Kordecki (Kraszewski, 1852)/Tom drugi/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Kordecki
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1852
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom drugi
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.

Zdziwił się wielce Miller zobaczywszy powracającego ojca Zacharjasza z miną niezmienioną, z twarzą tąż samą z jaką był odszedł, ani upokorzonego, ani znękanego, ani śpieszącego, coby wieść nową dowodziło i upragnione poddanie. Błeszyński modlił się cicho i wzywał tylko chwili śmierci, bo ją mieli oba za nieuchronną...
Chmurną brwią i gniewem tém straszniejszym, że zaciętym, już nie wybuchającym mu zewnątrz, przyjął Miller przyprowadzonych do siebie xięży, otaczali generała wodzowie, xiąże Hesski który na niego spoglądał z góry i unikał z nim rozmowy; Sadowski milczący i niekryjący swego wstrętu dla naczelnika, Wejhard naprzemiany pochlebny, uśmiechnięty, tajemniczy, polityk, zręcznie umiejący poddać myśl swoją, nieprzyznając się do niéj.
Był wieczór, a namiot Millera obszerny, w którym wedle zwyczaju dla starszyzny zastawiono stoły, przedstawił widok malowniczy.... oświecały go lampy kościelne i świece woskowe wyraźnie w zakrystjach jakichś, jakby z katafalku zerwane, w lichtarzach ciężkich i wielkich; między obrusami znać było znowu bogato szyte ołtarzowe opony; na ścianach wisiały zbroje, miecze i oręże, bogate polskie kołczany, przepyszne kobierce herbowne; po bokach leżały axamitne siodła z rzędami złocistemi, sadzonemi i różny sprzęt, widoczny owoc grabieży. Starszyzna siedziała na kulbakach, na obozowych tłomokach, na ławach zabitych na prędce; słudzy krzątali się z wieczerzą; kilku grało w karty i kości w milczeniu, niekiedy przerywając sobie przekleństwem; dzbany i flasze krążyły.
Wejhard był wszędzie; to cóś szepnął, to się uśmiechnął, to podrwił z nieprzytomnych, a pochlebił każdemu, a sadził się na umizgi. Miller sapał milcząc na uboczu, spójrzał gdy wprowadzono xięży i wskazał na nich.
— Jutro rano szubienica, krzyknął, — niechcieliście pokoju, zburzę to gniazdo papistów i bałwochwalców, a wam śmierć.
Błeszyński i Małachowski już przygotowani do wyroku, ani się ulękli, ani nawet prosili i żaden nie rzekł słowa. Wejhard poglądał na nich z szyderską radością, Sadowski z politowaniem, inni nawet zajęci gracze popodnosili głowy, radzi zobaczyć, jakie wyrok śmierci uczyni na nich wrażenie.
— Spisać dekret — rzekł Miller, postawić szubienicę, a jutro rano, niech ich powieszą.
Czekał czy się nie odezwą, milczeli; on gniew w sobie warzył i buchać nim poczynał; kilku polaków przytomnych stali z boku, poglądając po sobie, ale dziwnie zmieniły się ich twarze, coś poszeptali i wyszli.
— Gotujcie się na śmierć! — powtórzył generał.
— Gotowiśmy i dziś za wiarę, kraj i króla naszego umierać; — odpowiedział Małachowski.
W drzwiach namiotu usłyszeli jeszcze tę odpowiedź, odchodzący polacy.
Miller skinął ręką.
— Niech ich odprowadzą; wystawić szubienicę, a dekret posłać do klasztoru, może xiądz przeor zechce się z murów widowisku przypatrzeć, zbliżyć ją do twierdzy.
Jakkolwiek Wejhard stale potakiwał i podmuchywał Millerowi najgwałtowniejsze środki, i ten także miał za skuteczniejszy nad inne, sądząc że Jasna-Góra upokorzyć się musi, ocalając swe dzieci poddaniem i on nawet w obec wszystkich nie śmiał ust otworzyć, tak widocznie ten wyrok śmierci wypiętnował się oburzeniem na twarzach przytomnych. Po oddaleniu się mnichów, pierwszy xiąże Hesski odezwał się od niechcenia.
— Tym sposobem nie zrobiemy tu przyjaciół dla Karola Gustawa.
— A w dodatku, będzie to — dodał przechadzając się Sadowski — złamaniem wyraźnych obietnic króla, bo uniwersały zaręczają bezpieczeństwo osób...
— Tylko nie buntowników! — podchwycił Miller.
— To są kapłani, — rzekł xiąźe Hesski, ale zresztą, rób sobie generale co ci się podoba.
Wejhard milczał, szukał w nim sprzymierzeńca Miller, ale zgrabny hrabia, jak ujrzał, że wiatr z innéj strony, wynalazłszy pilny powód jakiś, zakręcił się i uszedł.
Do wieczerzy wszyscy zasiedli milczący.
Po chwili xiąże Hesski znów obojętnie mruknął.
— Powiedz no mi generale, czy istotnie myślisz tych dwóch zakonników powieszać?
— A czemuż niemiałbym tego zrobić?
— Możesz, to pewna, ale do czego się to przyda?
— Ha! zobaczemy.
— Tylu polaków niechętnych mamy z sobą, są to sprzymierzeńcy siłą pędzeni tylko, cóż będzie potém?
— Albo się to ich lękamy!!
— Lękamy? nie zapewne, ale trochę przecie oszczędzać ich nie zawadzi.
Miller ramionami tylko ruszył.
— To gawiedź przelękła; którą strachem prowadzić potrzeba, poznają że szwed nie przebacza.
— O tém już wiedzą podobno.
Rozmowa się urwała, i nikt już więcéj nie przemówił za zakonnikami.
W obozie polskim, który szwedzkim był otoczony, bo Miller swoim pomocnikom nie wierzył, wielkie wrażenie zrobiła przyniesiona wiadomość o wyroku śmierci, zapadłym na mnichów Częstochowskich. Wieczorem przyszli potwierdzając ją półkownicy z namiotu Millera, którzy byli świadkami jego gniewu i groźby.
Już i tak fiziognomja obozu polaków połączonych ze szwedami, którzy nic wprawdzie nie działali, bo się od współuczestnictwa w tém oblężeniu wymówili z góry, ale zmuszeni byli towarzyszyć oblegającym, nie wesoła była i wcale nie raźna. Stali oni nieczynni, sercem wiedzeni gdzieindziéj; cześć Matki Boskiéj zmuszała ich ująć się za nią, siła nie dozwalała; potrzeba było milczeć z założonemi rękoma, patrzeć na zuchwałe targanie się ludzi obcéj wiary i z duszą zranioną boleć a nie ruszać krokiem. Dnie długie spędzali na bezczynnych narzekaniach, na domysłach, na obwinianiu wzajemném, na kłótniach i wyrzutach czynionych starszyznie, na którą całą biedę zwalono. Jedni ciągle mieli na ustach jakieś uniewinniające ich przyczyny przejścia do szwedów, bo czuli się winnemi; drudzy zagłuszyć pragnąc głos sumienia w sobie, hulali szalenie a smutnie; inni w milczeniu posępnem, z głowy spuszczonemi, poglądali obojętnie na wszystko co ich otaczało. Mała garść w szwedach widziała zbawienie Polski. Lecz byli i tacy co tylko liczbą przemożeni, za liczbą poszedłszy, uciekać nie mogąc, narzekali na siebie, na drugich i klęli szwedów otwarcie, co wlazło. Najmniéj takich jak Kaliński statystów otwarcie i skrycie sprzyjali Szwedom dla wywyższenia i przyszłych korzyści osobistych.
W namiocie Mikołaja z Karmina Karmińskiego, zgromadzili się właśnie polacy; Kuklinowski, Trupski, i kilku innych; siedzieli oni posępni grzejąc się u nanieconego ognia, dukając o rodzinach, o kraju i jego losach przyszłych, o sobie i położeniu w jakie wpadli; gdy Krzeczowski dowódzca jazdy i półkownik Jan Zbrożek, wpadli żywo, oba poruszeni i prawie w rozpaczy. Za niemi w ślad nadbiegł Adam Komorowski. Wszyscy oni trzéj należeli do tych, co się możniejszym uwieść dali, przechodząc na stronę szwedzką i szczerze już żałowali sromotnego poddania się. Krzeczowski wyglądał tylko chwili, by ze swemi odstąpić od najezdników; Zbrożek klął panów i łajał, a Komorowski knował spisek, chcąc się z téj matni wydobyć. Wszyscy trzéj zaognieni, pozrzucali z siebie opończe i Zbrożek pierwszy zawołał.
— Otóż i doczekaliśmy się że Miller wieszać poczyna! Póki tylko hołotę, tych olkuskich górników na szubienicę wlókł, jak sobie chce; ale zasmakowawszy, bierze się już do zakonników...
— Albo co? — spytał Karmiński.
— Czyż nie wiecie? wszak Miller skazał już na szubienicę dwóch zakonników z Jasnéj-Góry, ślachty Małachowskiego i Błeszyńskiego, których zachwycił przeciw wszystkim prawom; a karze ich za to że Przeor twierdzy nie poddaje!
— Jakto? — poczęli pytać inni.
— Ot tak jak wam mówię, jutro dekret się ma spełnić, xięży szwedzi powieszą.
— Wszyscy na tę wieść stanęli jak osłupieli, spójrzeli po sobie, widać było na twarzach, oburzenie, gniew, niechęć.
— A my to ścierpieć musimy! — zawołał Zbrożek — ha! samiśmy temu winni, było lepiéj ginąć od szweda niżeli psu temu pomagać, teraz dawszy się ująć w jarzmo, orzmy grób własny. I padł na siedzenie.
— Tak — dodał poruszony — dziś mnichom, ślachcie takiéj jak i my; a jutro może nam. Tak będzie z zakonnikami, z nami, z obietnicami Karola Gustawa, z prawami naszemi, a potém z ziemią naszą i ze wszystkiém. Vae victis mówili starzy, ale gdybyż choć zwyciężonym, tutaj vae subjectis... wszystkim biada.
— Ale to być nie może, — przerwał Komorowski — żebyśmy my to ścierpieć mieli, dosyć że już nas splamili ciągnąc tu z sobą, chce jeszcze zbezcześcić nas, czyniąc niememi świadkami zbrodni, a więc spólnikami jéj!... to być nie może.
Powstali i inni, a sam Stępkowski zawołał:
— Możemy nie pozwolić na to, idźmy do Millera i manifestujmy się.
— Tak!! albo to sejmik grodzki panie Cześniku? — zapytał Zbrożek — gdzież tu nasz manifest przyjmą?
— Przepraszam, — przerwał Komorowski — przyjąć muszą; jeśli nie ad acta, to do głowy; powiemy mu że tego nie zniesiem, położym manifesta nie nasze, ale Karola Gustawa i zreflektujemy go, że tym sposobem nie podbiją Polski, ale to co mają — stracą! To niegodziwość! to rozbój! nie jesteśmy w lesie!
— Narazim się tylko na wstyd nowy — rzekł Zbrożek, — poszliśmy w niewolę, znośmyż ją; wszystko to przewidzieć było łatwo, woleliśmy poddać się niżeli bić, dzwigajmyż niewolę i srom do miljona djabłów.
Zamilkli, a smutnéj zadumy i zgryzoty wyraz, zawisł na czołach posępnych.
— Ha! — rzekł Karmiński — nie wyrzekliśmy się przecie praw naszych, poddając, mamy je zapewnione; jeśli Miller braci naszych kapłanów powiesi sromotnie, pójdziemy wszyscy precz i od króla i od niego.
Zbrożek gorzko się uśmiechnął.
— Oho! — rzekł — nie czas się cofać ! pijmy piwo któregośmy sami nawarzyli sobie. Nie czas!
— Jakto? zawsze czas, — zawołał Karmiński — idźmy jutro wszyscy do niego, a powiedzmy mu śmiało prawdę: niech zdobywa, niech wojuje, ale zachwyconych zdradą nie znieważa, lub wara! Polska się ocknie.
— Już znieważył, — odparł Zbrożek — wiecie jaką noc spędzili w obozie, wiecie co z niemi czynili żołdacy. Święta suknia i oblicze kapłana Bożego poniewierało się w steku hultajstwa. A to słudzy patronki królestwa naszego! a to bracia nasi!
Karmiński pochwycił z kołka szablę i przypasał ją.
— Idźmy wręcz do Millera, — rzekł — idźmy zaraz, natychmiast, jutro odejdzie oburzenie nasze, minie nas szał poczciwy, serca się wyziębią, rozmyślemy i strusim, gotowiśmy patrzeć na zbrodnię, lub zapoźno będzie, by jéj zapobiedz... kto Polak a katolik za mną...
— Jam nie katolik, — odezwał się Trupski — ale co to ma do tego? idę, jeśli nie o kapłanów to o ślacbtę i braci się upomnieć.
— Panowie — rzekł Komorowski — i ja z wami, kto się jeszcze serca i czucia w tém zaprzedaniu babilońskiém nie pozbył, z nami!
— Wszyscy! wszyscy! — zawołała starszyzna, i tłumnie wytoczyła się razem z namiotu; lecąc przez zdziwione żołnierstwa szeregi do obozowiska Millerowskiego.
Noc już była, generał ucztował jeszcze, gdy mu znać dali że tłum Polaków z krzykiem idzie na jego namioty.
— Wpuścić — rzekł z uśmiechem — panów polaków, pewnie sobie podochocili, i chcą moim winem dokończyć za zdrowie Karola Gustawa.
Wtém podniósł się u drzwi płotek i weszli wszyscy posłannicy, a Miller poznał zaraz, że nie o vivat Carolus Gustavus chodziło, bo oczy mieli łzawe a gniewem zapalone, miny dumne, postawy męzkie i twarze posępne.
— Panie Generale, — rzekł Adam Komorowski — przyszliśmy do was zapytać, czy prawda to, żeś wydał wyrok śmierci na zakonników jasnogórskich?
— Tak jest! — odparł Miller dumnie — a wy jakim prawem pytacie mnie o to?
— Prawem ludzkości, prawem obietnic Karola Gustawa, — rzekł śmiało Komorowski — to są ślachta i bracia nasi, to są, co więcéj, kapłani naszéj wiary, którą przyrzekliście opiekować się i szanować.
— To są buntownicy! — krzyknął generał.
— To są posłowie! — przerwał Zbrożek — i jako tacy szanowani być powinni!
— Wy będziecie mnie uczyć co mam czynić! — zawołał w gniewie Miller — wy podwładni moi!
I nastawił się, jakby chciał rzucić na nich.
— Mospanie Generale, — odezwał się Komorowski, — to nie Szwecja wasza i nie wasze regularne wojsko, ale ślacheckie, w którém jest i siła orężna i znaczenie reprezentacji narodowéj razem. Mamy prawo spytać co robisz, boś na placu boju tylko wodzem naszym. Jeśli dopuścisz się gardła na mnichach, odstępujemy cię wszyscy.
— Przysięgliście! — mruknął zdumiony Generał.
— Zmuszeni może, a niechętni pewnie... a wyż to nie łamiecie przysięgi? słowa Karola Gustawa, który przyrzekł szanować prawa nasze, Prawo niedozwala u nas swieckiéj władzy tknąć kapłana.
Miller rozsierdził się i krzyczał.
— Po toście przyszli do mnie?
— Po to Generale, i zapowiadamy ci, że ich powiesić nie damy, choćby do boju przyjść miało, — rzekł stanowczo Komorowski. — Wieszając ich powiesisz sprawę swego króla, a żaden z nas jéj pewnie odcinać drugi raz nie będzie. Nie jesteśmy niewolnikami, ale sprzymierzeńcami waszemi.
— To powiedziawszy, Komorowski nie skłoniwszy się nawet odszedł, a za nim reszta, Miller się rozśmiał, ale śmiech to był gorzki; widział po niewczasie że za daleko zabrnął, a wstyd mu się było cofać.
Xiąże Hesski, — rzekł z cicha po wyjściu Polaków.
— A co Generale? nawarzyłeś sobie piwa, jakże to teraz się skończy?
— Skończy się, że ich powieszę, — odparł uparty szwed — com powiedział to się stanie.
— Nie powiesisz ich, — rzekł xiąże hesski — bo to istotnie szkodliwémby było sprawie naszéj; szukaj tylko fórtki, którąbyś się wycofał.
— Cofać się nie będę, Polaków się nie boję, u nich wszystko na gębie, znam już tych krzykaczy! — mówił gniewnie generał.
— Ba! czasem przecie nie tylko krzyczą, ale się i biją! — przebąknął Sadowski, — i dobrze...
— A, kiedy wszyscy jesteście tego zdania, żeby mnichów uwolnić i polaków nie draźnić, czemuż z was nikt mi tego wprzódy nie mówił. Wejhard piérwszy ten dekret doradził, jako najlepszy na nich sposób!
X. Hesski który z wielą innemi nie cierpiał Wejharda, ruszył wzgardliwie ramionami.
— Generale, powinieneś był do téj pory przekonać się, co warte rady hrabiego.
— Cofać się nie mogę, — zawołał Generał do siebie; szukając już w myśli sposobu wycofania się — Polacy pohałasują, i umilkną jak zawsze.
— Trafia się to, — rzekł któryś z półkowników — ale do ostatka ich doprowadzać, i szukać jakby umyślnie, co najbardziéj rozjątrzyć, może, nie polityczna...
A Sadowski dodał:
— Jeśli wieść o tém gruchnie, a rozniosą ją szybko niechętni, cały naród powstać może przeciwko nam; już same to oblężenie nieszczęśliwe popsuło sprawę króla, a co dopiéro krok taki? Od czasu przyjścia naszego zmieniły się twarze, humory i serca Polaków dla nas. Bóg wié jaki skutek mieć może, to niebezpieczne postanowienie!
— Ale jakże chcecie! żebym się tak wprost, z pieca na łeb cofał, — rzekł zniecierpliwiony dowódzca — radźcie zresztą!
Nikt z radą nie pośpieszał, Miller w widoczniejszém coraz pomięszaniu i gniewie chodzić począł, a powoli półkownicy za hełmy i kapelusze wziąwszy, wyśliznęli się z namiotu.
Nazajutrz rano, znacznie już opadł był gniew Millera, pozostał frasunek; noc zrodziła uwagi nad skutkami zamierzonego kroku.
Ale jak się cofnąć było?
Z rozkazu wodza już naprzeciw klasztoru poczęto budować ogromną szubienicę, któréj widok przerażał załogę, zakonników i ślachtę.
Dano znać Millerowi. Kazał swoim zobaczyć co robią polacy. Obóz polski cały był pod bronią, na koniach i w milczeniu zdawał się oczekiwać na cóś. Szwedzi obchodzili, patrzali, pytali, nikt do nich słowa nie rzekł. Na przodzie wodzowie w zbrojach i hełmach, koszulach i misiurkach, za niémi towarzysze i czeladź stali w gotowości. Miller zawahał się i spowolniał bardzo; posłał do klasztoru żeby się poddawano, odebrał odpowiedź że póki mnichów nie powróci, traktować nawet nie będą; podumał i kazał odłożyć spełnienie wyroku.
— Widoczném już było dla wszystkich że zakonnicy sprawę swoją wygrali; Miller dekret wczorajszy starał się w żart obrócić i śmiał się ze strachu którego narobił, nic nie mówiąc o własnéj bojaźni.
Posłał nawet około południa Kuklinowskiego, zapraszając zakonników do swojego stołu; ale wysłuchawszy tego osobliwszego wezwania, xiądz Małachowski odpowiedział poważnie.
— Skazani już na szubienicę przestępcy, nie godni jesteśmy zasiadać u stołu z panem Generałem.
— Jakto? nie pójdziecie!
— Nie pójdziemy! — odpowiedzieli oba.
— Miller zjadł tę odpowiedź w żarcie, skrzywił się, ręką machnął, a dowiedziawszy się że i polacy z koni już zsiedli, jeść podawać rozkazał. Nikt ze starszyzny polskiéj oprócz wiernego Kalińskiego, nie przyszedł dnia tego do Millera, warzyli sobie w kociołkach i garnuszkach kaszę. Obiad był smutny i milczący, a nikt nie zagadnął o mnichach, o dekrecie, o polakach; mówiono o rzeczach obojętnych, potém nadeszły puhary, gra, szał i wszyscy zapomnieli prędko o chwilowém niepokoju. W obozie był tylko dany rozkaz otaczania twierdzy, opasywania jéj, a że się bronić i odstrzeliwać nie mogli zakonnicy, bo pamiętali groźbę, że za piérwszym strzałem posłów powieszać miano; polecono drapać się nawet na mur, zarzucać fossy i stanowiska coraz bliższe zajmować.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.