Kościół Panny Maryi w Paryżu/Księga dziewiąta/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Kościół Panny Maryi w Paryżu
Podtytuł (Notre Dame de Paris)
Rozdział Skutek siedmiu zaklęć
Wydawca Księgarnia S. Bukowieckiego
Data wyd. 1900
Druk W. Dunin i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Marceli Skotnicki
Tytuł orygin. Notre Dame de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cała księga dziewiąta
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.
Skutek siedmiu zaklęć.

Te Deum laudamus! — zawołał pan Jan, wychodząc ze swego ukrycia — przecie wyszły te dwie sowy. Och! och! Hax, pax, max! precz pchły!... aż mi w głowie szumią te głupstwa. Pożywiłem się serem, ale tego niedosyć; — trzeba przejrzeć sakiewkę pana brata i zmienić ją na butelki.
Czule spojrzał wewnątrz sakiewki, poprawił włosy, obtarł buty, otrzepał z kurzu suknie, zagwizdał, wykręcił się na pięcie, obejrzał na wszystkie strony, czy nie znajdzie jeszcze czego do wzięcia, z pieca wziął kilka szkiełek alchemicznych, żeby je ofiarować jako klejnoty Izabelli la Thierrye, trzasnął drzwiami i wybiegł swobodny, jak ptaszek z klatki.
Na schodach potrącił coś łokciem; sądził, że to Quasimodo, co mu się wydało tak zabawnem, że zeszedł, śmiejąc się do rozpuku — i jeszcze, wyszedłszy na plac, śmiał się serdecznie.
Tupnął nogą, ujrzawszy się nareszcie na bruku.
— Błogosławiony bruk paryski, — rzecze — a przeklęte wszystkie schody, choćby prowadzące do raju. Ach! musiałem się drapać tak wysoko, żeby zjeść ten marny ser i zdobyć sakiewkę mego brata.
Przeszedłszy kilka kroków, spostrzegł owe dwie sowy, to jest Klaudyusza i Jakóba Charmolue, podziwiających rzeźby nad drzwiami. Zbliżył się do nich na palcach i usłyszał, jak alchemik mówił cicho do pana Jakóba.
— To Wilhelm paryski kazał wyryć Hioba na tym kamieniu lapis-lazuli, złoconym po brzegach. Hiob wyobraża kamień filozoficzny, który musi być wypróbowanym, aby stał się doskonałym, jak mówi Rajmond Lulle: Sub conservatione formae specificiae salva anima.
— Takie rzeczy mię nie obchodzą! — zawołał Jan — kiedy mam sakiewkę w kieszeni.
W tej chwili usłyszał głos silny i donośny, który powoli wygłaszał straszne zaklęcia.
— A żeby was piekło pochłonęło! do szatana! do stu piorunów! na Belzebuba! na duszę! na zbawienie! — na wieczne męki wolałbym się skazać!
— Na honor, to pewno kapitan Febus.
Imię Febus doszło do uszu alchemika, gdy właśnie wykładał prokuratorowi znaczenie smoka kąpiącego ogon. Zadrżał, przerwał mowę, odwrócił się i spostrzegł, jak jego brat zbliża się do wysokiego mężczyzny, przy drzwiach mieszkania pani Gondelaurier.
W rzeczy samej byłto kapitan Febus de Châteaupers, który stanął pod domem narzeczonej i klął jak poganin.
— Na honor, kapitanie, — mówił Jan, biorąc go za rękę — ze szczególniejszym klniesz zapałem.
— Niech cię piorun trzaśnie! — odpowiedział kapitan.
— Niech cię samego trzaśnie! — odrzekł Jan — ale skądże to, szanowny kapitanie, taki wylew grzeczności?
— Przebacz, mój kolego, Janie! — zawołał Febus, ściskając młodzikowi rękę — rozpędzony koń nie zatrzymuje się w jednej chwili. Ilekroć wychodzę od tych gęsi, pełne mam usta przekleństw, i muszę je wypluć, abym się nie udusił.
— A może się czego napijesz? — zapytał Jan wesoło.
Kapitan uspokoił się natychmiast.
— Chętnie, ale nie mam pieniędzy.
— Ale ja mam.
— To dobrze. Ale skądże?
Jan ukazał sakiewkę z powagą i prostotą. Tymczasem alchemik, pożegnawszy Jakóba Charmolu, podszedł do nich i bacznie uważał.
Febus mówił:
— Sakiewka u ciebie, to jak księżyc w wodzie. Założyłbym się, żeś tu nakładł kamieni.
Jan odpowiedział obojętnie:
— Takiemi kamykami naładowywam swoje kieszenie.
I wypróżnił na dłoń sakiewkę z dumą Rzymianina, który ocalił ojczyznę.
— A, na Boga! — zawołał Febus — talary! prawdziwe, białe talary! To aż oczy olśniewa!
Jan stał nieporuszony. Kilka sztuk monety upadło w błoto, które w zapale kapitan chciał podnieść. Jan zatrzymał go.
— Fe, kapitanie!
Febus liczył monetę i, odwracając się z powagą do Jana, mówił:
— Ciekawym, kogoś dziś oporządził?
Jan cofnął się krok w tył i, patrząc ze wzgardą, odpowiedział:
— Nie ma potrzeby oporządzać ludzi ten, kto ma brata bogatego — i durnia.
— Prawda, poczciwy człowiek!
— A zatem chodźmy! — mówił Jehan.
— Ale gdzie? — zapytał Febus. — Może pod Jabłko-Ewy?
— Dajże mi pókój, kapitanie, ja wolę pod Starą-Naukę.
— Ale zmiłuj się, Janie, tam nic niema dobrego.
— A niech tam będzie i pod Jabłko-Ewy — rzekł młodzik, biorąc pod rękę kapitana.
Dwaj przyjaciele udali się w stronę Jabłka-Ewy. Zbytecznem byłoby mówić, że wpierw odszukali wysypane pieniądze i że alchemik poszedł za nimi.
Szedł za nimi zły i ponury. Czy dlatego, że imię Febus od czasu rozmowy z Grintoirem ustawicznie mieszało się do jego myśli? tego nie wiemy; to tylko pewne, że to magiczne imię Phoebus wiodło go za nimi, że podsłuchiwał każdy wyraz ich rozmowy i uważał na najmniejsze poruszenie. Zresztą nic było łatwiejszego jak słyszeć ich rozmowę, bo mówili głośno, nie zważając na przechodzących. Mówili zaś o pojedynkach, o dziewczętach, pijatyce i innych tym podobnych głupstwach.
Na zakręcie jednej z ulic doszedł ich odgłos bębenka.
Klaudyusz posłyszał, jak oficer mówił do młodzieńca.
— Dalej, przyśpieszmy kroku.
— Dlaczego, Febusie?
— Lękam się, aby mię cyganka nie zobaczyła.
— Jaka cyganka?
— Ta, co ma kozę.
— Esmeralda?
— Tak, ona — zawsze zapominam jej imię. Dalej, nie chcę, żeby mię poznała i zaczepiała na ulicy.
— Alboż ją znasz?
Tu alchemik usłyszał, jak Febus nagłos się rozśmiał, i widział jak, schylony, mówił coś do ucha Jana.
— Czyż doprawdy? — zapytał Jan.
— Na honor! — odpowiedział Febus.
— Tego wieczora?
— Dzisiaj.
— A czyś pewny, że przyjdzie?
— Czyś oszalał? tu żadnej niema wątpliwości.
— Kapitanie, szczęśliwym jesteś rycerzem.
Alchemik słyszał całą rozmowę. Zaciął zęby i drżenie przeszło po całem jego ciele. Zatrzymał się chwilę, wsparty do ściany pobliskiego domu, jak człowiek pijany, a po chwili znowu dążył za nimi.
Kiedy się do nich zbliżył, już o czem innem mówili.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Marceli Skotnicki.