta.”

(„Wstańcie po spoczynku, wy co spożywacie chleb boleści....
Szczęśliwy mąż co napełnił kołczan swój strzałami témi, nie będzie upokorzony, gdy z nieprzyjacielem stanie u bram swoich.”)

I powtórzone piérwsze słowa pieśni brzmiały także prawdą wieczną:

„Nisi Dominus aedificaverit domum, in vanum laboraverunt qui aedificant eam.”
(„Jeśli Bóg sam nie wzniesie domostwa, próżno pracują budując go ludzie.”)

Czuli wszyscy, że tylko przez wiarę, przez opiekę Bożą, silnémi być mogą; zapominali że ich otaczały dział paszcze, setne wrogów chorągwie i nieprzyjacielskie zastępy.
Matka Boża, niebieskim płaszczem spokoju, otulała owce swoje!





XVIII.

W dzień ten uroczysty, mało kto ze znajdujących się w twierdzy nie był na nabożeństwie, mury nie ledwie porzucone, broniła opieka Boża; ani przyszło szwedom na myśl, w téj chwili przypaść na nie. Uważano, że dźwięk dzwonów, śpiewy i muzyka, od czasu jak między nich puszczono wieści o czarach, robiły dziwne na żołnierstwie wrażenie. Zdawało im się, jakby to wszystko oznajmywało jakieś przygotowanie do niewidzialnego na nich działania. I nie tyle może huk dział Jasno-Górskich, co dźwięk trąb, śpiewów a dzwonów, wystraszał. Niespokojném okiem poglądali na górę, szli ku niéj opornie, a gdy obok nich padali niektórzy od postrzałów, patrzali jakby niedowierzając, że od kul polegli, i szukając śladów innego rodzaju śmierci.
Pobożni i opieszali, wszyscy dnia tego zeszli się przed ołtarze; jeden może Krzysztoporski pozostał na murach, a gdy osierocony Lassota o kulach wlókł się do kościoła, pan Mikołaj z za węgła bastjonu, patrzał tylko na kaplicę jak w tęczę; rzekłbyś że się obawiał władzy, która tam mieszkała.
Ojciec Mielecki ciągnął go z sobą; odpowiedział mu:
— Ja się i tu pomodlę, źle wszystkim mury opuszczać.
Xiądz Ignacy głową pokiwał.
Źle i to, — rzekł, — kiedy żołnierz Matki Boskiéj do swéj Pani w taki dzień się nie modli, ej! panie Mikołaju, porachuj się z sumieniem, cóś ci ono swędzi!
Rozśmiał się stary dumnie, krzywo, dziko:
— Dajcie mi plecho pokój, — rzekł, — co ci tam do mojego sumienia, gorzéj będzie jak wam grzbiet zaswędzi od szwedzkich razów.
Xiądz Mielecki odwrócił się, ruszył ramionami i poszedł, zostawując go samym.
A gdy się rozeszli żołnierze, przemknęła się pani Płazina mimo stanowiska, uśmiéchnęła się, pogroziła; Krzysztoporski namarszczył na nią groźnie i poszła.
Do kościoła!! W kościele nie modlitwa jéj była w głowie : policzyła wszystkich, obejrzała suknie, oceniła stroje, temu kiwnęła głową, drugiego zawabiła okiem, trzeciemu się uśmiéchnęła, a xiążkę wziąwszy na wywrót, udawała że czyta, choć oczyma i myślą biegała kto wié gdzie. Gdy wzrok jéj padł na starego Lassotę, obejrzała go też uważnie, jakby pragnęła go poznać, lub się go obawiała.
Konstancja klęcząc u drzwi, żadnego jéj obrótu nie straciła z oka; każde ruszenie zapisała w pamięci i czatowała na nią jak na pastwę; potém rzuciła się krzyżem na zimną posadzkę.
— Matko Boża, — modliła się po swojemu myślą i słowy cichemi — Matko Boża, ty jedna wiész boleści moje, jam na twoim ołtarzu złożyła pociechę, któréj nie jestem godna; powróć stratę starcowi, pociesz jego siwiznę, nie daj zwycięztwa tym, co ufają w siebie, a zeszlij politowanie na sługi swoje... Matko Boska, zmiłuj się nad nami!!...
I łzami zwilżyła kamień kościelny.
Długo tak, długo leżała na modlitwie, aż się całe skończyło nabożeństwo, i wszyscy rozchodzić poczęli, potém o kiju pociągnęła się ku pustéj izdebce Lassoty, ku murom. — Chciała się spotkać ze Stefankiem, ale ten był przy ojcu czy matce; chciała pomówić z Płaziną, ale ta dobrawszy sobie towarzyszek, poleciała zajrzeć w oczy kwarcianym i opatrywała... tatara.
Siadła więc stara u muru pod okienkiem, gdzie śliczne owe dziécię chléb jéj dawało, i tak pozostała do wieczora. Już się miało na zmierzch, gdy nagle powstała, pomyślała chwilę i jakby cóś postanowiwszy, poszła wprost tam, gdzie stał Krzysztoporski.
Był sam jeden, — xiądz Mielecki śpiewał nieszpor w kościele.
Na widok żebraczki, jakby go niepokój jakiś ogarnął, zbliżył się do wschodków wiodących na mur, i chciwe w niej zatopił oczy.
Ona podeszła śmiało ku niemu.
— Mikołaju, — zawołała znajomym mu głosem, na który się wzdrygnął... — nie omyliłeś się, cień to znajoméj tobie! cień zgryzot twojego sumienia... to ja!
Krzysztoporski drżał jak przykuty do miejsca.
— Widzisz, — mówiła stara, — co ze mną uczyniła pokuta: obłąkaną, szaloną żebraczkę, pośmiewisko ludzi... Ale w duszy dała mi spokój...
— To ona! to ona! — dziko oglądając się powtarzał ślachcic zdumiony.
— Tak, to ja, żona dwóch mężów, zła matka, zła żona, zła córka, grzesznica... Wielem ci winna, wiele! Tyś mi był tyranem, ale niewola u ciebie upamiętała szaloną. I gdy przyszła chwila oswobodzenia, znalazła mnie gotową do pokuty... widzisz pokutę... Szalona w życiu, postanowiłam szaleństwo okazywać do śmierci i być pośmiewiskiem ludzi, niepamiętna w dostatkach na nędzę, postanowiłam jéj skosztować i wypić ją do dna, roskosznisia zabiłam ciało zalotnicy głodem i włosiennicą! Niegodna żona wyrzekłam się świata, rodziny, aby siebie ukarać a Boga przebłagać: nie mam domu, schronienia, dachu, co dzień napraszam się śmierci... Widać pokuta nie skończona jeszcze.... Bóg do siebie wziąć mnie nie chce.
O! szaleliśmy panie Mikołaju... kiedyż to i tobie przyjdzie opamiętanie!
— Idź sobie! idź sobie precz! — zawołał Krzysztoporski stłumionym głosem... — czego mnie prześladujesz? To głos twój, a postać straszna inna... idź maro!
— Nie mara jestem! nie! żywa żona twoja, pokutnica u świętych progów! Mikołaju! wiecznież mścić się będziesz? wiecznie nienawidzieć! wiecznie potępienia szukać? Nie dość ci grzechów starych i twoich i tych, do których mnie wiodłeś, jeszcze chcesz głębszego piekła!
— Idź precz! idź precz! — coraz głośniéj ze wściekłością prawie wołał Krzysztoporski — idź, lub strzelę...
— Strzelaj! o! strzelaj! zginąć to mi niewielkie nieszczęście!... Coś zrobił z Hanną wnuczką moją.
— Ja? z Hanną? ja! kto ci to... — niedokończył, odszedł kilka kroków, i zawrócił znowu.
— Precz włóczęgo! precz mi maro!
— Nie pójdę! nie! będę cię prześladować, nękać, nie dam ci spokoju, musisz mi Hannę powrócić.... Nie mnie! nie mnie, bom się ja dzieci wyrzekła za grzechy moje ofiarując je Bogu, nie będąc godna ich piastować, i niemi się cieszyć; nie mnie, bo ona nigdy wiedzieć nie będzie, kto jéj jestem... ale jemu...
— Jemu! jeszcze ma litość nad nim! a nade mną — nikt.
— Nad tobą nikł — nie zlitują się Bóg ni ludzie, boś mściwy jak szatan... boś zgniły na duszy...
Krzysztoporski się rozśmiał.
— Dziś wszyscy się modlili, padali czołem, tyś stał i milczał i śmiał się...: Nikt ci nie da litości ziarnka, boś ty jéj nie dał nikomu... Oddaj mu Hannę...
— Jemu! Czego ty chcesz ode mnie! idź precz kobiéto!
— Chciałbyś? nie pójdę... nie dam ci dnia ani nocy... oddaj mi Hannę... zły starcze...
Krzysztoporski w ostatnim gniewie i rodzaju obłąkania, porwał za muszkiet, w głowie mu się zawracało.
— Stara! strzelę!
Konstancja rozśmiała się swoim obłąkanym głosem dawnym i uszła.
On pozostał cały się trzęsąc, zgrzytając zębami i miotając się jak w chorobie. Ojciec Mielecki, który w téj chwili nadszedł, znalazł go tak dziwnie poruszonym, że nie mógł pojąć co mu się stało. Na widok xiędza, rzucił muszkiet przecie, usiadł i zwiesił łysą głowę na ręce...
Ucichło, noc czarna trochę przyniosła spokoju. Xiądz Mielecki odszedł znowu do północnego chóru... Krzysztoporski pozostał, chodził rozogniony i niespokojny. Wśród szumu wichrów, ciągle mu brzmiały słowa: oddaj mu Hannę!... — oddaj mu Hannę!... Konstancja umieściwszy się w fossie pod murem, powtarzała te wyrazy drażniące go nieznośnie.
Jak tylko xiądz Mielecki powrócił, ślachcic zszedł do izby swojéj, któréj małe okienko w fossie było skryte. Ale i tu ledwie zabłysło światełko, w kraciastéj strzelnicy, ukazała się twarz pomarszczona Konstancji, która po cegłach wybitych wdrapała się na mury, zaśmiały jéj oczy zagasłe, otwarły usta zapadłe i głos począł powtarzać: oddaj mu Hannę!
Krzysztoporski jak gdyby go męczyli szatani, rozpłomieniony chwycił rusznicę z kąta, zmierzył i dał ognia... Ale łatwo jéj było się uchylić, i jeszcze się dym nie rozszedł po izbie, głos znowu odezwał się znany: — Oddaj mu Hannę! zbrodniarzu! oddaj mu Hannę!
Stary zagasił światło i wyrwał się na mur.
Tu znowu głos ten prześladował go do ranka.
Nazajutrz rano Krzysztoporski w gorączce i szale leżał na pościeli...





XIX.

Działa grzmieć poczynały; szwedzi nie dając poznać, że wielkie dwudziestocztérofuntowe kartauny i kolubryny nadeszły im z Krakowa, powolnie strzelali do klasztoru, ustawując je tak, aby z Jasnéj-Góry widać ich nie było, chcąc potém nagle paszczami tych strasznych pomocników gwałtowny ogień rozpocząć. Wszystkie teraz nadzieje Millera były na tych działach i Wejhard podtrzymywał je znowu, kręcąc się koło generała, potakując jego marzeniom, ręcząc że za piérwszym wystrzałem poddadzą się zakonnicy. Miller milczał wzgardliwie, Napróżno usiłował go sobie znowu pozyskać niezwykłą gorliwością Wrzeszczewic; kręcił się, zabiegał, pracował; generał to obojętnie przyjmował, przypisując mu zawsze swoje strapienia i zawody.
Nie rychło wielkie owe śpiże ustawić potrafiono, wzięło to całe dwa dni czasu, choć dniem i nocą pracowano. Zasłaniając tymczasem robotę, z mniejszych puszczano kule ze sznurami i szmatami smolnemi dla zapalenia dachów, ale straż i woda stały na nich ciągle; ledwie się płomyk ukazał, wnet go zalano.
Przysposobiono co chyżéj baterje z koszów, a nawet z worków wełną nabitych, dla wielkich dział krakowskich. Cóż gdy i tu Millera wściekłość porywała, bo rachując na zasoby jego Wittemberg nie przysłał mu prochów, a działa wielkie tyle ich brały, że zapas generała nie na długo mógł wystarczyć. Cała nadzieja była w tém, że po jednym dniu szturmu, albo się oblężeni zdadzą, albo się wyłom zrobi. Wachler ukazywał, gdzie mury były najsłabsze.
Kordecki ze starszyzną Jasno-Górską, wiedział już o nadciągających kartaunach, ale nie miał potrzeby głosić o nich załodze, by ją niemi więcéj ustraszać; naradziwszy się więc po cichu, rozkazawszy co słabsze miejsca przygotować na wypadek wyłomu, aby natychmiast mógł być zarzucony; czekał spokojnie woli Bożéj.
Ale przez dwa dni milczeli owi zastraszający przybysze; ustawiano je, sposobiono im łoża, sypano baterje, zwożono prochy i kule, urządzano dylowanie, a że umarzłéj ziemi nie łatwo było ruszyć, szła robota opornie.
Tymczasem smolne wieńce, kagańce, kule ogniste leciały na klasztor, aby zakryć przed zakonnikami gotującą się na nich niespodzianą napaść, stokroć od wszystkich poprzednich niebezpieczniejszą.
W klasztorze spokój i pilność.
Tak czwartek i piątek minęły, w sobotę rano wszyscy byli na jutrzni, gdy potężnym głosem ryknęły kolubry ustawione już przeciw murom kościelnym.
Kordecki był w chórze, zadrgnęło mu serce słysząc ten huk straszliwy, ale nie z bojaźni — trwożył się o męztwo swoich towarzyszów, pewien będąc, że sam łaską Bożą wsparty, wytrzyma.
Czarniecki piérwszy, za nim Zamojski wypadli na mur. A tu już załoga przerażona stała zlękła, jakby ostatnię godzinę wybiły jéj działa. Po trzy kartauny nieustannie zionęły ogień i kule od strony północy i południa. Pan Piotr, któremu odgłos ten dodawał serca, Zamojski co się mógł podwajać czynnością, rozdzielili się przewodnicząc ludowi do zagrożonych ścian. Widok dwóch mężnych wodzów nie tracących odwagi, zawstydził, rozochocił; każdy chciał dowieść, że niebezpieczeństwem gardzi.
— Kto żyw na mury! kto żyw na mury! — rozlegało się wszędzie.
I dzieci, kobiety, niedołęgi, biegli niosąc kamienie, ziemię, belki na zabijanie wyłomów w kortynie; wyrostki zbierali upadłe szwedzkie pociski, i dziwiąc się ich ogromowi, odnosili puszkarzom.
Zamojski posłał po syna.
Matka go żegnała, tuląc a błogosławiąc jedyne dziecko; ale stary wojak zażądał mieć u swego boku, i młodzian przyszedł ochotnie.
— Nikt z nas od poświęcenia życia nie wolny, — rzekł mu ojciec, — dajemy przykład... stój Stefanie na murach i służ jak możesz.
Za dzieckiem i matka przybiegła, z podziwieniem ujrzeli wszyscy dostojną matronę, stojącą u boku męża i syna. Nie piérwszy to był przykład podobny, ale łzy z oczu wycisnął, gdy poważna matka, jęła w jedwabnéj swéj sukni razem z ludem nosić z podwórców kamienie i ziemię.
Obejrzał się Zamojski, łza zakręciła mu w oku, w sercu podwoił się zapał...
Dzwony biły, muzyka śpiewała... widok bohaterskiéj garści był cudowny.
Ten lud pobożném uniesiony uczuciem i zagrzany odwagą nieludzką, ci mężowie pomięszani z kmieciem w obronie wspólnéj świętości; a obok w kaplicy w przestankach gromów, rozlegający się donośnie śpiew nieustraszonych mnichów i modły bezsilnych...
Najbojaźliwsi nawet nabierali serca i palili się w tém ognisku, Czarniecki wołał: —
— Czemuż i ja nie mam tu syna, czemuż nie mam z sobą żony, i oniby dali taki przykład jak Zamojscy! ten człowiek we wszystkiém mnie prześciga!
Kordecki jeszcze się modlił, zdał swą władzę na dwóch dowódzców, leżał krzyżem... to także był bój, ściągał on pomoc z niebios..
Po Mszy, po Loretańskiéj Litanji, wystawiono przenajświętszy Sakrament, i Święty Boże, rozległo się szeroko jękiem błagalnym..
Przeor zbliżył się do ołtarza, ujął w ręce złocistą Zygmuntowską Monstrancję, i szedł za kościoł.
Dokąd? — On z panem panów, z Bogiem do koła twierdzy przechodzi, wojując chorami aniołów, które mu towarzyszyły. Z za dymów ujrzeli szwedzi krzyż złocisty i chorągwie, i xięży białym pasem idących za murami.
Kordecki ze łzą w oku, z Bogiem na sercu, jak męczennik idący na stracenie za wiarę, powolnie postępował wśród dział grzmotu.. Za nim nieliczni towarzysze, bo reszta była na murach i przy działach, szli równie podniesieni duchem jak on; niebezpieczeństwo ich upajało... Wszędzie po drodze processji, padali na twarz przed Bogiem obrońcy klasztoru... Kordecki błogosławił.
Kule wzlatywały nad jego opromienioną głową; a gdy się zbliżył ku ścianie południowéj, ogromne złomy murów, cegieł i gruzu, poczęły się sypać na processją. Nie zastanowił się Kordecki, czuł on, że idzie z Wszechmocnym i wśród rumowisk, wśród strzałów, przeciągnął spokojnie i cało..
Żadnego z ludzi ani padające do koła cegły, ani kule, ani murów obłamy, nie zadrasnęły nawet.
Obszedłszy do koła, przeor i jego towarzysze wrócili do kościoła, gdzie wystawiono przenajswiętszy Sakrament, aby Bóg nieustanną błagany modlitwą, zlitował się nad niemi.
Oprócz czuwających tu kilku starców, wszyscy zresztą wyszli do dział, do baszt, na kortyny.
Sam przeor chcąc rękoma służyć i być przykładem, począł znosić w połach habitu kamień i ziemię nakopaną.
— Ojcze przeorze, — zawołał ujrzawszy to Zamojski — do czego to czynicie? obejdziemy się bez was, lepsza nam wasza modlitwa...
— Modlitwa modlitwą, a praca pracą, — odpowiedział powolnie Kordecki, — niech i moje słabe ręce na cóś się przydadzą, znają się one z robotą od dzieciństwa, bo nie próżnowały.
I z cicha westchnął, musiał młodość wspomnieć.
Starszyzna niespokojnie oglądała się na strony; mury w wielu miejscach pękały, kule coraz lepiéj kierowane, tu i ówdzie więzły w ścianach, rozbijały długie okna, wyszczerbiały szczyty; każdy krzyk zwracał oczy, oznajmując jakąś stratę.
Między dwoma mocnemi basztami, kortyna, na którą całą swą siłę wywarli szwedzi, choć od wierzchu nadtłuczona, od spodu jednak wytrzymywała; łatano ją worami ziemi, drzewem, gruzem i co się znalazło pod ręką.
Trzech tylko ludzi stracili oblężeni, kilka koni w stajniach zabiły kule, a między niemi wierzchowca Krzysztoporskiego; dwa koła armatnie zdruzgotano od północy.
Po tym piérwszym wybuchu, który trwał do południa, trąbka zwykła parlamentarzy, zagrała u bram, Kordecki wystąpił na galerją.
— Chcecie się poddać? — zapytał trębacz szwedzki, — chcecie się poddać?
— Musiemy się namyślić do jutra, — odparł Przeor, — dajcie nam czas do rana.
Trębacz odjechał z odpowiedzią. Miller zwiedziony raz jeszcze, bo poddania pragnął, myślał, że mu się już upokorzą.
— A cóż? spytał swego posła.
— Proszą o czas do jutra.
— Chcą swojéj zguby! — zakrzyczał, — więc ognia! ognia!
Po wszystkich baterjach znowu rozlegał się ten rozkaz zniszczenia i śmierci, stanęli u dział puszkarze, poczęły lecieć kule.
Przeor stał z Zamojskim w miejscu, gdzie się najbardziéj obawiano wyłomu, od północnéj strony; kierowali wytrwale działami twierdzy, odpowiadającemi powolnie na wysilony ogień Millera.
U dział tych był puszkarz niemiec, druh Wachlera, niejaki Halmer Niemczynem zwany, który tylko że obowiązek swój pełnił; los przyjaciela ustraszył go nieco, wziął się był raźniéj do dzieła, ale już znowu ostygał. Zamojski kilka razy go upominał, nadaremnie; kule powierzonych mu armat, padały zdaje się umyślnie skierowane tak, żeby szkody szwedom nie czyniły. Na częste strofowania, odpowiadał ponuro.
— Alboż wszystkie trafiać mogą? szwedzi lepsi od nas strzelce, a widzicie jak chybiają.
Zamojski znowu dnia tego zagrzewał go jak mógł, niemiec pomrukiwał, a swoje robił, aż uprosił Miecznik Kordeckiego, żeby do niemca przyszedł.
Przeor popatrzał na niego, a widząc jawną opieszałość i niechęć, uderzył po ramieniu Halmer’a.
— Bracie? czy ci co szwedzi obiecali za to, żebyś ich oszczędzał?
— Mnie? mnie? — spytał niemiec, — trochę przelękły.
— Tak tobie! — powiedz mi, — może i my na podobną zdobędziemy się nagrodę....
— Co odemnie chcecie.... opamiętywając się — rzekł po chwili niemczyk — Pan Bóg kule nosi.
— Jeśli się nie poprawisz, gniew też Boży dotknąć cię może.
Ruszył ramionami puszkarz, stanął w milczeniu, a przeor zostawując go myślom własnym, odstąpił z Zamojskim.
Lecz zaledwie odeszli kilka kroków, gdy krzyk dał się słyszeć, kula padła niedaleko Niemczyna, rozpękła się i obłam jéj silnie w nogę uderzył przekupionego puszkarza, który powalił się chwytając za miejsce zranione.
Wszyscy go natychmiast otoczyli, jęto się opatrywać ranę, bo skwierczał strasznie, ale okazała się tylko silna kontuzja.
Kordecki sam przykląkł, rozwinął szmaty, przyłożył plaster z rozmarynu i wina. A tu i braciszek Jacenty aptekarz, już z szarpią i słoikami biegł do niego. Troskliwe staranie wszystkich, pokora, z jaką sam przełożony piérwszy pośpieszył na posługę cierpiącemu, łzy mu wycisnęły z oczów... odważył się spójrzéć na nogę swoją, przekonał się, że znak tylko siny na niéj pozostał od uderzenia, sprobował stąpić i począł gorąco prosić, żeby mu dozwolono na nogi powstać. Rozżarzony gniew malował się na jego twarzy, posunął się ku działom, w milczeniu spójrzał na dylowanie pod niemi, kazał je podnieść wyżéj, kwadrans przyłożył, ważkę obejrzał; dał ognia...
Piérwsza wypuszczona kula zabiła puszkarza na baterji nieprzyjacielskiéj, — pan Zamojski w ręce klasnął; drugą wysadzono wóz z procbem... szwedzi stanęli stropieni.., właśnie prochu im brakło! Miecznik nie posiadając się z radości, dobył sakwy i odliczywszy na dłoni kilka sztuk złota wsunął je w ręce niemczynowi, ale ten dziękując za nie, zlekka odsunął datek.
— Za to nie godzi się brać zapłaty, że się spełnia powinność — choć późno! dodał po cichu.
Zagrzany zemstą i gniewem, nie dał się odnieść, nie spoczął, dopóki wszystkich dział łoża nie poprawił i nierozpatrzył ich kierunku.
Dzień się ku zachodowi nachylał z wielką oblężonych pociechą, bo ciężki był dla nich i długi; był to piérwszy prawdziwie srogiéj napaści, i widocznie grożącego niebezpieczeństwa. Szwedzi jawnie gotowali się do szturmu, co, po drabinach, po kozłach przyrządzonych i innych przyborach poznać było łatwo, zawiodły ich jednak nadzieje. Jakkolwiek szkody zrządzone w klasztorze i znużenie było wielkie, choć trzysta kilkadziesiąt kul narachowano wypuszczonych na klasztor, ranne nabożeństwo, dobry przykład starszych, gorliwość przeora, dodawały serca.
Już szwed układał się na spoczynek po tém wysileniu, a w klasztorze spokoju nie było; tu trzeba było szczerby w murach załatać, na jutro się sposobić i czuwać.
Pan Piotr Czarniecki nad wszystkich był rozegrzany i wesół: chodził, kręcił się, żartował, wydawał rozkazy z uśmiechem, uczył się działa mierzyć, ludem kierował, ściskał, zachęcał, słodził trud dobrém słowem i podziałem pracy. Ile razy kula klasztorna szarpnęła szeregu szwedów, tyle razy plasnął w ręce, podskoczył i cieszył się jak dziecię, przemawiając dobitnie, jakby go nieprzyjaciel mógł słyszeć.
Już zmierzchało, gdy niemczyn Halmer przyszedł do niego o kiju: wiemy, że pan Czarniecki niemców zgoła nie lubił; i zobaczywszy go kulającego, miał już ochotę powiedzieć:
— A dobrze ci tak szołdro...
Ale mu puszkarz przerwał te wyrazy na ustach.
— Wiem, — rzekł tajemniczo, — tylko tego nikomu nie mówcie, od kogo macie — że jutro od zachodu będą bić; Wachler im rozgadał, że tam mur najsłabszy da się ująć, zasposobcie się z tamtéj strony.
— Pan Jezus przy dziecięciu! zkądże ta gorliwość! — zawołał Czarniecki, — ale mi bałamucisz niemczuniu, kochanku...
— Jutro zobaczycie i przekonacie się...
Pan Piotr głową pokręcił, niemiec się zbliżył i palcem na obozowisko wskazał.
— Widzicie, — dodał, — jak się szwedzi u namiotów grzeją, ognie sobie porozpalali wygodnie... albo to nie można z dział do ognia uderzyć i trochę ich przepłoszyć?
— Otoż to mi człowiek choć niemiec! — zawołał pan Piotr, — w to mi graj! zaraz im tu zaśpiewam na dobranoc; dobry jesteś do rady.
I z młodzieńczą ochotą posunął się do dział żywo, poczęli je zaraz z niemcem razem nastawiać, i gdy najmniéj spodziewali się szwedzi, strzał z twierdzy rozpędził ich od ogni i zmięszał spoczynek.
Kordecki na piérwszy odgłos, przybiegł na mury. Co to jest panie Czarniecki?
— Nic, mości xięże przeorze, igraszka, szwedzi z nas kpią, musieliśmy im pokazać, że z nami po dziecinnemu wojować nie można. — Gdzież to: kto widział, żeby nieprzyjaciel pod działami twierdzy ognia sobie rozniecał; grzeją się jakby w domu, musieliśmy ich trochę mores nauczyć. Niech marzną, kiedy na Matkę Boską nastają.
— Ale panie Pietrze, toć noc, i namby wytchnąć nie wadziło.
— A waszmosć to odpoczywasz? — spytał Czarniecki, — prawda, że nie? — Otoż i my za jego przykładem, dziś przynajmniéj spać nie będziemy. Mamy dosyć roboty.
— Cóż takiego?
— Co? ot to poczciwe niemczysko.
— Co? poczciwy niemiec? — rzekł śmiejąc się przeor.
— Pokazuje się, że są excepcje... długo naszém powietrzem oddychał, poszło mu to na zdrowie, wypoczciwiał... Otoż Halmer mi mówi, że z Wachlera namowy, jutro od zachodu uderzą, trzeba zachód umocnić.
— No! to potrzebujecie rąk, a więc i mnie z sobą weźcie, ochotnie odezwał się Kordecki, bylem północnego choru nie chybił, służę do czego mnie użyjecie.
— Wasza rzecz kierować a modlić się, nasza, spełniać rozkazy, — odparł pan Piotr, — bądźcie spokojni, tylko mi dacie ludzi.
— Niezawadzi, — rzekł Kordecki, — gdyż i ja z wami będę; słowem was rozgrzeję, zaśpiewamy sobie razem piosenkę jaką pobożną.
— A! uchowaj Boże! szwedzi by naszą krzątaninę wyszpiegowali, a tego nam wcale nie trzeba... cicho! sza, i swoje zrobić.
— No! to pomodlim się po cichu!
— Tak, godzinki do Opatrzności...
Gawędzili tak, a działa kilka razy po całéj linji ścian zagrzmiały, dopóki pomarzli szwedzi nie wygasili ogniów przy namiotach roznieconych i nie usunęli się trochę w dolinę.





XX.

W obozie, dzień to był samych dziwów dla Millera, który co chwila utwierdzał się w przekonaniu, że jakaś siła, co ją zwał czarami, wspomagała zakonników. Ludzie jego choć się z tém głośno nie odzywali, wszyscy wierzyli w owe czary Częstochowskie: polacy im ciągle mówili o sile świętości, a w naszą świętość nie wierząc, sprawę Bożą przypisywali mocy nieczystéj. Od dawniéj oblegających, przeszła już ta myśl odbierająca im odwagę, do nowéj piechoty i puszkarzy nowych. Gruntowali się w niéj nieustannie, szwankami jakie ponosili: mimo wysileń, mimo potęgi swojéj, było cóś uderzająco niepojętego w szczęśliwym oporze małéj twierdzy, ledwie słabo obsadzonéj, takiemu wojsku, wodzom i działom.
Kolubryny i kartauny ogromnemi kulami bijąc w ściany klasztoru i mury obwodowe, nie wiele przez dzień zrządziły im uszczerbku, a Miller musiał już rachować, na ile dni podobnego ognia prochy mu wystarczą. Posłano po nie znowu aż do Krakowa: oprócz strat w ludziach, w starszyznie, śmieléj wdzierającéj się pod mury dla zachęcenia, strat, które były bardzo znaczne, poniesiono szkodę wielką przez wysadzenie wozu z prochem, który był dla nich tak drogi.
Rada wojenna zebrana w namiocie Millera, smutną miała postać; siedzieli pułkownicy chmurni, znużeni, zawstydzeni, generał ledwie się odzywał; Wejhard wsunął się, stanął w kącie na uboczu, nie bardzo życząc sobie podbudzać gniew dowódzcy. Rada i robota zarówno szły upornie. Co daléj? szturmować? ale czy na długo prochów wystarczy?
Z szyderskim uśmiechem na ustach, który źle pokrywał wewnętrzny niepokój, Miller siedział gryząc wąsa, ruszając się niekiedy żywo, jakby cóś przemyślał i mówił do siebie; to się przechadzał, to na ławę upadał. Xiąże Hesski flegmatyk, poglądał na niego rzucając z kubka kośćmi o stół dla zabawy; bo nikomu gra nie była w głowie.
— No, panowie, — odezwał się Miller, — a co będzie daléj?
— Albo nie zaczynać, — rzekł Hesski, — albo począwszy, kończyć potrzeba; ale jak?
— Kończyć! kończyć! dobrze to mówić! i jać-bym rad! żołnierz się nuży chłodem, głodem, zimą, a ci mnisi utrapieńcy.
— Wyznajcie, — przerwał Heski, — że się dzielnie bronią, aż miło patrzeć.
— Matacze! zuchwalcy! — wołał generał, — ale to darmo!
— Panie generale, — odezwał się Sadowski, — za cóś potrzeba liczyć fanatyzm ich i załogi, człowiek się nim podwaja; z takiemi ludźmi walczyć nam chłodnym i rozważnym, prawie niepodobna.
— Ba! — rzekł Miller, — jeszcze i to dodaj (przerwał sobie śmiechem szyderskim niby), że tu są czary widoczne; nasi żołnierze mocno w to uwierzyli.
— Czary! — rozśmiał się Sadowski, to tylko imie inne, rzecz taż sama..
— Ale cóż powiecie, że nieustannie prawią, o pokazujących się w powietrzu postaciach, o jakichś zjawiskach. Na co tu długo szukać czarów, wszystkie nasze klęski, niemi się chyba dadzą tłumaczyć, kilka tysięcy walecznego wojska, zwyciężców, walczą z dwumaset włóczęgów i zbieraniny, walczą tyle tygodni — i darmo!
— A na Boga! — zawołał z kąta Wejhard, — tegoby jeszcze nie stawało, żebyśmy i my sobie temi obozowemi plotkami głowy nabijali. Cóż to za dziwy? pan generał był ci zanadto powolnym, zbyt wspaniałomyślnym i miałeś mało dział... wlekło się traktowanie, potém słabe napady... ale dzielniéj uderzywszy.....
— A dzień dzisiejszy ?
— Ogień był źle skierowany.
— Znajdzie się przyczyna.
— Panie generale, wzięto ich z północy i południa, a tu właśnie przeciwnie — od wschodu należało się wysilić; trzeba było wszystkie działa na jednę ścianę użyć, i burzyć nie budowle, po których nam nic, ale jedne kortynę, wszystkiemi kartaunami.
— Dobra rada, hrabio, szkoda że późna!
— W sam czas, Wachler zbieg klasztorny.....
— Szpieg pański, — dodał Miller przerywając.
— Jak go chcecie zwijcie, — zaręcza, że zachodnia ściana nie wytrzyma i dnia pod ciągłym ogniem. Tu się obrócić; do tego mamy w klasztorze puszkarza u dział ich przekupionego; traktujemy tajemnie z załogą... Wodzowie się nie poddadzą, ale motłoch nastraszywszy i nadzieją łupu ująwszy...
Miller niecierpliwiąc się, ramionami zżymał.
— Waćpan jesteś papista, — odparł, — a mówisz o ujęciu ludu katolickiego, nadzieją łupu tego co za świętość uważają!
— No! to ująć ich nadzieją nagrody innéj — ocalenia życia...
— Z motłochem się wiązać brudna sprawa! zdobędę i bez tego pomocnika, któregobym się wstydził. Takie spiski zawsze i sromotne i zawodne, pan to wiesz najlepiéj.
Wejhard się zmarszczył.
— Przecież, — rzekł, — z łaski mojego Wachlera wiemy o zachodniéj ścianie.
— Zgoda na tę ścianę zachodnią, ale kto wie, może i na nią próżno dzień straciemy, a co gorzéj prochu dosyć; — od zachodu jednak ani kościołowi nie zagrozim, ani...
— Panie generale, tu o kortynę chodzi, nie o kościół.
— Zgoda więc jeszcze raz, z zachodu! Każ hrabio wcześnie działa przewieść, dylowanie porobić, szańce sypać noc całą. Żeby się nasz lud nie zamęczał, bo mu i tak dosyć, spędzie koniecznie z wiosek, z Rądzin, ze Mstowa, ze Dzbowa, zkąd chcecie i gotować baterję... Jutro po nabożeństwie uderzym.
Że to tego nabożeństwa u lutrów niebywało dotąd w niedzielę, mocno mu się zdziwił Sadowski, który miał religijnego ducha; on, xiąże Hesski katolik i Wejhard spójrzeli na Millera.
— Albo to myślicie że i my wiary i nabożeństwa niemamy, zawołał Miller czytając zdziwienie w ich oczach — predykant jest, w szopie zgromadzim lud, potrzeba żeby im wybił z głowy te czary, o których tak w obozie głośno. Na duchu upadli. Fanatyzm na fanatyzm, i my też swoich zagrzejemy na papistów. Ale wara potém gdy do szturmu przyjdzie! Dadzą się we znaki!
W obozie radzili, w klasztorze noc cała zeszła na przygotowywaniu się w cichości.
Światełka tylko drobne robocie przyświecają: cisza — ledwie roskaz jaki donośniejszym nieco ozwie się głosem, i słychać łoskot upadających kamieni, sypiącéj się ziemi; wrą w kotłach wody, a kto żyw cegłę nosi i muruje koło ściany, żeby wierzchy jéj wzmocnić. Mularze i nie mularze noszą cegłę, obrywy wczorajszych ruin, rozbierają wewnątrz przymurki i szkarpy stare, a dodają obwodowym ścianom. Nie brak tu ochotnika, bo i ślachta z czeladzią cegłę nosi, nosi wodę, wapno rozrabia, i kobiety się kręcą posługując. Kordecki usiadł na kupie kamieni, różaniec w ręku i głośno się modli, niekiedy ustanie, weźmie jaki ciężar, przyniesie go ukradkiem niepostrzeżony, położy i znowu usiędzie, niby dziecię które unika oka starszych, zabronioną chwytając zabawkę. Inni xięża noszą otwarcie kamień i wodę; w tém uderzyła godzina północnego choru i wszyscy odeszli, i słychać z kościoła szmer czuwających na modlitwie. Wśród nocy i ciemności, jak ten odgłos ma w sobie cós uroczystego: niby szum lasu co z niebem rozmawia, niby wielkie morze co od wieków gra pieśń smętną a tajemniczą. Starcy się modlą — świat zasypia; oni jedni kołaczą do nieba westchnieniem za spiących w grzechu, za znużonych żywotem, za obojętnych dla Boga. Słabe światło kilku żółtych świéc oblewa twarze pokryte tęsknotą, zapałem, smutkiem, rozjaśnione weselem, przyobleczone skruchą.
Dziś jeszcze dodaje temu obrazowi straszliwéj uroczystości śmierć, która ich otacza.
Na dole, pod niemi, w kościele, stoją trzy ubogie trumienki białe, poległych, trzema czarnemi całunami pokryte.
To już zwyciężcy... tamci wojują jeszcze! Na dole wśród cieniów, widać blade twarze żołnierzy, świecące wśród ciasnych ram ostatniego ich przytułku; obok na całunie, trupie głowy i kości; w górze w białych płaszczach modlą się bracia śmierci za żywych i umarłych: za nich, za siebie, za wszystkich. Amen! rozległo się i szmer odchodzących słychać w gmachu osamotnionym; umarli pozostali sami na straży, a przy nich jeden tylko żywy, jeden mnich zakapturzony powoli odmawia poważne wyrazy, łańcuchem tęsknoty, łączące dwa światy.

Dominus custodit te, Dominus protectio tua, super manum dextram tuam. Per diem sol non uret te, neque luna per noctem. Dominus custodit te ab omni malo, custodit animam tuam Dominus...

»(Pan strzeże ciebie, pan opieka twoją, nad prawicą twą — Za dnia słońce nie będzie ci dopiekać, ni xiężyc przyświecać nocą — Pan strzeże cię od wszelkiego złego, pan duszy twéj strzeże...”

Nad pracującemi jeszcze powstał ranek mglisty, powolnie z osłon wilgotnych rozwijając świat senny, smutny, szary, jesienny. Na murach stali jeszcze ludzie, ale już dzieło nocy było szczęśliwie dokonane. Przeor co piérwszy kamień położył z krzyżem świętym, ostatnią téż cegłę przeżegnał.
— Na chwałę twoją panie, na upokorzenie nieprzyjaciół wiary świętéj.
— Amen, odkrywając głowy, odezwali się wszyscy. I szedł wzdłuż ściany, kropiąc mury wodą święconą, a modląc się.
Cóż-by to powiedzieli ludzie, którzy wierzą tylko w potęgę kul i w siłę pięści? spójrzawszy na wiarę, z jaką kroplę wody rzucał na głazy, pewien że je pokrzepi rosą niebieską, że je spoi i uświęci. Coby to rzekli rachmistrze i matematycy i ludzie oręża, widząc z jakiem uspokojeniem bezpieczeństwa, stanął lud za tą tarczą słów i rosy?
A przecież, choć niepojęte, choć nieodgadnione, i słowa miały siłę i woda ta moc miała; — moc modlitwy co Boga z niebios sprowadza potężniejszego nad wszystkich. A śmiech szyderski, a zdumione niedowiarka oko, nieodjęły temu dziełu Pana, pobłogosławionemu z niebios, mocy niebieskiéj.





XXI.

Błysnęła niedziela, i szwedzi raz piérwszy po przybyciu pod Częstochowę, uczuli potrzebę modlitwy; Miller sam ich poprowadził i rozkazał wcześnie posłusznemu predykantowi żeby im starał się wybić z głowy dziwny postrach, dziwnie upartą myśl czarów; przeciw którym szli niechętni a ręce im opadały. Całe wojsko niemal zatoczyło się pod szopy i namioty, w których naprędce nakryto stoły i postawiono krzyże. Kilku katolików spoglądali zdala na to osobliwsze nabożeństwo, w którem niebyło namaszczema naszych uroczystych obrzędów: raczéj tęsknota za wiarą niż sama objawiała się wiara. Pobożność lutrów zimna była jak nauka, która ją natchnęła; mówił predykant rozumnie, pięknie, moralnie, ale to był człowiek mówiący do ludzi głosem chłodnym rozumu, nie kapłan, natchniony posłannik Boży, otoczony tajemnicą i świętością.
Tu wszystko tłumaczono, wszystko mieć chciano jasném, dowiedzioném, obrachowaném, pewném; a do téj tak niby oczyszczonéj duchownéj strawy, przyłożywszy usta, czułeś, że cię nakarmić niemogła, bo była czczą i pustą, bo człowieka nasycić chciała ludzkiem, gdy on boskiego pragnie.
W Częstochowie brzmiały dzwony, śpiewy i organy, lud padał na twarz ze starą pieśnią rzewną, prostą a wielką, przed tajemnicą ołtarza. — Tu wszystko osłaniała tajemnica, i słowo kapłana wiodło przez nią wprost na jasne stropy niebios, do Boga. Tu inaczéj biły serca, wzdychały piersi, modliły się usta; tu cud otaczał, Chrystus umierał, krew jego lała się na świat i potęga dobrowolnego męczeństwa łamała ziemskie i piekielne mocy.
Jeszcze się było, Święty Boże! nieskończyło i nieodśpiewano — Przed oczy Twoje Panie, a już z zachodu, jak niemiec wyprorokował, kupili się szwedzi. Pan Zamojski widział sokolim wzrokiem między niemi, Wejharda i Wachlera, jak wskazywali na mury, jak kierowali działa, i uśmiechnął się do pana Czarnieckiego.
— A co — rzekł radośnie pan Piotr, który szklankę grzanego piwa kończył, a co mieczniku dobrodzieju, niedobrześmy zrobili, że mur podwoili przez noc, ot jak się szołdry krzątają... psubraty...
Crimen atro carbone rotundum, odparł poważnie miecznik, to widocznie była zdrada, inchoata, sed feliciter, przez nas za łaską Bożą unikniona. Oczéwiście wiedzieli co się u nas dzieje, ale in opera bellico, cała rzecz na tém; by zapobiedz.
— I zapobiegliśmy.
Insuper a se ipso occiditur! sami tu zęby potracą i głowy, a nie dadzą rady.
— Ognia! dawajcie ognia, a raźnie! — wołał pan Czarniecki.
— Nie wywołujmy wilka z lasu!
— Ze strzelbą na ramieniu, kpię ja z wilka. W tém i działa potężnie się odzywać poczęły, ale naprędce zrobione baterje, ustawienie ich liche, kierowanie niedbałe, nie wiele w początku zastraszały. Strzelali i co chwila przerywali ogień, kierując kartauny na nowo. Ogromne ich kule to się w mur pakowały, niewiele mu szkodząc, to po dziedzińcach rozbijały bruki, to gdzie krokiew nadłamywały z wielkim trzaskiem, a małą stratą.
Miller kazał sobie rozbić namiocik, patrzał i gotował się dowodzić do szturmu, ale do południa i dobrze po południu, mur ani się nadszczerbił, ledwie go gdzieniegdzie skrobnęli. Zestawili działa inaczéj — toż samo, puszkarze poglądali po sobie, oczyma mówiąc:
— A co? szatana taki mają!
Wejhard lata i krzyczy, wodzi Wachlera, grozi, płaci, mur jak stał tak słoi. Po kilku godzinach różnych próbek postrzegł już Miller, że się na nic nie przydadzą, że jeśli nie weźmie strachem, nie weźmie i siłą. Umyślnie posłuchał Wejharda aby mu miał czém dokuczać i posłał zaraz po niego; miał minę gniewną razem i szvderską.
— A co hrabio! wyłom?
— Robiemy go.
— Jak myślicie, wiele też miesięcy robić go będziemy?
Na to pytanie Wejhard z niecierpliwością odparł:
— To rzecz puszkarzy nie moja.
— Czary, nie czary, łagodząc się, ciągnął daléj Miller, powiem ci Hrabio, to cóś dziwnego; mamy szpiegów, mamy zdrajców, zmowy, wiemy z któréj strony mury słabsze, a jak się weźmiemy do rzeczy, ani ukąsić. No, cóż daléj poczniemy?
— Panie generale, to do mnie nie należy.
— Przepraszam hrabio, tyś mnie tu sprowadził pod ten kurnik zaklęty, na tę lisią jamę, tyś mi zaręczył, że dość huknąć, by się poddali — No, cóż daléj?
Wejhard kręcił się jak w ukropie.
— Nie moja wina, że żołnierza bies opętał czarami jakiemiś, ręki się podnieść boją... to z polskiego obozu nanoszą im tych strachów... Wszyscy aż do starszyzny potracili głowy, cóż z niemi począć?
— Czy to i mnie przymawiasz?
— Niech Bóg uchowa, szybko poprawił się Wejhard, ale mnie to boli, że pokutuję bez winy.
— A ktoż tedy winien? ja? spytał Miller.
— Któż-by to mógł pomyśleć nawet?
— Życie zjadłem w boju, dobywałem dosyć fortec, wiele widziałem dobywanych, nic podobnego mi się nie trafiło... Bez wody, bez rzeki, bez jeziora, bez nadzwyczajnych skał i ścian, prosty okop z przymurkiem jak na żarty! Jest się czego wstydzić! A z kim doczynienia? z mnichami, kroćset djabłów panie hrabio, wolałbym tu nie przychodzić!
— Juściż odejść tak z kwitkiem nie możemy.
— A! i to pytanie! — dodał stary wódz, z tego co dotąd widzę, nie o wielebym się zakładał.
— Jakto! zakrzyczał Wejhard — dozwoliłbyś generale uzuchwalić się im, dać przykład całéj Polsce — Na Boga! to by było zgubne!
— A mogęż stać tu pod Częstochową?
— Ale tu kilku dni dosyć.
— Cóżeśmy uchybili, że tyle czasu stojemy darmo?
— Bez parlamentacij, bez próbek, wprost każcie zasypywać fossę, sprowadzić tarany, drabiny i do szturmu! Walić mury, tłuc, strzelać i na mur siłą!
— Tęgi z hrabiego projekcista! ale pomów z żołnierzem, któremu głodno w brzuchu, zimno w pięty, a strach za plecami, czy tego dokona. Ognia nawet w nocy rozpalić niemożna, żeby się rozgrzać... a w dodatku (uśmiechnął się niby) czary!
— Ale cóż te czary generale, to bzdurstwo, to dzieciństwo!
— Wybij że je z głowy gawiedzi — rzekł Mil1er — a po chwili:
— Któż wie, cóś to tam i prawdy w tém być może? Są rzeczy niepojęte, sam to widzę.
Wejhard się uśmiechnął — Miller naperzył.
— Waćpan widzę w nic nie wierzysz.
— We wszystko, prócz czarów.
— Do zobaczenia! i pożegnał go skinieniem, a sam siadł pod namiotem, zdala patrząc na kościoł, na mury, na swoich, smutnie zamyślony.
— Dwóchset ludzi! mnichów garść — mówił w sobie — i ten gołębnik! co u licha! miałżebym moje laury położyć na tém śmiecisku? To oszaleć można! to cóś niepojętego! ten mi mówi że w nic nie wierzy. Darmoby wszystkich szał ten nie opętał... jest cóś — jest... siła niewidzialna... Działa, ludzie, wojska, sztuka, doświadczenie, wszystko na nic. Śmiech ludziom odejść z niczém. Nie ścierpię tego! Całą siłą! całą siłą! Ha! jak dziś, jak wczoraj! i cała siła na darmo!
Rzucił rękę ku murom.
— Wściec się potrzeba! żeby szczerba, żeby dziura... jak z żelaza! To kłamca ten niemiec... od Wschodu byłbym przynajmniéj kościół zniszczył i obalił, niechby runął tylko bok jeden, poddaliby się. Wejhard ma rozum pałacowy nie wojenny, to dworski liżyłapa, zwiódł mnie i zwodzi — On wszystkiego przyczyną.
Z gniewem, ze złością patrzał jeszcze Miller na swoich, którzy szli nie idąc, wracali, strzelali bezskutecznie i zdawali pędzeni na gwałt, zbliżać do twierdzy. Tysiące drobnych przeszkod nieustannie przerywały szturmy przedsiębrane: tam łoże armatnie się zepsuło, obsunęła kartauna, ówdzie wóz z prochem zagrzęzł, kula klasztorna zabiła puszkarza, dano rozkaz niezrozumiale i spełniono niezręcznie, słowem wszystko szło nic potém; a żołnierz na wszystko jedném opowiadał słowem: czary! czary!
Ciury szwedzkie, Finlandczycy i inni tak już byli znużeni tym bojem bezkorzystnym, a w ciągu nocy niepokojem i chłodem, że Miller im nazajutrz dać musiał wypoczynek. Śnieg już chwilami poczynał ziemię pokrywać, mróz chwytał, robota każda stawała coraz cięższą, generał odstąpić niechciał; w nocy jeszcze stężała ziemia na ćwierć łokcia. Żołnierze głośno sarkali i przeklinali.
Złożono znowu radę wojenną; każdy z półkowników zdanie swoje objawił, jeden Wejhard nic mówić nie chciał. Xiąże Hesski radził natychmiast ustąpić, Sadowski chciał późniéj świeże wojsko przysłać, jeśliby koniecznie szło o posiadanie Częstochowéj, a samym przed zimą uciekać; inni wymyślali różne środki zdobycia, niemogące się zastosować; Miller wysłuchał wszystkiego w milczeniu.
— Uchodzić! — rzekł — nie, to być nie może, przyszliśmy, trzeba swoje zrobić. Spędzić ludzi sypać szańce nowe, fossy ziemią zarzucać, nieczekać wyłomu, probować strachu...
— Ziemi zamarzłéj nie ukąsić — rzekł któś.
— My jéj nie będziemy kopać, na to ludzi ze wsi zbierzemy, niech sobie robią co chcą. —
Wszyscy zamilkli widząc upor Millera; on już dawał rozkazy, Wejhard tylko cicho szepnął.
— Istotnie rozporządzenie generała doskonałe.
— Obejdę się bez pochwał, — odparł szwed ponuro.
Czech usunął się kwaśny.
W Częstochowie przez mieszczan, choć przepłoszonych trochę przypadkiem Brzuchańskiego, choć wylękłych przez kwarcianych do kościoła chodzących, dowiedziano się zaraz o zamiarach Millera. Kordecki nie tracąc serca, wytrzymawszy tyle, spodziewał się i reszcie podołać; wezwał także swoich wiernych a stałych i radził.
Wszyscy jednomyślnie nad środkami tylko odparcia szturmu, namyślali się.
Pan Zamojski, który od początku oblężenia wziął z biblioteczki klasztornéj Karlińskiego[1] i nosił go pod pachą, począł sypać sposobami obrony najwymyślniejszemi, jak z rękawa.
Czarniecki słuchał i wzdychał, bo mu tego zazdrościł, a czytać nie bardzo lubił.
— Wszystko to dobrze, — rzekł po chwili — ale tak na mój rozum, co tylko kole, bije, siecze, odpycha, pali, smali, piecze, a co pod ręką, wszystko na nich dobre, użyjemy co się nawinie. Dziś nam dali fryszt, korzystajmy z niego, przysposabiajmy się.
— A Bogu dziękujmy.
— To swoją drogą zawsze, — rzekł Czarniecki.
Zamojski trochę był markotny że długie jego czytanie w łeb wzięło kilką słowami pana Czarnieckiego, a że, kochając się wyścigali zawsze i emulowali z sobą, jął znowu liczyć sposoby odpychania.
Czarniecki wąsa kręcił, wzdychał, słuchał: aż mu i dokuczyło.
— Więc tu panowie sobie radźcie, swadźcie, — rzekł — a ja pobiegnę na mur, i każę tymczasem znosić co się trafi.
Przeor nic nie powiedział; postrzegł Zamojski także, że tu więcéj czynu i ręki niż słów potrzeba, rzucił xiążeczkę i zawołał:
— Macie słuszność panie Pietrze, do roboty!
— Ot tak kochany mieczniku! — radośnie wykrzyknął Czarniecki — na mur, sposobmy co jest, potém sobie przy kominku spokojnym czasem przeczytamy xiążkę, co téż ona pisze, a teraz... a! zachcieliście, nie święci garnki lepią.
Ze zwołanym ludem stanęli zaraz do roboty.
Co było gdzie pozostałego rumowiska, kamienia, dylów, kutych drągów, zębatych kruków, żelastwa, bron, drzewa różnego, wszystko poczęto ściągać, aby na wypadek zbliżenia się do foss nieprzyjaciela, powitać go uczciwie. W dziedzińcu ustawiono kotły do grzania wody i smoły, mającej się zlać na oblegających.
Żołnierz trochę odpoczął, a kobiéty i czeladź posługiwała; rozdzielono te nowe środki oporu tak, żeby je mieć wszędzie pod ręką; najwięcéj tam gdzie nadkruszenie murów i płytkość fossy spodziewać się napadu dozwalała.
Cały dzień Boży na tém upłynął.
Nad wieczór przyszła ze swéj kryjówki Konstancja do klasztoru i przyniosła wiadomość o przygotowaniach szwedow, spędzeniu ludzi z Rędzin, Dzbowa i ze Mstowa, którzy z płaczem i jękiem, opierając się jak mogli, szli pod płazami żołdaków kopać szańce i ziemię nosić bryłami. Żebraczka wlókła z sobą podarek zwykły, fartuch kul pełen; a rozdzieliwszy je pomiędzy załogę, posunęła się zwykłym trybem naprzód pod basztę Krzysztoporskiego, u któréj go nieznalazła, bo chory jeszcze leżał, potém powitać puste okienko, z którego na nią patrzała Hanna, nareście ku mieszkaniu Płazinéj.
W mieszkaniu szlachcianki, znalazła ją za stolikiem nad kufelkiem w towarzystwie drugiéj jakiejś kobiéty; szeptały cóś z sobą tajemniczo na ucho. Zobaczywszy starą, Płazina ofuknęła ją, zamknęła drzwi i odpędziła precz. Konstancja niezrażona poszła zaraz w drugi dziedziniec na który wychodziło okienko z górnéj izdebki, i stanęła tu tak, żeby z niego widzianą być mogła. Długo kręciła się, chodziła, ale nic nie widziała coby ją na ślad jaki naprowadzić mogło. W okienku na górze tylko, maleńkie odchuchane kółko, wśród zamrożonéj szyby, mówiło że tam któś siedział.
Smutna powlokła się nazad pod basztę i zdziwiona ujrzała na niéj Krzysztoporskiego, który wywlokł się nie mogąc znieść zamknięcia, ale blady był i złamany, a oczy mu się iskrzyły jak slepie wilcze po nocy.
Ona zobaczywszy go, siadła na wschodkach.
— E! dobry wieczór panie Mikołaju!
— Zmilczał stary choć wzdrygnął.
— A co Hanna? myślicie że już śladu nie mamy, że nie wiemy gdzie ona?
Zastanowił się Krzysztoporski.
— Idź precz stara, idź... nie męcz mnie do ostatka, dość wzięłaś życia.
— Upamiętajże się, a nie dość ty nabrałeś zdrowia i żywota ludziom? Hannę odzyskamy, a ty na starość wstyd i hańbę nosić będziesz.
— Krzysztoporski przywlokł się bliżéj wschodków.
— Pójdziesz ty precz? — spytał ze złością.
— Precz! wszakżem to ukochana twoja — rozśmiała się stara — ulubiona Kostusia... spójrzyj i poznaj, to ja... któréj rozplatałeś i splatałeś kosy, całowałeś usta i oczy... o! to ja!
— Nie... nie — rozśmiał się gorączkowo starzec — nie, pamiętam tamtą.... Gdybyś nią była, jeszczebyś bałamuciła do ostatniego ciura szwedzkiego i zawracała głowy głupcom, coby ci wierzyli.
— A ktoż mnie piérwszy zalotności nauczył?
Przerwała się rozmowa.
— Idź sobie! daj mi pokój! — wołał pan Mikołaj.
— Jak ty drugim, tak ja tobie — żona twoja zostanę z tobą. —
Rozjadł się Krzysztoporski.
— Idź opętana do djabła!
— Nie bluźń i nie warcz, panie Mikołaju, jeśli ja to i ty, oboje razem, oboje... oddaj Hannę... oddaj Hannę, ty wiesz żem uparta, nie odejdę.
— Jam jéj nie widział, ja nie wiem!
— Kłamiesz! ty i Płazina wiecie o tém.
— Na te słowa chory i drżący ślachcic siły odzyskał i za muszkiet pochwycił, widocznie przestraszony; ale Konstancja nie czekając strzału uciekła i wprost pobiegła do przeora:
— Ojcze! dobrodzieju! — zawołała całując jego szkaplerz... — każcie szukać Hanny, wnuczki Lassotowéj u Płazinéj, a prędko... bo jéj gotowi co zadać!.





XXII.

Po jasnych dniach poprzedzających, nastąpiły zwykłe u nas mgliste i ponure; drobny deszcz, mrok, śnieżek gęsto pruszący, niezgłębione ciemności białe, obwisły nad obozem i twierdzą. Oblężeni nie mogli rozpatrzeć się o kilka kroków, nie mogli wiedzieć o przygotowaniach nieprzyjaciela, jego obrótach, zbliżaniu się i strzelać nawet na los musieli.
Nazajutrz od rana tak nieprzejrzany obłok otulił górę całą i obozowisko, że jasnogórzanie i szwedzi wśród téj mgły rady sobie dać nie mogli; deszczyk wilgotny drobny, cienki zimny, do kości przejmował szwedów.
Na zamku przestrach znowu, pora ta zdawała się szczególniéj sprzyjać szwedom, kroki ich okrywała tajemnica. Miller też radował się wielce ze mgły i korzystać chciał z niéj co najprędzéj, by zasypywać przekopy i dobywać klasztoru.
Tylko co wydano rozkazy, gdy Miller o kilka kroków posłyszał wystrzał i krzyki; zdawało mu się że to był jęk jego siostrzeńca od którego ledwie się oddalił. Nie pojmował co mogło być przyczyną wypadku, spiął konia, przybiegł na miejsce.
Młody człowiek leżał śmiertelnie kulą w brzuch ugodzony. Zakrwawiły się oczy dowódzcy.
— Co to jest? — zaryczał widząc ukochane swe dziecię w tym stanie i rzucił zwoływać lekarzy.
Ale lekarzem śmierć była; młody chłopak, obrócił się do niego, rękę wyciągnął drżącą, uśmiechnął i skonał.
Miller włosy rwał z głowy, żołnierze stali odrętwieni... strzał to nie mógł być klasztorny. Szwed jakiś wśród téj mgły, którą się tak bardzo cieszyli, oczyszczając nabitą śmigownicę, wypalił z niéj, sądząc że do klasztoru mierzy, a zabił biednego wyrostka.
Żalu, gniewu, wściekłości dowódzcy, odmalować niepodobna: dla niego to, dla zabitego dziedzica zbierał on po Polsce skarby łupieżą i krwią zbryzgane, jego jak syna kochał, i za syna przysposobił, wszędzie chciał go mieć przy sobie, aby z oczów nie tracić ulubieńca, zasłaniać go od niebezpieczeństwa, otulać i pieścić; chwila jedna zerwała węzeł, który szweda łączył jeszcze ze społecznością i światem.
Martwy z bolu i obłąkania, powstał Miller ucałowawszy zimną twarz siostrzana i pięść wyciągnął ku klasztorowi z groźbą okropną.
— Gdzie jest ten co strzelił? — spytał zimniéj.
Wskazano winowajcę.
— Rozstrzelać, — rzekł chłodno i odwrócił się. Siadł na konia, poleciał.
— Sypać szańce, zarzucać fossy.
Zbliżył się ku murom; one milczały, za niemi tylko stał lud i modlił.
A szwedzi powtarzali coraz uparciéj: czary, czary! i wieść o zgonie młodego wojaka poszła po obozie opowiadana w sposób taki, że stwierdziła przekonanie o jakichś czarnoxiezkich mnichów sztukach.
Wejhard dowiedział się o wypadku i schwycił za głowę.
— Teraz mi się już nie pokazywać Millerowi, rzekł; i pośpieszył z Kalińskim i Wachlerem pod twierdzę także.
Mgła nie rozbiła się na chwilę, a wśród tego złowrogiego mroku, ledwie o krok widzieć się było można. Zaczęło strzelać z obozu ku twierdzy, Jasna-Góra milczała. Nareście jakby z chmur wychodzący ukazał się lud ściśnięty w szereg, który pędzono na przekopy.
Wtém Konstancja wysunęła się z nich i stanęła na kontreskarpie w swych płachtach, z kijem podniesionym, jakby szydząc ze szwedów co się groźną linją posuwali ku niéj. Zobaczyli ją żołnierze i zwolnili kroku, szmer poszedł po linji.
— Kobiéta jakaś! kobiéta!
Kilku śmiałków strzelili, ona uprzejmie skłoniła im się i palcem zapraszała ku sobie.
Już myślą czarów opanowani Finlandczycy, którzy im wierzyć najskłonniejsi byli, stanęli: trąby napróżno grały do szturmu — jak wryci nie ruszali z miejsca. A tu już i szereg ich zaciemniał przed oczyma oblężonych i wszystkie działa zwrócone ku nim błysły, zadymiły, poczynając sypać kul gradem, na przyzastanowionych szwedów. Co było na przodzie odważniejszéj starszyzny padło rzędem, żołnierz się spłoszył i cofać począł.
— Czary! czary! — wołali jak poszaleni.
Miller bił i pędził.
Wtém noc nagle się robić poczęła i krótki dzień mroczył coraz bardziéj; działa forteczne coraz dalej sięgały, pierwsze linje przebiwszy. Nie było sposobu iść daléj, trąby dały znak do odwrótu. Wiatr jakby zasłony, z góry na chwilę mgły uniósł i rozdarł, w dali ukazując pracowników u szańców, z rydlami, motykami, schylonych nad robotą pod strażą szwedzką. Czarniecki rozkazał strzelać do nich.
Ale mrok coraz stawał się gęstszy, noc zdawała lecieć skrzydłami ptasiemi, coraz ciemniéj, ciemniéj, ciemniéj, tylko wśród bielejących tu i ówdzie płat śnieżnych, czernieje kupka ludu, ruszającego się jak mrówie.
Na oślep już, klasztorne działa celują sercem raczéj niż okiem, widzą popłoch... a potém cisza... i tak dzień się skończył.
W klasztorze zadzwoniono na Anioł-Pański.
Napaść ta była od południa, ze strony w którą kościół odwraca się do murów i wrót dobrze obwarowanych, choć szwedzi mieli ją za słabsze od kortyny.
Noc zeszła na czuwaniu niespokojném... wszyscy stali na murach w oczekiwaniu. Nikomu nie było tajno co się działo w szwedzkim obozie, zabicie Millerowskiego siostrzeńca, jego gniew i zaklęcia że twierdzę zdobędzie i zniszczy, przerażać poczynały. Sen uciekał z powiek, latarnie słabo świeciły na murach wśród mgły nieprzebitéj, ludzie jak cienie suwali się dokoła. Hasło powtarzano z cicha: w Bogu nadzieja.
Bóg niech będzie pochwalony!
Z temi słowy w ustach, z różańcem w dłoni, chodzili dowódzcy powolnemi kroki, spodziewając się nocnéj napaści; lecz napróżno; szwed o niéj nie myślał.
Nie rychło opieszały dzień zaświtał, lecz taki jak wczorajszy gęstą mgłą osuty, rzekłbyś że się owinął nieprzejrzystemi szaty; ni nieba, ni ziemi, ni świata, jasno a nic nie widać. Tuman jak dym gęsty wszystko osłania, powiększa postrach, przeraża, bo tajemnicą otacza.
Kordecki zasępiony na jutrznię do choru przyszedł, a po skończonych modlitwach:
— Bracia, odezwał się, nie czyste są serca nasze, nie gorące modlitwy, Bóg odwraca się od nas i upomina! módlmy się lepiéj... Znać zesłabła w nas wiara. Mgły stały się sprzymierzeńcem nieprzyjaciela, w nich zamknięci, jesteśmy jak ślepi.,. biada nam jeśli to potrwa. Siła ludzka nie pomoże na to; innéj tu potrzeba pomocy. Czemuż gdy modlitwy Jozuego słońce wstrzymały, nasze, mgły by nieumiały rozpędzić.
Widać było po twarzy ojców zwątpienie i podziw wielki.
— Wiary! wiary! zawołał Kordecki, a ruszym nią góry i opoki! wiary a zwyciężym! to oręż nieprzełamany, to zbroja nie skruszona. Nie możemy wszyscy leżeć na modlitwie, bo musiemy walczyć. Niech jeden z nas zastąpi wszystkich gorącą nieustanną modlitwą do Boga, niech exorcyzmem i słowy błogosławieństwa rozpędza mgły szkodliwe, niech błogosławi działa i oręże nasze, niech za nas błaga i jęczy. Ojcze Stawiski to będzie wasze dzieło, wznieście się duchem pod tron Wszechmocnego, i módlcie się za nas, my pójdziemy pracować... Błogosławcie we cztery świata strony, a pierzchnie urok i tumany szatańską nagromadzone siłą, bo wiara panuje wszystkiemu...
Xiądz Stawiski blady, poważny starzec, powstał, zniżył głowę i w milczenia przyjął rozkaz przeora.
Inni ojcowie westchnęli tylko.
Kordecki wyznaczywszy przeciwko mgłom bojownika, jakby do najprostszéj pracy: zszedł z chóru spokojny.
— A to co za licho? — rzekł pan Czarniecki widząc nagle z mglistych mroków, wyłażącą dziwną jakąś wysoką budowę, która powolnie poruszając się, ku murom zbliżała.
Zamojski spójrzał także i uśmiechnął się.
— To się zowie w języku wojennym...
— Ale do czego to służy? spytał niecierpliwie pan Piotr, jużciż nie do bicia masła?
— Do rozbijania murów, i włażenia na nie.
— No to nie czekając i nie definiując, walmy do tego rusztowania... Kasprze kochanku rychtuj mi na te kozły, czy jak się tam to zowie, a gracko, dostaniesz odemnie co zechcesz.
Kasper począł działo podnosić, bo się machina zbliżała, dano ognia i wielki taran czy balista, który wlekli żołnierze i lud okoliczny z końmi i wołami razem, począł trzaskać: ponowiono strzały i nim skutek ujrzano za dymem, już łom drzewa i krzyk ludu dał znać, że Kasper trafił. Czarniecki aż go w czoło pocałował.
— Otoś mi chwat, — rzekł, naści! i oddał mu woreczek swój ślachecki... a teraz do téj gawiedzi.
Gęstemi strzały walono do reszty już złamaną machinę, około któréj kupili się szwedzi z krzykiem i przeklęstwy. Chciano dźwignąć, co było zepsute i spoić na nowo, ale okazało się, że kule szczęśliwie najistotniejsze części taranu: drągi, haki, kloce zębate, szruby i sznury zgniotły i zniszczyły; niektóre kawały poodlatywały daleko i pokaleczyły żołdaków, belki przybiły ludzi co machinę ciągnęli... szwedzi popatrzali, przybiegli starsi i znowu szeptali między sobą. — Czary! czary.
I powoli odstąpili.
Dano znać Millerowi, który opodal siedział tyłem do twierdzy obrócony; machnął ręką tylko — róbcie co chcecie.
I słowa nie rzekł więcéj. Groźne jego czoło więcéj od rozkazu mówiło, wzięli się więc do budowy drugiego tarana, a tym czasem starano się o jakąkolwiek przewagę, ale nadaremnie.





XXIII.

Nazajutrz rano, do pierwszéj myśli wróciwszy, ale na inną obracając się stronę, szwed znowu rzucał kulami od wschodu. Ztąd w istocie obawiać się było można wielkich szkód, jeśli nie dla klasztoru, to dla kościoła, którego okna i facjata zwracała się w tym kierunku.
Nieustanność szturmów, niepokój ciągły, wrzawa, strachy co chwila nowe, pomimo usilności Kordeckiego, wlewającego odwagę w swoich ludzi, musiały zwątlić najwytrwalszych nawet. Większa część twarzy pochmurniała, nawet mnisi życiem niezwykłém zmęczeni, zwiesili głowy na piersi i nikt jeszcze nie śmiał powiedzieć że mu tchu brakuje, że cierpi; ale wszyscy czytali sobie w oczach wyraz niewysłowionego znużenia. Nikt krzepiącéj nie zachował nadziei.
Klasztor zwyciężał dotąd, ale go wycieńczało zwycięztwo; przeor to nawet widział; miał nadzieję w odsieczy, nadzieję w zimie, nadzieję w znużeniu szwedów... i wszystkie dotąd zawodziły.
Zwątpienie, rozpacz niemal obojętną na śmierć lub życie, zimną, milczącą, bladą, spotykałeś wszędzie.
Ślachta znowu skupiała się i naradzała potajemnie; załoga szemrała, śmielsi już narzekali i powiew rozpaczy obejmował chłodem swym serca. Już i kościół i kaplica stały pustką, izby pełne były naradzających swarliwie.
Tymczasem modlitwy zwycięzko mgły rozbiły; niewidzialna ręka zdawała się rozszarpywać grube osłony tumanów, rozrywała je i zrzucała na widnokręgu krańce, a niebieski błękit z pod nich i jasne ukazało się słońce.
Pod twierdzą kupami leżeli ostatnich dni pobici szwedzi, niektórych śnieg już popruszył, inni czernieli jeszcze; koło nich krzątali się żywi to odzierając z sukni, to zabierając na wozy. Starszyzna wybierała upadłych towarzyszów broni, by im cześć oddać ostatnią i żałobne wozy pociągnęły z szeregiem trumien ku Krzepicom.
Poszło tam z honorami wojskowemi, z muzyką i spuszczonemi chorągwiami, ciało Millerowego siostrzeńca, a za nim orszakiem szła jazda szwedzka, poszło w prostéj wieśniaczéj trumnie, na wozie kmiecym szukać spoczynku na ziemi najazdem zgwałconéj, która grób pochłonęła karząc niepamięcią.
Kordecki patrząc na ten orszak zapłakał.
— Tyle koni, tyle ofiar, a! miły Boże, zawołał do x. Stradomskiego stojącego przy nim, dla ludzkich fantazij, dla sławy zdobywcy, dla próżnego liścia lauru; a gdy przyjdzie na wiekuistego państwa pracować zdobycie, o jak to każdemu ciężko! Najechali ziemię naszą i zawojowali sobie — groby! niech im Bóg przebaczy, niech niepamięta.
Nic nie odpowiedział xiądz Stradomski, i w milczeniu zeszli z wyżyny, na któréj stali, do klasztoru.
Tu spotkali zakonników i ślachtę z bladém obliczem skupiającą się umyślnie przeciw Kordeckiemu. W tych gromadkach dwie twarze uderzyły przeora. Byli to tylko co do twierdzy wpuszczeni pan Alexander Jaroszewski, który pod opieką Jasnéj-Góry miał żonę i synka i pan Ciesielski, którego dwie siostry zakonnice dominikanki, od powodzi szwedzkiéj tu się skryły.
Oba zasłyszawszy co się dzieje na Jasnéj-Górze, zaczęli niespokoić się o swoich i zbiegli do Millera naprzód, żeby im dozwolił wyprowadzić kobiety, bo pewni byli, że nieustannemi szturmami twierdza wzięta zostanie, i padnie łupem rozjadłych i rozbestwionych szwedów.
Rano dnia tego dopuścił ich do siebie Miller, a wysłuchawszy prośby, rzekł:
— Idźcie moi panowie, ale to się na nic nie zda.
— Jakto? — zawołał pan Jaroszewski, — musi mi wydać żonę i dzieci, a panu Ciesielskiemu siostry.
— Nie wyda — odparł wódz, — toby wystraszyło do reszty zamkniętych w twierdzy; jabym bardzo był rad temu, ale Kordecki ma rozum, nie zrobi tego. Nie trzeba było kryć się przed szwedem... a dziś, zapoźno.
Pan Jaroszewski jak był żywy bardzo i przywiązany do żony i synka, a pan Ciesielski co dość łatwo tchórzył, ale w takim razie miną nadrabiał, gdy był w strachu — oburzyli się oba.
— To być nie może panie generale, muszą nam wydać naszych! Toby była tyranja!
— Zobaczycie, — rzekł zimno generał, — idźcie...
— Jakoż poszli, a po drodze nieomieszkali w twierdzy rozsiać popłochu, i przeor zaraz postrzegł się, że ich przybycie nie było mu na rękę. Nim od bram do niego się przebili, już napletli dziwów, nastraszyli bojaźliwych i zachwiali odważnemi nawet. Według nich twierdza co chwila mogła, musiała być zdobyta; szwed zaklął się, że nikogo życiem nie daruje; kobiéty, starce, dzieci, mieli paść ofiarą, a na gruzach sól rozsypać obiecywano.
Płacz, lament rozległ się po całéj górze.
Na to właśnie nadchodził Kordecki, spojrzał surowo, a wtém jak stali w korytarzu pan Jaroszewski i pan Ciesielski do niego:
— Xięże przeorze, — rzekł piérwszy z ukłonem, — przyjechałem po żonę.
— A ja po siostry.
— Cóż to się stało, że je wywozić myślicie, — odparł Kordecki zimno i z nieukontentowaniem, — czy to już Pana Boga niéma nad nami i Matki Boskiéj w Częstochowie — Cóż nowego im grozi?
— Co grozi? juściż to jawna i oczewista, że twierdza zostanie zdobyta i zniszczona.
— Kto to panu zaręczył?
— Ale dość policzyć xięże przeorze, co naszych, a co szwedów.
— Licz sobie kiedy chcesz, waszmość się boisz, a my się nie bojemy; tobie straszni, a nam nie.
Pan Jaroszewski osłupiał.
— Zresztą, — rzekł, — jak sobie xiądz przeor chce, ale ja siebie patrzę, i o żonę proszę.
— A ja o siostry.
— Zawołać braciszka Pawła! — rzekł przeor chłodno. — Wszyscy milczeli czekając co z tego będzie; przybyli sądzili, że im kobiety puszczą, aż i brat krawiec przybiegł ze szkaplerzem na ręku i spójrzał ognisto na wszystkich, ze łzami prawie na przeora, przed którym się nachylił skwapliwie.
— Wiesz bracie, jakie jest rozkazanie u wrót? — spytał go Kordecki.
— Wiem ojcze przeorze: wpuszczać pojedyńczo kto zażąda, a nie wypuszczać, chyba za wyraźnem zezwoleniem waszém.
— Tego rozkazania strzeżcie mi najpilniéj i nadal, — dodał przeor.
— Będzie spełnione święcie.
— Cóż więc, gwałtem myślicie tu zatrzymywać? — oburzył się pan Jaroszewski.
— Nie was, — odpowiedział przeor spokojnie, — ale kto przed oblężeniem się tu schronił, gdyby dziś uchodził, popłochby rozsiał niepotrzebny, za jednym zechcą wszyscy; zatém kto tu jest, ten dobędzie do końca.
— Xięże przeorze, tu o życie chodzi! macie prawo rozporządzać swojém i swoich podwładnych, ale nie naszém...
— Wszyscy tu moi podwładni dzisiaj, — odparł zimno i stanowczo zakonnik, — Bóg nas rozsądzi; co czynię, robię z przekonania o koniecznéj potrzebie i z natchnienia Bożego. — Będą wszyscy cali, jeśli zaufamy Panu, nie obawiajcie się.
Dwaj przybyli zmięszali się, nie wiedzieli co począć, spoglądali po sobie, stali, przeor już odszedł, został Zamojski.
— To czego żądacie, — rzekł im na długą gotując się orację, — nie podobném jest et contra consuetudinem belli. Submissionem winniśmy wszyscy wodzowi, rozkaz i wola jego święta. Nie obawiajcie się jednak, nic się tu złego nie stanie nikomu; Deo adjuvante pokonamy hostem chociaż potentem, czemu nie podoła oręż, podoła modlitwa. Tu daremnie, — dodał, — i prosić i grozić! — Nie mniéj mi droga żona moja i dziecko jedyne, przecięż je tu skryłem i wywozić nie myślę.
— Wolno wam czynić co się podoba, ale i my też swój rozum i wolę mamy.
— Jak się oblężenie skończy, zrobicie co się wam podoba.
Pan Alexander Jaroszewski począł krzyczeć i hałasować, Ciesielski mu pomagać; Miecznik wziął piérwszego za rękę —
— Będę, — rzekł ostro, — zmuszony kazać was za mur wyprowadzić, nie czyńcie mi tu burdy i idźcie sobie z Bogiem!
— Ale to tyranja niewidziana, to ucisk swobody szlacheckiéj.
Rozśmiał się pan Zamojski.
— Ojcze Pawle, — odezwał się, — ci panowie już się widzieli ze swemi, zostać zdaje się nie pragną, my czasu nie mamy — każcie ichmościom fórtkę otworzyć.
Napróżno oba poczęli wołać hałaśnie i po sejmikowemu się odgrażać, na nic się to nie przydało; pan Piotr Czarniecki dodał im kilku ludzi i jak niepyszni, musieli z twierdzy ustąpić.
Miller spotkał się nieopodal.
— A co tam? — spytał z uśmiéchem.
— Nie puszczają! zawołali.
— Mówiłem wam to wprzódy! I machnął ręką. —
Oba panowie poszli do znajomych sobie kwarcianych po radę i znikli.
Wypadek ten oburzył wielu w klasztorze: — ślachta nie przywykła do posłuszeństwa, krzyczała na gwałt, kobiéty płakały, xięża nawet szemrali. Xiądz Lassota wbiegł oznajmując przeorowi co się święci, że refektarz pełen i bodaj czy nie bunt się jawny gotuje. Kordecki szybko ruszył, biorąc z sobą po drodze xiedza Stradomskiego; ale już w refektarzu jedni tylko xięża się zostali, ślachta się rozpierzchła.
Zakonnicy stali jak powarzeni, milczący, chmurni, gotowali się cóś mówić i obawiali rozpocząć. Przeor wyczytał myśl w ich twarzach i stanął. Wtém xiądz Błeszyński wystąpił naprzód.
— Ojcze przeorze, — rzekł, — długo milczeliśmy, długo czekali na posiłki i nadzieje, ale gdy to wszystko marne dymy, czas i nam głos podnieść. Nie zaprzeczajcie żeśmy czynili co mogli w obronie miejsca tego, i życie gotowi byli dać w ofierze: ale łudzić się dłużéj niepodobna.
— Tak jest, — dodał xiądz Małachowski, — pozostaliśmy sami, posiłek przybyć nie może, zguba jawna i oczewista. Przeznaczył nam Bóg upokorzenie zwyciężonych, nie opierajmy mu się.
— Ojcze przeorze, — dorzucił xiądz Dobrosz, — dzisiejszy postępek wasz, który mógł być wedle praw wojny, my ich nie znamy — oburzył i zniechęcił do reszty ślachtę, strwożeni wszyscy, nas garść mała, sami nic nie zrobim. Na Boga zaklinamy was, myślmy o poddaniu się...
Tu i inni ośmieleni mówić poczęli.
— Ojcze przeorze, czas wyjść z tych omamień, kraj cały w ręku szweda, Król nas opuścił, świat o nas zapomniał; Polska nie jest już Polską lat starych... Czas prosić o warunki.
— To zdanie wasze? — spytał smutnie Kordecki.
— To myśl i pragnienie wszystkich... zapał i wiara nie pomogą przeciw wyraźnéj woli Bożéj.
— Do definitorium! — odezwał się przeor, — niech dzwonek zwoła na radę!
Rzekł i wyszedł piérwszy.
Jeszcze sala była pusta, gdy ukląkł w niéj przed krzyżem Zbawiciela świata, i leżąc u nóg jego, trupią głowę obyczajem zakonnym pocałował; długą chwilę pozostał tak na modlitwie gorącéj, potém podniósł się całując rany nóg, rąk i boku Chrystusowego.... Zakonnicy sypali się już do definitorium, zasiadali swe miejsca, przeor zajął swoje; twarz jego była pogodna, chwilę podumał, powlókł po nich wzrokiem, i tak mówić począł:
— Przeraża was zakonnych ludzi, bracia moi, niebezpieczeństwo wojenne. Wielkie to zaiste i groźne niebezpieczeństwo, ale nie takie żebyśmy dla niego zachwiać się mieli w postanowieniu bronienia miejsca świętego i spełnienia obowiązku. Królowie polscy powierzyli nam straż téj świętéj góry; chcecie ją stróże wiarołomni oddać nieprzyjacielowi.... wola wasza! Zdajcie na ręce kacerzy co macie najświętszego i najdroższego dla ocalenia życia, ja was sądzić nie będę — Bóg i ludzie osądzą! Nie godzi się jednak by to miejsce pozostało bez czci i sługi, bez nabożeństwa, niepodobna żeby wszyscy hańbą okryci opuścili ten ołtarz, jak zbiegi niewierne, którzy wzięli zapłatę wcześną, a gdy przyszła chwila niebezpieczeństwa, uszli sromotnie. Powiedzcie więc bracia, którzy z was zostać tu zechcą, i zdać się na wolę szweda, ja z pozostałemi, nie mogąc ani sromoty znieść naszéj, ani żeby kacerze bluźniercy, splamili ten przybytek, — ustąpię, pójdę.... Zostawuję wam wolę, czyńcie jak się wam zda...
Proste były słowa przeora, choć goryczą zaprawne: wymówił ostatnie ze łzami, zabłysły one na powiekach, jak krople rosy niebieskiéj; ręce wyciągnął ku nim i oczy, pytając... Wystąpcie i mówcie!
Ale nikt się nie odezwał, rumieniec wstydu oblewał twarze, milczeli wszyscy.
— Przecięż chcieliście poddania, mówcież wïęc, ja wam będę posłuszny. Ojcze Stradomski tyś piérwszy.
Kaznodzieja nic nie odpowiedział; pytał z kolei wszystkich, nikt odezwać się nie śmiał, tylko rzęsistemi kroplami pot oblewał ich czoła, a wzrok utopili w ziemię.
— Nikt z was teraz nie śmie okazać strachu, któregoście byli pełni przed chwilą. — rzekł łagodnie. Opamiętajcie się bracia i uczcie z chwilowéj bojaźni, jak upaść łatwo, jak trzeba czuwać nad sobą. Na Boga! — podniósł głos — czémże dziś, jest straszniejsze od wczora? wytrzymaliśmy tyle napaści stale, nic nie dokazał nieprzyjaciel, boim się więc zwycięztwa naszego? Widzicie że załoga, uzbrojenie, zapasy wystarczają nam przy pomocy Bożéj; przyjdą może i posiłki, słyszeliście że Polska cała ze zgrozą obudziła się ze snu i zdrętwienia; Król wróci do kraju, przypomną sobie ludzie, że my jedni trwaliśmy! Nie dawajmy ucha poszeptom bojaźliwych i krótko widzących ludzi... niech się lękają, myśmy wyżsi być powinni nad strach ten ziemski i płochy...
Mówił i nikt mu nie przerwał; — a wtém braciszek Paweł zapukał do drzwi z listem w ręku.
— Konstancja list ten na wałach w śniegu znalazła.
Cudownie to pismo dla dodania otuchy przybyło, jak gdyby modłami Kordeckiego wywołane; pisał je niejaki Jan Maj Sandomierzanin do brata w Sieradzkiém, któś poczciwy podrzucił. Były to wieści o Tatarach idących wielkiemi zastępy w pomoc Kazimierzowi. Przeor odczytał i oddał xiędzu Stradomskiemu.
Bóg łaskaw, — rzekł, — dajcie czytać małowiernym, niech się w postrachu utulą.
To mówiąc wyszedł zostawując xięży zawstydzonych i niespokojnych. Nie było wymówek wzajemnych, ani nowego szemrania, westchnęli tylko i rozeszli się z uczuciem wiary, z pragnieniem poprawy; każdy ważąc i poświęcając chętnie swe życie.
Ale ze ślachtą nie tak poszło łatwo: tu przeor nie mógł każdego z osobna ani razem wszystkich zgromadziwszy zawstydzić, upokorzyć i wlać siły, których brakło; strach głośniéj mówił nad wszystko w świecie, do tych zwłaszcza, co tu mieli żony i dzieci, a obawiali się rzezi i gwałtu. Ranny napad Jaroszewskiego, łzy saméj pani, postrach panien Ciesielskich, rozeszły się po całym klasztorze. Chcieli ślachta z zakonnikami razem, zmusić przeora do poddania, ale po naradzie w definitorium, ojcowie Paulini usunęli się i sami znajomych na drogę męztwa zwracali, niechcąc już pomagać ślachcie. Kilku ze starszyzny mając na czele Zamojskiego i Czarnieckiego, trzymali się niezachwianym umysłem, reszta burzyła się, a było tego z pięćdziesiąt rodzin. Biegali oni jak poparzeni, lamentując, radząc, narzekając na nieszczęśliwą godzinę, w któréj się tu schronili. Pani Płazina w téj zawierusze miała wyborne pole nagadać się, nabiegać, nazaczepiać co młódszych i nanosić plotek, tak że zapomniała nawet o swéj jaśniewielmożności i państwie. Godny jéj małżonek pan Płaza, jakiś Mrówkowski i kilku innych przewódzców, na serjo zbierali wota do poddania się i gotowali iść do Kordeckiego. Ale Czarniecki, który to po części przewąchał, rozkazał zgromadzić się ludziom załogi, rozdał wszystkim po śklanicy miodu, przyrzekł sowitą gratyfikację i po prostu rzekł do nich:
— Moi kochani, cós tu u nas śmierdzi zdradą, panowie bracia ślachta zaczynają tchórzyć i myślą o poddaniu. Xiądz przeor o tém słuchać nie chce, i nas większa część postanowiliśmy trzymać się do upadłego. Otóż chciałem wam powiedzieć tylko to, że który z was miałby ochotkę zwąchać się z tchórzami, straci odwagę, a mówić będzie o poddaniu, albo wejdzie w jakie konszachty, to mu, tak mi Panie Boże dopomóż, jak psu, własną ręką w łeb wypalę. Macie więc wóz i przewóz, jak się da Bóg ta szwedzka robota skończy, każdy otrzyma podwójną płacę roczną w nagrodę; kto co złego pomyśli lub zamierzy, zginie nie od szweda, ale ode mnie. Znacie mnie że jestem słówny; a teraz na mury i zwijać mi się gracko.
Załoga poszła rzesko, i już w niéj pomocnika nie mieli bojaźliwi, co się na niéj opierać chcieli. Kordecki choć nie wiedział co się stało, gdy się stało, pochwalił. Zamojski tylko trochę się namarszczył, bo gotował piękną bardzo mowę do załogi, a ta już była niepotrzebna. — Trzeba wyznać, że ruchawość pana Czarnieckiego, jego zwycięzka wycieczka, jego skromne a poczciwe krzątanie się około obrony klasztoru, trochę spać nie dawały panu Miecznikowi. Nie żeby, uchowaj Boże, zazdrościł tych usług Czarnieckiemu, ale że mimo pracy swojéj, chciwy dobra człowiek, pragnął go gorliwością prześcignąć. I nieraz pani Miecznikowa widziała go po nocach, gdy na chwilę zszedł z murów do niéj się dowiedzieć, tak zadumanego głęboko, jakby losy świata ważył w ręku. Był to skutek podobny temu, jaki laury Milcjada, czyniły na Themistoklesie.
— Co u licha! — mówił sobie pan Zamojski, — to niepodobna żebym i ja też czego nie dokazał. Co kto zrobi, to on; wszędzie mnie wyprzedzi, wszędzie drogę zabieży, wszędzie znajduję go już po capstrzyku, gdym ja dopiero się gotował z myślą moją. Tak być nie może. Juściżem ja wódz naczelny po xiędzu przeorze, muszę także się z czem popisać.
I dumał tak poczciwy Miecznik dnie całe i noce, a zobaczemy że nie darmo.





XXIV.

Szwed sprobowawszy ze wszystkich stron, zostawił południową na sam ostatek; tu była brama główna ze wzwodem, tu po nad kortyny wysuwały się wysoko mury kościelne. Postanowiono więc wziąć z dwóch boków kościół i kaplicę N. Panny, ogień skierować na nie, i zmusić gorliwych o całość przybytku zakonników do poddania, grożąc zniszczeniem zupełném. Miller miał tę myśl od początku, odwodzono go od niéj; wyczerpawszy środki, postanowił przyprowadzić ją do skutku, i zaraz dnia następującego po nowych przysposabianiach, na węgle wschodnio-południowym, rozpoczął czynny ogień.
Była to godzina chóru, zakonnicy wszyscy znajdowali się na nabożeństwie swojém; szmer modlitwy rozlegał się w kościele, gdy szwedzkie działa wymierzone na samą świątynię, strzelać poczęły.
Miller wiele rachował na słabość murów długiémi oknami przeciętych i kierowano kartauny tak, aby podciąć u dołu mury a obalić je. Straszliwy huk zagłuszył modlitwę, ale jéj nie przerwał; w tém usłyszano na dachu kościelnym druzgocące się krokwie i belki... blady przestrach ogarnął starców, ale przytomność przeora, który się modlił nieulękły, nie dozwoliła uciekać... Ogień działowy co chwila stawał się żywszy, zdala dochodziły krzyki i łoskot niepokojący.
Wtém, zdało się jakby gmach cały miał runąć i ziemia rozstępywała pod nim; wszyscy zakonnicy, oprócz przeora, na ziemię upadli; dym, pył, kurzawa, gruzy napełniły przybytek... kula od kościółka ś. Barbary puszczona, rozbiwszy okno, z częścią muru po nad głowami mnichów, przeleciała w sam środek gmachu. W téj saméj prawie chwili, druga w bok kaplicy w ścianę Janitorium uderzywszy, okna w niéj połamała. Chwila to była okropna i popłoch niewyrażony, dalekie krzyki szwedów, jęk boleśny zakonników, zwiększały się razem z wrzawą boju i hałasem strzałów; wszyscy uciekać zaczęli, wołając:
— Matko Boża! Matko Boża! zmiłuj się nad nami!
Kordecki powolnie, ostatni zszedł z chóru i wstrzymał zbiegów spłoszonych.
— Tu miejsce nasze, tu! u Jéj ołtarza.... korzmy się i ufajmy, a nic nas nie dotknie...
Grzmiały działa, waliły się z wyżyny nadwątlonych cegieł ostatki, padały szyby okien i ramy, gdy przeor uciekających zwoławszy głosem potężnym, uklęknąć im kazał.
Święty Boże! rozległo się wśród huku strzałów. I działa zdawały się posłuszne modlitwie; drżeli mnisi oczekując nowego wystrzału, ale już kula żadna nie śmiała przerwać pobożnego śpiewu.
Dokończywszy pieśni, spiesznie rozbiegli się Paulini, Kordecki zamykał szereg, niezlękniony, poważny, zadumany; wtém za szkaplerz pochwycił go braciszek Paweł wylękniony i blady.
— Ojcze przeorze — brama!
— Cóż w bramie? jużciż nie szwedzi?
— Nie, ale wzwód strzaskano, kula przebiła sklepienie i pogruchotała muszkiety wiszące w izbie Kaspra.
— Znać już nie będą nam potrzebne, chłodno odpowiedział Kordecki.
Zamojski już był obejrzał tę szkodę i kierował odwetem, celując działa z narożnéj baszty.
Szkod znacznych nie było: na dachach w części połamanych, ogień się nie wszczął, kule padające nadszczerbiły murów, ale nic nie obaliły. Szwedzi około południa musieli wstrzymać ogień, bo ich wielkie kartauny do ciągłego strzelania zbyt wiele brały prochu, a nie było go podostatkiem, musiano oszczędzać; z trafnego zaś strzału do kościoła i kaplicy wnoszono, że zakonnicy dosyć przerażeni być muszą.
Czekano parlamentarzy, ale napróżno, nikt z klasztoru nie przybył; spodziéwano się ich do wieczora, wyglądano, noc nadeszła, a twierdza nie dała znaku życia.
Ale w niéj niestety, nie tyle było odwagi i wytrwałości, ileby spodziewać się można. Strach znowu rannémi kulami podbudzony, grał we wszystkich sercach, Kordecki udawał że go nie widzi długo, wreszcie schadzki, namowy i szemrania ślachty w oczy skakać poczynały. U pana Płazy narada ciągła od rana do nocy, i coby mieli na mury pójść z innémi, to zasiędą u kuflów, straszą się szwedami, lub opowiadają jacy to oni dla upokorzonych łaskawi, a nawet grzeczni. Jeden drugiego zachęca, aby iść do przeora i naglić o traktaty.
— To xiądz, zwyczajnie xiądz, — rzekł pan Płaza, — nic nie rozumié, panu Zamojskiemu teraz w głowie desperacja, że go szwedzi prześladować będą, a Czarniecki, wiadomo, choć go zwiąż, to się bić będzie; wszyscy zacietrzewieni, pod nosem nie widzą, że lada chwila szwed zdobędzie Jasną-Górę.
— Co tu długo gadać, — rzekł drugi, — tu o naszą skórę chodzi, myśmy się tu schronili dla bezpieczeństwa, nie żeby głowami przypłacić i żonki szwedowi oddać, albo niech nas puszcza, albo niech się poddaje!
— Już kiedy kule kościoła nie szczędzą, — rzekł trzeci, — nie długo tu i nam się osiedziéć!
— Do przeora! do przeora! — zawołali wszyscy i wyszli gromadnie, hurmem przeciw xiędzu Kordeckiemu.
— Nie zasiali go nigdzie w twierdzy i musieli szukać aż w celi, bo dysponował właśnie cóś z powodu rannéj szkody i kościoła, gdy szum w korytarzu oznajmił cisnącą się ślachtę — P. Płaza po przedzie; przeor poznał z jego twarzy o co chodzi; ślachcic naprzód popchnięty rad nie rad z perorą:
— Przyszliśmy, — rzekł pokłoniwszy się — spytać waszéj przewielebności, co myślicie i czego czekacie z tą zwłoką, gdy niéma odrobiny nadziei żadnego posiłku; nieprzyjaciel panem wszędzie, trzeba się ratować, trzeba poddawać, bo niéma co bałamucić... darmo, mości przeorze, — przyszła godzina...
Kordecki twarz łagodną zmienił wyrazem surowym i chłodnym; stanął przed niémi jak sędzia.
— Nie na wszystko czego żądamy, — rzekł, — szwed się godzi, bo na skalanie świętego miejsca przez kacerzy, my zezwolić nie możemy. Wy miłościwi panowie znużeni pracą, jak się wam wydaje, niepowodzeniem, chcecie układów, ale pomyślcie, czy i poddanie klęską nie będzie? Wiémy jak dotrzymali obietnic w Krakowie.... Nie naglijcie o poddanie, abyśmy my przez was, niegodnémi świętego miejsca uznani nie byli. Gorsze upokorzenie od wojny.
— Ale xięże przeorze, — przerwał Płaza, — tu o nas chodzi!
— Wcale nie o was, — odpowiedział przeor, — naprzód o ołtarz, potém o nas wszystkich, a nie o was tylko, a poddać się nie poddam.
— Więc nas z żonami wypuśćcie!
— Nie prosiłem byście przyszli, owszem samiście się tu wpraszali, nie cofajcież się; chociażeście mi raczéj zawadą niż pomocą, ale was uwolnić nie mogę, załogę i poczciwy ludbym strwożył.
— Więc będziemy zmuszeni... — rzekł poczynając inny.
— Siedziéć spokojnie, — dodał Kordecki, — i nie odbiegać od drugich; wiedzcie więc, że ani was puszczę, ani się poddam.
Na te słowa wyrzeczone stanowczo, nie było co odpowiedziéć; chciał pan Płaza mruknąć cóś jeszcze.
— Dzwonią do chóru, — rzekł szybko przeor, — modlitwa zbawieniem naszém, nie przerywajcie mi jéj proszę.
Poszli tedy jak zmyci; w dziedzińcu czekała reszta ślachty na swoich deputatów.
— A cóż? — spytali, — coście wskórali?
— Dostaliśmy po nosie, niéma co i mówić więcéj, to hetman nie przeor! nie da on sobie rozkazywać. Nie wiém co nas tu wpędziło, a teraz siedziéć mus.
— Ale cóż to będzie? co to będzie? — zawołały kobiéty. — Tchórze rozeszli się po cichu.





XXV.

Nad brzegiem stawu, w kruchym i wątłym jeszcze lodzie, przerąbawszy płonki, polacy co ze szwedem byli, a od wojaczki wymówiwszy się spoczywali, łowili sobie rybę na adwent. Nudno bo to było żołniérzowi stać, prochu wąchać, strzałów słuchać, szweda pod nosem miéć, a szabli niedobywać i nie miéć z kim się potuzać. Tu niby przyjaciele, tam Matka Boska i bracia, a ręce gdyby związane. Nie jeden klął na czém świat stał, ale głową muru nie przebić; patrzali, ziewali, grali, śpiéwali; nie jeden z desperacji opończą otuliwszy się spać kładł, spał noc, zjadł i spał znowu, i spał aż puchł od tego odpoczynku; drudzy włóczyli się po mieszczanach częstochowskich na gawędy, na piwo i miód, na wspólne wzdychanie. I choć to łyczaki, ale gdy niéma do wyboru jeno szwed albo mieszczanin, woli ślachcic mieszczanina, wolałby w ostatku żyda, bo z niémi się rozgadać można.
Otoż kilku z tych biédaków, że to był post, a nie było co robić, dostawszy niewodu w miasteczku, włoków i sieci, poszli do stawu i takie miejsce wybrali sobie doskonałe, że za pierwszém zarzuceniem cóś bardzo wielkiego i ciężkiego złowili.
— A juściż to nie ryba, kiedy aż niewód pęka! — zawołali ci co ciągnęli.
— Nuże zobaczmy co to! I jak poczęli kijmi, hakami, siekierami borukać się z tym cudownym potworem, aż na wierzch dobyli kilka z kolei beczek sporych dobrze zadnionych, a niezmiernie ciężkich.
Zbiegło się tedy ciekawych dosyć, a tu zaraz i starszyzna, nuż zasmolone solanki odbijać. Aż kiedy spójrzą, wewnątrz! pateny, vota, monstrancje, kielichy, turybularze, ampułki, srébra kościelne... popatrzali i ręce im opadły.
— O! cóżeśmy to najlepszego zrobili! dzień biały, a tu szwed za pasem, szpiega dosyć, co tu począć? Zabrać kościelne, niechże Bóg uchowa! dać wziąć rabusiom nie lepiéj, więc co najprędzéj chować i ukrywać, nim się Miller dowie.
Tak się też stało, siedli zaraz w kilku na koń, wzięli beczki na wozy i do xiędza Rychtalskiego z tą zdobyczą. Na przypadek tylko, co było nie święconego, kilka naczyń zostawili, gdyby się bardzo Miller napiérał, aby mu czém gębę zatkać. Ledwie się to stało, a już generał wiedział o wszystkiém.
Co to szwedowi srébro! jak mu powiedzieli o połowie, poleciał zaraz Wejhard na miejsce przysłużyć się co najrychléj, i zapłacić z cudzéj kieszeni za wszystkie strapienia. Stanął w miejscu, ale tu tylko niewód leżał mokry jeszcze, kilka płotek, trochę klepki i wiele traw a muszli dobytych ze dna.
— Gdzie srébra? — rozbiegli się szwedzi, — gdzie srébra?
— Srébra? — Nikt o nich nie wiedział, Poszli do starszych, potém do towarzyszów, ale srébra, jakby je znów utopił w wodę: nikt powiedziéć o nich, nikt wydać ich nie chciał. Szwedom znowu przy kwarcianych nie wypadało bardzo chciwemi się pokazać.
Powiedzieli, że Miller dla większego bezpieczeństwa, chciał srébra zabrać na schowanie, ale sréber ani śladu.
Generał pokwaśniał bardzo; posłaniec gnał posłańca, śledzono, pytano, dokuczano, nudzono, nadaremnie; musiał Trupski i Zbrożek zostawione na przypadek kilkaset grzywien, odwieźć Millerowi. Był to łom jakiś, czyjaś ofiara jeszcze nie użyta na potrzebę kościelną; Miller rzucił się na zdobycz, skrzywił gdy ją zobaczył, przecież i tego nie odrzucił.
Wejhard już motał sobie jakieś na srébro projekta.
W klasztorze pan Jaroszewski już był, z polecenia kwarcianych, rzucił kartkę uwiadamiającą zakonników o połowie sréber i skryciu ich w miejscu bezpieczném; przeor ani się uląkł, ani zabolał, ani zadziwił.
— Srébro, — rzekł, — to mniejsza, Bóg dał, Bóg wziął, byle ołtarz stał nienaruszony.
W namiocie Millera tymczasem osnuwano nową robotę: posłano żądać rozejmu, zakonnicy nań zezwolili, bo radzi byli spocząć; a Wejhard nalegał poddając gwałtem myśl swoją, zaręczając że wyborna i skuteczna, bo wszystkie takie były, póki ich nie sprobowano.
— Panie generale — rzekł, myśl trafna...
— Trafna? prosiemy o nią.
— Mnisi — mówił żywo niezrażony hrabia, — są chciwi nad miarę i łakomi; posłać do nich ofiarując im oddać srébra, jeśli się podadzą. Będziemy w Jasnéj-Górze mieć ich dziesięć razy tyle.
— Istotnie, to może niezgorsza siatka na mnichów, mruknął Miller... Cóż więcéj?
— Wymawiają się, że niemogą przyjąć na dowódzcę twierdzy człowieka obcéj wiary, a mnie czynią bluźniercą, i dają mi także exkluzją, więc im J. M. xięcia Hesskiego zaproponować. Byle tylko wejść, zrobi się potém co zechce.
— Nigdy Hrabiemu nie brak planów — odparł Miller — ale dzisiejsze nad wszystkie, (uśmiechnął się szydersko). A za tém pokornie im zaproponujemy: że niechcemy niszczyć miejsca świętego (trochęśmy tylko przez nieuwagę kościoła nadbili), że własności nie ruszym, srébra powrócim i J. X. M. Hessij uczynim komendantem. Prawdziwie, jeśli się i na to niezgodzą, to już chyba...
— Poszaleliby, — zawołał Wejhard.
— Jakże chcecie — ze śmiechem rzekł x. Hesski, — żeby się poddali, kiedy im się powodzi, i w dodatku mają czary, które staną za dziesięć tysięcy żołnierza!
— Czary! zawołał rozgniewany Miller, — xiąże to mnie prześladujesz, że i ja w nie wierzę, ale nie sąż to rzeczy niepojęte?
— Rzeczy niepojęte, nie koniecznie muszą być czarami.
— Nigdy wojska szwedzkie takich klęsk, a jeszcze od takiéj garści nie poniosły, niéma dnia żebyśmy nie mieli zabitych ludzi, koni, zrzuconych dział...
— Jabym był zdania, żebyśmy się im ukłonili i poszli na zimowe leże — odparł xiąże Hesski, — to by było najrozumniéj; królowi Karolowi nie wiele idzie o jeden lichy zameczek nad granicą, a tracić tyle ludzi.
— Ale wstyd mości xiąże.
— A! wstyd trzeba zjeść! — rzekł xiąże Hesski.
— Niechże go je Hrabia, który nas tu sprowadził — odpowiedział Miller.
Wejhard się wymknął śmiejąc, niby niezrozumiał.
Nazajutrz posłowie znowu; któż jeśli nie pan Kaliński? Już się go w klasztorze obawiali i nudzili nim, ale jak było nieprzyjąć pana starosty, który przychodził qua przyjaciel, protektor i pośrednik? Wprowadzono go do celi przeora, podano wina, zeszło się zakonników dosyć, Zamojski pamiętny kłótni ostatniéj pójsć nie chciał, Czarniecki wolał z nim zostać na murze.
Starosta długo smażył przemowę i racje, długo zajeżdżał z prawa i z lewa wychwalając Millera, wielbiąc Karola Gustawa, unosząc się nad sercem Wejharda, nareście ad rem przystąpił, a że to był człowiek wysoce ceniący bezinteressowność, bo sam nigdy się na nią zdobyć niemógł, począł od sréber.
Przeor się zlekka uśmiechnął.
— O srébro te — rzekł — jesteśmy spokojni, są one w ręku kwarcianych pod waszem panie starosto dowództwem zostających, nie ulegają więc żadnemu niebezpieczeństwu — niemogły w lepsze dostać się ręce — To co u Millera, wątpię żebyśmy zobaczyli, ale mniejsza i oto.
— Generał powróci wszystko co do odrobiny.
— Prawdziwie, wspaniałomyślność wielka, oddać nam naszą własność! — rzekł Kordecki szydersko.
— Zdobycz — podchwycił starosta.
— Zdobycz kościelną! a! niechże się nią cieszy — nie pierwsza to.
— Ale Miller daje wam przy tem złote warunki, niepodobna żebyście ich nieprzyjęli xięże przeorze — Bójcie się Boga, gubicie się... Dowódzcą wyznacza x. Hessij, własność zapewnia; zapewnia...
— A kto zapewni za Millera? spytał cicho Kordecki.
— Jakto? i jemu nie wierzycie?
— Patrzcie panie starosto co się dzieje w Polsce, a nie zdziwicie się temu. Wittenberg większy pan i starszy od niego dowódzca, a co zrobił z Krakowem; popytajcie piechoty Wolffa, oni wam powiedzą, jak dochowano przysiąg.
Starosta zawstydzony, westchnął ciężko.
— A! rzekł — zapewne ciężki to los ulegać prawu zwyciężcy, cóż gdy nieuchronny!
— Niemówcie tego słowa, — odparł przeor, nic niéma niepodobnego Bogu, wierze i zgodzie: wrócim do swoich praw i Króla.
— Daj Boże! — zawołał starosta zamyślając się, — ale być że to może?
— Będzie! żywo rzekł zakonnik.
Zamilkli na chwilę.
— Cóż odniosę Millerowi? spytał Kaliński.
— Odnieście mu to raz jeszcze — co już słyszał nie raz: zostaniemy wierni Królowi naszemu, nasze bezpieczeństwo nas tylko obchodzi, twierdza jest naszą, a my w niéj panami. Przy obcéj załodze, upadłaby chwała Boża; stawszy się teatrem wojny, przestałaby być Jasna-Góra celem pielgrzymek i miejscem nieustającéj czci Matki Boga żywego. Jeśli kiedy do kapitulacij przyjdzie, o czém wątpię dodał przeor — będziemy żądali dowódzcy polaka i to takiego, którego sobie wybierzemy sami. Co się tycze sréber, wy najlepiéj wiecie panie starosto że są bezpieczne, bo zostają w ręku polaków i katolików, a na ich czci i wierze polegamy spokojni.
— Ubolewam nad losem waszym, odezwał się starosta, ale cóż gdy was przekonać niepodobna.
— Tak — niepodobna! powtórzył stanowczo Kordecki, — chcemy dać przykład sługom ołtarza i synom kraju tego i umrzeć bodaj za wiarę, za kraj i króla!
— Miller poprzysiągł zdobyć Częstochowę.
— Myśmy przysięgli bronić jéj do ostatka — wszystko, nawet przysięgi w ręku Boga.
— Wiecie, że nowych sprowadził górników, że spędził ludzi i minami was wysadzi.
— Niech wysadza! — rzekł przeor spokojnie.
— Klasztor, kościół, domy — wy — wszystko wyleci w powietrze.
— Stanie się jak Bóg zechce — odpowiedział niezłamany zakonnik.
Po tych słowach, widząc że nadaremnieby pracował, Kaliński klasztor opuścił, a odpowiedź którą przyniósł Millerowi zdziwiła go i zasmuciła. Nic na nią nie rzekł.
— Do jutra! — szepnął tylko.
Sam pozostawszy chodził jak zbłąkany; wszystko to co zniósł pod Częstochową — snem — urojeniem, marą mu się wydawało; całe to oblężenie, zapasy z garścią bohaterów, usiłowanie marne, bój, traktowanie, miały w sobie tyle cudowności, że nawet zimny umysł jego ją uczuł.
— Czary! — powtarzał chodząc, tak! to chyba czary! to siła niepojęta! tu oszaleć przyjdzie.
Zawołał Cekwarta.
— Są ludzie z Olkusza?
— Są generale.
— Dzień i noc robić minę od północy, gdzie wskazano — koło ludzi straż postawić.
— Skała twarda, idzie powoli.
Miller ręką machnął: Jeśli ludzi mało — dać ich więcéj, posłać konnicę — niech spędzą.
— W minie wiele ich razem pracować nie może.
— Rozpocząć razem dwie, trzy, cztéry, od wschodu północy, na przeciw baszty — na węgle, z północy pod kortynę... I tak Cekwarta odprawił.
— Mnichy, wołał znowu zostawszy sam, wolałbym żołnierzy... Odejść i odejść ze wstydem, jeszcze w chwili gdy podobno Polska się poczyna targać w swych więzach. Nie! nie! musiemy wziąść twierdzę i w perzynę obrócić świętość bałwochwalców, gniazdo czarowników! Siłą, zdradą, działami, miną, choćby pół ludu tu legło, wezmę Częstochowę!





XXVI.

Z murów klasztornych widać było przybycie powtórne Olkuskich górników i domyśleć się było łatwo rozpoczęcia miny; Kaliński też zapowiedział wysadzenie w powietrze, i cały znów klasztor nowy miał powód przestrachu. Ślachta jednak iść już sama do przeora nieśmiała; lament jéj wszakże ciągle było słychać; lada huk wszystkim się zdało że lecą w powietrze, niektórzy od północnéj strony powynosili się ku kościołowi i bramie, nocy nie dosypiali a dnie spędzali włócząc się jak obłąkani po najdalszych podwórzach.
Miller nasyłał jeszcze ciurów z polskiego obozu, żeby załodze w uszy krzyczeli podchodząc pod mury: Jeśli się nie poddacie do dwóch dni, klasztor z wami wyleci w powietrze!
Była narada jak dodać odwagi i uspokoić biednych, ale Kordecki innego nie znalazł środka, nad swój zwyczajny — wiary i zgody!! Zamojski któremu laury pana Czarnieckiego niedawały spoczynku, enigmatycznie się tylko odzywał.
— Poradzi się na to jutro!
— Jak? — pytał niespokojny pan Piotr.
— Pozwólcie niech to do jutra przy mnie zostanie, i spuście się na mnie...
Przeor zezwolił, Czarniecki kwaśno przyjął tajemnicę, ale cóż było robić z upartym miecznikiem; pokręcił wąsa i westchnął.
Tymczasem od rana dnia następującego, Kordecki niemógł się pokazać w podwórzu, żeby go nie otaczali z błaganiem, prośbami, łzami. Łatwo mu było odepchnąć ślachtę dumnie przemawiającą do niego, ale co poradzić z płaczącemi? O brzasku wyszedłszy z Janitorium zastał już zgromadzone umyślnie wszystkie kobiety, a na ich czele panią Jaroszewskę z małym synkiem na ręku. Napad ten niewieści widocznie go zmięszał, a tu już kołem opasały go żony, córki i powinowate ślachty, zgromadzonéj w twierdzy.
— Ojcze przeorze, nie gub nas i dzieci naszych! szwed miny podsadza — zginiemy wszyscy!!
Płacz rozległ się po podwórzu.
Stanął Kordecki jakby czyjéj pomocy wzywał.
— Moje dzieci — rzekł do pani Jaroszewskiéj, czy słyszeliście kiedy żeby nieprzyjaciel mocny, gdy ma co począć, wprzód tém straszył? Sami to pomiarkować możecie, że właśnie dla tego, iż nas szwed minami straszy, widać podsadzić ich nie może. Stwardnieje mu opoka za łaską Orędowniczki naszéj, opadną ręce, odejdzie ze wstydem. Nie trwożcie się, nie płaczcie, nie obawiajcie! Więcéj męztwa matkom i córkom polskim mieć należy, więcéj odwagi pod płaszczem Częstochowskiéj N. Panny.
— Zginiemy! — zginiemy! — jęczały wszystkie.
— Myślicie, że poddać się bezpieczniéj? mówił Kordecki, — spytajcie tych co szwedom zawierzyli. Ani o siebie, ani o dziatki spokojne byście być nie mogły, ani o mienie wasze, ani o mężów; dziękujcie Bogu że wam dał schronienie, módlcie się, a do spraw naszych nie mięszajcie, proszę, zostawcie nam tem kłopot.
To mówiąc przeor uszedł szybko i rzucił kobiéty w lamentach i niepokojach, a ślachtę co za murem stała i czekała odpowiedzi, w zamięszaniu. Wszyscy się powoli rozeszli narzekając.
W klasztorze widocznie cóś tajemniczo się przygotowywało: pan Czarniecki bardzo niespokojny oglądał się, przewąchiwał, zrozumieć niemógł, bo o niczém nie wiedział; a tu ludzie biegali, przyrządzali broń, czyścili zbroje, szeptali między sobą.
— Co to u licha? mówił do siebie, — czy już i mnie wyłączają nieufni? cóś się gotuje — Zobaczemy przecie... a bezemnie! bezemnie!
Zamojski czegoś niesłychanie wesół, z twarzą jasną jak słońce biegał i zwijał się cały ranek, odziany, opięty pancerzem, w czepcu od hełmu, w drócianéj koszuli; schwycił go przecie na drodze oburącz pan Czarniecki, bo już dłużéj wytrzymać niemógł.
— Panie Mieczniku — rzekł, dość już tego, wczoraj cóś mi cedziłeś przez zęby o dniu dzisiejszym, dziś widzę jakieś aparaty do czegoś, i nic niewiem. Pókiż to tego będzie? czy już i mnie nie wierzycie, a to się pogniewamy doprawdy, co u licha?
— Kochany panie Pietrze, — odpowiedział uśmiechając się Zamojski — wszystko byście chcieli zrobić sami, dozwólcież i mnie cóś obmyślić i począć, mnie się także chce pokazać że ja tu nie darmo jem chleb częstochowski.
— No! a ja to będę stał z założonemi rękami, przecieżbym się na cóś może zdał.
— Chcecie żebym wam powiedział, taić nie myślę — ale z góry powiadam, że wy musicie w twierdzy pozostać!
— O! a wy to się kędyś wynosicie! — patrzajcie!
— Ja robię wycieczkę.
— Jako? — o białym dniu?
— O dniu białym — tryumfując nieco rzekł Zamojski podnosząc głowę wysoko, jakby mówił — A co? widzisz waszeć com zacz!
Czarniecki widocznie pochmurniał, głową potrząsł, wąsa pomiętosił.
— I xiądz przeor wie o tém?
— Dotąd nie, myślę że byłby przeciwny — dobrałem sobie odważnych ludzi kupkę, i z południa myślę wyskoczyć.
— Tak! powtórzył kilka razy Czarniecki — i bezemnie!
— Przypomnijcie no sobie, czemuście mnie także z sobą niewzięli — mogę zginąć, na was cała obrona klasztoru, niepodobna żebyśmy szli oba. Bądźcież sprawiedliwi, wy swoje już zrobiliście, niechże i ja skosztuję szwedzkiego mięsa.
— Tak! tak! ani słowa, niechętnie mruczał pan Piotr — Ślicznie obmyślano! są racye, ale exkludować mnie od téj uczty, panie mieczniku, nie po kawalersku! nie!
Pomimo, że Czarniecki był chmurny, uściskali się jednak.
— Daruj panie Pietrze, nie gniewaj się — mówił Zamojski, wy to najlepiéj wiecie co to za męka siedzieć tak, patrzeć na szweda, a nie ruszać się; wy swoje zrobiliście.
— Ba! kiedy to co było — zawołał Czarniecki — a w dodatku robiłem wycieczkę po nocy, wykradliśmy się jak złodzieje; a tu po dniu! Aj! aj mieczniku! djabelnego spłatałeś mi figla, a ja głupi żem się nie domyślił. Ale stało się.
Zamojski zacierał ręce i śmiał się ochoczo, a taki był rad, że drżał jak dziecię, któremu nową pan rodzic przywiezie zabawkę; za to pan Piotr chodził zasępiony i urażony, choć się z resentymentem ukrywał jak mógł.
Nadszedł przeor i bystrem okiem zmierzył obu.
— Co to panie Pietrze tak koso poglądacie mi cóś, a pan miecznik czegoś się śmieje.
— Wielka rzecz! — bankiet sobie sprawia i nie lada! Cała moja nadzieja, że mu to xiądz przeor z głowy wybije.
— No! cóż to takiego?
— Popytajcie no, co zamyśla!
Zamojski już sam podstąpił do Kordeckiego.
— Ot figielkam spłatał panu Czarnieckiemu; jemuby się chciało wszystko samemu pomyślić i zrobić, a tu cóś się uplotło bez niego, kwaśno tedy przyjął. Ale na rany Chrystusowe! nie trzeba być tak zazdrośnym!
— Ależ ja o niczém niewiem, spytał przeor niespokojny.
— Cała rzecz, dłużéj się z tém taić niema czego; dziś z południa robię wycieczkę na szwedów; ludzie gotowi, obmyślano wszystko; wpadniemy jak piorun na zajętych około miny, dopadniemy może dział, żeby je zagwoździć jak pan Czarniecki; co się nawinie nasieczem i powróciemy.
Kordecki stanął zdziwiony tą myślą tak śmiałą, a Czarniecki ciągle powtarzał zcicha.
— Licho go nie wzięło! po dniu! po dniu!
— Ale to niebezpieczeństwo wielkie, waćpan zginąć możesz i ludzi potracić — zawołał przeor.
— Napróżnobyście mnie od tego odwodzili, rzecz gotowa, obrachowana i stanie się jak mówię. Szwedzi nie spodziewają się wcale — zobaczycie, że się uda; pójdzie jak z płatka.
— Ej panie mieczniku zastanówcie się.
— Zastanawiałem się, i zrobię.
— A w dodatku! — odezwał się pan Piotr, i mnie z sobą brać niechcą!
— Nużbyśmy oba zginęli lub w niewolę byli wzięci, któżby został do pomocy x. przeorowi?
— Obu nie puszczę! — przerwał stanowczo Kordecki — to daremna rzecz!... dość i jednego narazić! ale zlituj się mieczniku, miarkuj...
— Wymiarkowane...
— A nuż szwedzi?
— Proszę mi serca nie odbiérać — przerwał Zamojski — żebym też i ja wycieczki nie zrobił! Dość siedziałem za piecem.
Przeor podniósł oczy, westchnął i z rozczuleniem uścisnął Zamojskiego.
— Niechże cię Bóg prowadzi, kiedy natchnął — odezwał się — czemuż Polska niéma więcéj takich synów! Zdaliby się na te czasy zwątpienia i obojętności! Niestety! wyście tylko wyjątkami! Zamojski przerwał rozczulenie i wykrzyknik.
— Panie Pietrze, wy działa wykierujcie dobrze zawczasu, a jeśliby się za nami pogoń puściła, przyjmijcie ją gościnnie, nie żałujcie prochu.
— To się rozumie, — odpowiedział Czarniecki — ale wam taki darować nie mogę, że mnie z sobą wziąść nie chcecie.
— Panie Pietrze sam widzisz, że to niepodobna.
Mówili jeszcze, a pan Zamojski w cichości lud swój zbierał, oglądał, rozkazy dawał, krzątał się. Nie wiedzący o niczém ślachta patrzali z podziwieniem, nie mogąc pojąć na co się to przysposabia.
Około południa, fórtą od strony wschodniéj dobrze w fossie ukrytą i kamieniami zawaloną, wyprowadzono naprzód przeszło stu piechoty, różnego ochotnika do przekopu. Zamojski czekał żeby szwedzi obiadować siedli: nieco się od murów oddalili za baterje swoje. Gdy się to stało, bo nic nie domyślając się zwolniwszy ognia, który żywy, dla niedostatku prochu i długo utrzymywany być nie mógł, rajtary i piechota cofnęli się do obozu. Nastąpiła zwykła chwila spoczynku.
Zamojski wziąwszy na siebie świętości, zstępował ku przekopowi, a tu na niego uzbrojony już czekał syn i pani Miecznikowa. Pożegnanie ich krótkie, rozczulające było mocą duszy obojga. W milczeniu pocałował w czoło Miecznik swoją Teklusię i z wesołą twarzą rzekł: — Bóg z nami, moja jejmość, nie traćcie serca, kogo chce Wszechmocny ocali, a przedewszystkiém powinność!
— Niechże Bóg uchowa, żebym cię od niéj miała odwodzić, panie Stefanie, — odpowiedziała matrona z męzką dumą odwagi — żal mi tylko że z wami niebezpieczeństwa podzielać nie mogę. A jednak, pamiętaj jegomość że masz żonę i syna... nie zapędzaj się zbytecznie. I tu jesteś potrzebny i wszędzie.
Łzy puściły się z oczów żony i matki, żegnała męża i syna, dwie najdroższe na ziemi istoty; w ręku trzymając krzyżyk z partykułą drzewa żywota, żegnała nią i drżała błogosławiąc obu.
— Nie narażajcie się zbytecznie, nie narażajcie panie Stefanie, — mówiła nieco przerywanym głosem, łkając a starając się ukrywać łzy swoje. Jegomość pilnuj Stefanka, on jeszcze młody i niedoświadczony. Niech was Bóg strzeże, błogosławi, prowadzi i przyprowadza, w Imię Jego święte.
To mówiąc Miecznikowa, upadła na kolana schylając głowę i modląc się. Zamojski w milczeniu przestąpił fórtę, a przeor błogosławił Imieniem Boga Abrahama i Jakóba...
O! trzeba było widzieć ten obrazek prostéj a wielkiéj piękności, te modlitwy i męztwo niewiasty, twarz jasną a rozrzewnioną przeora, poważne lice Miecznikowéj, zapałem wrące oczy Stefanka, czoło bohaterskiego wodza, i łzawe wejrzenie poczciwéj kobiéty co wszystko najdroższe ofiarowała Bogu, nie śmiejąc cofnąć swéj ofiary jedném głośniejszém westchnieniem — trzeba było widzieć obrazek ten ciasną ramą maleńkiéj fórty zamknięty, przed oknem widzów skryty, by pojąć jego uroczystą powagę.
Pan Czarniecki stał na uboczu i powtarzał wpół gniewnie, wpół radośnie — po dniu! po dniu! Podszedł mnie niegodziwie, ale oddam za swoje, zobaczemy!
Łatwo wyobrazić sobie można, z jakim niepokojém wszyscy od fórty wstąpili na mury.
Najmężniejszy z obrońców Częstochowy, szedł się mierzyć z tysiąc razy silniejszym nieprzyjacielem, w jego paszczę się rzucając z bohaterską odwagą! Przeor, Miecznikowa, wszystka ślachta wyjściu przytomna, skoczyli na blanki patrzéć i modlić się na ich intencją. W kościele sub tuum praesidium przed ołtarzem śpiewano. Czarniecki już działa ustawiał, puszkarzy napędzał, nabijał, celował i poglądał okiem pełném zazdrości i chciwego męztwa.
Pędem lecąca ukazała się garść polaków na drodze; droga była pusta, w cichości wystąpili niepostrzeżeni pod samą baterją nieprzyjacielską, która milczała; Zamojski szedł na przodzie, syn obok niego. Gdy już byli blisko dział, pani Miecznikowa niemogąc znieść tego widoku, prosiła by ją odprowadzono do kaplicy... Przeor nie schodził z murów.
Zamojski dobywszy się z przekopu, co sił w ludziach było poskoczywszy na baterję węgła wschodnio-północnego, przypadł do niéj nim szwedzi leżący za szańcem zobaczyli go; wpadł im na kark jak piorun. Nagle krzyk dał się słyszéć aż u murów, bo już piechota jasnogórska rąbała i siekła, a część jéj zaraz pod wodzą Miecznika oddzieliła się na Olkuszan u miny robiących. Młody Zamojski został przy baterji, którą na prędce zagważdżano, odrąbując się szwedom w niewielkiéj garści tu pozostałym. Ale już i w obozie dalszym postrzeżono zamięszanie, posłyszano strzały, ruszyli się zewsząd szwedzi.
Tymczasem gdy syn działa gwoździ, miecznik do miny doskakuje, biedne ludziska na kolana padli zobaczywszy go.
— Myśmy zmuszeni, my katolicy! — zawołali.
— Szwedów tylko bić! — krzyczał do swoich Zamojski — ci są niewinni, to nasi! Do domu uciekajcie! — rzekł do górników — nie pomagajcie przeciwko swoim!
Kilku warty szwedzkiéj co tu stała, zaraz przybito, a Miecznik rozpędziwszy Olkuszan, szybko zawrócił się do baterji przy któréj syna zostawił: a tu już wrzask i krzyk i wrzawa w obozie ogromna, widać oddział konny od miasteczka Częstochowéj siadający na koń, trąby grają wściekle; czas zawracać!
Nim się tam pogoń wybrała, bo koni posiodłanych nie było, Miecznik całym swoim oddziałem odepchnął szwedów od ich szańca, i pogonił za nimi z odwagą zuchwałą, drogą ku obozowi, od miasteczka do wsi wiodącą. Był to zapęd niebezpieczny, ale się też wkrótce opamiętał Zamojski, bo i jazda okazywała się w dali; zawołał do odwrotu swoich, i spójrzawszy na nich (jednego mu tylko brakło) poprowadził nazad.
Żywo potrzeba było spieszyć ku przekopom; jazda goniła czwałem, ale gdy się szwedzi zbliżyli na strzał działowy, Czarniecki kazał dać ognia w ten kłębek, i musieli się przyzastanowić, bo szyk się zmięszał i kilku z koni spadło. Żołnierze zaczęli po swojemu wołać — Czary! czary! a rajtary nie myśląc już gonić Zamojskiego, kręcili się jak opętani pod strzałami twierdzy.
Wycieczka była widocznie ocalona; przeor Bogu dzięki składał; po chwili wszyscy żołnierze w przekopie się skryli.
Szwedzi w początku nie mogli się opamiętać ani pojąć co się to stało, ani zrozumieć tego zuchwalstwa ze strony oblężonych.
Miller był u stołu, gdy mu tę wieść przyniosł zraniony puszkarz. Obaczywszy go w namiocie, rzucił nóż generał, zerwał się i jakby się czegoś już spodziewał, zawołał — Znowu cóś! Co to jest?
— Załoga klasztorna wypadła na baterję... pocięto nas, zagwożdżono działa, ubito ludzi kilkunastu, i rozpędzili górników od miny.
Wszyscy osłupieli.
— W biały dzień! wśród nas! wpadli! to być nie może! poszaleliście, — krzyknął Miller, osowiałym wzrokiem wiodąc do koła. Wszyscy ruszyli się od stołu i kto żyw dopadł konia, Miller kazał go sobie podać także, i czwałem na miejsce wycieczki popędził.
Tu tylko ślady pozostały zwycięzkiego przejścia Miecznika. Dwa wielkie działa zagwożdżone były na nic, mnóstwo broni stojącéj w kozłach, ile dźwignąć mogli, zabrali; trupy pobitych leżały niektóre jeszcze z łyżkami w garści, inne z połamanemi szpadami. U miny straż wszystka pobita, Olkuszan ani śladu.
Millerowi jakby mowę odjęło: jeździł, patrzał, oczom nie wierzył, powracał nazad, jechał znowu, nareście milczący skierował się ku swemu namiotowi.
Namiot wodza stał przykryty nieco pagórkiem, ale nieopodal od twierdzy; w wyciecze swéj Zamojski dokładniejsze o jego położeniu powziął wyobrażenie, i zaledwie hełm zdjął z uznojonéj skroni, pobiegł zaraz do Czarnieckiego.
— Panie Pietrze, — rzekł — widzicie ten spadek pagórka!
— A co? widzę — odparł Czarniecki.
— Tam powiewa chorągiew i stoi namiot Millera, dobrzeby choć sprobować dać mu dobry wieczor.
— Masz mieczniku racją...
Zawołali puszkarzy, meta trochę była daleka. Tymczasem generał wracał gniewny do namiotu, gdy się to działo na murach; nagle jakiś szał go porwał, kazał zebrać pułkowników, zmusił się do śmiechu i wesela, ponalewał becherki i zawołał.
— Na zgubę śmiałków! to dzieciństwo! zobaczemy jak skończą! Prochy i broń nową Wittemberg nam posyła, lada dzień mi nadejdą, wezmiemy się do nich inaczéj. Czary nie czary, damy im radę przecie. Za zdrowie Karola! na zgubę Jana! piję vivat zdobycia Częstochowéj!
Wszyscy podnieśli kielichy do góry, vivat rozległ się hałaśnie; gdy wtém wystrzał działowy, jakby mu odpowiadał, zagrzmiał i cały namiot pochylił się i padł na zebrane towarzystwo. Kula klasztorna dobrze wykierowana uderzyła w róg jego.
Przestrach był ogromny, ucieczka pierzchliwa i bezładna, rzucono kielichy, przeskakiwano ławy i wszyscy pod wodzą Millera pobiegli ku miasteczku, tak zwinnie i chyżo, jakby im lat odjęto, a sił dodano.
Miller obłąkany, klął straszliwie.
Zbrożek i Komorowski, którzy tam byli, choć się także ulękli, śmieli się w duszy ze strachu szwedów i pośpiesznéj ich ucieczki... Nie opamiętała się starszyzna aż o parę set kroków od namiotów.
Generał zbladły, rozjątrzony, milczał zaciąwszy sine usta.
Jakie wrażenie na wojsku uczyniły te wypadki niepotrzebujemy opisywać: żołnierz znużony leżeniem pod twierdzą, myślą jakiejś potęgi nadludzkiéj przygnieciony, zwątpił o sobie i narzekał. Zdrętwieni i zrozpaczeni szwedzi poglądali na trupa którego Miecznik położył, i zdawali się mówić do siebie oczyma: — Taki los nas wszystkich.
Starszyzna któréj najwięcéj ginęło, bo chcąc dać przykład najśmieléj się posuwała, sama już niemogąc pojąć klęsk swoich, traciła ochotę i odwagę. Wszyscy wyglądali rychło im pozwolą się cofnąć, nie tając jak tego pragnęli.
Zdawało się bowiem niepodobieństwem, zdobyć Częstochowę, któréj niepojęte niewidziane broniły zastępy. Pod namiotami Finnów, dzieci chmurnéj północy, o niczém nie mówiono tylko o czarach mnichów, które dziwne przybierały postacie w oczach zlęknionego żołdaka. Siłą prawie pędzić ich było potrzeba pod mury; a po dzisiejszych wypadkach, taki opor pokazał się w wojsku, tak głośno szemrać poczęto o daremnych stratach, że Miller dalsze kroki zaczepne do dwóch dni zawiesił. Przyczyną tego był także w części niedostatek prochów. Wielkie działa, które przyszły bez zapasów, wprędce wyczerpnęły amunicję Millera; potrzeba było oszczędzać, pókiby Wittemberg nie nadesłał z Krakowa. Położenie szwedów, pomimo wyższości ich sił, było przykre bardzo; sama mnogość żołnierza którego użyć razem było niepodobna, stawała się ciężarem; wioski okoliczne z trudnością wyżywić mogły, zima doskwierała, przestrach codzień się szerzył.
Chodziło o to, jak się cofnąć bez wielkiego wstydu. Miller jeszcze tego nieprzypuszczał, choć już inni wiedzieli że na tém skończyć się musi; Wejhard nawet zamknięty w swoim namiocie, gniewny, smutny, milczał i wzdychał jakby go zgryzoty męczyły.
Na ostatniéj radzie, x. Hesski, Sadowski i Polacy, głośno wynurzyli dowódzcy, że wypadało się cofnąć i ustąpić, ale ofuknął się groźnie.
— Nie! nie! nie pójdziemy ze wstydem! oczekuję prochów, sam powiodę do szturmu, i zdobędę ten kurnik przeklęty! muszę go zdobyć i zniszczyć!
Wszyscy zamilkli, rada się rozeszła.





XXVII.

Dwa dni następne upłynęły spokojnie, szwedom dowódzcy dawali folgę, dla wzmocnienia ich spoczynkiem do nowych trudów; klasztor gotował się do obrony. Przerażona tylko ślachta, którą nowe nawet powodzenie oręża natchnąć duchem męztwa nie mogło, szerzyła między sobą marne baśni, to minami grożąc, to w samém szweda milczeniu i spokoju, widząc powody do obawy, oznakę nowych przygotowań.
Przeor postanowił nic nie widzieć i nie słyszéć; wyraźna opieka Boża nad miejscem świętém napełniała go otuchą i nadzieją; wreście prosty rozsądek wskazywał, że szwedzi zbyt grożą by istotnie straszni być mogli, a zima odpędzić ich musi. Spodziewał się Kordecki odstąpienia ich rychłego, i spokojnie nań czekał.
Wieczorem piérwszego dnia po wycieczce, był to 21 Grudnia, stara żebraczka, która od dni kilku nie ukazywała się w klasztorze, zastukała znowu do bramy i wpuszczona pośpieszyła do przeora, który stał niedaleko z zakonnikami, naradzając się o podziale żywności, już poczynającéj braknąć.
— Ojcze dobrodzieju, — odezwała się biorąc za połę płaszcza, — a to o com prosiła?
— O cożeś to prosiła, stara sługo Matki Boskiéj?
— A, o to biédne dziécię zginione.
— Przyznam ci się, żem zapomniał.
— Każcie, ojcze, śledzić panią Płazinę, — ona w konszachtach z Krzysztoporskim, ona pewnie wié, co się z tą dzieciną stało.
— Niechno, niechno, moja stara, teraz mamy cięższego coś na głowie, — rzekł przeor — jeśli tylko odkradziona a schowana, odkryjemy to biedactwo, ale dziś ciężko o tem myśléć.
— Ale to biedactwo cierpi! — zawołała Konstancja.
— Na panię Płazinę tylko porozumienie, dowodów nie ma; wiecie że ślachta i tak nie ochotna, woła na nas o pomstę do nieba, że się niepoddajemy; trudno tak na oślep szukając, do reszty ją drażnić. Da Bóg że się to wszystko skończy, a rozjeżdżać się zaczną, dopilnujemy żeby jéj nie uwieźli.
Konstancja nie śmiała nic odpowiedziéć, pokiwała głową, pocałowała suknię x. przeora i odeszła wprost do Krzysztoporskiego; to siadła na wschodkach i zabierała się mu dokuczać, ale ledwie usłyszał jéj:
— Dobry wieczór panie Mikołaju! natychmiast się ukrył. Stara uśmiechnęła się.
— Uciekł tchórz! — szepnęła i poszła.
W dziedzińcach nie było kątka któregoby pod jakimś pozorem nie zwiedziła; stała u okien Płazinéj, badała górne okienko, podsłuchiwała rozmów, wreście pod pozorem jałmużny poszła do Zamojskich. Młody Stefan wyniósł jéj mały datek.
— A co paniczyku? — spytała go, a co? nic nie wiecie nowego.
— Z oka nie spuszczam poddasza, — odparł młody chłopiec — że tam ktoś mieszka to pewna, bo często na szybie rozchuchane do patrzania widać kółko; Płazina chodzi na górę dwa, trzy razy co dnia, zawsze sama, nigdy nie pośle nikogo... Hanna być tam może!
— Jabym to zaraz przeorowi powiedziała, bom go i tak prosiła żeby Płazinę strzęśli, smutnie odezwała się żebraczka, ale cóż? on teraz o tém nie myśli. Boję się ich inaczéj płoszyć, żeby dziecku, jeśli tam jest, co złego nie zrobili... Trzeba widzę czekać! a Krzysztoporskiego niewidzieliście u niéj?
— Owszem, chodzi on tam, ale na krótko i to po nocy; we dniem go nie dopatrzył.
— Mówił mi i x. Mielecki że się czasem wymyka o mroku, bo go także pilnuje... Bóg dobry, może uratujemy! Ale czekać a czekać! a tu taki strach o te biedactwo!
Aż tu i Miecznik nadszedł; stara jak go zobaczyła, żywo się chciała usunąć, ale pan Zamojski zobaczywszy ją zawołał:
— A to ty moja starucho! dobrze żeś przyszła, dawno się gotuję na jałmużnę dla ciebie, boć wierna i poczciwa sługa Matki Boskiéj; wiele ci za kule winniśmy, a odważna że nie jeden wąsacz pozazdrościć ci może. Poczekajże...
— Dziękuję panie Mieczniku, dziękuję, jam na jałmużnę nie łasa, strawę mi tu każą dawać; kawał chleba, to jeszcze, a grosz mi na co? Łachman siaki taki grzbiet okrywa, nie głodnam, pocóż darmo nosić i chować pieniądze? Dajcie biedniejszym, tym co sami nie wiedzą na co grosza pragną, a mnie na co?
I rozśmiała się po dawnemu — dziko i niby wesoło.
— Sługa Matki Boskiéj, sługa Matki Boskiéj, albo to ja od królów i panów nie bogatsza u takiéj Pani? Na co mnie grosz? kiedym pod jéj opieką. Już posagu nie zbiorę i za mąż nie myślę, chybaby się cóś osobliwego trafiło, Chan Tatarski, albo królewicz Chiński, a tak za tę hołotę Senatorów i Hetmanów, co się o mnie starają, pożal się Boże służbę opuszczać.
Miecznik się uśmiechnął.
— Coż ty za jedna? — spytał.
— Zachcieliście? — odpowiedziała szał już udając — jakem się rodziła nie pamiętam, młodości chciałabym zapomnieć, a mówić o niéj nie warto, starszy wiek zszedł jak z bicza trzasł, a na kościane lata takiem sobie dobre miejsce dostała u progu kaplicy, że już lepszego niechcę, chyba na smętarzu...
I rozśmiała się znowu.
— Nigdzież niemasz znajomych, krewnych coby cię przygarnęli?
— A na co mnie oni? alboż to mi źle myślicie? Krewni nie przyznają się do żebraczki bo w węzełku pusto, na łasce żyć, to wolę na Bożéj niż na ludzkiéj, do końca zdaje mi się niedaleko — u mojéj pani służba dobra, widzicie żem wesoła i raźna...
To mówiąc jakby na umyślnie wzięła się w boki, podgarnęła nieco sieraka i poskakując zaczęła śpiewać:

Jestem sobie Małgorzata
Mam pieniążki w każde lata...
Jestem sobie gospodyni,
Pełno u mnie gęsi w sieni...
Mam pieniążki, mam i dworek,
Mam i łączkę, mam i borek.
Jestem sobie gospodyni,
Pełno u mnie dusiów w skrzyni....


Dwa dni nieprzerwanéj ciszy długiemi się wydały oblężonym: wśród nieuchronnego niebezpieczeństwa, straszniejszém może nad nie, jest niepewność i oczekiwanie. Co chwila zdawało się bojaźliwym, że w powietrze wylecą, inni obawiali się żeby ich nie poddał śpisek jaki; szturm niespodziany lub opanowanie bramy. Przeor i starsi miarkowali dobrze, że rozejm ten był oczekiwaniem na cóś braknącego Szwedom, radzi go byli zerwać, a nieśmieli, bo i na swoje zapasy prochu, saletry, siarki i kul oglądać się musieli. Tymczasem codziennie ubywało żywności, a zapas jéj nie był zbyt wielki; szczęściem adwent, i niedostatek, przy pobożnych zwyczajach ojców naszych, zwykłych obchodzić się małym pokarmem przygotowując do uroczystego obchodu przyjścia Zbawiciela, łatwiejszym do zniesienia czynił.
Stół zakonników i racje oblężonych były coraz skromniejsze: trochę suchéj ryby, chleba czarnego, oleju, warzywa, czasem sklanka miodu lub piwa, cały składały posiłek. Nikt się na to nie uskarżał; przeor tylko zaglądał do składów i spiżarni błogosławiąc a rachując, na ile to co Bóg dał, wystarczyć może. Wiara tego człowieka była tak wielka, iż niewątpił o rozmnożeniu cudowném chleba i ryby, jak gdy lud karmił Chrystus na puszczy. Nie frasował się zbytnio, jakby przeczuciem wiedziała dusza jego prorocza, że Bóg na nich niedopuści ostatniéj z klęsk — głodu.
Nic go zachwiać, nic zachmurzyć i przerazić nie mogło; odpychał zwątpienie od siebie i od drugich, jednemi zawsze wielkiemi słowy, wiary i zgody! I tak był pewien ocalenia, jakby oczyma swemi oglądał je wprzód, niż się spełniło. Nikt w tym względzie nie dorównywał jemu. Wszyscy mieli chwile zwątpienia, boleści, wszyscy mieli godziny słabości, on jeden od nich był wolen; a jeśli go dotknęły, to wnet gorącą modlitwą, i pokorą odpędzał grzeszne strachy, i korzył się u krzyża, który nań zlewał pociechę i męztwo. Przyciśnięty, ratował się pieśnią do Ducha Świętego, a nim ją ukończył, zbroja okrywała piersi, pogoda wyjaśniała czoło.
Tego bohatérskiego stanu duszy jego, nic zmienić nie potrafiło, czas nawet który kruszy ludzkie postanowienia, rdzą niepowodzeń powolnych, czas zdawał się go zbroić i wzmacniać. Więcéj czuł obawy w początkach samych, dziś tyle przetrwawszy, już o niczém nie wątpił, czuł cud i wierzył weń.
Ale obok niego oprócz dwóch wodzów nieustraszonych także, rozgrzanych walką w któréj życie zaczerpnęli, prócz garstki wiernych, reszta codzień traciła siły, codzień potrzebowała wlania ducha nowego. Nawet xięża, przy codziennym bezpośrednim wpływie Kordeckiego, wytrwać w nim nie mogli; wsparci na chwilę, upadali, wstydzili się, podnosili i na wiarę zdobyć nie umieli. Nieustanéj tu potrzeba było pilności, czuwania, by niedać się nigdy wzmódz tym panicznym strachom, ciągle je przerywać i gasić. Przeor pracował w pocie czoła, w bolu serca walcząc ze słabością ludzką. I nie rozjątrzało go to, ani gniewało, bo serce jego nieznało gniewu nigdy, litość w niém zastępowała to uczucie; okazywał surowość gdy jéj było potrzeba, ale nie czuł niechęci, znużenia, niecierpliwości. Z słodyczą anielską rozpoczynał to dzieło Penelopy, co rana dokonane, co nocy sprute na nowo. I praca była bez końca! Z jednéj strony potrzeba było nieustannéj odwagi, z drugiéj cierpliwości nieustannéj.
Takie było wielkie dzieło Kordeckiego.
Trzeci dzień miał się ku wieczorowi, przeor był w swojéj celi na rozmyślaniu, gdy pierzchliwa ślachta wpadła oznajmując mu, przybyłe z Krakowa posiłki szwedzkie.
— Ojcze przeorze zginęliśmy, — zawołali cisnąc się tłumnie, — wozy idą z Krakowa, prochy, broń, posiłki dla szwedów!
— Cóż tedy dzieci moje, — spytał łagodnie, — a nie widzieliście, czy idzie tam im w pomoc ufiec aniołów, zastęp Cherubinów, potęga Marji, jak nam?
Ślachta zastygła na tém zapytaniu.
— Ludzkie to siły, — kończył przeor, — a mieliście czas przekonać się, że tych się nie obawiamy.
Słowa Kordeckiego padły grochem o ścianę; niéma uczucia, coby się łatwiéj rozbudzało, zaraźliwszém było, i żywiéj się rozszerzało, nad strach; jest to płomień co w chwili obejmuje czego dotknie, żelazni tylko i kamienni opierają mu się ludzie.
Ślachta gdy przeor wyszedł, poczęła biedz za nim, przed nim, chwytać go za ręce, za poły i powtarzać:
— Ojcze przeorze, zginęliśmy! zginęliśmy!
Napróżno Kordecki cieszył ich, uspokajał, upewniał, nie było sposobu; dopiéro gdy wyszli na podwórze, a Zamojski to oblężenie zobaczył, huknął na tchórzów surowo i umilkli.
Drogą od Krakowa, od Olsztyna szły istotnie długim szeregiem wozy ładowne, jak sądzono — z prochami i bronią, Czarniecki, piérwszy je zoczył zdala i gotował się, gdyż droga przesuwała się na wystrzał działowy, przyjąć je ogniem i zniszczyć choć w części; ale nim wozy doszły do miejsca, gdzie kule dosięgnąć ich mogły, zrobiło się tak ciemno, że musiano myśli téj zaniechać.
Przeor stał długo na murze, spokojnie się temu przyglądając, gdy gęstym już mrokiem postrzeżono pod mur podkradającego się żołdaka, — poznano pana Jacka Brzuchańskiego. Poczciwy mieszczanin, pomimo że już raz wpadł był w ręce szwedów i ledwie się z nich wywikłać potrafił, przyniósł w woreczku trochę ryby, a na strzałę włożywszy list jakiś, wystrzelił nią pod nogi przeora. Ten łuk go zgubił.
Szwedzi, którzy łuków nie mieli, poznali po nim szpiega, i rzucili się nań, nim miał czas łuk złamawszy i opodal cisnąwszy, uciec. Znowu więc schwycony został, a Kordecki tak się tém zgryzł i przeraził, że długo po list u nóg leżący nie sięgnął.
— Niechże go Matka Boska broni! — zawołał, — bo wierne i poczciwe człeczysko, poświęcał się i poświęca dla nas... ale biada mu, jeśli go zawiodą do generała!
— Każemy hakiem zdjąć rybę, którą nad fossą położył, — rzekł Zamojski, — dobra i to, a co za niego można wcześnie Requiem odśpiewać.
— Nie! nie mówcie tego, z pewną mocą i przekonaniem — odparł Kordecki, — okupim go jeśli potrzeba, klasztor nie opuści sług swoich, szwed da się ułagodzić pieniędzmi; będzie wolał trochę srébra nad jedno życie, a Matka Boska ma go dosyć na okup sług swoich.
List wystrzelony przez Brzuchańskiego, niepomyślne zawierał wieści: oznajmywał, że Szwedzi przybyciem prochów wzmocnieni (wiedzieli o nich od rana) gotują się na nową napaść, że straszne przygotowania robią się w obozie, że ze wsi i miasteczek okolicznych ściągają drabiny, budują machiny, gotują belki zębate, mnóstwo kul, granatów, sznurów i pocisków smolnych przysposabiają.
Zaledwie list ten półgłosem odczytany został, a już cała twierdza wiedziała o nim, choć go się starano utaić; któś podsłuchał deliberujących, dał znać zakonnikom, obudził ślachtę i tak niespokojną i zawieruszył klasztorem. Ledwie przeor zostawiwszy na murze dowódzców czyniących przygotowania na wszelki wypadek, przestąpił próg celi, wtoczyli się za nim zakonnicy i ślachta, po krótkiéj wrzawliwéj naradzie w refektarzu. Przeor wiedział zawczasu z czém idą, cierpliwie wysłuchał racji powtarzanych wielokrotnie, ale kilka tylko słów odpowiedział na nie:
— Odpowiedź dawna służy i na dziś, — rzekł, — próżne naleganie wasze, twierdzy nie poddam, jeśliście wy uparci w bojaźni, ja stały jestem w ufności Boga.
Przerwał wysunąwszy się x. Błeszyński:
— Ale czyż przystoi nam zakonnym ludziom, co się świata wyrzekli, przelewać krew i walczyć? wszak wkrótce i żywności zabraknie, nie lepiejże wcześnie?
— Ojcze Matjaszu, — zawołał Kordecki; — czy przysięgaliście na posłuszeństwo?
— Pamiętam je i gotowém na nie! — odpowiedział z pokorą zakonnik.
— Zostawcież troski, staranie i odpowiedzialność na mojem sumieniu, a róbcie co władzą moją polecam.
Zakonnicy usunęli się, ślachta nalegała jeszcze:
— Co do was, panowie, — rzekł Kordecki, — daremne są i prośby i groźby, a choćby i krzyki. — Będę się modlił do Ducha świętego, aby was męztwem natchnął, a com postanowił, to uczynię.
Napróżno nastawali: przeor był nieporuszony, i jabky niesłyszał nic, począł swoje papiery przerzucać na stole i zajmować się czém inném. Widząc, że próżno nacierają, szemrząc ustąpili nareszcie.
Zawołano braciszka Pawła.
— Bracie moj, — rzekł przeor, gdy tylko wszedł, — gdzieś tam około murów, blizko zapewne fórty, leżeć musi na mrozie, swoim obyczajem Konstancja, zawołajcie jéj tutaj, muszę jéj użyć za posła, kogo innego obawiałbym się narazić i dać w ręce szwedowi, babie dadzą pokój.
— A ona tu jest w klasztorze! — rzekł brat Paweł.
— Przyślijcież mi ją do refektarza, ja tam idę. Pośpieszył przeor i już zastał spartą na kiju staruszkę pode drzwiami.
— Całuję stopki x. przeora, — odezwała się z ukłonem, — cóż to za szczęście, że sługi Matki Boskiéj zapotrzebowano?
— Żebyś tylko miała rozum, wielką byś mi mogła uczynić przysługę; ale naprzód, powiedz mi, nie boisz się pójść do obozu szwedzkiego?
— Ja? — zaśmiała się siara, — a zapytaj jegomość ile tam razy byłam?
— No! tém lepiéj, złapali mi już drugi raz Brzuchańskiego, i malarz dobry i człowiek poczciwy, potrzeba go koniecznie z ich łap wyrwać; idźcie i powiedźcie mu, by za siebie okup ofiarował, ja pieniądze dostarczę. Ale żywo stara, by go czasem na prędce nie obwiesili.
— Duchem się sprawię! duchem ojcze, zobaczycie... rzekła i ruszyła się.
— Do rozmowy użyjesz którego z kwarciannych, dodał xiądz Kordecki.
— Poco? — spytała stara.
— A jakże się z niemi rozmówisz?
— Toć tam między niemi niemców siła, a ja po niemiecku szwargoczę...
Zdziwili się xięża téj niespodzianéj umiejętności, ale już poseł był daleko.
Na tę podroż musiała Konstancja przybrać swoją dawną wesołość obłąkania — uśmiech i żarty; szła kłaniając się żołnierzom w prawo i w lewo; ci niewiedząc co znaczy to zjawisko, zważywszy jéj łachmany i szał, puszczali daléj bez przeszkody.
Tak minąwszy trupy leżące, znów w koło twierdzy, potém świeże usypy ziemi i pogasłe ogniska, namioty i wozy, dopchała się z wielką biédą w stronę, w któréj się spodziewała znaleźć pana Jacka.
Jakieś przeczucie wiodło ją do miejsca, gdzie biédny mieszczanin jeszcze po szwedzku ubrany, stał przed starszyzną, co go już na prędce sądziła.
Nieco opodal kilku czeladzi obozowéj stawili już jednoramienną szubienicę, zbitą na prędce z dwóch kloców; Brzuchański blady był i niemy prawie, choć w istocie obawiał się nie tak śmierci, jak, że go nagle pochwycić miała bez przygotowania i spowiedzi; i do kwarcianych kilku, co tam z ciekawości przybyli, odzywał się półgłosem, prosząc o xiędza.
Obok sędziów prawie, kilku oprawców szwedów sposobili rózgi, żar i kleszcze łatwo zgadnąć na co; chciano mękami wydobyć z niego tajemnicę, dla któréj się, jak sądzono, narażał. Pan Jacek ochłonąwszy z piérwszego przestrachu, widząc, że już nic niéma do stracenia, nastawił się mężnie.
— Jak mam umierać, — rzekł, — to przynajmniéj poczciwie i odważnie; choć pęzel nie szabla, ale ręka od niego drżeć się nie uczy.
Zapytano go po co chodził? odparł śmiało, że chciał dać znać klasztorowi o przybyciu prochów i przygotowaniach szwedów.
— To zdrada, — rzekł oficer.
— Nie koniecznie i zdrada, — odpowiedział Jacek, — zakonnicy ojcowie nasi, dobrodzieje Matka Boska, Matka nasza, gdybym tego nie zrobił, to bym zdradził...
— Z czém że chodziłeś?
— Z niczém więcéj.
— To być nie może, mów, czekają cię męki.
Brzuchański spójrzał na przygotowania, ruszył ramionami i zamilkł. Przystąpili oprawcy, nie zmarszczył się, obnażono mu plecy, poczęli chłostać; on płakał i modlił się, ale cóż więcéj mógł powiedzieć nad to co było!
Już go miano piec, gdy kwarciani zaczęli za nim prosić, i szwed nadbiegł co to go Brzuchański tak poił, wstawiając się także za nim i za sobą.
— Wiecie, — odpowiedział oficer, — że już skazany na śmierć!
W tém właśnie Konstancja zbliżyła się do mieszczanina ściskając go i całując; uląkł się zrazu, bo jéj nie poznał, ale wśród niebronionych uścisków, szepnęła mu, żeby zaofiarował okup za siebie, a przeor zapłaci za niego.
Z drugiéj strony sami szwedzi i kwarciani zaczęli nalegać, żeby go więcéj nie męczyć, i stanęło na tém, żeby wieść pod szubienicę.
— Panie, panie, — odezwał się Brzuchański stojąc, gdy go już oczepiano pętlą, ja się okupię, pozwólcie mi, dam co mam, a okupię się.
Szwedzi jak to byli ludzie łakomi, zastanowili się, nikt tego nie przewidział: posłali do generała, a w chwilę nadbiegł goniec, żeby go prowadzić przed Millera.
Dowódzca czekał na niego przed namiotem a wbita przed nim latarnia na słupie oświecała tę scenę nocną; Brzuchański szedł ze stryczkiem na szyi, to struchlały ze strachu, to chwilami śmiały aż do zuchwalstwa. Było to w jego charakterze, że miał momenta odwagi nadzwyczajnéj i bojaźni dziecinnéj, taka to była natura... w ostatniéj godzinie okazał się jakim był zawsze.
— Co ty za jeden? — spytał groźnie Miller.
— Mieszczanin, malarz biédny, — odpowiedział trzęsąc się.
— Zdrajca! — zawołał generał.
— Nie, generale, — odparł śmiało, — służyłem paulinom, bom im służyć powinien.
— Winieneś był służyć swemu królowi — nie im...
— Albo to mój król? — spytał Jacek.
Miller z pięścią się porwał, i „wieszać” — zawołał.
— Panie generale, ja się okupię, — rzekł mieszczanin.
— Cóż mi dasz? chyba talara, bo twoje kiepskie życie więcéj nie warte.
— Sto talarów generale.
Miller pomyślał trochę — żebyś broił znowu! nie, powiesić łajdaka!
— Sto pięćdziesiąt, — odezwał się śmieléj, widząc wahanie Brzuchański.
— Daj dwieście i niech cię djabli wezmą — krzyknął szwed, — a nie, to na szubienicę.
— Kiedy nie mam, — odezwał malarz, — wola wasza.
— No! dajesz dwieście?
— Nie.
— Nie dasz?
— Nie mogę.
— Gdzież talary?
— Złożone w klasztorze.
— A ha! to nie w domu?
— Ba! — odpowiedział naiwnie mieszczanin, — jakby tu były, tobyście je dawno wytrzęśli. Miller bezwstydnie się rozśmiał.
— Każcie mnie odprowadzić do bramy klasztornéj, a tam zapłacą z moich pieniędzy.
— Bestja! nie głupi! — rzekł szwed, — to szczęście twoje, że o ciebie i podobnych tobie nie dbam, idź do klasztoru, i powiedz niech tam na mnie czekają, wkrótce mieć mnie będą.
Brzuchański chciał zaraz z szyi zrzucić stryczek.
— Nie! — krzyknął generał, — wieść go tak przez cały obóz ze stryczkiem, a zedrzeć mu suknie szwedzkiego żołnierza, których nosić nie wart, i nago prowadzić!
Jak rozkazano spełniono; Konstancja pobiegła przodem przed nim z radośnemi poskokami, i nim powolnie wiedziony mieszczanin dowlekł się do fórty, już tam na niego wysłanych półtorasta talarów czekało. Szwedzi oddali biédaka ze stryczkiem.
Brat Paweł osłonił go zaraz kapotą czyjąś i Jacek jak stał, nie zdejmując z szyi sznura, poszedł do kaplicy N. Panny, aby tu, jak więźniowie kajdany, jak kalecy kule, złożyć u podnóżka Bogarodzicy stryczek co go miał życia pozbawić; pomodlił się, zapłakał, i wzięty natychmiast do klasztoru otoczony został ciekawemi.
Przyniósł on tu szczegółowe wieści o przygotowaniach szwedzkich, a zarazem chodzące też posłuchy o wielkiéj sile tatarskiéj idącéj w pomoc Janowi Kazimierzowi, który przeciwko téj dziczy wyciągnąć miał już na spotkanie i znajdować się w Żywcu. Nadzieja odsieczy nieco pokrzepiła oblężonych, choć powszechnie nic dobrego sobie nie rokowali; ale przeor ani dał sobie mówić o kapitulacyi, trzeba się było zgodzić z jego wolą niezłomną.
Nazajutrz sprawdziły się poniekąd przepowiednie szturmu: szwed ze wszystkich baterji razem począł dawać ognia, nie czyniąc jednak wielkiéj szkody; ręce mu marzły. Załoga stała na murach gotowa szturm odpierać; ale szturm był niepodobieństwem, bo ani działami wyłomu zrobić, ani miny podsadzić, ani przekopu zarzucić nie mogli, a zniechęcenie szwedzkiego żołnierza nawet dla oblężonych było już widoczne.
Około południa trębacz podał do klasztoru list generała, znowu silnie nalegający o poddanie. Pismo to zawierało argumenta w tym rodzaju: —
„Chociażeśmy, pisał generał, imieniem, rozkazem i władzą Najjaśniejszego i Najpotężniejszego króla szwedzkiego pana naszego Najmiłościwszego, i naszém, to łagodniejszem, to surowszém staraniem, które sądziliśmy, powinno było u was zasłużyć na uwagę i zastanowienie, pracowali, aby was skłonić do poddania, przecież i króla i nasze, uporem prawdziwym zawiedliście nadzieje, i dotąd tylko igraliście sobie udając powtarzaną układów z nami ochotę, a jednak jeszcze raz sprobować ich z wami postanowiłem. Gdy królewskiém stałem jest postanowieniem, aby twierdza zdobytą była, na co jak widzicie pracę nieustanną łożemy, i miny nasze jużeśmy pod mur zbliżyli, a zarazem sprowadziliśmy inne ogniowe wojenne machiny przed dwóma dniami z Krakowa, dla zniszczenia, wywrócenia i zagładzenia klasztoru waszego, strzeżcie się więc... i t. p.
Cały list był podobny, naprzemian to groźny, to upominający, to doradczy, wytwornie stylem wieku napisany; w ostatku protestował się Miller, że jeśli zburzyć będzie zmuszony Częstochowę, wina nie spadnie na niego.
Do przeczytania tego listu zbiegli się wszyscy, krom Zamojskiego i Czarnieckiego, którzy nie byli ciekawi; każdy w oczach przeora szukał wrażenia, jakie na nim uczyni, ale Kordecki był nieporuszony.
Zgiełk powstał w definitorium, ślachta znowu wołała swoje:
— Poddawajmy się, poddawajmy!
Uśmiechem politowania, wybuch leu przyjął przełożony.
— Ludzie słabego serca i małéj wiary! — zawołał, — jakże wam ciężko wytrwać króciuchną życia chwilę w utrapieniu i pracy! tak! — dodał, — będziemy traktować, choćby dla tego żebyśmy uroczyste dni następne w pokoju i modlitwie spędzić mogli — bądźcie spokojni, odpowiem jutro.
Ostatnie wyrazy wymówił z tak gorzkim żalem, że wstyd nim przecie z obojętnych wycisnął.





XXVIII.

Nazajutrz, była to wigilja Bożego Narodzenia, przeor z rana usiadł dyktować odpowiedź, którą już w umyśle miał gotową; jak wszystkie jego listy, odznaczała się ona umiarkowaniem wielkiém, natchnioną znajomością serca ludzkiego i nadzwyczajną zręcznością, gdyż w Kordeckim męztwo i stałość, jakich dał dowody, nie wyłączało ostrości dowcipu, rzekłbym przebiegłości, gdybyśmy do tego wyrazu nie przywiązywali zbyt absolutnego znaczenia. Bolał on nad użyciem téj broni, do któréj wzięcia zmuszały okoliczności, opierał się traktowaniu dla zwłóki tylko, ale Zamojski przekonywał go zawsze, że w wielu razach jest to sposób jedyny.
„Wyznajemy, — pisał do Millera, żeś jw. pan postępował z nami łaskawie i z wielką cierpliwością oczekiwał niejednokrotnie umowy z nami, a chociaż bylibyśmy winnemi, gdybyśmy się na wezwanie króla jmości Szwedzkiego z klasztorem nie poddali; jednakże gdy jw. pan najsprawiedliwszym naszym odmówiłeś żądaniom, zwłokę tę przypisać potrzeba, nie zuchwałemu przeciąganiu, ale postrachowi utraty swobód naszych. Teraz, z tąż łagodnością (Kordecki szydził trochę) przez jw. pana napomnieni, przystąpilibyśmy niezwłócznie do układów, gdyby uroczystości narodzenia Pańskiego, nie przeszkadzały; z téj przyczyny, racz jw. pan dozwolić nam rozejmu prosiemy najpokorniéj; my zaś od starszych naszych otrzymawszy wiadomość (do których odwołać się za zezwoleniem jw. pana możemy)....
— A teraz co? — spytał przytomny Zamojski, uśmiechając się — przyrzeczesz-li waszmość poddanie?
— O! nie! — odpowiedział przeor, posłuchaj tylko daléj: quod conveniens erit, faciemus. Co przynależeć będzie uczyniemy! że nam przynależy bronić się potém, to jasna rzecz, i tak też zrobiemy.
— Nie! to darmo, już szweda nie złapiecie, przerwał Czarniecki, zna się na tém dobrze i nie wytłómaczy sobie, żebyśmy się mu poddali.
— Sprobujemy! kilka dni frysztu otrzymać niezawadzi, — rzekł Zamojski; nie byłoby też od rzeczy do Wejharda dodać list błagalny, aby się wstawił; im sroższy prześladowca nasz, tém go więcéj ugłaskać potrzeba. Zatem drugi list do Wrzeszczewica.
Zgodził się przeor i pokorną podyktował prośbę, a gdy oba pisma były gotowe i szło tylko o zaniesienie ich do obozu, (w tém wielka była trudność) nikt się nie ofiarował iść z niemi do rozjątrzonego szweda.
— Użyjemy więc tego posła, co nam Brzuchańskiego uratował, rzekł Kordecki, nasza stara Konstancja swojéj fatygi nie odmówi...
Posłano do bramy, ale Konstancyi nie było w klasztorze, siedziała w swoim barłogu w fossie i gdy ją z murów zwołano, nie rychło przybiegła, zdyszana i zmęczona stojąc u progu refektarza.
— Co mi to ojciec rozkaże? spytała.
— Bieda słudze Matki Boskiéj, zaprzęgają do roboty; musicie moja kochana spenetrowawszy już raz obóz szwedzki, pójść jeszcze z listem do Millera i do Wejharda.
— A czemuż nie, szwedzi mnie, nie ja się szwedów lękam, dawajcie tylko kartelusze, póki się nie przypóźni i nie ściemni, żebym jeszcze i powrócić mogła.
W refektarzu stół do wigilij zwyczajem staropolskim był zastawiony: na wązkich klasztornych stolikach leżało już trochę siana przypominającego narodzenie Chrystusowe w stajence; ale nie było snopów w kątku, bo ich niemiał klasztor, i czarny chleb zastępował białe strucle naśladujące kształty spowiniętego dziecięcia. Na cynowym talerzu leżały opłatki; wziął jeden z nich Kordecki i przyniosł go do rozłamania żebraczce.
— Idź, rzekł, z Bogiem poczciwa sługo, a przynieś nam uspokojenie.
Schyliła się do nóg prawie przeorowi Konstancja, odłamała drobniutką cząstkę, pokłoniła i szepnęła...
— A Hanna X. przeorze?
— Uczyniemy wszystko co można, by ją odszukać, ręczę ci słowem kapłana!
Usłyszawszy to uradowana starucha, już odchodzić miała, gdy Zamojski zbliżył się do niéj także z kawałkiem opłatka.
— Niechże i ja się z tobą podzielę, odważna kobieto, rzekł, a daj nam Boże z przyszłym opłatkiem lepszych doczekać czasów i spokojniejszego pożywania daru Bożego.
Drzwi się zamknęły za żebraczką, a wkrótce za ukazaniem się gwiazdy, cała ludność klasztorna i wszyscy zaproszeni na wigilją, do refektarza ściągać się poczęli, korzystając z chwili wolnéj, bo po odebraniu odpowiedzi przeora, spodziewano się nowych napaści.
Smutny to był stół ów, który zwykle taka radość ożywia, pośpiesznie spożyto trochę biednych pokarmów, kilka ryb podanych przez Brzuchańskiego, trochę polewki, resztkę suchych owoców. Głębokie milczenie panowało w refektarzu, każdy się śpieszył ukończyć tę biesiadę, która się zwykle przeciąga tak długo, tak ochoczo obchodzi, bo na noc lękano się szturmu, wszyscy radzi byli pośpieszyć na mury lub do kościoła. Wieczerza ta miała jakieś podobieństwo do uczt chrześcian pierwszych wieków, gdy wśród agapow tajemnych, oglądali się niespokojnie, i słuchali czy się nie rozlegnie nagle chrzęst rzymskiéj zbroi i głos prześladowców. Nareście skończyła się smutna, a co żyło ruszyło na mury, a zakonnicy do choru, bo zbliżał się dzień uroczysty, i podwoić musiały modlitwy.
Oczekując odpowiedzi z obozu szwedzkiego, nie pewni rozejmu, a raczéj pewni iż nań Miller nie zezwoli, dowódzcy i lud załogi chodzili po murach; niekiedy zakonnik przesunął się opatrując stanowiska i nikt oka nie zmrużył, gdy dzwonek oznajmił srébrnym dźwiękiem, mszę pasterzy. W kościele już stała starym obyczajem kolebka Chrystusowa i żłobek, pasterze, Matka, Józef święty i aniołowie... każdy idąc na mszę, pomodlił się u szopki.
Po pierwszéj mszy, następowały co chwila inne, bo mnogo było xięży w klasztorze, a każdy z nich odprawiał trzy ofiary symboliczne, tak że do białego dnia, przerwy w nabożeństwie nie było. Na murach czuwano mieniając się; w obozie szwedzkim ognie gęste, ruch wielki cóś niezwyczajnego zapowiadać się zdały; zakonnicy nie bez przyczyny wnosili, że Miller wiedząc ich zajętych nabożeństwem, zechce z tego korzystać: ale do dnia nic nie usprawiedliwiło tych domysłów.
O świcie powróciła Konstancja, trochę dumna ze swego poselstwa, w dobrym humorze, z listem w ręku.
Kordecki wyszedłszy do Janitorium, tu się z nią spotkał.
— No, a co tam mój pośle?
— Wszystko się udało ślicznie, pięknie, jak potrzeba, odpowiedziała — przyjmowali mnie z honorami, bo przez cały obóz prowadzili śmiechem i wrzawą, wołając: poseł z klasztoru! poseł mnichów! Nadęłam się tedy jak mi przystało. Miałam też szczęście widzieć oblicze samego pana generała, który także do rozpuku śmiał się ze mnie, list przeczytał, głową kiwnął i rzucił go nic niepowiedziawszy. Wejhard grzeczniejszy odpisał. Bardzo się mnie dopytywali, co tu się u nas dzieje; co myślą, co robią, ale widać jakoś niemogliśmy się zrozumieć, to się niewiele nauczyli ze mnie. Szwedzi się gotują do czegoś, ale kto ich wie co to takiego... trudno zrozumieć, zawsze jakieś licho.
Przeor list czytał; Wejhard pisał, starając się go przekonać, o swéj gorącéj dla klasztoru przyjaźni, dowodził że się mocno wstawiał za zakonnikami do generała, ale Miller tylekroć zawiedziony już ufać nie chce; donosił wreście iż wymógł odłożenie szturmu przez dzień jutrzejszy dla obchodu święta Bożego Narodzenia, ale pozajutro powinni się poddać bez zwłoki. Jeśliby zaś tego jeszcze nie uczynili, generał grozi im zniszczeniem i obróceniem w popiół klasztoru; zaklął się w ostatku gorliwy przyjaciel, na Boga i Matkę Jego, że nie groźbę rzuca, ale szczerą prawdę mówi, i dalszemu nieszczęściu zapobiedz nie potrafi.
Nietroszcząc się więcéj o to co nastąpić może, Kordecki pośpieszył urządzić wszystko do najuroczystszego nabożeństwa, które poczęte o północy, skończyć się miało o południu, Kościół jaśniał światłem, kwieciem ze szklarni dobytém, drogiem naczyniem ze skarbcu przyniesioném i co największą jego ozdobą, ludem pobożnym.
Gdy się to dzieje na Jasnéj-Górze, w obozie przygotowania potężne: luteranie i kalwini pomodlili się krótko a węzłowato po swojemu w skleconéj naprędce szopce, i poszli zaraz do baterij, do min, do pracy, bo ich święto czasu wojny nie wiele widać obowiązywało. Sam generał znudzony, znużony i niecierpliwy dawał z siebie przykład; od świtu był na koniu, objeżdżał, zachęcał, krzepił, obiecywał łupy i obfitym rabunkiem chciał swój lud rozłakomić. Ale żołnierze słuchali tego z obojętnością zimną, niekiedy szyderską jakby tylko brakło odwagi powiedzieć dowódzcy: — Nie zdobędziemy twierdzy i nie dla nas te skarby.
Rozkazy się krzyżowały, przeciągano działa, ustawiano je, opasywano twierdzę do koła ludem pieszym, związywano drabiny, ciosano kozły i tarany, kuto haki i narzędzia do szturmu służyć mogące. — Z klasztoru tylko odzywały się dzwony, muzyka wesoła i śpiewy wiały falami aż do uszu szweda; na murach zdawało się pusto.
Ilekroć dzwon, śpiew, odgłos jaki dał się słyszeć, żołnierz szwedzki spoglądał z ukosa na klasztor i posępnie kiwał głową; wiara w nieprzełamaną siłę Częstochowskich czarów tak już była wielka, że jéj nic zachwiać nie mogło. Ludzie niepojmujący co może głębokie uczucie religijne, siłę jego zwali jak umieli; szło wszystko wedle rozkazów, ale one nie dadzą serca gdy go niema, brakło zapału, każdy się trzymał z daleka, nawet starszyzna z któréj wielu wyjechało na cmentarz do Krzepic już się niezbyt kwapiła naprzód.
Pomimo przyrzeczeń Wejharda, Miller odpowiedzi nie otrzymawszy z klasztoru, a znając się już na tém że mnisi tylko zwlekać pragnęli, rozpaczliwie rozkazał o południu ze wszystkich dział i moździerzy dawać ognia; była to napaść tak gwałtowna i jakby ostatni wysiłek.
Leciały kule, bomby, karkassy; silono się klasztor zapalić, obalić kościół, przysypać gruzami modlących się i zniszczeniem zmusić do wołania o litość. Kartauny ustawione na baterjach, mniejsze działa i co było spiżu, zaczęły gwałtownie, za danym znakiem, strzelać na twierdzę.
Miller stał na wzgórzu i patrzał oczekując zajadle, ze wściekłością w oku, z zapałem na twarzy... każdy pocisk trafny rozpromieniał mu lice, ale ich było mało; próżny huk, gniew w nim podsycał. Wejhard opodal się trzymał, niechciał już nawijać się na oczy, rozjątrzonemu szwedowi.
Kwarciani ze swojego obozowiska wyszli także patrzeć na czém się to skończy, i nie kryli z oburzeniem jakie czuli. Nie jeden zapatrzywszy się na twierdzę chwytał szablę i już chciał na kark wpaść najezdnikowi, ale przypomniawszy sobie położenie swoje, opuszczał rękę, i z westchnieniem załamywał dłonie, jakby je chciał wstrzymać, by się daremnie nie rwały. Wysypani do jednego z szałaszów i namiotów, w milczeniu głębokiém, miotani sprzecznych uczuć mnogością, stali, poglądali, jęczeli, a jeden na drugiego rzucał wzrokiem dzikim, niechcąc winy przypisać sobie i szukając jéj w bracie.
Ile razy wiatr dymy baterij i twierdzy rozerwał i uniósł, Miller chciwie spójrzał, czy się co nie pali, i nie wali; ale opoka Jasno-górska stała niewzruszona, we mgłach tylko jakby w obłokach uniesiona w powietrze.
Była to jedna z najstraszniejszych chwil od początku oblężenia, dla zamkniętych w twierdzy, gdyż małą garść rozdzielić musiano na wszystkie boki, wszędzie się bronić i czuwać... Bezsilny lud tulił się w podworzach i spędzany tu i ówdzie padającemi kulami, latał z krzykiem niewiedząc, gdzie skryć się bezpieczniéj. Na dachach pękały pociski, trzaskały mury, waliły się ściany; kurzawa, dym, jęki, wołania, wrzaski napełniały najodleglejsze kąty. Wielu bojazliwszych w oczekiwaniu smierci niechybnéj, leżeli na ziemi bez przytomności modląc się i klnąc na przemiany. Przeor z krzyżem w ręku wybiegł za pierwszym wystrzałem i pomimo kul, które pod nogi mu prawie padały, wstąpił na mur żegnając...
Zamojski latał z miejsca na miejsce wołając:
— Pilnujcie dachów, pilnujcie murów, baczność! nie traćcie serca! jeśli Boga kochacie, dzieci... brońmy się po męzku!
Czarniecki stał u dział kierując niemi, niemówiąc ni słowa, cały oddany swemu, czasem mu się tylko wyrwał wykrzyknik, gdy się udało trafnie odstrzelić, czasem się zmarszczył gdy pocisk po nad głową jego ze świstem na klasztór leciał. Naówczas oko za nim posyłał, szukał szkody jaką zrządził, ale rychło się uspokajał. Jakkolwiek strzały były gęste i obejmowały ze wszystkich stron twierdzę, a skierowane szczególniéj na budowle dla zniszczenia ich, drugie ku obwodowym murom dla zrobienia wyłomu od strony północnéj zwłaszcza, szkody nieokazywały się tak wielkie, jakby sądzić można. Wprawdzie na dachach, nieustannie migały smolnemi płachty, żagwiami i sznurami opatrzone kule niosące ogień, ale tu czeladź czuwała z wodą, a wielka liczba pocisków gasła sama w leżącym na nich śniegu. W podwórcach raz po raz trzaskały kule, ale ich obłamy mury tylko kaleczyły, raziły belki, wybijały okna; kilka czerepów padło na ludzi kupą biegających z miejsca na miejsce, lecz nikogo nie zabiły. Inne kule ryły się głęboko w ziemię i opadały bezsilne, jakby cudowna odbiła je ręka.
Niemniéj jednak przestrach był nie do opisania, i gdyby do bram dostać się było podobna, tchórze wybiliby się może przez nie, śpiesząc na przeciw szweda. Ale wrót dobrze strzeżono, a w izdebce u fórty braciszek Paweł w nowéj sukni, którą sobie sam uszył ze trzech wynoszonych habitów, i był z niéj nieskończenie rad a szczęśliwy — siedział nad książeczką i modlił się spokojnie. Niekiedy pokiwał głową, gdy huczniéj zagrzmiało, i wracał do swego.
Kordecki przez cały ciąg strzelania nie zszedł na chwilę z niebezpiecznego stanowiska, z którego odciągali go napróżno starszyzna i zakonnicy.
— Moje miejsce dziś tu, — mówił, wy działami ja krzyżem świętym wojuję; i żegnał. Pokażcie mi, które wam działo szkodzi najwięcéj, odzywał się, a na nie wymierzę modlitwę... I powolnym krokiem przenosząc się z miejsca na miejsce, wszędzie rozdzielał błogosławieństwa.
Od północnéj strony największa szwedzka kolubryna rzucająca trzydziestofuntowe kule, łamała mur nieustannie, a choć go nie wiele ujadła, już przecie znaczne były szczerby. Zmierzchało powoli, gdy tu nadeszli przeor z Zamojskim, spójrzeli, zasmucili się.
— Czasu im dziś nie stanie na zrobienie wyłomu, noc nadchodzi, a jutro zamurujemy dziury, — odezwał się pan Miecznik.
Kordecki nie odpowiedział, ukląkł, krzyż przycisnął do piersi i modlił się, a była to modlitwa co cud wywołuje, co przebija niebiosa, co oko Boże ściąga na ziemię; natchniona, bolesna, łzawa, całą duszę podnosząca w swych dłoniach; nic nie widział, nie słyszał, nie czuł; — przeżegnał wreście i promieniejącą wejrzał źrenicą, jakby się budził z zachwytu.
Szwedzkie działo z ogromnym hukiem rozpękło się na kawałki; — puszkarze leżeli pobici, inni uciekali przepłoszeni, a zmierzch nagły, zimowy, ciemną szatą poczynał przykrywać okolicę.
Nagle ogień ustał na wszystkich punktach, jak uciął.
Cicho! tylko w klasztorze stoją zdumieni, osmoleni, drżący od pracy, schrzypli od krzyku starszyzna i żołnierze, jakby jeszcze czekali. Patrzą po sobie, milczą; rzekłbyś że jeszcze niedowierzają temu nagłemu uspokojeniu, poglądają na obóz. Tam ruch jakiś, wrzawa, popłoch, potém coraz ciszéj, ciszéj, szmery tylko głuche, tylko wozów skrzypienie, i niekiedy przeciągłe wołania.
Czarniecki pokręcił wąsa —
— Ha! — rzekł, — dobrze nas grzeli, pójdźmy obejrzeć co też zrobili!
Przeor wstawał właśnie, zesłabły wytężeniem ducha, ale mocen wiarą i pogodny obliczem.
— Skończono! — rzekł ze łzami, — skończono! w imię Boże, witam was zwyciężców.
— Jakto? xięże przeorze, — przerwał Zamojski, — to dopiéro początek.
— To już koniec, — odpowiedział Kordecki.
— Jakże to być może?
— Jestem tego pewny.
— Ale zkądże? — nieśmiało podchwycił pan Piotr.
— Zkąd? nie wiém! czuję że to i postrach i praca ostatnie... Chodźmy spocząć, lud uspokoić i pocieszyć.
To mówiąc jął obchodzić mury, oglądać szkody dnia tego i ludziom ducha dodawać. Własnemi rękoma opatrywał rany, błogosławił, leczył i słowy krzepiącemi, duszę umacniał zwątlonych; a gdy przyszedł do wylękłych, co się tulili po zakątach, nie miał dla nich gniewu, — litość tylko i pociechę. — Dzieci, rozejdźcie się, — rzekł, — niebezpieczeństwo minęło, spocznijcie biédni.
Łza mu błyskała pod powieką zrumienioną bezsnem, pracą i uczuciem; tak przyszli do wrót, u których właśnie szwedzką trąbkę i głos braciszka Pawła było słychać.
— Chodźmy, — rzekł ochoczo, — zobaczmy, czego tam znowu chcą od nas.
Był to poseł z listem Millera, a pismo niósł gniewne, pełne groźby, srogie i zdradzające bezsilność. Już się w tym wybuchu przebijało zwątpienie, które miotało upokorzonym a wściekłym dowódzcą.
— „Listy wasze, — mówił, — czczy dym nam przynoszą, dymu też i płomienia są godne, próżne w nich słowa, zwłoki, upor i...
— Nie czytajmy tego, — rzekł Kordecki, — to zwrótka zwyczajna.
Daléj żądał Miller żeby natychmiast, albo poddali załogę królowi szwedzkiemu i załogę przyjęli, albo...
Tu już pan Zamojski się rozśmiał, a Czarniecki aż za boki pochwycił.
— Albo, — czytali, — za szkody spowodowane uporem ich, zapłacili zakonnicy...
— Otoż jest — przerwał Miecznik — ultima ratio, sięga do kieszeni...
— Cztérdzieści tysięcy talarów za siebie, dwadzieścia tysięcy za ślachtę będącą w twierdzy. Wziąwszy to Miller obiecywał odstąpić i zaręczał im bezpieczeństwo. Jeśliby zaś nie posłuchali, groził znowu że nietylko nie ulży oblężenia, ale dokoła na mil trzy wszystko ogniem i mieczem spustoszy, dobra ślachty (to się stosowało do Zamojskiego szczególnie) zrówna z ziemią, — „a wy, — pisał do zakonników, — nie pieniędzmi, ale osobami waszemi, nie imieniem, ale krwią mi zapłacicie.”
— Ależ tęgi! — krzyknął Zamojski, — jak mu słowo nie kosztuje, — Kordecki szepnął.
— To już dowód, że ultimis spirat; mówiłem wam i widzę to teraz jawniéj jeszcze; okupu nie damy, bo i tak puścić nas musi, zniszczenia nie będzie miał czasu większego zrobić nad te, jakie już uczynił, bo kraj się budzić poczyna, poślemy mu tylko życzenie szczęśliwéj drogi.
— Dobréj mu się zachciało kolędy, — zaśmiał się pan Piotr, — sześćdziesiąt tysięcy talarów! Widziemy teraz czego żądał dopraszając się Częstochowéj, chciał się nieboraczek obłowić tylko.
— A zapewniając nam nienaruszenie własności, wyjmował sobie po cichu to, co chciał wziąść tytułem kosztów wojny...
— Jakkolwiek bądź, — dodał Zamojski, — list to dziwny, i ślepy zobaczy że mu źle, kiedy już z tego tonu śpiéwa.
— Zwyciężyliśmy, Bogu dziękować, Bogu! — zawołał przeor w pokorze — On poratował niegodnych, cud wielki, cud głośny uczynił.
I w zapale wymawiając zcicha wyrazy, które nie doszły uszów towarzyszy, Kordecki pośpieszył do swojéj celi.





XXIX.

My spójrzmy jeszcze na obóz szwedzki, abyśmy przyczynę tak nagłéj zmiany wyrozumieć mogli. Widzieliśmy Millera zajętego przed chwilą oblężeniem z nadzieją jeszcze, zajadłością, wytrwaniem; Wejhard stał w dali i czekał równie z nim pewien będąc, rychło białą chorągiew wywieszą.
Tak zbliżył się wieczór i generał ku baterji północnéj podjechawszy, widząc opieszałość swoich puszkarzy, na których najwięcéj rachował, kazał przy sobie działa nabijać, celować i wystrzelać.
Ruszyli się trochę ludzie pod okiem wodza, lecz właśnie gdy tryumfował, bo kilka kul w murach uwięzły, za trzecim wystrzałem, z ogromnym trzaskiem rozpękło się działo.
W tejże chwili prawie, wśród popłochu, jaki zrządził ten wypadek, ujrzano na znużonym i zabłoconym koniu spieszącego posłańca, który dopytywał o Millera i ku niemu się kierował przez obóz do miejsca gdzie widział zebraną starszyznę. Zmarszczył się generał nie wiedząc jeszcze co to znaczy, ale już źle wróżąc, że go wśród dział i boju tak pilno szukano, posłał ku gońcowi.
Jeździec wręczył oficerowi gruby plik papierów.
Wejhard domyślając się, że wieści przyszły z głównéj kwatery, spodziewając się w nich nowych rozkazów lub obietnicy posiłków od Wittemberga, poskoczył także dowiedzieć się z czém goniec przybył tak spiesznie.
Ale już Miller rzuciwszy tylko okiem na listy, poznawszy pieczęcie kancellarji Karola Gustawa, puścił się do swojego namiotu. Za nim rzucili się wszyscy, i w téj chwili ogień ustał, bo dalszych zabrakło rozkazów.
Zsiadłszy z konia Miller rozerwał pieczęcie, ale lepszy żołnierz niż czytelnik, podsunął karty pisarzowi swemu, aby mu je czytał. Ten naprzód rozpoczął od rozkazu królewskiego, który inne depesze poprzedzał.
Tak! był to rozkaz podpisany własnoręcznie przez króla szwedzkiego, choć zdawał się dziwnym: polecano Millerowi, aby niezwłócznie szkody żadnéj klasztorowi nie czyniąc, nie myśląc o zdobywaniu go, od oblężenia odstąpił.
Wyrażono przyczyny: że klasztor na Jasnéj-Górze, w tak powszechnéj czci u Polaków zostaje, iż napaść nań, w całéj Polsce oburzyłaby umysły przeciwko Szwedom; zatém ani się więcéj kusić ma dowódzca, ale natychmiast rzucić przedsięwzięte kroki i ciągnąć do Piotrkowa. Osobno wydane były rozkazy, aby Wejhard szedł do Wielunia, Sadowski do Sieradzia, xiąże Hesski do Krakowa, a kwarciani do Małopolski, gdzie im stacje wyznaczono.
Słysząc czytanie rozkazu, Miller porwał się, spójrzał na Wejharda z wymówką i groźbą i kazał precz odejść pisarzowi. Milczenie głuche, milczenie zdumienia osiadło na ustach przytomnych; praca tak długa i ciężka nietylko że nie została uznaną za pożyteczną, ale daremną i szkodliwą osądzona i cały wysiłek ten próżny, wszelkie straty w ludziach, prochach, orężu, czasie, poszły z dymem.
Czoła Millera i jego współpracowników gorliwych, czarną się chmurą powlokły; mnisi odwołujący się do Karola Gustawa zwyciężyli, im upokorzenie i żal.
Nim się poczęli rozchodzić z namiotu, generał jakby myślą nową tknięty, przykazał najsurowiéj, by o rozkazie odebranym najgłębsze chowano milczenie.
— Jego królewska mość sam mnie tu wysłał, — odezwał się ponuro, — gdybyśmy byli zdobyli Częstochowę, cofaćby się z niéj nie kazał; mamy przed sobą dni kilka, możemy ją opanować jeszcze. Gdy wezmiemy, karać nas za to nie będą, — dodał z dzikim uśmiechem, dla żołnierza potrzeba żebyśmy nie odeszli napróżno, inaczéj straci wszelką ochotę i odwagę...
Mówił napróżno, milczeli doradzcy, nikt nie zgodził się na to, każdy rad był wycofać się z ciężkiego oblężenia, i po daremnéj pracy odpocząć. Xiążę Hesski się odezwał po chwili:
— Darujesz generale, ale nam nie wchodząc w to co sobie poczniesz, potrzeba iść gdzie rozkazują. Ja pozajutro ustępuję do Krakowa.
— Ja do Sieradzia, — dodał Sadowski, — mam naznaczony dzień w rozkazie.
Wejhard także się odezwał:
— Ja z panem generałem, póki rozkażesz...
— Bardzo dziękuję, ale mi to nie wielką będzie pomocą, — rzekł Miller niechętnie — zresztą zobaczemy co zrobim, a o rozkazach królewskich milczeć proszę.
Wszyscy się rozeszli, prócz Wejharda, którego rad się był najwięcéj zbyć Miller, bo go nie cierpiał, ale ten uparcie siedział.
— Panie generale, choćbyście znowu gniewać się mieli,— rzekł, jeszcze słowo tylko —
— Czyż już tych słów nie dosyć! — zawołał szwed, — one to podobno przyprawiły mnie o straty, o wstyd, wymówki...
— A nuż się wszystko da poprawić?
— O tém wątpię.
— Pieniędzmi! — szepnął czech z uśmiechem.
— Hrabia myślisz że i wstyd da się zapłacić?
— Zapewne że nie, ale cóż za wstyd, żeśmy byli powolni do zbytku, łagodni, ufni z mataczami i kręcielami...
— Zkądże przyjdą pieniądze?
— A! naturalnie z klasztoru!
Miller się rozśmiał szydersko — Jakim sposobem? nudzisz mnie hrabio, mów co masz mówić.
— Wszak nié wiedzą o rozkazach, dzisiejszy ogień do reszty ich wystraszyć musiał; postać dając im do wyboru, albo zniszczenie, lub okup.
Generał stanął i pomyślał, zawahał się, ale łakomstwo nakazywało próbę; zgodził się na radę Wejharda i wnet ułożony został ten iist, który przez trębacza wysłano do klasztoru wieczorem.
Nazajutrz milczały już działa, a z odpowiedzią od przeora, szła rześko starucha, którą żołnierze przepuszczali, żartami tylko i śmiechem przeprowadzając. Postać jéj była poważna jak przystało posłowi, niekiedy opędzała się gawiedzi ruchem ręki lub ust i szła daléj nie dbając na nią. Weselsi i młodsi przebiegali przed nią, kłaniając się jéj z udaném uszanowaniem, zaskakiwali jéj drogę, chwytali za łachmany.
Ona uwalniając się od nich, wprost kroczyła do namiotu Millera, którego zastała otoczonym całą starszyzną, zgromadzoną dla narady i poszeptującą o wczorajszych rozkazach. Wejhard, Kaliński, Sadowski, Zbrożek, Komorowski, xiąże Hesski okolali dowódzcę, wśród nich wszystkich odznaczającego się najsurowszą i najchmurniejszą twarzą. Na rozkaz jego pochwycono listy z rąk Konstancji, a ona zaraz drugi z przyłączonemi do niego xiążeczkami i obrazkami oddała Wejhardowi.
Ten podarek bardzo widoczny, bo dobrą paczkę druków w różnych językach i wizerunków zawierający, był kolędą przez Kordeckiego przysłaną hrabiemu i xięciu Hesskiemu.
Miller i szwedzi rozśmieli się szydersko; ale śmiech ich był smutny i złośliwy. Każdy pogladał na obrazki z jakiéms, ciekawością zaostrzoném wejrzeniem, a przypatrywać się im nie śmiał; Wejhard schował swój dar pospiesznie, wstydząc się go przed różnowiercami; xiąże Hesski wziął, usiadł i poważnie czytać zaczął historję świętego obrazu.
Miller rzucił okiem na list swój, skrzywił się i podał go Wejhardowi ze znaczącém spójrzeniem; zdawał się mówić: patrz, co mi odpowiedzieli. Oba sprzątnęli rychło pisma odebrane i umilkli.
Wtem gdy obóz szwedzki odpoczywa, a Konstancja wraca bez odpowiedzi, cóś dziwnego zaszumiało w Jasnéj-Górze.
Miller pogląda, zdumiewa się, nie pojmuje: z dział na vivat strzelają, rzekłbyś że wiedzą już o ustąpieniu blizkiém szwedów, słychać muzykę, dzwony i wesołe huczne okrzyki. Przez chwilę zawrzało cóś w sercu szweda, bo się zląkł szyderstwa i chciał zaraz mścić za nie, ale na zapytanie co się stało, Zbrożek mu odpowiedział:
— Dzień to Ś. Stefana, imieniny dwóch Zamojskich i kolęda; jest u nas zwyczajem, że muzyka obchodzi wszystkich i zbiera podarki, składając powinszowania.
Działa Częstochowskie coraz żwawiéj biły.
— Mają dosyć prochu! — rzekł Miller ponuro.
— Widać, kiedy go tak ochoczo psują, — dodał Zbrożek.
Wejhard blady i rozgniewany uciekł.
W klasztorze jak świt Kordecki przybył z całym zakonników szeregiem do mieszkania pana Zamojskiego; niósł w ręku wielki obraz Matki Boskiéj malowany na blasie i piękny agatowy różaniec w złoto oprawny. Za nim szeregiem szli xięża, a opodal część ślachty, muzyka, puszkarze, ludzie z załogi. Pan Miecznik, jak skoro ich postrzegł tak uroczyście ku sobie idących, porwał się z objęcia żony, która mu ze łzami imienin winszowała, i biegnąc naprzeciw przeora, zawołał z uniesieniem:
— A! ojcze, nie jestem godzien!
— Jesteś godzien, kochany Mieczniku, — poważnie rzekł Kordecki, — obrońcy ołtarza Matki Boskiéj, słudzy Jéj przychodzą ci życzyć długich lat życia i pomyślności. Niech Bóg błogosławi ciebie, rodzinę twoją i wszystko co cię otacza, nie targowałeś się z nim o żywot swój i tych co ci byli najdrożsi, gdyś je składał w ofierze; Bóg ci go przedłuży, obłogosławi i opromieni. Przyjmże nasze życzenia, kochany Stefanie starszy i następco Stefanie, a ten obraz jako pamiątkę Patronki od ubogich paulinów, a ten różaniec ze skarbcu Matki naszéj, jako dar od Niéj...
Miecznik, żona jego, syn, płakali rozczuleni tą uroczystą przemową, zakonnicy koleją szli ściskać i całować pana Miecznika, a wtém działa wszystkie twierdzy huknęły vivatem ogromnym, aż pani Zamojska krzyknęła: Jezus, Marja.
— Nic to, kochana pani, — rzekł jéj przeor, — na honor to waszego małżonka i vivat Stephanus strzelać kazałem!
A tu i muzyka zagrała kolędę wesołą pod drzwiami.
— Ale na Boga — zawołał Zamojski niespokojny — xięże przeorze dobrodzieju, prochu i pruszynki szkoda, a tu go tak marnie psujecie.
— Waszmość tu nie wódz, zwłaszcza dziś, nie wódz, tylko solenizant, — odparł Kordecki, — tak! kochany Mieczniku, a prochu mamy dosyć, niech szwed zna, że pod skrzydłami Matki Boskiéj i z takiemi ludźmi jak my, nie bojemy go się...
Ślachta poczynająca serca nabierać, pod oknami, w sieni, na progu, wołała już także:
— Vivat Ensifer! vivat Zamojski! vivat Stephanus!
Pan Czarniecki ją prowadził, ubrany choć do ołtarza: na nim żupan lity, pas złocisty, kontusz karmazynowy szamerowany złotemi sznurkami, szabla suto sadzona, czapka z czaplim piórem; — stanął i zamiast orację rozpocząć, rzucił się w objęcia Miecznika, oba się popłakali.
— A taki ci nie daruję choć solenizantowi, — szepnął Czarniecki, — żeś mnie na tę wycieczkę nie wziął — to nie po kawalersku!
— Puhara! puhara, — rzekł głośniéj zaraz, — niech zdrowie pana Stefana, Miecznikowej i konsolacji wychylim, choćby wodą, jeśli piwnice wysuszyło oblężenie.
— Nie! nie! — przerwał przeor, — nie żałujcie, jest jeszcze czém godnych ludzi wypić zdrowie, a ja piérwszy choć małym kieliszkiem. — Vivat pan Miecznik!
Działa nieustannie się odzywały, muzyka kolędowała zapalczywie, a poczciwi ludzie weselili się, jakby o kilka kroków nie groziły im zniszczenie i śmierć.
Dopiéro w pół godziny opamiętali się wszyscy, że i na mury już zajrzéć wypadało, ale jakoś od wczorajszego dnia, niewiedziéć czemu, nikt szweda nie miał za boże stworzenie; czuli wszyscy że to był ostatni jego wysiłek, a niebezpieczeństwo minęło.
Wyszedł Zamojski, wyszła i muzyka za nim kolendując od drzwi do drzwi, a działa jeszcze ognia dawały.
Ta radość Jasnéj-Góry jeszcze szwedem opasanéj, była trafem dziwnym, jakby najgrawaniem się z jego wstydu i bezsilnéj złości: tam cisza i posępny strach jakiś; po obozie włóczą się postacie zziębłe, blade, schorzałe i poglądają wilczym wzrokiem na mury, huk dział choć nie nabitych przykro brzmi w ich uszach, na ziemi u nóg ich to zamarzła krwi struga, to potrzaskane koła, to droga kulą wyorana; chude ogniska, kopcą nie grzeją u zczerniałych od dymu namiotów, a rozmowa pogrzebowa; każdy liczy co wycierpiał, co utracił.
I noc czarna pokryła wreszcie z jednéj strony radość wielką, z drugiéj zimne, ponure zwątpienie.
O mroku wydano nagłe do pochodu rozkazy, ale w twierdzy nikt jeszcze o tém nie wiedział; wśród ciemności jak złodzieje poczęli ochotniéj nieco do odwrotu sposobić się szwedzi, zdejmować działa z baterji, wozy zataczać i namioty składać.
Jedna tylko Konstancja z fossy swéj dostrzegła tego ruchu i z radością wielką pobiegła do wrót, stukając w nie kijem jakby rozbić miała.
— Jezu Chryste! co tobie? — zawołał braciszek Paweł zrywając od stolika, — czy się co pali?
— Puszczajcie mnie, puszczajcie! krzyczała żebraczka głośno, — z dobrą idę nowiną!
Brat Paweł pospieszył fórtkę jéj odemknąć, choć to już było po „Anioł Pański.”
— A co? — zapytał.
— Szwedzi się pakują i odchodzą, — rzekła szybko, — idę z tą kolędą do klasztoru.
I pobiegła szybko, a zastawszy wszystkich w refektarzu, nagle jak zjawisko ukazała się im na progu; w drodze jednak oprzytomniała trochę i nie spieszyła z nowiną; chcąc się trochę pocieszyć wrażeniem jakie sprawi.
Gdy ją ujrzeli wchodzącą, xiądz Stradomski pospieszył zebrać chléb i resztki jadła do koszyka i przyszedł z niémi do żebraczki.
— Ot twoja kolęda! — rzekł, — sługo matki Boskiéj.
— A i ja nie bez kolędy też przyszłam, — odpowiedziała z uśmiéchem.
— No, a cóżeś nam przyniosła?
— Pożegnanie od Millera.
— Jakto? gdzie? czy list?
— Nie list, ukłony tylko.
— Cóż to prawisz? co ci polecił? mów, — trochę niespokojnie począł dopytywać xiądz Stradomski.
— On mi nic nie polecił, ale... szwedzi się już do wozów garną, zabiérają i odchodzą. Kaznodzieja skoczył do przeora.
— Ojcze przeorze! Deo gratias! szwedzi odstępują, szwedzi odchodzą!
Ledwie ta wieść gruchnęła, rzekłbyś że się izba zawali, taki się tam rozległ wielki okrzyk radości.
— Kto to powiedział? to być nie może! — wołali w zamieszaniu wszyscy.
— Szwedzi ustępują! — powtarzali bojaźliwsi z obłąkaną radością. I wszyscy poczęli się cisnąć do staruszki.
Kordecki zlekka przesunąwszy się przez natłok, stanął przed nią.
— Zkąd wiész, sługo Matki Boskiéj, że szwedzi odchodzą?
— I widziałam i słyszałam, działa zdejmują, wozy sznurują, konie siodłają i klasztor żegnają.
— Byćże to może?
— Najpewniéj.
— Dzieci! — zawołał przeor, — chodźmy Bogu dziękować i litanję zaśpiéwać. Może to być jakiś zwodny ruch, ale co Bóg da, to da!
Wnet wszyscy pierzchać z refektarza poczęli, jedni do kobiét z nowiną wesołą, drudzy za Kordeckim do kaplicy, inni na mur w nadziei, że cóś zobaczą; a xięża do chóru.
Wśród ciemnéj nocy dostrzedz nic nie było można; szmer tylko széroko rozlegał się głuchy i wozów skrzypienie i tentent koni i głosy żołnierzy...
Konstancja znikła, poszła pod okno swéj ukochanéj i zasiadła tam dumać, całując swój chleba kawałek; potém wstała do Krzysztoporskiego się zbliżyć. On stał na miejscu swojém jak zawsze milczący, pożerany gniewem i troską.
— Słuchaj, — rzekła mu surowo stara, wstrzymując go wzrokiem silnym, — czy cię zapamiętały wrogu i to cudowne dzieło Boże nie poruszy? czy się i teraz nie nawrócisz? Oddaj dziécię starcowi, przebacz a będziesz jeszcze szczęśliwym i spokojnym!
Pan Mikołaj zaśmiał się tylko.
— Idź precz! — rzekł wzgardliwie, — idź precz jędzo stara! lub jak psa cię zastrzelę.
Konstancja popatrzała nań długo, z jakimś żalem i boleścią.
— Bądź wiec zdrów, — przemówiła cicho, — i niech ci Bóg w godzinie gniewu swojego nie pamięta i przebaczy.
Stary ślachcic milczał, a żebraczka zeszła ze schodków szukając sobie miejsca na spoczynek, bo już po nocy do fossy swéj dostać się nie mogła. Noc była zimna, ale ona do niéj przywykła, przytuliła się do drzwi kościelnych, okryła łachmanami, skuliła w kłębek i tak zmrużyła oczy, szepcząc pacierze... dwie łzy boleści tajemnéj, którą Bóg tylko widział, popłynęły powolnie z pod powiek, i płynęły tak, choć spała, noc całą aż do dnia... z niewyczerpanego źródła, które sen otwiérał.





XXX.

Zaświtało, zaczerwieniało na wschodzie, a oczy oblężonych czekały dnia zwrócone już na obóz szwedzki, by się przekonać, że prawdą była nowina wczorajsza... Mrok jeszcze ranny nie dozwalał nic widziéć dokładnie, prócz że się szwedzi kręcili, a jak mrówia ludu było na blankach, mężczyzn, niewiast, zakonników, dzieci. Poczęło się coraz rozjaśniać, rozwidniać i prawda okazała oczéwistą... Szwedzi szybko się wybiérali w drogę, paląc czego pozabiérać nie mogli, niszcząc co pod ręką mieli, krzyki mieszczan dochodzące zdaleka dowodziły rabunku i gwałtów na odjezdném.... Namioty już pościągane leżały kupami na wozach, działa wlokły się drogą, lud spędzony do robót około szańców rozsypywał się do domów spiesząc lub garnąc pod mury, chcąc pomodlić się jeszcze, nimby do pustych chat odszedł.
Przeor zwyciężca, dziś smutniéj czegoś poglądał na pole bitwy; wszystkie cierpienia i ofiary ludzi i żywoty tych co tu polegli, odbijały się w sercu jego; stał milczący, poważny, wielki i od dnia tego święty prawie Częstochowéj obrońca — bo dzień ten zapisywał imię jego nieśmiertelne w xiédze dziejów niezatartych; — wszyscy teraz widzieli w nim wodza i proroka, wszyscy głosili Machabeuszowskie jego męztwo, wytrwałość, niezmordowaną cierpliwość i niezachwianą wiarę; dziś każdy za nim powtarzał:

Melius est nos mori in bello, quam videre mala gentis nostrae et sanctorum, sic autem voluntas fuerit in coelo, sic fiet.

Wśród tego uspokojenia nagły wystrzał i krzyk przeraźliwy wszystkich oczy odwrócił: pobiegli co żywo na północną kortynę, gdzie niebieskawy dym się jeszcze unosił. Na blankowaniu leżał rozciągniony krzyżem Krzysztoporski, miotając się w konwulsjach śmierci; piérwszy przeor dobiegł do niego, i nie pytając co się stało, naprzód kląkł przy nim, widocznie konającego już, spowiadać.
Ale obłok zgonu zasłaniał mu oczy, ściągały się usta ostatnim wysiłkiem życia pasującego się ze śmiercią, ściskały pięści drgające i w chwili gdy go przeżegnał kapłan, on żyć przestał.
Wystrzał włóczęgi szweda, który pod mur podkradłszy się korzystając z nieuwagi wszystkich, rad był pomścić się na katoliku za wycierpiane pod twierdzą trudy; ostatni wystrzał odchodzących, Krzysztoporskiego obalił.
Wszyscy do koła trupa poklękli modląc się za jego duszę, gdy krok powolny dał się słyszéć wśród ciszy — była to żebraczka Konstancja.
Spójrzała, krzyknęła podnosząc ręce i rzuciła się na ziemię.
Nikt nie zważał na ten jéj przestrach, na tę boleść dziwną, bo wszyscy byli tą niespodzianą stratą mężnego ślachcica zajęci; tłum cisnął się na mury oglądać ostatnią wojny ofiarę; tłumaczono sobie różnie tę śmierć, rozpytywano, krzątano się koło niego pocichu.
Nadeszła i pani Płazina, spójrzała, pobladła i rzuciła się pędem nazad do swojego mieszkania. Xiądz Lassota poszedł do brata, który w łóżku leżał:
— Módl się — rzekł otwierając drzwi, za duszę Krzysztoporskiego, szwedzki ciura go zastrzelił — nie żyje.
Starzec z początku jakby słów tych zrozumieć niemógł, patrzał na brata z otwartemi usty i powieką, potém powolnie zwlókł się na kolana i nieokazawszy innego uczucia prócz smutku, mówił z cicha Anioł Pański, a w modlitwie wspomniawszy co wycierpiał i ostatnią najdotkliwszą stratę swoją, rozpłakał się rzewnie.
W tém drzwi otwarły się żywo, szybko, gwałtownie, i wpadła jak obłąkana radością — Hanna! Blada, wycieńczona widać jakiemś długiem cierpieniem; wbiegła i wprost rzuciła się starcowi na szyję.
— Dziadziu! dziaduniu! ja znowu z tobą, ja znowu przy tobie.
Stary zaniemiał, radość dech mu zabiła, milczał i drżał; podano mu wody, począł ją ściskać, patrzeć na nią i nie pytał nawet zkąd się wzięła, tylko ją garnął do siebie, jakby się stracić znowu obawiał, a Hanna powtarzała:
— Ja z tobą dziadziu! i do domu pojedziemy!
Nareście xiądz Lassota ochłonąwszy nieco — zapytał:
— Ale zkądżeś się wzięła? — gdzieś była? — co się z tobą stało?
— Sama doprawdy niewiem — odpowiedziała — wiele ja tam lat przesiedziałam ukryta?
— U kogo?
— A! to bardzo poczciwa kobiéta!
— Ale któż?
— Ta jejmość, któréj mnie oddaliście...
— Ja! — ciebie, oddać! — zakrzyknął starzec.
— A któż? — spytała Hanna, juściż widać, że to tak być musiało, ale mnie ta samotność namęczyła.
— Ale mówże, moja kochana Hanno, gdzieżeś ty była, kto cię tam zaprowadził?
Dziecię uspokoiwszy się i przysiadłszy u nóg starca, tak się odezwało całując jego rękę:
— Tego wieczora, poszłam wedle zwyczaju pomodlić się u ołtarza, a bywało to już tak kilka razy, że gdy idę to spotykam tę panią, a ona mi się kłania, zaczepia mnie, rozmawia ze mną. Tego dnia odwołała mnie na stronę w ciemny zakątek... Moje dziécię, powiada żywo, posłał mnie za tobą pan Lassota, niebezpieczeństwo grozi ci wielkie, Krzysztoporski przez zemstę nad dziadem chce cię zabić. Krzyknęłam strasznie, a ona: ale chodź tylko, ja cię schowam, że cię nikt nie znajdzie, nikt nie zobaczy, chodź tylko prędko za mną. Ja przelękniona, niewiedząc co się to dzieje, poszłam za nią; zaprowadziła mnie na górkę, zamknęła w ciemnéj izdebce o jedném okienku; i tam mi jeść nosiła, pilnowała mnie, aż dopierom dziś rano...
Niedokończyła gdy Konstancja wpadła, kij rzucając u progu.
— Dziecko moje — dziecko moje — krzyczała biegnąc ku Hannie.
Stary Lassota na głos ten, przypominający mu dawniéj znany, porwał się z łoża zdziwiony i przelękły; Hanna uśmiechem powitała starą.
Xiądz Piotr Lassota zgorszony tą poufałością żebraczki z ukochaném ich dziécięciem, obchodzącéj się jak z własném.
— A ty tu poco? — spytał markotny.
Pomiarkowała się żebraczka, i cofnąć chciała gdy Jan Lassota odezwał się żywo.
— To ona! — to Konstancja! — w takim stanie!
Na te słowa z niejaką dumą odwróciła się kobieta:
— Tak jest, — odparła, — to ja! wpiérwéj żona twoja, potém żona drugiego, ta co ci zatruła życie, co za nie odpokutowała z późną skruchą, swojém życiem, życiem całém; zaparła się świata, mienia, nazwiska, w dobrowolnym ubóstwie, we łzach i poniewierce starała się przebłagać Boga. To ja, com się dziecięcia mojéj córki, u wszystkich wyprzéć musiała, aby tą ofiarą uprosić sobie przebaczenie; — i dziś niegodnam was jeszcze, ani téj radości, na którą tylko przyszłam spójrzéć, pobłogosławić to dziecię i pójść gdzie oczy poniosą... gdzie nikt z was więcéj mnie nie zobaczy...
To mówiąc, gdy wszyscy milczeli, Konstancja wyjęła z lichéj odzieży kawałek chleba i pokazała go Hannie.
— Ten to chleba złomek, którym mnie wnuczka nieznając obdarzyła, to mój skarb drogi!!... połowę jego złożyłam na ołtarzu Matki Bożéj, połowę na sercu noszę.
I ręką wyciągnioną pobłogosławiła Hannie, która się ku niéj zbliżała trochę zlękniona, trochę zmięszana i rozweselona; Lassota zaniemiał z podziwu i wzruszeń tylu; wtém żebraczka jakby ją ofiara dobrowolna zmuszała oddalić się od nich, wzięła kij leżący na podłodze, rzuciła jeszcze okiem na wnuczkę, na męża i znikła, nim się za nią gonić i chwytać ją opamiętali.
W podwórzu słychać było nieskładną jéj piosenkę łzawą i śmiészną, dziwną miészaninę wesela i obłąkania; brama się otworzyła, wyszła, i nie wróciła więcéj do Częstochowéj.


Tak się skończyło to oblężenie, pamiętne i piętném cudu oznaczone: był to jedyny może obraz rzucenia się ludzi przeciwko sile niebios, wiary, walczącéj z uczuciem swéj potęgi z stokroć silniejszym cieleśnie nieprzyjacielem, którego zmogła; obraz garści, duchem wzniesionéj nad tłumy i duchem je zwyciężającéj. W téjże chwili jakby zbudzony ze snu i odrętwienia kraj cały, ujrzał upokorzenie swoje, wziął oręż i potargał więzy, które sam sobie włożyć pomógł.
Dnia tego wszyscy szwedzi ustąpili z pod Jasnéj-Góry, strwożeni, choć nie wiedzieli co ich gnało, zawstydzeni a w głębi przekonani, że nieludzką pokonano ich siłą. Siłę tę nazwali czarami, bo ślepi byli na wiarę.
Miller odjeżdżał gniewny, im bezsilniejszy tém mocniéj rozjątrzony; gotów mścić się na kraju za Częstochowę, która mu się tak zuchwale śmiała opiérać. Nazajutrz, gdy mieszczanie z Częstochowéj pod wodzą Jacka Brzuchańskiego i lud okoliczny zastukał do bram klasztoru, tłumami idąc powitać Matkę swoją, za którą przetęsknił tak długo; gdy széroko otworzono im wrota, wielka radość napełniła serca. Wszyscy łzy mieli w oczach, znajomi i nieznajomi witali się i ściskali winszując sobie; a bojaźliwsi ze sromem, pocichu wynosić się poczęli do domów, obejrzawszy na puste wprzód drogi.
Pan Zamojski bojąc się jeszcze by klasztoru nie napadnięto na niespodziane, pozostał, a Czarniecki także, bo się gorliwością nie dawał uprzedzić; kilku też z niémi przysiedli u x. przeora.
Kordecki zwyciężca! kapłan wrócił do zakonnéj pokory; choć go wytrzymane oblężenie wiekuistą okrywało sławą w oczach współczesnych i potomnych. Rozesłano zaraz oznajmując o odejściu szwedow na wszystkie strony z radośną nowiną oswobodzenia: do króla, do prowincjała, do opiekunów klasztoru, hrabiego Cellari, kasztelana Warszyckiego i innych życzliwych zakonnikom, a przeor wśród uniesień i powinszowań bez liku przybywających gości, schylając głowę skromnie, odpowiadał:
— Nie my, nie my! lecz Bóg zwyciężył.

KONIEC.





  1. Jest to niewielka xiążeczka wielkiéj wartości, dla dziejów wojny, języka i obyczajów, za mało dotąd znajoma. Nosi tytuł: Spraw y postępków rycerskich, y przewagi, opisanie krótkie, z naukami w téj zacnéj zabawie potrzebnemi. Lwów 1599 4to. Przypisana Hieronymowi Sieniawskiemu przez Stanisł. Karlińskiego Medyka i Alchimisty, ale i żołnierza dobrego. Są to niektóre szczegóły jego awanturniczego żywota... Język przecudny.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.