Kobiety Mickiewicza, Słowackiego i Krasińskiego/Jak Krasiński pojmował miłość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Piotr Chmielowski
Tytuł Kobiety Mickiewicza, Słowackiego i Krasińskiego
Podtytuł Zarys literacki
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1886
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Jak Krasiński pojmował miłość.

„Kto się poświecił dla dobra ludzi, powinien o ich sądzie zapomnieć“.

„W walce z tém piekłem świata, co się złości,
Zawsze i wszędzie bądź siłą, co skłania,
Nad śmierć silniejszą siłą ukochania,
Bądź piekłem miłości!”

Excelsior! Wznosimy się na wyżyny. Duch poety jakby archanioł o skrzydłach ognistych wzlatuje w krainę świetlanéj przyszłości, pociągając nas za sobą siłą wielką, magnetyczną. Na niedościgłych prawie wysokościach zastawia nam ucztę wśród błyskawic, gromów, ulewnego deszczu i wschodu różanéj jutrzenki. Powinniśmy zapomnieć na chwilę o naszych bólach i radościach jednostkowych, o naszych sprawach drobnych, codziennych — bo przed nami są kwestye społeczeństwa lub świata całego. Dzieje narodów i wielkich grup socyalnych z całą świętością powagi i z całą natarczywością rzeczy koniecznych wdzierają się w nasz umysł, ogarniają serce, owładają duchem.
Chcąc zrozumieć poetę, potrzeba się wyanielić — zrzucić szychowe świecidła dumy i zarozumiałości, pychy i samochwalstwa, komerażów i sporów dziecinnych, niechęci i nienawiści stronniczych; — a ubrać się w anielskie szaty miłości, przebaczenia, poświęcenia i ofiary, gdyż „z bólu zmartwychwstaje duch; z podłości tylko zmartwychwstania niemasz“. W takim nastroju potrzeba się wczytywać w głoski tęczowych myśli naszego poety, jeżeli go odczuć i zrozumieć pragniemy. Kiedy chłodny, z wyziębioném sercem weźmiesz do ręki karty ogniste; spalą cię swoim żarem, będziesz zmuszony upuścić je bezwładnie na ziemię. Nie dotykaj ich lepiéj, może przyjdzie kiedyś i na ciebie chwila taka, w któréj znudzony jednostajnością i bladością wrażeń, zbolały w duszy, zawiedziony w nadziejach, zechcesz zaczerpnąć sił nowych w rozważaniu promiennéj przyszłości... Wtedy możesz otworzyć księgę i czytać. Pójdziesz w tém za naturalnym rozwojem myśli poety, wtajemniczając się w fazy jego twórczości. Bo i on cierpiał i on doznawał zawodu i on „jak Dante przeszedł przez piekło“ — a jednak nie zrozpaczył, nie przeklął, nie znienawidził ludzi; lecz tém silniéj i goręcéj ich ukochał, marząc o uszczęśliwieniu ich bytu, o wyprorokowaniu im przyszłości.
Z ogólnemi zadaniami społecznemi i politycznemi zaznajamiał się nasz poeta bardzo wcześnie, w latach swoich dziecinnych i młodzieńczych, w arystokratycznym domu rodziców. Salon ich był miejscem zetknięcia wielu znakomitości spółczesnych zarówno w sferze praktycznego wykonywania ustaw społecznych, jak i w sferze teoretycznéj propagandy. Pobyt w Warszawie właśnie w chwili agitowania się spraw, które dotykając pojedyńcze społeczeństwo, pobudzały do głębokiego zastanowienia się nad ogólnym ustrojem socyalnym, nad prawami, przynależnemi ludzkości, — przyniósł może Krasińskiemu (mającemu naówczas lat 12–16) choć dalekie dźwięki, niezrozumiale w części, które późniéj wróciły do umysłu jego jako wspomnień echo, zolbrzymione gwarem politycznych i społecznych ruchów, zdobywających sobie prawo bytu na Zachodzie, gwarem, któremu Krasiński zblizka mógł się przysłuchiwać. Upadek Napoleona i jego następstwo: reakcya w sferze pojęć moralnych, religijnych i politycznych (tak zwana „Restauracya“) nastręczały gotowy temat do burzliwych rozpraw, którym krajowe interesa, ściśle z powyższemi faktami związane, szczególniejszego dodawały zajęcia. Były-to chwile najszczęśliwsze w życiu naszego bolejącego poety. Potém nastąpił smutek straszny. Ojciec był jego sprawcą. Zniewaga, któréj doznał (z pewnością niesłusznie) będąc w uniwersytecie, stała się okropnych cierpień moralnych początkiem. Nielubiony był jako arystokrata, nielubiony był jako syn hr. Wincentego. Musiał wyjechać za granicę. Zniewaga położyła piętno boleści na wszystkich tworach Krasińskiego. Chociaż przebaczył, pamiętał o niéj długo; uwiecznił ją w pismach. W Niedokończonym Poemacie czytamy: „Harde było ze mnie chłopię, choć niedorosłe i wątłe na siłach. — Przechodziłem wśród nich wszystkich (t. j. kolegów uniwersyteckich) z dumą na czole, świadom, że mnie nienawidzą; lecz czemu — nieświadom! Krzyczą: panicz, panicz! — jakby hańbą być miało, że wskazać mogę, gdzie za ojczyznę gardło dał niejeden z ojców moich i w jakim leży pochowan kościele. Boże! w piersiach dziecinnych pierwszy raz wtedy piekło się urodziło; — oni ciągną mię na dół za ręce, za nogi, za płaszcze moje...“ Ale anioł jego — lepsza strona usposobienia — kazała mu przebaczyć i „kochać“ napastników „w czynach“. Cierpienia fizyczne stały się dla niego łożem Prokrusta. Zmuszony ciągle się leczyć, przejeżdżać z jednych wód kąpielowych do drugich, mieszkać daleko — w krajach ciepłych, gdzie rosną „cyprysy i mirty“, nigdy nie zaznał spokoju. Potężny „serca męką“, ze „smętną jakąś nieszczęść sławą“ żył „wielkim, cichym, dumnym smutkiem“, zaledwie się skarżąc. W duszy miał „próżnię grobową” — a jednak nigdy jéj w pismach swoich nie wyjawiał. Przepędzał chwile jak pustelnik — z myślami swojemi. W roku np. 1837 pisał do hr. Ankwiczowéj: „Cóż mam więcéj donieść pani? nikogo nie znam, nikogo nie widuję; na wieczory, na bale nie chodzę. Oczy mnie mocno bolą, często nic nie robię, wkrótce przestanę myśleć... cały długi wieczór przeleżeć muszę na kanapie“. Skarży się na brak myśli, a frazesów pustych „gadać“ nie chce. Robi przypuszczenia jak najsmutniejsze: to że mnichem zostanie, to znów, że zmarnieje. „Toby był bardzo ozdobny koniec mojego znakomitego zawodu“ — dodaje ironicznie. W r. 1842 pisał do Henryetty** „Niech się pani nie dziwi tym potwornym głoskom. Tak się pisze, gdy się 19 lutego, w sam dzień i chwilę urodzin (niestety 30-ty raz powtórzonych) miało dwa rzuty apoplektyczne krwi do mózgu. Głowa leżała już w grobie — i to nadługo. Krwi puszczenie znów światło blade rzuciło w te ciemności — ale dotąd ręka tak pisać musi i każde pisanie męką“....
A przecie ten człowiek schorowany, zbolały, zmęczony życiem, które piołuny same do czary mu wciskało, które moralnéj pociechy nigdy mu prawie nie dało, — nie jęczał, nie narzekał, nie krwawił ran własnych, obnażając je przed czytelnikami. On miał siłę wyśpiewać słowa pociechy (sam niepocieszony), słowa zachęty, on odważył się pierwszy może zawołać:

Dość już długo, dość już długo
Brzmiał na strunach wieszczów żal!

Czas uderzyć w strunę drugą:
W czynów stal.

Nie uznawał prawa bytu dla melancholicznego liryzmu, lubującego się w malowaniu serc pękniętych i zrozpaczonych; chociażby go okoliczności życia najzupełniéj w naszych oczach usprawiedliwiały, gdybyśmy słowa skargi od niego posłyszeli. W duszy téj był nadziemski niemal hart wytrwania, było wszechwładne panowanie ducha nad kaprysami i bólami ciała.
Zasadniczą myślą jego utworów było: przez miłość w czynach się ujawniającą zgotować świat błogiego żywota na ziemi. Stąd téż pojęcie miłości ma u niego znaczenie głębokie i wielkie: jest łańcuchem opasującym wszechświat, jest elektrycznym strumieniem wstrząsającym dusze jednostek i społeczeństw, jest tronem szczęścia dla tych, którzy w szlachetności żyją. Z tak pojętą miłością łączy się u Krasińskiego najściśléj pobożność, to jest zjednoczenie duchowe ze Stwórcą wszechrzeczy. Nie jest-to jednak ani suchy obserwantyzm bigotki, ani zapalczywość dogmatycznego fanatyka. Pobożność jego polegała na uznaniu i przejęciu się wszechmądrością i wszechmocą Boga. Formułki, ceremonie, zewnętrzność, były-to rzeczy dla niego zupełnie obojętne. Wszakże przejęty główną ideą swoją, opowiada w „Legendzie“ upadek kościoła ś-go Piotra a zapanowanie na ziemi kościoła ś-go Jana — apostoła miłości. Nie przywiązywał się więc ślepo do tradycyi kościelnéj, nie zabraniał swobody ruchu w zakresie pojęć religijnych.
Wygłaszając atoli płodność idei Boga w rozwoju społecznym, nie wykluczał on bynajmniéj spółdziałania człowieka; nie zalecał bezwładnie i bezczynnie wyczekiwać zmiłowania bożego, nie „przemieniał ziemskiéj doli w żywot ducha na księżycu“, — jak to o nim niesłusznie napisał przyjaciel niegdyś serdeczny, Juliusz Słowacki, w chwili rozdrażnienia. Krasiński powiada wyraźnie: „Ani osobnikowi, ani narodom, ani ludzkości Łaska wiekuista nie zdała się na nic, jeśli aż pod same niebiosa rąk nie podniosą ku niéj: bo połową stworzenia — wola stworzonych“. Nie jest to więc zachęta do snu gnuśnego — ale pobudka do czynu, wychodzącego z głębin rozmiłowanéj duszy. Roztkliwienie i rozmarzenie osłabia duszę, czyni ją lękliwą i niezdolną do energicznego wyjawiania się w działaniu. Krasiński téż surowo karci tych, co sieją „łzy marne na nicestwa roli“. „Będziesz-że mi jeszcze błąkał się po manowcach za ognikami — powiada w Niedokończonym poemacie — będziesz mi kwiatki zbierał po gajach i tracił czas i trwonił moc, kiedy... iść trzeba po skale, w górę, śród mgły... krwią się własną przytrzymując u głazów, by nie odpaść w dół!“ Miłość u Krasińskiego nie rzuca na duszę całunu melancholii, powabnego jako draperya, ale nie mającego żadnéj głębszéj wartości. Miłość u niego jest czynna, powściągliwa, poświęcająca się, cicha, pokorna przed Bogiem, dumna wobec ludzi. Jeśli cierpi, cierpi świadomie, mając cel jakiś wielki na oku, nie dla zadowolnienia uczucia próżności i popisu przed światem, nie dla wystawy szat żałobnych.
Przy całém bowiem ukochaniu rodu ludzkiego, przy całéj pełni miłości namiętnéj, Krasiński nie łudził się, nie postępował jak dziecko naiwne, któreby wszystkich za aniołów poczytywało, któreby żadnéj nie dostrzegło skazy na ulubionym przedmiocie. Owszem w jaskrawych nieraz barwach przedstawia podłość i nikczemność ludzi. „Wiek mój — powiada — był wiekiem przejścia i złego“. Świat cały jest „giełdą bez Boga“. W gmachu téj giełdy była „wystawa z marmuru czarnego, wschodami wiodąca aż tam, gdzie górowały trony świecące. Na nich siedzieli wybrani kupcy z wędrownych pokoleń Wschodu, w długich szatach, z siwemi brody, z purpurową przepaską na czole a pod ich nogami leżały ogromne wory, pełne brzęczącego kruszcu...“ W tych worach dusze kupców ukryte i spętane — płaczą. A w miarę „jak się nieszczęsne coraz bardziéj skarżyły, wzrastał gniew siedzących i gniotąc stopami, zagłuszali jęki tych własnych dusz swoich“.

W inném znów miejscu powiada:

Świat ten cmentarzem z łez, ze krwi i błota!
Świat ten jak wieczna każdemu Golgota...

A pomimo to wszystko świat ten był przez niego kochany! Miłość pojęta szeroko ogarniała wszystkich:

Dla podłych tylko i faryzeuszów
Bądź groźbą, gniewem — lub świętém milczeniem;
Dla wszystkich innych, bądź anielskiém tchnieniem!

Oto przykazanie miłości, jak je Krasiński sformułował. Nie było w niém ani marzeń fantastycznych, ani sztucznych obsłon, ani czułostkowéj galarety... tych właśnie wad, jakie on sam zarzuca i w części bardzo słusznie Juliuszowi Słowackiemu, kiedy w odpowiedzi na jego gryzące słowa mówi:

Ach! nie wziąłeś ran przed ciosem
W pierś twą magnetycznie,

Aleś jednym wciąż piał głosem
Tylko fantastycznie!

Miłość jego jaśniała światłem czystém, ciepłém i ożywczém. Choć cierpiał — przebaczał, choć widział podłość — nie przeklinał. W duszy jego chmur nie było — tylko blaski same. Ludzkość, społeczeństwo stawały przed jego oczyma jako Magdalena pokutująca: grzeszna ale godna kochania. Przyciskał ją do serca, oblewał łzami spółczucia i błogosławił na — przyszłość czynu.
Wobec tak szerokich horyzontów, jakież mogła mieć znaczenie miłość jednostkowa, miłość ziemska? Prawie żadnego. Kobieta jest albo echem mężczyzny, samodzielnego życia nie posiadając wcale, albo téż poświęca się na ofiarę Bogu lub społeczeństwu. Są naturalnie chwile w jéj życiu, w których zadrga zwykłe ludzkie serce; przytłumia jednakże prędko jego bicie, ażeby nie stawało na przeszkodzie jego dążności do wykonania jakichś czynów wielkich; albo téż zagłusza je na wieki — wraz z życiem. Tęskne spojrzenie, echo pamiątki jednéj razem z kochankiem przebytéj „nocy letniéj“, kilka westchnień, pocałunek — oto wszystko, co dla ziemi uczynić może lub powinna. Wszystko — wraz z potęgą ducha kochającego — przenosi w krainę pozaświatową, w otchłań niespełnionych nadziei, w bezbrzeżny ocean niewidzialności. Tam, gdy ziemskie więzy opadną, dusze połączą się nierozerwalnie... na wieki. Miłość to święta, czysta, nieskalana, anielska. Kału ziemskiego napróżnobyś w niéj szukał. Na tym padole płaczu o nic domagać się nie można; wszystko przekazać należy niebu. Tu do spełnienia są inne, ważniejsze sprawy, w których kobieta może być środkiem, pomocą lub przeszkodą — ale nie samoistną pracownicą. Rola jéj całkiem bierna ogranicza się na wykonaniu tego, co mężczyzna postanowi. Jednego tylko dokonać zdolna: i siebie i ukochanego zaprowadzić pomiędzy cienie umarłych. Przeznaczeniem jéj cierpieć i poświęcać się... w milczeniu.
Aczkolwiek takie jest ogólne wrażenie, jakie z rozczytywania się w utworach naszego poety odbieramy, są tam jednakże jeszcze wzmianki, których pominąć w żaden sposób się nie godzi. Krasiński przeczuwał, że w przyszłości inne być musi powołanie kobiety i że miłość jéj inaczéj uzewnętrzniać się powinna. Jedna z kobiet powiada: „Otóż ja umrę, głośno wołając: Duszę-m miała, duszę mam, a na ziemi ciało mi tylko przyznali“. To znaczy, że poczucie samoistności już się w niéj przebudziło; potrzeba je tylko wzmocnić, rozświetlić i na szerszą życia arenę wprowadzić.
Krasiński, zajmując się zagadnieniami przyszłości, nie mógł pominąć całéj połowy rodu ludzkiego, z którą miłość jakby się zrosła od dzieciństwa. Malując obraz świata udoskonalonego, woła że w nim

Niema także podrzędnicy!
Bo niewieście w końcu serce
Po lat długich poniewierce
Błysło z pączka tajemnicy.
Dawne panny biorą sami
Swe, za dłonie, niewolnice,
By jak duchy iść z duchami
I wstępować na stolicę!
Przemieniony ten planeta
Już zapomniał, co kobieta,
Wie, co bracia i siostrzyce!

Posłannictwo takiéj kobiety będzie wielkie; przerodzi ona społeczeństwo, reformując obyczaje, wlewając w życie pierwiastki nowe:

Zwolna kwiat ziemi z toni wieków wzrasta;
Lecz przyjdą czasy, lecz kiedyś się zjawi
Córka człowieka i Boga — niewiasta!
I męskie serca od śmierci wybawi.

Lecz są-to wzmianki, cenne bezwątpienia ale urywkowe, niezwiązane jeszcze w system, nieprzeprowadzone w całkowitych kreacyach, któreby uwydatniły bliżéj rysy owéj „niewiasty“. Nie można w nich dopatrzyć się idei równouprawnienia w tém znaczeniu, jakie obecnie do tego wyrazu przywiązujemy: działalność niewiasty i jéj samodzielne stanowisko wypływa tu z uczucia miłości, ogarniającéj wszystko; a myśl wypowiedziana powtarza jedynie to, co przed 19-tu wiekami wyrzekł św. Paweł: „Niemasz Żyda ani Greka, niemasz niewolnika ani wolnego, niemasz mężczyzny i niewiasty, albowiem wszyscy jedném jesteście w Jezusie Chrystusie“. W każdym razie idea-to była płodna, kiedy do takich wniosków doprowadziła.
Miłość u Krasińskiego nie ma ciała — i w tém postaci jego kobiece podobne są do większéj części utworów Słowackiego. Zewnętrzności poeta nie opisuje. Wzrok ognisty, sploty długich włosów, bladość cierpiącego lica, kibić powiewna — oto wszystko, co wiemy o fizycznéj stronie jego kobiet. Taki sposób traktowania poetycznych tworów nie wynikał oczywiście z niemożności lub nieświadomości, ale jedynie z ogólnego nastroju duchowego. W młodości bowiem umiał poeta opisywać miłość zmysłową, gorącą, wulkaniczną, wraz z powabami ciała i zawrotem głowy. Późniéj usunął obrazy tego rodzaju na plan ostatni, wskazując nam zdala to krwią zbryzgane, rozpustne bachantki demagogiczne, to płoche zalotnice, za świecącym kruszcem ofiarą swego ciała goniące. Malować ich szczegółowo nie chciał, bo zbrudziłyby mu jasny, promienny koloryt utworów.
Krasiński był w wysokim stopniu idealistą. Duch panował u niego nad ciałem, treść nad formą. W obserwacyą się nie bawił, rzeczywistością mało się zajmował. Uczucie swoje wyidealizował w nieszczęściu, w silném przejęciu się klęskami ogólnemi, wobec których nikły jego bóle indywidualne. Tém się właśnie wyróżnia od Słowackiego, w którym na pierwszym względzie zawsze stała własna jego osobistość; to nadaje cechę dodatniości wszystkim Krasińskiego poezyom. Nie kierował się wrażeniami chwili, rzadko poddawał się kaprysom rozdrażnionéj namiętności. Stąd znów wynika brak rozmaitości w jego kreacyach. Skamieniałość bólu, promieniami daleko wschodzącéj jutrzenki oblaną, odnajdujemy wszędzie. Skamieniałość ta atoli przedstawia się raczéj w masie aniżeli w kształtach, misternie a dokładnie rzeźbionych. Potęga myśli, dla któréj trudno było znaleść „konchę glinianą“ — nie dozwala rozwinąć się plastyczności rysów i ruchów. Giestów mało, akcyi nie widać, wszystko zastępują słowa. Ale i te nie stawiają marmurowych pomników dla formy, są jedynie wierném tłómaczeniem snów duszy zbolałéj a wierzącéj! Miłość, na wszechświat rozprowadzona, zatarła w sobie pojedyńcze rysy, które tylko w jednostkach uwydatnić się dadzą. Głębia uczucia tego jest niezaprzeczona; szczerość — widoczna; anielskość — zgodna z ogólnym stanem duszy poety, który skarżył się na to żałośnie, że więcéj jest na ziemi wątrób aniżeli serc... Wystawiając miłość jako panaceum na wszystkie choroby ludzkości, musiał zostawić na boku rozum, którego wprawdzie nie wyklina, ale téż i nie podnosi, chociaż niepodobna mu o nim nic nie wspomnieć. Natarczywie się on domagał uwzględnienia; poeta utrzymuje, że ci, co miłości nie mają, są chorzy na podłość albo na bezrozum.

A czy wy wiecie, wy, na podłość chorzy
Lub na bezrozum, gdzie ten piorun boży?
On w piersi ludzkiéj drga — i zwie się miłość...
I on rozcina tu losu zawiłość!

Poeta, który tak gorąco i tak bezwarunkowo wierzył w potęgę miłości, zasłużył sobie niezaprzeczenie, żebyśmy go całém sercem kochali i utwory jego ducha oceniali nie podług niziuchnéj skali ciasnego egoizmu lub lekceważącego posądzenia o niedorzeczny mistycyzm i fanatyzm religijny; ale podług skali tych wzniosłych uczuć, jakiemi podnieść nas ku sobie usiłował.

∗                         ∗

Przez długi czas prywatna, że tak powiem, strona wewnętrznego rozwoju poety szczupłéj tylko garstce przyjaciół i krewnych była znana. Przed kilku laty dopiero wydana część korespondencyi Krasińskiego odsłoniła niektóre ciekawe i charakterystyczne cechy jego umysłu i serca. Dawniéj znane listy przedstawiały nam autora Irydyona zawsze tylko zadumanego o najwyższych zagadnieniach ludzkich, zawsze przemawiającego tonem podniosłym a niekiedy i bombastycznym. Listy do Konstantego Gaszyńskiego, Stanisława Małachowskiego i Adama Sołtana, ogłoszone w ostatnich latach nie zacierając tego wrażenia, dają nam poznać poetę ze strony poufnéj, jakim był w życiu codzienném, niedostarczającém ustawicznie wielkich zachwytów i nierodzącém co godzina olbrzymich pomysłów.
Tu się pokazuje, że poeta pomimo swego europejskiego wykształcenia, pomimo arystokratycznych nawyknień, jest przecież w gruncie rzeczy prawdziwym Polakiem nietylko w tém, co istotę usposobienia narodowego stanowi, ale nawet w niektórych zewnętrznych tego usposobienia objawach: jest rubasznym a nawet trywialnym w wyrażeniach, lubi dosadne określniki stosowane do ludzi i rzeczy (bałwan, błazen, dureń i t. p.). „Uroczysty, majestatyczny styl Irydyona — mówi Tarnowski — kiedy schodzi z wysokości, nie przestaje na tém, że jest potocznym, ale nabiera czasem takiéj energii wyrażeń, że huzar zawahałby się nieraz, zanimby podobnych użył z piórem w ręku... A kiedy go oburzy człowiek podły albo kobieta nikczemna, to wtedy otwartość jego stylu posuwa się do wyrażeń tak mało parlamentarnych, że ich żadną miarą nawet z zastrzeżeniem: uczciwszy uszy powtórzyć nie można“.
Powtóre, okazuje się Krasiński w tych listach amatorem drobiazgów życiowych, ma skłonność do pewnego plotkarstwa, do jowialnych dykteryjek: bawi go jakaś śmieszność, jakieś głupstwo, jakaś niezgrabność towarzyska lub jakaś romansowa intryga, Tego rysu w jego usposobieniu niktby zapewne z pism jego nie wywnioskował; a przecież do wytworzenia sobie dokładnego pojęcia o człowieku, jeżeli już nie o poecie, jest on bardzo potrzebny.
Listy do Sołtana są jeszcze ważne z tego względu, że nam o indywidualnéj miłości Krasińskiego mówią, a mówią otwarcie, bez obsłonek. I ten punkt naszych wiadomości rozświetlił się ogromnie; poznajemy tu duszę namiętną, żądną wrażeń, niedbającą o zwykłe konwenanse ani téż o zwykłą moralność, ale bądź co bądź wielce szlachetną i idei uznanego przez siebie obowiązku oddaną.
Znamy dotychczas dwie z tych miłości i to z opowiadania samego poety. Pierwsza z nich sięga wczesnéj młodości i ciągnie się przez lat kilka, dopóki nie ustąpiła drugiéj, choć poeta bronił się, jak mógł, przeciw téj „niewierności” czy niestałości. Kiedy się ta pierwsza miłość rozpoczęła, nie wiemy; dowiadujemy się o niéj jako o fakcie już istniejącym w roku 1834, gdy poeta zaczął rok 23, gdy jest we Włoszech w towarzystwie dwu ukochanych przyjaciół: Danielewicza i Jaroszyńskiego. Oddalony od swéj ukochanéj niepokoi się, trwoży, szuka pociechy wszędzie, nawet we wróżbiarstwie; potém gdy się zjechali (a zjeżdżali się nakrótko zazwyczaj gdzieś na wodach), rozpływa się w uniesieniach szczęścia: „Zastałem ją dwa razy tyle kochającą mnie co dawniéj. W życiu mojém zapewne już takich dni szczęśliwych nie doznam więcéj. Może ci miło będzie wiedzieć, że ten, który cię kocha, dostał się do raju i z raju do ciebie pisze“. Niebawem wszakże następują przykrości różne: list jakiś do Zygmunta od ukochanéj pisany dostał się na poczcie do rąk awanturnika, co nosił to samo nazwisko a haniebnie tego przypadku nadużył; otworzył bowiem list, poznał treść, odczytywał go ludziom, chwalił się nim jakoby do siebie pisanym; — ludzie zaczęli się nad kobietą kochaną znęcać i szarpać jéj sławę. „Zastałem ją w najokropniejszym stanie — pisze do Sołtana w r. 1835 — i raj mój niebieski prysł odrazu. Polki, pani G... i drugie były w Ischl. Niema potwarzy, szyderstwa, złości, którąby nie napoiły mojéj biednéj. Osobliwie ta G... zlepiona z żółci i mułu, wysoka, szkieletowa, rozpaczająca za znikłemi wdzięki, wściekła, że kto inny piękny i kochany, pod maską przyjaźni pełna nienawiści i podłości, kłamiąca, rozdzierająca, w imieniu cnoty przemawiająca! Dni tam spędzone były mi piekłem. Dopiero wieczorem odpoczywałem, kiedy wszyscy posnęli: w tym salonie na wieki pamiętnym, wśród krzewów hortensyj, przy półświetle lamp, przy blasku jéj łzawych oczu. Tam jéj cała dusza tyle szlachetna i dobra na łzy roztapiała się przede mną, tam ją umęczoną za to, że kocha, pokochałem jeszcze więcéj niż wprzódy... Nigdym nie kochał, nie wiedział, co to kochanie; dziś dopiero, zstąpiwszy do piekieł z niebios, to poznałem. Dziś dopiero chodzę po spiekłym bruku tego miasta (Tryestu) i chciałbym się położyć i skonać na nim, tak mi dolega każda chwila bez niéj. Jeżeli były jakie błędy, Bóg je nam przebaczy. Trudno tyle walczyć co ona a tyle kochać i szanować i czuć co ja”.
Ażeby ocenić położenie, trzeba wiedzieć, że tą ukochaną Zygmunta była kobieta zamężna, mająca dzieci, która (jak mówią) miała się odznaczać wysokiemi przymiotami umysłu, wykształceniem, subtelnym smakiem artystycznym i głębokiém uczuciem. Walki, jakie stoczyć ze sobą musiała, zanim się całą duszą oddała poecie, niewątpliwie kosztowały ją wiele. Jéj natura nerwowa, namiętna, chorobliwa trochę miała urok niezwykłości i pociągała do siebie Zygmunta, który silnych wrażeń potrzebował, niemi się do pewnego stopnia upajał i życie swoje w poemat zamieniał. Oto np. opis rozstania się z r. 1835: „Ona wyjeżdża za dni dziesięć. Ja zaraz potém. Ile wycierpiałem, nie masz wyobrażenia. Ile byłem szczęśliwy, także rzadko kto mieć może. Ale to tego rodzaju szczęście, co zabija więcéj niż sił przysparza. Co mi najmilszego z tego wszystkiego zostało, to to wyobrażenie, że szlachetniejszéj kobiety niema na ziemi, to to przekonanie, że takiego serca daremno-bym już szukał w życiu. Ach! co mi życie zatruwa, to że ona uparła się wracała do domu. Mąż wie wszystko. Ona mu sama napisała. Wie więc, co ją czeka. Ale za obowiązek uważa odwieźć dzieci mężowi i cierpieć. W tém rodzaj ekspiacyi widzi. Ale sił nie będzie miała i umrze... Już teraz po kilka razy na dzień mdleje, blada jak trup lub rozgorączkowana jak w malignie. Ale piękna zawsze i słodka, anielsko słodka! Ludzie to zowią błędem, księża grożą piekłem za to; ale cóż jeśli ten błąd już w samym sobie swoje piekło zawiera? Jeśli kwiat przez to samo, że się rozwinął na chwilę, schnąć i umierać musi? Biedny-to świat, w którym jedyne szczęście przezwali zbrodnią; biedne towarzystwo, które, by się utrzymać, kłamać musi... Za kilka dni skończy się młodość moja, wiosna życia mego. Zacznie się druga połowa bytu: rozum, jak mówią ludzie, rozsądek! co u niektórych znaczy podłość, u niektórych głupstwo, a u bardzo mało cnotę”.
Poznajmy teraz jego sarkazm i chęć dramatyzowania swego życia: „W tych dniach los mojéj duszy się rozstrzygnie. Albo zbudzę w niéj iskrę, albo zebrawszy wszystkie siły, stworzę sobie jakąś postać do kochania idealnie i ubiorę ją w kształt, albo téż przekonam się, żem głupi na wieki i każę sobie zrobić maleńki sarkofag z szylkretu z napisem dnia, w którym pożegnałem ją, a pod spodem będzie: dzień śmierci rozumu mojego. Ale potém co zrobię? Czy świnie paść będę, czy strzydz owce, czy się wykieruję na dobosza, czy, jak mój stryj, garnków fabrykę założę? Tyle dróg przede mną, a ja się waham? Nie, nie. Sprawię sobie portki à la général Alexandre i płaszcz duży i będę z niego bułki sypał wiedeńskim łazarzom. Albo... ożenię się, osiądę w Rzymie, kaczki z Galicyi sprowadzę do Kolizeum i będę przepisywał elegie mojéj żony nad niemi“.
Przez rok 1836 i 1837 miłość trwa ciągle i odzywa się nieraz rzewnie, czasami namiętnie, zawsze smutno; raz jeden znać w słowach poety jakiś rodzaj żalu czy gniewu do oddalonéj kochanki. Moc jednak miłości zmniejsza się widocznie; wprawdzie odrzuca dobrą partyą, do któréj nakłaniał go ojciec; odrzuca ją, choć panna była „piękna jak anioł, ślicznie ułożona,“ choć wszystko w niéj zapowiadało dobrą żonę: „i tok umysłu i przyroda i wychowanie“. W motywach wszakże tego opornego stanowiska, wypisanych przyjacielowi, przebija się raczéj skrupuł delikatnéj duszy aniżeli nieprzeparty urok silnéj miłości. „Bądź moim sędzią — mówi do Sołtana — wiesz, ile kochałem tamtę i wszystkie koleje z nią przebyte. Ona całą przeszłość moję zagarnęła, ale w niéj niema dla mnie żadnéj przyszłości. To wiedziałem zawsze; ona to czuła równie jak ja. Ale dla niéj ja jestem wszystkiém, choć oddalony, choć w niczém codzienném, praktyczném nie dotykający jéj okręgów; wszystkiém, bom ją przed ludźmi i przed własném jéj sumieniem pozbawił pokoju, bom wygnał ją moralnie z progów domowych, bo mi ona wszystko poświęciła i dziś jest nieszczęśliwą, bez dawnéj posady (!) wśród znajomych, bez dawnego przywiązania do życia, któremu była przywykła, bez dawnéj spokojności serca i rozumu... Teraz jedyną jéj ulgą, pociechą jest myśl, że ja jéj nie uwiodłem, ale że ją kochałem; myśl, że poświęciła się dla kogoś, któremu warto było tę ofiarę uczynić. Gdybym z drugą się ożenił, pchnąłbym ją w serce na wieki. Nie pojęłaby nigdy, że można pojąć inną kobietę, a zostać jéj przyjacielem, bratem i kochać ją sercem, wdzięcznością. Gdybym się ożenił, wydałoby się jéj, że straciła dobrą sławę i może duszy swéj zbawienie dla igraszki przewrotnego człowieka“...
Na wiadomość, że ma się z nią znowu widzieć, przejmuje go jakaś obawa; powiada, że ona go męczy ciagłemi przeskokami od namiętnych wybuchów do mroźnéj obojętności, że miłość nic nie warta, że tylko przyjaźń nie podlega zmianom, że kobieta owa jest niższą od jego wyobrażenia o niéj, niższą nawet od niego samego.
„Smutek ogromny i poważny objął duszę moję — pisał do Sołtana 24 lipca 1837 — prawda jest świętsza nad wszystkie względy; niema miłości na świecie!. Miłość, prócz myśli, idei, wymaga jeszcze tego, co najszczytniejszém i najtrudniejszém jest na świecie: sztuki, kształtu, widoméj piękności, pewnego rodzaju katolicyzmu... Bo zważ to dobrze, że dla katolicyzmu, jak dla miłości, trzeba pojednania harmonijnego najszczytniejszych moralnych ofiar z najbardziéj nęcącemi, pięknemi materyi kształtami... Teraz wybierz się w drogę i szukaj żyjącéj kobiety, któraby dorównała ideałowi miłości. Znajdź taką, w któréjby boskim składzie forma była kwiatem materyi, dusza — kwiatem ducha; taką, któraby w objęciach twoich czystą została, a w podniosłości ducha jednak twoją była; taką jedném słowem, któréjby czyny nie popsuły ideału, a któréjby ideał nie popsuł rozkoszy czynów. Jeszcze Bóg córki nie miał; dotąd syna jego widzieliśmy tylko!..“
Za widzeniem się w r. 1837 wybuchła na chwilę zpod popiołów iskra przywiązania a może tylko litości... „Widziałem ją przez trzy dni; co się z tego widzenia w sercu mojém zostało, reszty mego życia będzie towarzyszem: zgryzota, smutek, przywiązanie... Powiem ci, żebyś jéj nie poznał; smutek i choroba tak ją przetworzyły. Tém droższa dla mnie. Oczy jéj z błękitnych w ciemne przygasłe się zmieniły; piękność lica pozostała, ale martwa, osłupiała, a w duszy nic prócz bólu ciągłego, mąk ciągłych i miłości dla mnie. Chcę przestać o tém mówić a nie mogę“. W rok potém jeszcze poeta usiłuje wmówić w siebie, że się miłość jego nie zmieniła. „Nie kochać jéj nie jest w mojéj mocy. Im słabsza, im smutniejsza, im coraz bardziéj tracąca piękność dawną, tém mocniéj lgnie moje serce do niéj... Dzień cały minął mi z nią jak sen pełen tęsknoty... Czasem kiedy się zamyśli i spojrzy Bóg wie gdzie i marzy Bóg wie co, rzekłbyś, że letarg ciemnego obłąkania się zaczyna. Wtedy serce mi się kraje, wtedy całuję jéj ręce prosząc, by przemówiła, a łzy czuję w duszy, choć ich nie mam w oku. A za dwa dni muszę ją zostawić samą, samą na świecie... O Adamie! nieszczęsny ten, kto z naiwnością dziecka, z marzeniem o szlachetności targnął się na cudze prawa, żonę od męża oderwał, matkę od dzieci... Ja to-m uczynił myśląc szalony, że na téj drodze poezya i wiosna; teraz, teraz głęboko-m poniżony sam przed sobą a ona przed światem... Bądź co bądź ty nie rzucisz ni na nią ni na mnie kamieniem“.
Nareszcie w tym 1838 roku stosunek ten miał się zerwać stanowczo. Krasiński na żądanie ojca przybył do Opinogóry; tu prośbą i groźbą, płaczem i rozkazem usiłowano go skłonić do zaprzestania wszelkich związków z ukochaną; poeta odmówił. „Po trzech tygodniach nic na mnie wymódz nie mogąc — pisze Krasiński — ojciec udał się do niéj i prosił ją o to samo. Pojmiesz znowu, że tak jak ja nie mogłem przystać, tak ona nie mogła nie przystać. Wrócił mój ojciec przywożąc mi kilka słów od niéj, drżącą ręką pisanych, w których mówi, że musiała zgodzić się na to, by ostatni raz te kilka słów napisać do mnie“.
Odtąd Krasiński już tylko pośrednio przez ludzi dowiadywał się o swojéj lubéj. Wspomnienie o niéj długo się jeszcze przechowało; uwiecznił je w Niedokończonym poemacie przedstawiając żonę Rahogi; a nadto w jéj imieniu napisał piękny wiersz (w końcu r. 1838), w którym między innemi czytamy:

Dla ciebiem wszystko straciła na ziemi:
Dla ciebiem drobne porzuciła dzieci,
Choć Bóg przykazał pozostać się z niemi.
Teraz w ich stronę moje serce leci!
Gdzie ich kolebka? gdzie śliczne wejrzenie?
Gdzie jasne pukle moich biednych dzieci?
Choć głos twój dźwięczny i boskie natchnienie,
On tyle szczęścia w sercu mi nie wznieci,
Co sen ich niemy lub jedno westchnienie!

Daj mi twą rękę! Słuchaj: w tych dolinach
Ty mnie pochowasz przy Rzymu ruinach,
A grób mój będzie otoczon wzgórzami,
Zakryty zewsząd bluszczem i głogami,
I ty wyryjesz na białym kamieniu
Prośbę do Boga, by w cyprysów cieniu
Ten kamień za mnie modlił się w milczeniu.

Czy i ty zdradzisz tę, którą kochałeś.
Tę, któréj nigdy żoną nie nazwałeś,
A która była ci więcéj niż żona,
Siostra, kochanka, niż wszystkie imiona,

Któremi ludzie kochanie przezwali...
Bo ludzie nigdy kochania nie znali.

Ja wiem, co miłość, co długa tęsknota,
Co bój zacięty z myślą o kochanym,
Co szczęście niebios, co piekieł zgryzota,
I brak łzy cichéj w oku wypłakanym.
Daj mi twą rękę, niech czuję, żeś blizki;
Tyś wielki, piękny, ty masz wzrok anioła.
Gdy plama pychy nie kazi ci czoła,
A same prawdy zdobią go połyski!

Patrz! ja być mogłam tak czysta, tak święta,
A teraz będę na wieki przeklęta
I dzieciom moim ojciec nie odpowie,
Gdy się spytają: jak się matka zowie!
Tak gorzko, zimno, tak ciemno mi w duszy.
Że czasem myślę, iż płacz mój poruszy
Serce aniołów. Lecz nie; już godzina
Śmierci nadciąga i wkrótce uderzy,
Już ból konania w tych piersiach się wszczyna.
Już palec Boga na tém czole leży.
.............

Zaledwie stosunek ten się skończył, zaledwie mu Zygmunt poetycki wystawił grobowiec, w sercu jego rozkwitł kwiat nowéj miłości.
W zimie roku 1838/1839 był Krasiński we Włoszech. Wśród rodzin polskich, bawiących tam wówczas, wybitne miejsce zajmowała rodzina pp. Komarów z Podola, która prowadziła dom otwarty i wszelakie znakomitości w salonach swoich ugaszczała. Z trzech, podobno bardzo pięknych i wykształconych córek, największą na siebie zwracała uwagę najstarsza Delfina. Dzieckiem jeszcze prawie wydana za hr. Potockiego, dziedzica jednego z najarystokratyczniejszych imion i największych w kraju majątków, musiała po kilku latach pożycia rozstać się z nim nazawsze. Zamieszkała wtedy przy rodzicach i oddała się uprawie uzdolnień artystycznych, ażeby próżnię życia zapełnić i głód wrażeń zaspokoić. Wielka znajomość świata, wielki wdzięk w postępowaniu, a przytém usposobienie uczuciowe, smętne, marzycielskie, tak zgodne z ówczesnym nastrojem romantycznym, ściągały ku pięknéj rozwódce mnóstwo wielbicieli.
Krasiński zaraz po jéj poznaniu w Neapolu odmalował ją w liście do Sołtana ostro i szorstko.
Zapoznając przyjaciela z domem pp. Komarów, powiada o Delfinie: „Ale wśród nich wszystkich jest dziwna istota, która stoi już za przepaścią, istota, któréj duszę żywą i silną i prawdziwie wszystkiemi dary, któremi Bóg Polki obdarzył, do najwyższego stopnia obrzuconą, przepsuł Paryż i Londyn, książę d’Orléans, Flahaut, mąż niegodny i próżność fashionu, najnędzniejsza z próżności. Mimo to jednak zostały w téj duszy iskry podobne wybuchom wulkanu, kiedy wspomnienie jakie lub nadto silna boleść je rozdmucha; została żądza długa, namiętna, długa jak nuta własna przeciągniona przez doskonałą śpiewaczkę, żądza wyższego stanu rzeczy, piękniejszéj sfery dla ducha, spokoju jakiegoś promiennego po tylu i obłędach i prawdziwych nieszczęściach. Kiedy zaś te iskry gasną lub drzemią, nieznośna to kapryśnica, nie mogąca dwóch słów poważnych wyrzec, potrzebująca śmiać się i żartować, by uniknąć strasznéj nudy, która ją toczy; podobna znarowionemu dziecku, źle wychowanéj dziewczynie, lub Don Juanowi w spódnicy, który wszystkiego doznał i teraz krzyczy: Dajcie mi księżyc, chcę skosztować, czy z księżyca dobry marcypan, bo na ziemi już nic niema... Literatura francuska dzisiejsza zna takie kobiety, cywilizacya dzisiejsza takie płodzi twory... Widzę nieutuloną rozpacz w niéj, nieudolność do uczucia jakiegokolwiek szczęścia — i ta przekwitłość serca wywiera silniejsze wrażenie na mnie, niż świeżość młodociana; niż szczęście, zdrowie, przyszłość, kwitnące razem na panieńskiém licu... Gdy na czyjém czole ujrzę ślad żałobny, wyciśniony kolejami życia; wtedy marzy mi się, że moje słowo lub przyjaźń lub ręki uścisk może w tych piersiach obudzić nanowo życie. Co do kobiet, mylę się zapewnie, bo one zmartwychwstawać nie umieją; ale złudzenie jest mocném i łudzę się“.
Poeta przyznaje się przyjacielowi, że czuje dla niéj litość, że Delfina służy mu tylko, „jakoby zwierciadło w którém widzę czasem przechodzące widmo téj, którą kochałem“. „Zrazu — powiada daléj — kłóciliśmy się okropnie, bo nie chciałem szyi zgiąć przed jéj zewnętrznym fashionem, tak się nawet kłóciliśmy, że ona mnie, ja jéj dziwnie przykre powiedziałem rzeczy. Ale dopiero kiedy ton swój paryski odmieniła i szczerze mówić zaczęła, i ja ton odmieniłem. I teraz w wieczór ona smutno, żałobnie opowiada mi swoje życie moralne, a ja słucham i czasem ją cieszę“.
Następnie do litości przybyła wdzięczność.
„Leżałem w ciężkiéj gorączce — pisze w lutym 1839 r. — cieszyłem się myślą, że na tamten świat się przerzucę, ale znać jeszcze-m tu do parady potrzebny. Nie mogę ci opisać, o ile przez ten czas choroby mojéj pani D. była dobra, prawdziwie, szczerze dobra dla mnie... Gdybym miał siostrę, od siostry niczego więcéj żądać-bym nie mógł. Z całéj duszy jéj wdzięczny jestem témbardziej, iż wiem, że to prosta, dobra przyjaźń“.
Otóż mamy już i przyjaźń, która z dniem każdym stawała się coraz gorętszą; 20 lutego już pisze do Sołtana: „Nie chcę listowi powierzać rzeczy, na któréj zrozumienie i ocenienie trzeba albo dziesięć arkuszy napisać, albo być z tobą razem i tylko ścisnąć ci rękę — ale to pewna, że w dziwnéj jestem kryzys moralnéj: razem gorący i zimny, młody i stary, obojętny i nie. To jednak doskonale czuję, że co lat kilka, jak piasek w klepsydrze, tak życie o kilka stopni opada w piersi naszéj. Co niegdyś byłoby nas przejęło szałem, dziś tylko słodyczą; kto wie, co lepsze: czy szał czy tkliwa słodycz rozlewająca się po duszy jak ciepłe wonne wiatru powianie?..“ A w wierszu z tegoż czasu p. n. Pożegnanie mówi wyraźnie:

Ledwie-m cię poznał, już cię żegnać muszę;
A żegnać ciebie, jak gdybym przez wieki
Żył z tobą razem i kochał twą duszę,
A teraz jechał w jakiś kraj daleki
I nie miał nigdy już zobaczyć ciebie,
Chyba gdzieś kędyś po śmierci tam w niebie...

Toż samo, ale już prozą w liście do przyjaciela wyznaje w marcu: „Tobie przeszło przez myśl, żem ja się w jakiéj pannie zakochał. Nie, Adamie, nie... Zresztą niech Bóg mię osądzi. Zapewne, że nie jestem na najprostszéj drodze, ale kto wymiarkuje drogi serca? kto rzuci kamień na drugiego? Przynajmniéj niech mi go nie rzuca nigdy dłoń przyjaciela. Ledwo pisać mogę. Pomieszały się wszystkie wyobrażenia i wiary moje, jestem jako ślepy i obłąkany... Proszę cię, nie potępiaj, ale żałuj, bo ty wiesz, że ja ją szczerze kocham i na zawsze. Błędy moje, szały moje niechaj twego serca nie odwracają ode mnie, bo ty na nich nigdy nic z duszy mojéj i przywiązania stracić nie możesz. Ty sam wiesz, że są tak gwałtowne, tak porywające uczucia, że rozum przeciwko nim jest tylko przedrzeźniającym bufonem, ale nie zaradczym lekarzem. Otóż jestem w takiém położeniu; a jak się ono wyrobiło, ile walk zniosłem, jak powoli giąłem się pod tą fatalnością, jak darłem się z samym sobą i rozdarłem siebie; to niech mnie i Bogu wiadomém pozostanie”.
Odtąd korespondencya Krasińskiego nie dostarcza nam szczegółów rozwoju téj miłości; wspomina on często o pani Delfinie, ale nie mówi już o uczuciu swojém. Przypuszczają, że milczenie to objaśnić można chyba tém, iż samo uczucie było silniejszém i głębszém aniżeli to, jakiego dla pierwszéj swéj kochanki doznawał; a jeżeli zważymy, że jeden z najpiękniejszych utworów swoich „Przedświt” opromienił wspomnieniem swéj miłości dla Delfiny, którą Beatrice nazwał, to z przypuszczeniem tém zgodzić się wypadnie. Przebieg atoli uczucia w rysach głównych poznać możemy z kilku wierszy, niedawno razem ogłoszonych p. n. Moja Beatrice. Jest tu wiele zwykłych w romantycznéj miłości epizodów: wiele smutku i melancholii, wiele krótkotrwałych zachwytów i długiego omdlenia, wiele przechadzek i przejażdżek księżycowych... Zaznaczę tylko główniejsze fazy.
Poeta zwyczajem wszystkich wrażliwych i namiętnych natur tylko uczucie w danéj chwili władnące sercem jego nazywa prawdziwém i jedyném, zapominając o wszystkich, co je poprzedziły:

Nie znałem duszy, coby mię pojęła,
Anim jéj szukał, aż spotkałem ciebie,
Równie samotną...
Znów czuję Boga, który mnie porywa;

Sen śmierci znika, a w obszarach świata
Hymn wniebowstąpień zewsząd się odzywa.

Uczuć swych dla téj, co „jak anioł siadła przy sterze jego łodzi”, nie chce profanować nazwiskiem:

Temu, co czuję, nie szukaj imienia,
Na co słowami kazić świętość myśli?...

Wie wszakże poeta, że to, co czuje, jest wielkiém, potężném i trwałém:

Ta chwila nigdy już dla mnie nie minie,
Ten dzień w méj duszy nigdy nie upłynie,
Bo w świecie ducha nie ma pożegnania!

Przez rok 1839 i początek 1840 przebywał ciągle z Delfiną, uczucia jego potęgowały się ciągle. W lipcu r. 1840 odjeżdża do Monachium i z tego samego miejsca, w którém Mickiewicz nie mógł się rozstać ze wspomnieniem Maryli, ze Splügen w Alpach posyła lubéj swoje „Pożegnanie Italii”, gdzie zestawia Włochy ze swoją kochanką:

 O ziemio włoska! dziś mi żal jest ciebie
Za to, żeś smętną przeszłości królową;
Nieszczęsną duchów nieśmiertelnych wdową,
Żyjącą dzisiaj o żebraczym chlebie;
Że z twoich wzgórzów, jak bogi żałoby,
Płaczą nad tobą mężów twoich groby!
Bo myślą tylko a nie sercem całem
Jam pojął odblask zmarłych twych wielkości,
A wyższą piękność od twojéj piękności
Jam sercem poznał i odtąd kochałem!
Nie kuta z głazu, ani malowana,
Choćby nadziemskim pędzlem Rafaela,
Lecz dusza żywa, z pośród duchów wiela
W twarz anielicy od Boga ubrana
I cierpieć — kochać — na świat ten posłana...

W miesiąc potém, jeszcze ze Splügen, pisał do Delfiny wiersz: „Co mi się marzy“, wzywał, żeby podała mu rękę i jak siostra z bratem poszła precz od ludzi, w puszcze wielkie, gdzie chyba słowik siądzie wiosną, chyba konwalie zakwitną i błyskawica się przedrze. Na ten wiersz odpowiedziała Delfina czterema dość niefortunnemi strofami, które tu jako zabytek pozostały po niéj a malujący nam jéj sentymentalne usposobienie, przytaczam :

Kiedy kwiaty przyszłą wiosną
Tam na wzgórzu znów porosną,
Tam po wzgórzu zmierzchnią dobą
Ja nie wrócę błądzić z tobą.
 
Kiedy księżyc nocą ciemną
Błyśnie srebrem na wód grobie,
Będziesz wołać nadaremno,
Nie odpowiem ja już tobie!
 
Więc nie wołaj po imieniu
Téj, co z tobą nigdy razem
Już nie będzie, lecz w milczeniu
Pójdź do grobu, siądź nad głazem.
 
Tam wspominaj gorzką dolę
Życia mego zatrutego
I nabożnie moje bole
Złóż w pamięci serca twego...

Poecie wszakże wiersz ten wydał się pięknym i wywołał odpowiedź zapewniającą kochankę, że ją kochał z serca, choć gorzko, zawsze i wszędzie.
Jaśniejsza lubo bardzo krótka chwila téj miłości zabłysła w Monachium, gdzie Zygmunt zjechał się z Delfiną. W téj chwili powstał cudny wiersz „Do duchów przy świetle księżyca“, w którym poeta wyznaje, że jest szczęśliwym:

Ja was wyzywam, duchy czy anieli,
Co na błękitu gwiazdach królujecie,
Coście na wieki z czoła smutek zdjęli:
Bom dziś szczęśliwszy na tym smutnym świecie,

Niż wy w niebiosach. Nie lękam się wzroków
Waszych tęczanych i skrzydeł z płomienia;
Jak wy dziś płynę wśród światła potoków,
Jak wy wznieść mogę nieśmiertelne pienia.
 
Tę, którą kocham, płaczącą widziałem:
Łzą rozrzewnienia powrót mój witała.
Odtąd sam cały nazawsze skonałem,
Bom zlał się z duszą téj, która płakała.

W jesieni 1840 wrócili do Włoch; na północy robili spólne wycieczki i odbywali przejażdżki po jeziorach... Potém Zygmunt jedzie sam do Neapolu i w wierszach tam pisanych wyraża swoje smutki i tęsknoty. To marzy o śmierci i chce do ukochanéj duchem przylecieć, być dla niéj gwiazdką, falą, listkiem lub błyskawicą wśród burzy; to znowu mówi, że chciałby na jéj ręku skonać a następnie spoczywać nie pod duszném sklepieniem murów klasztornych, ale na polu otwartém i zieloném, pod błękitem niebios...
Rok 1841 cały prawie przeszedł znowuż we Włoszech czasem samotnie, najczęściéj w towarzystwie Delfiny. Stan ducha poety, szczególniéj w marcu i kwietniu, był straszny. Opętał go „szatan melancholii“. Donosząc o tém Sołtanowi, powiada (21 maja); „Tak-em zmarniał i zniszczał na duchu, że ani myśli mi już ani słów nie staje na opisanie wewnętrznéj tęsknoty, coraz gorzéj mną owładującéj i rugującéj z rzędu ludzi do trzody kretynów... Wiele trosk i niepokojów, téj zimy doznanych, przyłożyło się do wprowadzenia mnie w tę głupotę i nicość; męczyłem się, męczyłem, póki sił stało, wreszcie siły opuściły i zostałem na wzór szkieletu umysłowego, porzuconego w przestrzeni ducha“. A w miesiąc potém, opowiedziawszy Sołtanowi o rozbiciu się okrętu Polluks, dodaje: „Gdym się o tém rozbiciu dowiedział, żałowałem szczerze, żem nie wypłynął z Polluksem, tak jak zamyślałem, i żem nie był właśnie tym jednym, co się téj nocy utopił. Sądź po tém wyznaniu, jak mi różowo w duszy i lekko na sercu! Choroba straszna mnie pochyliła, zgarbiła do ziemi, uczyniła rzeczą martwą a smętną... Doszedłem do takiego stanu, że mi świat, jako szeroki, wydaje się pustynią, a światło słoneczne — krzywdą, obrazą, pośmiewiskiem... Od lat dziesięciu, od kiedym począł być młodym, ciągle czułem się w podwyższonéj drażliwości nienaturalnym stanie. Żyłem, jak galwanizowane trupy, życiem zzewnątrz zaciągnioném, bo wewnątrz zawsze śmierć była, śmierć mi znana, dotykalna dla mnie, a drugim niewidoma, ukryta przed niemi maską żywości, któréj elektryczne nurty w końcu się przebrały, i teraz niéma nade mnie nędzniejszego stworzenia! Reszty życia mego, przyszłości mojéj nienawidzę. Bóg mnie do niéj nie stworzył, a ludzie mnie w nią wpychają. Brak mi zupełny cnoty, największéj wśród chrześcijańskich cnót, rezygnacyi; pod tym względem poganin jest ze mnie, i zbliża się jak pogrom chwila, w któréj właśnie, przez brak takowéj pokory i submisyi, będę musiał się rozbić, zaginąć, jak ów biedny Polluks”...
Dopiero w jesieni tego roku Zygmunt wyjeżdża do Monachium wezwany przez chorego ciężko Danielewicza, który umarł w kilka miesięcy potém (27 marca 1842 r.). Pod świeżém wrażeniem téj straty napisał poeta wiersz Fryburg, w którym pamięć ukochanego druha zjednoczył z myślą o Beatrycy. Po rzewnym hołdzie oddanym zmarłemu następują tu entuzyastyczne wyrazy pod adresem Delfiny:

Aniele niewieści,
Tyś przy mnie dotąd, nie odeszłaś jeszcze!
Ja w twych spojrzeniach rozkosz moję pieszczę...

Tyś anioł piękna, tyś seraf pokoju,
Dłoń twa ze śniegu nie krwawi się w boju!
W dzień sądny zemsty, ty wśród twego ludu
Nie staniesz przy mnie...
Lecz nim ta chwila nadejdzie, — a może
Nie przyjdzie nigdy — tyś mojém zbawieniem,
Tęczą jedyną w zaćmionym przestworze,
Miłości mojéj tyś ostatniém pieniem!

Potem nastąpiły jeszcze chwile szczęścia acz krótkie, pobyt kilkomiesięczny w Nizzy. „Na wieki dni te w Nicei mnie pozostaną błękitném wspomnieniem — pisze poeta do Gaszyńskiego. — Jeździliśmy konno po tych górach. Śliczne było niebo i w duszy błogo, spokojnie, wzniośle, bo ciągle mówiliśmy o świecie idei, o świecie ducha, o świecie przyszłości“.
Ten atoli świat przyszłości niebawem nie tak błękitnie miał się przedstawić. Krasiński pod naciskiem rodziny postanowił wejść w krainę straszną, „gdzie miłości niema", miał się ożenić z panną, która pomimo swoich przymiotów poetycznemu ideałowi nie odpowiadała. Krasiński, jak sam wyznaje, miał pewien wstręt do panien. Więc chociaż „z nadziei i szczęścia wyzuty“, chce „siostrze powierzonéj sobie na wieki“ stać się pociechą i osłodą, nadzieją przyszłą i przeszłém wspomnieniem, do dawnéj zaś kochanki zwraca się z prośbą, ażeby się zań modliła:

Módl się ty za mnie, gdy z rozpaczy zginę
Za winę ojców i za własną winę;
Módl ty się za mnie, by mnie w moim grobie
Nie opiekielnił żal wieczny po tobie...
Módl ty się za mnie; ja ciebie się trzymam,
Bo na téj ziemi prócz ciebie nic nie mam.
I nic prócz ciebie nie marzę za światem,
Tylko to marzę, by z mą duszą biedną

Twoja spłynęła w nieśmiertelność jedną;
Więc módl się za mną, bo ja twoim bratem!

Działo się to w połowie r. 1843. Wkrótce potém nastąpił ślub Zygmunta Krasińskiego z panną Różą Branicką. Po ślubie stosunek z panią Delfiną nie zerwał się wprawdzie, ale uległ zmianie... W końcu Krasiński „przestał odpieczętowywać listy pani Delfiny, których po śmierci jego znaleziono całe stosy; w ostatniéj chorobie nie chciał jéj widzieć i raz jeden tylko, na usilne prośby żony, pozwolił pani Delfinie zbliżyć się do łoża, z którego już nie miał się podnieść; późniéj wszystkie prośby były daremne; pani Delfina mogła otrzymywać wiadomości o stanie zdrowia chorego w taki tylko sposób, że przychodzącéj codziennie do przedsionka domu, w którym mieszkał poeta, Zygmuntowa Krasińska przynosiła biuletyn lekarski wraz ze słowami współczucia i pociechy“.
Delfina znacznie przeżyła poetę i umarła dopiero w r. 1879. Czy go kochała naprawdę, czy téż z próżności tylko, że wielki poeta jest jéj wielbicielem, trudno rozstrzygnąć; ci, co znali Delfinę, twierdzą, że w tym miłosnym stosunku jéj wyobraźnia jedynie grała rolę główną; serce zaś jéj jak przed poznaniem Zygmunta tak i po rozstaniu się z nim łatwo pocieszać się umiało, bo się łatwo do różnych ludzi przychylić potrafiło...[1]





  1. Dosyć prawdopodobną jest rzeczą, iż stosunek Krasińskiego do Delfiny posłużył Słowackiemu do osnucia swych „Niepoprawnych“, w których tak cudnie narysował postaci Fantazego i Idalii, ironicznie patrząc na nie. Zob. ładny szkic Jana Gnatowskiego p. t. Moja Beatrice w „Niwie“ 1879, tom II.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Piotr Chmielowski.