Kordecki (Kraszewski, 1852)/Tom drugi/XXX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Kordecki
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1852
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom drugi
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXX.

Zaświtało, zaczerwieniało na wschodzie, a oczy oblężonych czekały dnia zwrócone już na obóz szwedzki, by się przekonać, że prawdą była nowina wczorajsza... Mrok jeszcze ranny nie dozwalał nic widziéć dokładnie, prócz że się szwedzi kręcili, a jak mrówia ludu było na blankach, mężczyzn, niewiast, zakonników, dzieci. Poczęło się coraz rozjaśniać, rozwidniać i prawda okazała oczéwistą... Szwedzi szybko się wybiérali w drogę, paląc czego pozabiérać nie mogli, niszcząc co pod ręką mieli, krzyki mieszczan dochodzące zdaleka dowodziły rabunku i gwałtów na odjezdném.... Namioty już pościągane leżały kupami na wozach, działa wlokły się drogą, lud spędzony do robót około szańców rozsypywał się do domów spiesząc lub garnąc pod mury, chcąc pomodlić się jeszcze, nimby do pustych chat odszedł.
Przeor zwyciężca, dziś smutniéj czegoś poglądał na pole bitwy; wszystkie cierpienia i ofiary ludzi i żywoty tych co tu polegli, odbijały się w sercu jego; stał milczący, poważny, wielki i od dnia tego święty prawie Częstochowéj obrońca — bo dzień ten zapisywał imię jego nieśmiertelne w xiédze dziejów niezatartych; — wszyscy teraz widzieli w nim wodza i proroka, wszyscy głosili Machabeuszowskie jego męztwo, wytrwałość, niezmordowaną cierpliwość i niezachwianą wiarę; dziś każdy za nim powtarzał:

Melius est nos mori in bello, quam videre mala gentis nostrae et sanctorum, sic autem voluntas fuerit in coelo, sic fiet.

Wśród tego uspokojenia nagły wystrzał i krzyk przeraźliwy wszystkich oczy odwrócił: pobiegli co żywo na północną kortynę, gdzie niebieskawy dym się jeszcze unosił. Na blankowaniu leżał rozciągniony krzyżem Krzysztoporski, miotając się w konwulsjach śmierci; piérwszy przeor dobiegł do niego, i nie pytając co się stało, naprzód kląkł przy nim, widocznie konającego już, spowiadać.
Ale obłok zgonu zasłaniał mu oczy, ściągały się usta ostatnim wysiłkiem życia pasującego się ze śmiercią, ściskały pięści drgające i w chwili gdy go przeżegnał kapłan, on żyć przestał.
Wystrzał włóczęgi szweda, który pod mur podkradłszy się korzystając z nieuwagi wszystkich, rad był pomścić się na katoliku za wycierpiane pod twierdzą trudy; ostatni wystrzał odchodzących, Krzysztoporskiego obalił.
Wszyscy do koła trupa poklękli modląc się za jego duszę, gdy krok powolny dał się słyszéć wśród ciszy — była to żebraczka Konstancja.
Spójrzała, krzyknęła podnosząc ręce i rzuciła się na ziemię.
Nikt nie zważał na ten jéj przestrach, na tę boleść dziwną, bo wszyscy byli tą niespodzianą stratą mężnego ślachcica zajęci; tłum cisnął się na mury oglądać ostatnią wojny ofiarę; tłumaczono sobie różnie tę śmierć, rozpytywano, krzątano się koło niego pocichu.
Nadeszła i pani Płazina, spójrzała, pobladła i rzuciła się pędem nazad do swojego mieszkania. Xiądz Lassota poszedł do brata, który w łóżku leżał:
— Módl się — rzekł otwierając drzwi, za duszę Krzysztoporskiego, szwedzki ciura go zastrzelił — nie żyje.
Starzec z początku jakby słów tych zrozumieć niemógł, patrzał na brata z otwartemi usty i powieką, potém powolnie zwlókł się na kolana i nieokazawszy innego uczucia prócz smutku, mówił z cicha Anioł Pański, a w modlitwie wspomniawszy co wycierpiał i ostatnią najdotkliwszą stratę swoją, rozpłakał się rzewnie.
W tém drzwi otwarły się żywo, szybko, gwałtownie, i wpadła jak obłąkana radością — Hanna! Blada, wycieńczona widać jakiemś długiem cierpieniem; wbiegła i wprost rzuciła się starcowi na szyję.
— Dziadziu! dziaduniu! ja znowu z tobą, ja znowu przy tobie.
Stary zaniemiał, radość dech mu zabiła, milczał i drżał; podano mu wody, począł ją ściskać, patrzeć na nią i nie pytał nawet zkąd się wzięła, tylko ją garnął do siebie, jakby się stracić znowu obawiał, a Hanna powtarzała:
— Ja z tobą dziadziu! i do domu pojedziemy!
Nareście xiądz Lassota ochłonąwszy nieco — zapytał:
— Ale zkądżeś się wzięła? — gdzieś była? — co się z tobą stało?
— Sama doprawdy niewiem — odpowiedziała — wiele ja tam lat przesiedziałam ukryta?
— U kogo?
— A! to bardzo poczciwa kobiéta!
— Ale któż?
— Ta jejmość, któréj mnie oddaliście...
— Ja! — ciebie, oddać! — zakrzyknął starzec.
— A któż? — spytała Hanna, juściż widać, że to tak być musiało, ale mnie ta samotność namęczyła.
— Ale mówże, moja kochana Hanno, gdzieżeś ty była, kto cię tam zaprowadził?
Dziecię uspokoiwszy się i przysiadłszy u nóg starca, tak się odezwało całując jego rękę:
— Tego wieczora, poszłam wedle zwyczaju pomodlić się u ołtarza, a bywało to już tak kilka razy, że gdy idę to spotykam tę panią, a ona mi się kłania, zaczepia mnie, rozmawia ze mną. Tego dnia odwołała mnie na stronę w ciemny zakątek... Moje dziécię, powiada żywo, posłał mnie za tobą pan Lassota, niebezpieczeństwo grozi ci wielkie, Krzysztoporski przez zemstę nad dziadem chce cię zabić. Krzyknęłam strasznie, a ona: ale chodź tylko, ja cię schowam, że cię nikt nie znajdzie, nikt nie zobaczy, chodź tylko prędko za mną. Ja przelękniona, niewiedząc co się to dzieje, poszłam za nią; zaprowadziła mnie na górkę, zamknęła w ciemnéj izdebce o jedném okienku; i tam mi jeść nosiła, pilnowała mnie, aż dopierom dziś rano...
Niedokończyła gdy Konstancja wpadła, kij rzucając u progu.
— Dziecko moje — dziecko moje — krzyczała biegnąc ku Hannie.
Stary Lassota na głos ten, przypominający mu dawniéj znany, porwał się z łoża zdziwiony i przelękły; Hanna uśmiechem powitała starą.
Xiądz Piotr Lassota zgorszony tą poufałością żebraczki z ukochaném ich dziécięciem, obchodzącéj się jak z własném.
— A ty tu poco? — spytał markotny.
Pomiarkowała się żebraczka, i cofnąć chciała gdy Jan Lassota odezwał się żywo.
— To ona! — to Konstancja! — w takim stanie!
Na te słowa z niejaką dumą odwróciła się kobieta:
— Tak jest, — odparła, — to ja! wpiérwéj żona twoja, potém żona drugiego, ta co ci zatruła życie, co za nie odpokutowała z późną skruchą, swojém życiem, życiem całém; zaparła się świata, mienia, nazwiska, w dobrowolnym ubóstwie, we łzach i poniewierce starała się przebłagać Boga. To ja, com się dziecięcia mojéj córki, u wszystkich wyprzéć musiała, aby tą ofiarą uprosić sobie przebaczenie; — i dziś niegodnam was jeszcze, ani téj radości, na którą tylko przyszłam spójrzéć, pobłogosławić to dziecię i pójść gdzie oczy poniosą... gdzie nikt z was więcéj mnie nie zobaczy...
To mówiąc, gdy wszyscy milczeli, Konstancja wyjęła z lichéj odzieży kawałek chleba i pokazała go Hannie.
— Ten to chleba złomek, którym mnie wnuczka nieznając obdarzyła, to mój skarb drogi!!... połowę jego złożyłam na ołtarzu Matki Bożéj, połowę na sercu noszę.
I ręką wyciągnioną pobłogosławiła Hannie, która się ku niéj zbliżała trochę zlękniona, trochę zmięszana i rozweselona; Lassota zaniemiał z podziwu i wzruszeń tylu; wtém żebraczka jakby ją ofiara dobrowolna zmuszała oddalić się od nich, wzięła kij leżący na podłodze, rzuciła jeszcze okiem na wnuczkę, na męża i znikła, nim się za nią gonić i chwytać ją opamiętali.
W podwórzu słychać było nieskładną jéj piosenkę łzawą i śmiészną, dziwną miészaninę wesela i obłąkania; brama się otworzyła, wyszła, i nie wróciła więcéj do Częstochowéj.


Tak się skończyło to oblężenie, pamiętne i piętném cudu oznaczone: był to jedyny może obraz rzucenia się ludzi przeciwko sile niebios, wiary, walczącéj z uczuciem swéj potęgi z stokroć silniejszym cieleśnie nieprzyjacielem, którego zmogła; obraz garści, duchem wzniesionéj nad tłumy i duchem je zwyciężającéj. W téjże chwili jakby zbudzony ze snu i odrętwienia kraj cały, ujrzał upokorzenie swoje, wziął oręż i potargał więzy, które sam sobie włożyć pomógł.
Dnia tego wszyscy szwedzi ustąpili z pod Jasnéj-Góry, strwożeni, choć nie wiedzieli co ich gnało, zawstydzeni a w głębi przekonani, że nieludzką pokonano ich siłą. Siłę tę nazwali czarami, bo ślepi byli na wiarę.
Miller odjeżdżał gniewny, im bezsilniejszy tém mocniéj rozjątrzony; gotów mścić się na kraju za Częstochowę, która mu się tak zuchwale śmiała opiérać. Nazajutrz, gdy mieszczanie z Częstochowéj pod wodzą Jacka Brzuchańskiego i lud okoliczny zastukał do bram klasztoru, tłumami idąc powitać Matkę swoją, za którą przetęsknił tak długo; gdy széroko otworzono im wrota, wielka radość napełniła serca. Wszyscy łzy mieli w oczach, znajomi i nieznajomi witali się i ściskali winszując sobie; a bojaźliwsi ze sromem, pocichu wynosić się poczęli do domów, obejrzawszy na puste wprzód drogi.
Pan Zamojski bojąc się jeszcze by klasztoru nie napadnięto na niespodziane, pozostał, a Czarniecki także, bo się gorliwością nie dawał uprzedzić; kilku też z niémi przysiedli u x. przeora.
Kordecki zwyciężca! kapłan wrócił do zakonnéj pokory; choć go wytrzymane oblężenie wiekuistą okrywało sławą w oczach współczesnych i potomnych. Rozesłano zaraz oznajmując o odejściu szwedow na wszystkie strony z radośną nowiną oswobodzenia: do króla, do prowincjała, do opiekunów klasztoru, hrabiego Cellari, kasztelana Warszyckiego i innych życzliwych zakonnikom, a przeor wśród uniesień i powinszowań bez liku przybywających gości, schylając głowę skromnie, odpowiadał:
— Nie my, nie my! lecz Bóg zwyciężył.

KONIEC.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.