Kobiety Mickiewicza, Słowackiego i Krasińskiego/Maryna

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Piotr Chmielowski
Tytuł Kobiety Mickiewicza, Słowackiego i Krasińskiego
Podtytuł Zarys literacki
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1886
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
Maryna.
„Ty i róża obie nie macie duszy, jedno wasze barwy i zapachy mózg zawracają ludziom; a kiedy zwiędniecie, nikt nie troszczy się o was na ziemi ni w niebie“.

Błąkamy się po błoniach przeszłości... Żyjemy w czasie awanturniczych wypraw, rozbojów, rzezi, rabunków. Tam w dali widać jaskrawe czerwone płomienie palących się wiosek, czuć dymy gryzące, które jak mgła unoszą się ku niebu, słychać jęki matek i przekleństwa ojców. Tam znów het, na Czarném morzu szarzeją żagle rozdarte od burzy, w odłamkach padające a człowiek jakiś z janczarką w prawéj a lontem w lewéj ręce, szybko pomyka się w łodzi, nucąc pieśń dziką, żarłocznemi odbrzmiewającą instynktami. Gdzieindziéj cisza więzienna. Długa, ciasna, ciemna izba „po złoczyńcach i Tatarach“ o jedném oknie wybitém w górze, okratowaném. Rzędem na ścianie widać kółka, do których rabusie przykuci doczekali się zgonu; wokoło znad ślady ich paznogci, ich palców, które „w szaleństwie długie lata pracując, wydrążyły dołeczki na jednę kroplę wilgoci, na schowanie dla jednego pająka“. U dołu na kamieniach bieleje kilka czaszek, z których każda „siedzi sobie wśród grona kości, osypanych prochami“. Albo téż znajdujemy się nagle wśród natury, która pozazdrościła zapewne okropności czynom ludzkiego okrucieństwa. Pustynia przylgnęła zda się do nieba; wzgórza i skały nagie, „chude“, bez drzew „jakby szkielety olbrzymów, których ród wyginął a skamieniały kości“. Manowce i bezdroża sprawiają zamęt pierwotny w umyśle człowieka; czernieją się paszcze jaskiń, z których „snuje się para zjadliwa“; granitowe słupy w nieskończoność się ciągną jakby pomniki grobowe po walce jakiéjś nadludzkiéj; pomiędzy niemi wznoszą się kopce ze śniegu; lody „jako blachy przykuły się do grzbietów i do piersi skał; wąwozy idą naprzód, obracają się wprawo i wlewo, to długim łukiem wracają wstecz i kręcą się bezustanku“...
Atmosfera obrzuca nas albo lawą żaru albo lodu bryłami... I w duszy ludzkiéj tak samo. W jednych bucha namiętność jak ogień we wnętrzu miedzianego Molocha, nie dozwalając o niczém myśleć nazimno, rozważnie, ciało przejmując nerwowym dreszczem, który się potęguje i wzmaga, skoro zadowolnienia nie znajduje. Po mózgu przesuwają się płomienne wężyki, które do krwi kąsają, w szał ukąszonego wprawiając. Myśli jego okrąża wieniec pokus, drażniąc się z nieszczęśliwym. „Nie mógłżem — powiada Agaj Han — zbliżyć się i ręką ślizgać po twéj sennéj piersi, rozpiąć cichaczem zawoje szat twoich a, nasyciwszy wzrok, z zawrotem głowy rzucić się na ciebie. Budząc się, poczułabyś pierścienie potężnego węża, okręcone wokoło kibici. Wgryzłbym się gwałtem w twe usta, oddechem przepaliłbym ci gardło, pocałunkami podziurawił lica, włosów twych gęstwinę zarzuciłbym na siebie. Ha! co chwila cisnę cię mocniéj. Zwyciężam. Tyś moja! Tyś moja!... Każda żyła twa bije w zgodzie z każdą żyłą moją, palce, co twarz mi kaleczyły, teraz już w obłąkaniu igrają z mojemi włosy”... Piekło w duszy człowieka — ze wszystkiemi tradycyjnemi mękami!
Inni znów chłodni, lodowaci, głusi na namiętne wybuchy. Nic ich męczarnie zmysłów i serca nie obchodzą; dążą daléj, depcząc po rozgorączkowanych ciałach i rozszalałych umysłach ze spokojem kamiennego posągu, któremuby wróżka udzieliła władzy ruchu. Litości nie znają, spółczucia mieć nie mogą. Czoła ich otaczają dyademy róż kolczastych albo téż.. cierni; nikomu zbliżyć się nie wolno, dopóki tego dyademu nie złożą i nie okażą się w zwykłéj ludzkiéj postaci. A zdarza się to bardzo, bardzo rzadko!...
Wśród takiego otoczenia zjawia się przed nami Maryna Mniszchówna, sławna w dziejach naszych awanturnica, która po trupach kilku mężów wstępowała na stopnie tronu. W sercu jéj odzywa się głośno jedno tylko pragnienie, jedna żądza, którą bądź co bądź zadowolnić musiała. Ambicya, sięgająca do wyżyn królewskich, rozwielmożniając się wszechwładnie, zabija w niéj prawie wszystkie inne uczucia. Kiedy po śmierci drugiego już męża (żyda podobno), przyjechała na pole bitwy, żeby urwać pierścień królewski choćby z palcem zabitego, wydała krzyk; jednakże był to krzyk — dodaje poeta — „królowéj na ruinach swojego pałacu, wojownika na polu przegranéj — ale nie żony nad ciałem męża“... Jéj o pierścień chodziło, nie o człowieka, którego była i nazywała się drugą połową. Stąd téż gdy późniéj widzimy ją słuchającą z zadumą na czole i miłosném spojrzeniem w oku opowiadania Zaruckiego o jego czynach bohaterskich, rozczulenie jéj i zachwyt przypisujemy raczéj dźwiękom oddalonéj muzyki, zapachowi wschodnich aromatów, wprawiających w rozkoszne omdlenie, słowem upojeniu zmysłów aniżeli istotnéj duchowéj miłości, któréj odczuwać już nie mogła. Bo i jakże było nie uchylić czoła na dzielne ramię wojownika, kiedy „sułtańskie sofy i wezgłowia, kobierce seraju, najrzadsze kwiaty, kamienie, konchy, perły naokoło” błyszczały; kiedy paliły się światła w wazonach z przejrzystego alabastru i „barwę rozkoszy” po ścianach rozwodziły!... Jakże oku nie było błyszczeć radością zadowolnionéj dumy, kiedy makaty tkane w kwiaty ze złota i srebra kształtnie się fałdowały u okien i u drzwi; kiedy „z piór ptasich u sufitu rozwieszona była tęcza“; kiedy u stóp Maryny walały się porozrzucane po jedwabiu i atłasach „korale, wachlarze, naramienniki i muszle“... Jakże nie było roztulić ust do pocałunku, kiedy w cieniu róż i jaśminów, zapełniających oddechem swym salę, stały „napoje azyatyckie, owoce, śniegiem zaprawione cukry, archipelagu wina“ a po kątach paliły się w misach „pustyni balsamy!...“ Upojenie tą gorącą wschodnią atmosferą musiało się objawić w namiętnym uścisku, w szale zmysłów; spokojną i chłodną i dumną jak zwykle Maryna pozostać nie mogła. Wybuchowi jéj pragnień towarzyszy oddalony dźwięk muzyki, któréj tony — „jak ostatnie fale u brzegu zwolna pluskając” — umierały w jéj i Zaruckiego uszach. W tych tonach drżała siła ukryta, co powoli — „jak krople wieczornéj rosy, których się nie czuje“ — wsiąkała w mózg i w piersi.. „Przy nich — dodaje poeta — dziecko płakać przestanie i uśnie, a wojownik szablę upuści na ziemię; przy nich pamiątki przerabiają się w poezyą, chwila teraźniejsza staje się wszystkiém a o przyszłość się nie dba; bo gdzież już szukać milszéj nadziei nad to, czém teraz napawa się serce? aż wreszcie człowiekowi zacznie się marzyć o harfach aniołów i zechce się konać“... Któż się takim powabom oprzeć zdoła, kto? chociażby mu jak i Marynie z „czoła i pychy na niém wyczytać można było imię męża „o dużém ramieniu!...”
W każdym innym atoli razie Maryna jest dumną i zimną. Płomieni Agaj-Hana nie odczuwa; pamięta o swéj wielkości, pomiata nim jak niewolnikiem, jedném słowem, jedném skinieniem umie dumę jego na proch zetrzeć. — „Dobrze waszmości grać na cymbałach i kotłach gwoli naszéj zabawie; ale waszmość pamiętaj, kto jesteś a kto ja“. „I ja kiedyś byłem wielkim — wyznaje Zarucki — i mnie dnie pychy się zdarzały: ale nigdym czy w złych czy w dobrych losach twéj nie zrównał duszy”. Będąc już w mocy Agaj-Hana, ani na włos nie zmniejsza swéj dumy. „Losem wojny — mówi surowo — w ręce sługi swego dostała się pani; ale nie przeto znikł rozdział między carową a giermkiem“. — „Sama jesteś wśród hufców moich“ — robi uwagę Agaj. — „Wiem o tém, że sama, i dlatego na śmierć się gotuję” — odpowiada dumnie Maryna. Przypomnieniem dobroci swojéj nie wzrusza się wcale; myśli wciąż o jedném — o władzy. Agaj-Han chcąc ją rozczulić, opowiada, jak raz podczas biesiady „na śnieg obrusu“ spadł motyl przed jéj puharem, ona do ust go przytuliła, oddechem obwiała, głosem nęciła, by ożył. „Zważ sama — dodaje — owadowi miłosierna, nad człowiekiem nie chcesz mieć litości!...“ Maryna odpowiada mu chłodno: „Waszmości w pamięci motyl, a z pamięci wypadło, żeśmy otoczeni wrogami i że Igor Zarucki czeka na mnie za temi bramy”...
Ufna w piękność swoję i skry oczu, które chyba wraz z życiem zagasną, niczém się nie zraża, na nic się nie skarży. Raz tylko jeden widzimy ją rozczuloną — wśród nędzy — śmiercią dziecka. Pieczara za Jaikiem. Na łożu „z mchu“ ciśnie Maryna dziecię do piersi. „Sklepienie jaskini zakrąża się nad nią, tu i owdzie draśnięte blaskami płomienia, dogorywającego na szerokiém ognisku, zasypaném popiołami, zasianém węglami“. Rysy ma wyniszczone chorobą ciała i duszy, jednak uroda ociąga się, „nie chce opuścić twarzy, którą tak długo krasiła“. Dziecię umarło. Uklękła. Cichą modlitwą wzniosła się ku niebu. Potém je troskliwie drogą suknią (ostatniemi już łachmanami) okrywa, lękając się, by „piasek nie zaleciał między fałdy, by żwir gdzie nie gniótł dziecięcia i własną ręką wygładza dół grobu“. A potém... odwróciła oczy, zatkała uszy i głośno modliła się do Boga... Takie uczucia napotykamy wszędzie. Jako kochanka i pani może być statuą pięknego ciała, ożywianego niekiedy ogniami zmysłów; jako matka — jest kobietą, która wraz z dzieckiem traci wszystko, co ją do ludzi podobną czyniło. Jest-to zapewne jedna chwila tylko — ale ta chwila jest usprawiedliwieniem kobiety — budzi w nas dla niéj spółczucie. Spółczucie takie, słusznie czy niesłusznie, starał się dla Maryny wyjednać Krasiński. Historycznie nie możemy kwestyi słuszności rozstrzygnąć; poetycznie — musimy i to na korzyść poety. Uczucie matki każe nam zapomnieć przy końcu przynajmniéj powieści a raczéj poematu — o jéj chłodzie, o jéj pysze, o podeptaniu wszystkich innych serca porywów, które się bezpośrednio do zadowolnienia jéj ambicyi, okrutnéj i bezpłodnéj, nie przyczyniały. Przechodząc przez czyściec naszych sądów, może warunkowo na nieśmiertelność zasłużyć.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Piotr Chmielowski.