Kościół Panny Maryi w Paryżu/Księga druga/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kościół Panny Maryi w Paryżu |
Podtytuł | (Notre Dame de Paris) |
Rozdział | Z Charybdy na Scyllę |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Marceli Skotnicki |
Tytuł orygin. | Notre Dame de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała księga druga Cały tekst |
Indeks stron |
W styczniu noc wcześnie zapada. Na ulicach było już ciemno, gdy Grintoire wyszedł z pałacu — noc była dlań przyjemną, bo szukał jakiej ciemnej uliczki, żeby swobodnie podumać, żeby mu filozofia przyłożyła plaster na poetyczną ranę. Filozofia była dlań jedyną ucieczką, bo nie wiedział, gdzie się nawet schronić. Po niepowodzeniu teatralnem nie śmiał wracać do mieszkania wynajmowanego od Wilhelma Doulx-sire, albowiem winien mu był komorne za pół roku, wynoszące dwanaście soldów paryskich, sześć razy więcej niż warte jego suknie, cały składające majątek. Namyśliwszy się chwilę pod furtką więzienia Sainte-Chapelle, gdzie dawniej zauważył kamień, wyborny na poduszkę dla żebraka albo poety; podziękował za tę myśl Opatrzności, puścił się w kręte uliczki, prowadzące do Cité, jako to: Barillerie, Vielle-Draperie, Savaterie, Juiverie i t. d. Tam napotkał procesyę głowy błaznów, która wyszła z pałacu i przy odgłosie trąb, oraz blasku pochodni, obchodziła miasto. Widok ten nanowo podrażnił jego miłość własną — poszedł dalej, przepełniony goryczą swego niepowodzenia. Chciał udać się na most świętego Michała, lecz tłum dzieci biegł w tamtą stronę z racami i pochodniami.
— A niech was piorun trzaśnie z waszem oświetleniem! — zawołał i przystanął. Na domu, sąsiednim mostowi, powiewała chorągiew, wyobrażająca króla, Delfina i Małgorzatę Flamandzką; w innych miejscach widać było sześć chorągiewek, na których był arcyksiążę austryacki, pan Beaujeu, Joanna Franciszka i nieprawy Bourbon — wszystko to, oświetlone pochodniami, tłuszcza podziwiała.
— Szczęśliwy malarz Jehan Fourbeault — rzekł z ciężkiem westchnieniem i odwrócił się tyłem do chorągiewek. Jakaś uliczka była przed nim; znalazł ją tak opuszczoną i ciemną, że spodziewał się ujść przed wszelkiemi uroczystościami. I wszedł na nią. Zrobiwszy kilka kroków, nogi jego napotkały jakąś przeszkodę; zachwiał się i upadł. Była to wiązka zielonych gałązek, którą lud złożył rano przed prezydentem parlamentu, na cześć uroczystości dnia. Grintoire mężnie zniósł tę przeszkodę, podniósł się i udał nad brzeg wody. Zostawiwszy nad sobą wieżę cywilną i kryminalną i, idąc wzdłuż muru ogrodów królewskich, po placu niebrukowanym i pełnym błota, przybył w stronę zachodnią Cité. Popatrzył czas jakiś na małą wysepkę Przejście krów, która znikła przed koniem bronzowym i nowym mostem. Wysepka zdawała mu się w cieniu czarną osłoną oddzielona od białej wody. Poznać ją było można po małem światełku w chacie, gdzie pasterze na noc mieli schronisko.
— Szczęśliwi pasterze! — pomyślał sobie Grintoire — wy nie marzycie o sławie i nie tworzycie dyalogów! Nic was nie obchodzą monarchowie, którzy się żenią i księżniczki burgundzkie. Wy znacie tylko stokrotki, któremi kwiecień ustraja pola. A ja, ja poeta, drżę z zimna, dłużny jestem dwanaście sous i mam buty podarte. Oh! pasterze, dla waszej chaty zapomniałbym Paryża!
Z lirycznego uniesienia przebudził go podwójny wystrzał petardy, pochodzący z pastuszej chaty. A więc i pasterze mieli udział w uroczystościach dnia tego.
— Przeklęty dniu! — zawołał — dokądże ścigać mię będziesz?
Spojrzał na Sekwanę i okropna myśl do głowy mu przyszła.
— Ah! — rzecze — chętniebym się utopił, gdyby woda nie była zimna. Zrobił więc krok rozpaczy. Nie mogąc ujść przed głową błaznów, chorągiewkami Jana Fourbeault, umajeniem, ogniem i petardami, postanowił udać się w sam środek zabaw, aż na plac de Grève.
— Tam przynajmniej — pomyślał sobie — rozgrzeję się przy ogniu i może pożywię przy jakim stole publicznym.