Klub Pickwicka/Rozdział dwudziesty pierwszy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Klub Pickwicka
Wydawca Wydawnictwo J. Przeworskiego
Data wyd. 1936
Druk Zakłady Graficzne „Feniks“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. The Posthumous Papers of the Pickwick Club
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii


Rozdział dwudziesty pierwszy.
W którym mały człowieczek zajmuje się swoim ulubionym tematem i opowiada historję o dziwacznym klijencie.

„Aha“, powiedział stary Jegomość, którego opisaliśmy wkońcu poprzedniego rozdziału. „Któż to mówi o Inns?“
„To ja“, odpowiedział pan Pickwick. „Zauważyłem, że to bardzo dziwne miejsce“.
„Pan?“ pogardliwie powiedział stary jegomość. „Cóż pan może wiedzieć o tych czasach, kiedy młodzi ludzie zamykali się w samotnych izdebkach, ażeby czytać i czytać, studjować i studjować, aż im się rozum mieszał od tych studjów? Siły ich ducha tak się wyczerpywały, że nawet wstający ranek ich nie orzeźwiał. Aż umierali niemal z przeciwnego naturze przywiązania do owych suchych ksiąg! Należąc do innej epoki i będąc z innego pokolenia, cóż pan może wiedzieć o tem, ilu z nich zjadły suchoty albo pożarła gorączka? Taki bowiem był rezultat bujnego życia i rozpasanych zabaw w tych małych pokoikach! A jak pan myśli, ilu ludzi, którzy nadaremnie błagali o litość w przedpokojach adwokatów, szukać musiało potem spokoju w falach Tamizy albo w więzieniach? O, to niezwykłe domy! Gdyby płyty, któremi wyłożone są ściany, mogły mówić i posiadały pamięć, i gdyby wyszły z tych ścian i opowiedziały co wiedzą, byłaby to, zaiste, straszliwa opowieść o życiu! I chociaż teraz Greys Inn jest miejscem zwyczajnem, naprawdę, jest to okolica niesamowita i wolałbym usłyszeć wiele najstraszliwszych baśni, niż poznać jedną prawdziwą historję tych murów“.
Coś tak dziwnego było w nagłej zmianie wyrazu twarzy tego człowieka i w przedmiocie, którego dotknął, że pan Pickwick nie znalazł żadnej odpowiedzi. Oczy starego nabrały dawnego wyrazu. Po chwili ciągnął dalej:
„Spójrzmy na to z innego punktu: z punktu zwykłego, wcale nie romantycznego. Cóż to za wyszukane miejsce tortur! Pomyślcie o tych nędzarzach, którzy wyprzedawali się, zapożyczali, naciągali swoich przyjaciół, aby móc się zaciągnąć na listy profesji, która nigdy nie da im kawałka chleba. Czekanie, nadzieje, strach... nędza, ubóstwo, rozczarowanie, zamieranie nadzieji, koniec karjery, może samobójstwo, albo ostatnia nędza, łachmany, pijaństwo... Czyż nie mam racji?“ Tu stary człowiek zatarł ręce i prawie radośnie spojrzał przed siebie, że znalazł nowy sposób oświetlenia swego ulubionego tematu.
Pan Pickwick patrzał na starego z wielkiem zainteresowaniem a reszta kompanji uśmiechała się w milczeniu.
„Mówicie o niemieckich uniwersytetach!“ ciągnął stary. „Ba, ba! Dość macie chyba romantyki w odległości łokcia od każdego z was! Tylko, że o niej nikt nie myśli“.
„Nigdy nie sądziłem, że jest coś romantycznego w tym właśnie przedmiocie“, rzekł pan Pickwick z uśmiechem.
„Napewno pan nie myślał!“ powiedział stary. „Napewno! Jeden z moich przyjaciół mawiał: „cóż dziwnego w tych pokoikach?“ „Bardzo dziwne to pokoje!“ odpowiadałem. „Wcale nie“, odpowiadał mój przyjaciel. „Samotne!“ powiadam mu. „Nie“ odpowiada mój przyjaciel. — I co pan powie? pewnego ranka mój przyjaciel nagle umarł na apopleksję. Poszedł otwierać drzwi i uderzył głową o skrzynkę do listów. Upadł i przeleżał tak osiemnaście miesięcy. Wszyscy myśleli, że wyjechał“.
„A jak go znaleziono?“ zainteresował się pan Pickwick.
„Ponieważ od dwóch lat nie płacił czynszu, egzekutorzy postanowili wyłamać drzwi. A więc otwierają, wyłamują zamek, a tu straszny, zakurzony szkielet w granatowym surducie, granatowych spodniach i jedwabnych pończochach pada w ramiona tego, który stał pierwszy. Dziwne, co? Chyba dziwne, nie?“ Tu mały człowieczek jeszcze bardziej pochylił głowę nabok i z niewymowną radością zatarł ręce.
„Znam także inny wypadek“, ciągnął dalej, opanowawszy nieco śmiech. „Zdarzył się on w Cliffords Inn. Pewien hultaj, wynajmujący ten lokal, zamknął się jednego ranka w alkowce i zażył arszeniku. Gospodarz myślał, że uciekł. Otworzył drzwi i wywiesił ogłoszenie. Przyszedł drugi, wynajął, umeblował i zamieszkał. Z jakichś przyczyn nie mógł spać: ciągle był jakiś nieswój i niespokojny. „To wstrętne“, mówi. „Zrobię w tamtym pokoju sypialnię, a tu bawialnię!“ Zmienił umeblowanie, i odtąd spał bardzo dobrze, ale zato wieczorami nie mógł czytać. Czuł się zdenerwowany, niespokojny, ciągle poprawiał świece i oglądał się dokoła. „Nic nie rozumiem“, rzekł pewnego dnia powróciwszy wieczorem do domu. Wypił szklankę zimnego grogu i oparł się plecami o ścianę, aby nie obawiać się, że coś stoi za nim. „Nic nie rozumiem“ — powtórzył. Wtem oczy jego zatrzymały się na drzwiach do małego alkierzyka, zawsze zamkniętych. Wtedy dreszcz przebiegł mu po całem ciele. „Nieraz już to odczuwałem“, powiada. „Coś jest nie w porządku z tym alkierzem!“ Zdobył się na odwagę, wziął w rękę pogrzebacz, otworzył drzwi... aż tu w kącie alkierza stoi trup poprzedniego lokatora, z maleńką flaszeczką w zaciśniętej dłoni — a miał twarz!...“ Mały człowieczek skończył, obejrzał się dokoła, spoglądając na zdziwione audytorjum z uśmiechem pełnym zadowolenia.
„Niezwykłe rzeczy opowiada pan nam“ powiedział pan Pickwick, patrząc na twarz staruszka przez okulary.
„Niezwykłe?!“ powtórzył staruszek. „Nonsens. Uważa pan to za niezwykłe, ponieważ nie wie pan, o co chodzi. To są rzeczy zabawne, ale nie niezwykle!“
„Zabawne?!“ zawołał mimowoli pan Pickwick.
„Zabawne. A może nie?“ odpowiedział mały człowieczek z szatańskim błyskiem w oczach, poczem natychmiast zaczął mówić dalej:
„Znałem ja i innego człowieka... niech sobie przypomnę... tak... przed czterdziestu laty... wynajął stare zniszczone mieszkanko w jednym z najstarszych domów w Inns... od wielu lat było już zamknięte. Mnóstwo babskich plotek przywiązanych było do tego miejsca — rzeczywiście, miejsce to nie było wesołe. Ale lokator był ubogi, a mieszkanie było tanie, było to więc wystarczającym powodem, by je wynajął, chociażby było dziesięć razy gorsze. Zmuszono go jednak do zakupienia starych gratów, które znajdowały się w tem mieszkaniu... a między innemi do kupna wielkiej szafy na papiery, z oszklonemi drzwiami, osłoniętemi od wewnątrz firanką. Rzecz zupełnie mu niepotrzebna, żadnych bowiem papierów nie posiadał, wszystko zaś, co miał do ubrania, nosił na sobie, co go bynajmniej zbytnio nie obciążało. Zebrał więc wszystkie swoje meble — nie było tego dużo, i cztery krzesła, które miał, ustawił tak, jakgdyby ich było dwanaście. Usiadł sobie wieczorem przed kominkiem i wypił jedną szklaneczkę whisky z dwóch galonów, które wziął był na kredyt. Myślał sobie właśnie, czy zapłaci za tę whisky, a jeżeli zapłaci, to kiedy; wtem oczy jego zatrzymały się na szklanych drzwiach szafy. „Ach!“ powiada. „Żebym nie potrzebował był kupić tej wstrętnej szafy od tandeciarza, miałbym pieniądze na coś potrzebniejszego. Powiem ci coś staruszko“, rzekł, zwracając się do szafy, ponieważ nie miał z kim mówić. „Gdybym wiedział, że nigdy nie będziesz mi na nic potrzebna, bez namysłu porąbałbym cię i spalił“. Zaledwie to powiedział, aż tu z szafy wydobywa się coś nakształt jęku. Z początku się przestraszył, ale zaraz potem pomyślał, że to może jęczy młodzieniec, zajmujący sąsiedni pokój, ponieważ młodzieniec ów jada obiady na mieście. Wziął pogrzebacz i poprawił ogień. Jęk się powtórzył. Jedna połowa szklanych drzwi otworzyła się i wnętrze szafy ukazało bladą postać stojącego tam człowieka. Była to postać wysoka i chuda, a miała wyraz twarzy stroskany i przerażony. Lecz w barwie jej skóry i w całej postawie było coś, co mówiło, że tacy nie chodzą po ziemi. „Kto to?“ „Nie rzucaj we mnie pogrzebaczem! Gdybyś nawet trafił, pogrzebacz przeszedłby przeze mnie i uderzyłby w ścianę szafy.... Jestem duchem“. „Więc czego tu chcesz?“ mówi lokator. „W tym pokoju“, odpowiedział duch, „nastąpił mój upadek; i ja, i moje dzieci zostaliśmy żebrakami. W tej szafie przez wiele, wiele lat składano papiery. W tym pokoju, kiedy szalałem z rozpaczy i kiedy zagasł dla mnie ostatni promyk nadziei, dwie złe harpje rozszarpały wszystko, co zebrałem w ciągu całego życia, nie pozwalając, aby choć grosz pozostał dla mego nieszczęśliwego potomstwa. Wystraszyłem je z tego miejsca — i od tego czasu włóczę się po nocach (odżywam tylko wtedy) i odwiedzam miejsca moich klęsk. Mieszkanie to należy do mnie. Zostaw je mnie“. „Jeżeli będzie się pan upierał przy tem, by się tu zjawiać“, mówi lokator, który podczas przemowy ducha zdążył już oprzytomnieć, „to oczywiście, z wielką przyjemnością ustąpię panu. Ale, jeśli wolno, chciałbym zadać panu jedno pytanie“. „Proszę, niech pan mówi“, poważnie powiedział duch. „Otóż“, powiada lokator, „nie chodzi mi specjalnie o pana, ale dotyczy to wszystkich duchów, o jakich kiedykolwiek słyszałem. Postępowanie panów wydaje mi się trochę nierozsądne. Panowie macie możność zwiedzania najpiękniejszych miejscowości na ziemi — bo chyba dla was nie istnieje przecież przestrzeń — dlaczego więc włóczycie się właśnie po tych miejscach, gdzie byliście najnieszczęśliwsi?“ „Słusznie! Nigdy nie przyszło mi to na myśl!“ powiedział duch. „Widzi pan“, ciągnął lokator, „to przecież bardzo niewygodny pokój. Sądząc po tej szafie, śmiało mogę powiedzieć, że jest tu sporo pluskiew. Jestem przekonany, że znalazłby pan daleko wytworniejsze quartier. Już nie mówię o klimacie Londynu, który jest rzeczywiście bardzo nieprzyjemny“. „Ma pan najzupełniejszą rację“, grzecznie odparł duch. „Naprawdę, nigdy nie przyszło mi to do głowy. Powinienem zmienić klimat!“ I rzeczywiście, mówiąc to, zaczął znikać: nóg prawie już nie było widać. „Panie, panie!“ woła lokator za znikającym. „Możeby był pan łaskaw powiedzieć gentlemanom, którzy włóczą się po starych opuszczonych domach, ażeby zaprzestali tego? Oddałby pan w ten sposób wielką usługę społeczeństwu“. „Z wielką chęcią“, odpowiedział duch. „Co za głupcy z nas! Naprawdę głupcy! Nie rozumiem, jak mogliśmy być tak tępi!“ Z temi słowami duch zniknął. I, co najdziwniejsze“, dodał mały człowieczek, obrzucając cały stół spojrzeniem, „że nigdy nie wrócił!“
„Niezłe to opowiadanie, jeżeli prawdziwe“, powiedział gentleman, ozdobiony mozajkowemi spinkami, i zapalił świeże cygaro.
Jeżeli!“ zawołał mały człowieczek z nieskończenie pogardliwym wyrazem twarzy. „Przypuszczam“, rzekł, zwracając się do Lowtena, „że także moją historję z dziwnym klijentem, która zdarzyła mi się, kiedy byłem jeszcze dependentem, nazwie ten pan również nieprawdziwą. Teraz nie dziwiłbym się już niczemu“.
„Nie będę mówił o tem, czego nie słyszałem“, powiedział właściciel mozajkowych ozdób.
„Chciałbym usłyszeć tę opowieść“, rzekł pan Pickwick.
„Ach tak!! Niech pan opowie!“ dodał Lowten. „Nikt jej nie słyszał oprócz mnie! A i ja niebardzo ją pamiętam“.
Stary człowiek rozejrzał się po stole, błysnął oczami groźnie, niesamowicie i jakby z triumfem, że wyczytał na każdej twarzy wyraz zaciekawienia. Poczem, potarłszy dłonią brodę i utkwiwszy wzrok w pułap, jakby w ten sposób chciał zebrać wszystko w pamięci, rozpoczął co następuje:

Opowieść o dziwnym klijencie.

„Mniejsza o to, skąd i jak dowiedziałem się tej historji“, zaczął stary. „Gdybym chciał ją opowiedzieć w takim porządku, w jakim do mnie doszła, musiałbym zacząć od środka, a doszedłszy do końca wrócić do początku. Wystarcza, że wiele z wypadków rozegrało się w moich oczach. O innych wiem, że rzeczywiście stały się, i żyją jeszcze ludzie, którzy je pamiętają.
„Na High Street, w dzielnicy Borough, koło kościoła Ś-tego Jerzego, po tej samej stronie co kościół, stoi, jak to przeważnie wszyscy wiedzą, najmniejsze z naszych więzień za długi, Marshalsea. Chociaż w ostatnich czasach bardzo się zmieniło i niczem nie przypomina brudnego kanału, jakim było przedtem, to nawet w tej zmienionej postaci stanowi małą pokusę dla dziwaków i małą pociechę dla uwięzionych. Osądzony na śmierć zbrodniarz ma tyle powietrza i ruchu w New Gage, co niewypłacalny dłużnik w Marshalsea.
„Może to moje dziwactwo, a może nie umiem oddzielić tego miejsca od dawnych wspomnień, związanych z niem, ale nie znoszę tej dzielnicy Londynu. Ulica jest szeroka, sklepy obszerne, turkocą przejeżdżające wozy, dzwonią kroki przechodniów — panuje tu hałas jak w handlowej dzielnicy, od rana do nocy, a jednak pomimo to jest tu martwo i niemiło. Ubóstwo i rozpusta przylgnęły do gwarnych ulic. Nędza i nieszczęście gnieżdżą się w niskim gmachu więziennym. Coś ponurego i smutnego zawisło nad tą dzielnicą — przynajmniej w moich oczach — i nadaje jej koloryt brudu i opuszczenia.
„Wiele par oczu, które oddawna zakrył już grób, patrzało na tę ulicę wesoło, po raz pierwszy przeszedłszy wrota Marshalsea: rozpacz bowiem rzadko kiedy idzie w parze z pierwszym ciosem, wymierzonym przez zły los. Człowiek ufa niewypróbowanym przyjaciołom, pamięta, że często ofiarowywali mu się z pomocą, kiedy niczego od nich nie potrzebował. Ma nadzieję, (nadzieję, szczęście niedoświadczonych) i jakkolwiek nadzieja ta słabnie po otrzymaniu pierwszego ciosu, po jakimś czasie budzi się jednak to uczucie w jego piersi, zakwita w niej, aż wkońcu zwiędnie zetknąwszy się z rozczarowaniem i zapomnieniem. Jak szybko te same oczy zapadały się w głowie i patrzyły z twarzy wynędzniałej z głodu, zwiędłej z braku słońca, zrozpaczonej poczuciem, że dla uwięzionego za długi niema żadnej nadziei odzyskania wolności! Dawna surowość prawa złagodniała dzisiaj, ale jeszcze i teraz dzieją się rzeczy, od których serce ściska się boleśnie!
„Przed dwudziestu laty chodnik ten wydeptały stopy pewnej matki i jej dziecięcia, którzy dzień po dniu, z nastaniem ranka, przychodzili do wrót więzienia. Czasami, po nocy boleści i niedostatku, zjawiali się przed bramą o godzinę zawcześnie. Wtedy matka brała dziecko łagodnie w ramiona i szli na most. Podnosiła wysoko maleństwo, żeby mogło się napatrzeć na błyski wody i odbicie słońca w falach, nacieszyć się miłym widokiem, jaki rzeka przedstawiała o tej godzinie. Ale zwykle zsadzała wkrótce malca na ziemię i chowała twarz w szalu, aby zakryć łzy, które zaciemniały jej wzrok. Nigdy bowiem wyraz zainteresowania, ani radości nie pojawiał się na mizernej twarzyczce. Wspomnienia dziecka były nieliczne, ale jednostajne; wszystkie wiązały się z nędzą i nieszczęściem rodziców: jak to godzinami siadywało na kolanach matki, z dziecinnem współczuciem patrząc na jej łzy, jak potem samo szło płakać gdzieś w ciemny kącik. Twarda rzeczywistość tego świata — jego najgorsze prywacje, głód i pragnienie, nędza i niedostatek — wszystko to poznało ono od pierwszego dnia życia i pierwszych błysków świadomości. I chociaż chłopak miał wygląd dziecka, brakowało mu wesołego śmiechu, radości i błyszczących oczu malca...
„Ojciec i matka spoglądali na dziecko, a potem na siebie, z niepokojem, który bali się nawet wyrazić słowami. Zdrowy, silny mężczyzna, mogący znieść najcięższą pracę i trudy, ginął w atmosferze więziennej. Delikatna i wątła kobieta upadała pod brzemieniem cierpień moralnych i fizycznych. Malutkie serce dzieciny było złamane.
„Nadeszła zima, a z nią tygodnie deszczów i chłodów. Nieszczęśliwa kobieta przeniosła się do nędznego mieszkanka w pobliżu więzienia. I, chociaż zmianę tę wywołała rosnąca wciąż nędza, czuła się teraz szczęśliwsza, bo była bliżej niego. Przez dwa miesiące ona i jej mały towarzysz czekali codziennie na otwarcie bramy. Pewnego dnia nie przyszła — pierwszy raz. Nadszedł następny poranek i przyszła — ale sama. — Dziecko umarło.
„Ludzie, którzy zimno mówią o takiej stracie nieszczęśliwych rodziców, ludzie, którzy pocieszają ich, że dziecko przestało cierpieć, im zaś ubędzie kłopotów — ludzie ci nie rozumieją, czem jest taka strata! Milczące spojrzenie pełne miłości i oddania, kiedy wszystkie inne oczy się odwróciły — to ostoja, pociecha, ukojenie w najgorszem strapieniu! Nie kupisz go za żadne pieniądze, nie zdobędziesz żadnym wysiłkiem! Dziecina godzinami siadywała u stóp rodziców, trzymając w chudych rączynach ich dłonie i cierpliwie podnosząc ku nim swą mizerną twarzyczkę. I chociaż krótkie jej życie było pełne udręki, teraz zaś przeniesiono je do miejsca spokoju i radości, której, chociaż dziecko, nigdy nie zaznało w życiu — pozostali po niem rodzice, i strata, jaką ponieśli, głęboko wżarła im się w dusze.
„Jasne było dla tych, którzy patrzyli w twarz matki, że i jej troski i nieszczęścia przetnie wkrótce śmierć. Towarzysze więzienni jej męża uciekli przed jego nowem nieszczęściem i zostawili mu na wyłączny użytek małą izdebkę, którą przedtem dzielił z dwoma więźniami. Zamieszkała z nim w tej celce i tak płynęło jej życie — bez nadzieji, bez radości.
„Pewnego wieczora zemdlała w ramionach męża, zaniósł ją więc do otwartego okna, aby ocuciło ją powietrze. Promienie księżyca oświetliły jej rysy w tak szczególny sposób, że zadrżał pod jej ciężarem, jak bezsilne dziecko.
„Posadź mię, Jurku“, powiedziała słabo. Zrobił co kazała, a usiadłszy przy niej, zakrył twarz rękoma i wybuchnął płaczem.
„To bardzo źle, że cię opuszczam, Jurku”, powiedziała. „Ale taka jest wola Boga i musisz się Jej poddać przez wzgląd na mnie. O! Jakże Mu dziękuję, że zebrał naszego malca! Jest szczęśliwy, jest w niebie! Cóż począłby bez matki?!”
„Nie umrzesz Marjo, nie możesz umrzeć!” zawołał mąż, zrywając się. Zaczął chodzić tam i z powrotem po pokoju, gryząc pięście. Potem siadł przy niej i, objąwszy ją ramieniem, ciągnął już o wiele spokojniej. „Uspokój się, najdroższa! Proszę, błagam! Jeszcze będziesz żyła!”
„Nie, nie, Jurku!” odpowiedziała umierająca kobieta.
„Niech mię pochowają przy moim kochanym chłopczyku, ale obiecaj mi, że jeżeli kiedykolwiek wyjdziesz z tego strasznego miejsca i będziesz bogaty, przeniesiesz nas oboje na jakiś wiejski cmentarz, daleko stąd, bardzo daleko — gdzie będziemy mogli leżeć spokojnie! Drogi Jurku! Obiecaj mi!”
„Obiecuję! Obiecuję!” zawołał mężczyzna, rzucając się przed nią na kolana. „Mów do mnie, Marjo! Powiedz choć słówko! Spojrzyj na mnie!”
„Urwał. Ramię, które obejmowało jego szyję, nagle zesztywniało. Głębokie westchnienie wyrwało się z piersi nieszczęśliwej, wargi poruszyły się, uśmiech zakwitł na twarzy... Ale wargi te były blade a uśmiech rozwiał się natychmiast. Był teraz sam na świecie.
„Tej nocy, w ciszy i samotni swego opuszczonego pokoju, nieszczęśliwy człowiek klęczał długo przy zwłokach umarłej małżonki i wołał Boga na świadka swojej strasznej przysięgi, że od tej chwili poświęci się cały zemście za śmierć żony i dziecka. Że odtąd, do ostatniego tchnienia, wszystkie siły poświęci temu tylko celowi. Że zemsta jego będzie straszna. Że nienawiść jego nie umrze i nie osłabnie. Że po całym świecie będzie prześladował swoich krzywdzicieli.
„Rozpacz bezgraniczna i namiętność prawie nieludzka dokonały takich strasznych zmian w jego twarzy i całej postaci, że towarzysze niedoli z trudem poznali go nazajutrz, gdy ich mijał. Oczy miał przekrwione i błyszczące, twarz śmiertelnie bladą a ciało zgarbione jak starzec. W przystępie bólu zagryzł dolną wargę tak mocno, że krew spływała mu po brodzie, barwiąc koszulę i chustkę na szyi. Ani jednej łzy, ani jednej skargi... ale niespokojny wzrok i szybkość, z jaką przemierzał dziedziniec, zdradzały gorączkę, która go pożerała.
„Ciało żony musi być natychmiast, bez zwłoki, usunięte z celi. Przyjął wyrok spokojnie i uznał konieczność tego zarządzenia. Prawie wszyscy towarzysze niedoli zebrali się, aby wziąć udział w tej ceremonii. Cofnęli się na widok wdowca. Nieszczęśliwy szybko podszedł naprzód i stanął sam jeden na placyku przy bramie, z przed której usunął się tłum, tknięty nagle delikatnością. Jacyś ludzie wnieśli na ramionach prostą trumnę. W tłumie zapanowała śmiertelna cisza, przerywana tylko cichemi lamentami bab i odgłosem kroków ludzi niosących trumnę. Doszli do miejsca, gdzie stał wdowiec: zatrzymali się. On położył dłoń na trumnie i, mechanicznie poprawiwszy całun, dał znak, żeby szli dalej. Klucznicy więzienni zdejmowali kapelusze na widok trumny... za chwilę wielka brama zamknęła się za nią... Spojrzał, nie patrząc na tłum, i upadł bez czucia na ziemię.
„Chociaż przez wiele tygodni po tym wypadku dniem i nocą nie opuszczała go gorączka, nie odeszła go świadomość straty, jaką poniósł, ani nie zapomniał o niej na chwilę. Sceny zmieniają się przed jego oczyma, krajobrazy płyną jakby nieprzerwanym strumieniem, wypadki idą po wypadkach — wszystko tak szybko jak w obłędzie. Ale wszystko to było w ten czy inny sposób związane z tem, co zajmowało jego umysł. Płynął po wielkiem, bezkresnem morzu, nad którem wisiało, czerwone jak krew, niebo; wzburzone fale wściekle uderzały o boki okrętu. Przed nim pokazał się drugi okręt, walczący z nawałnicą; żagle na masztach wisiały w strzępach, po pokładzie uwijały się jakieś postacie, od czasu do czasu fala zmywała którąś z nich w morze. Płynęli, gnani wichrem z siłą, której nic nie mogłoby się oprzeć. Wreszcie okręt płynący na przodzie zaczął tonąć. Ze spiętrzonych fal wyrwał się krzyk — przejmujący krzyk setek tonących, którzy ślepo walczyli o życie. Krzyk ten głuszył nawet ryk rozwścieczonych żywiołów — zdawało się, że przenikał niebo i wody. Ale co to? Jakaś biała głowa, z twarzą wykrzywioną bólem, unosi się nad falami i rozpaczliwie woła o pomoc. Jedno spojrzenie — i nasz bohater rzuca się z okrętu i płynie do tonącego. Już dopływa. Już jest przy nim. To rysy tamtego! Stary widzi zbliżającą się pomoc i błagalnie wyciąga ramiona. Ale on chwyta go mocno i wpycha w wodę. Niech tonie! Niech tonie! Niech sto razy utonie! Stary walczy coraz słabiej... Nie żyje... Zabił go! Dotrzymał przysięgi!
„Sypkie piaski bezkresnej pustyni. Idzie boso, sam. Piasek zasypuje go i oślepia. Delikatne drobne ziarnka zatykają mu pory skóry. Drażni go to do szaleństwa. Olbrzymie masy piasku, nagromadzone przez wiatr i oświetlone palącem słońcem, piętrzą się przed nim jak płomienne kolumny. Kości judzi, którzy znaleźli śmierć w tej pustyni, leżą pod nogami. Wszystko oświetlone jest jakimś dziwnym blaskiem. Dokąd wzrok jego sięga — nic, tylko obrazy śmierci i grozy... Napróżno chce krzyczeć... język przysechł mu do podniebienia. Nawpół oszalały biegnie przed siebie. Czując w sobie jakąś nadprzyrodzoną siłę, przedziera się przez piaski, aż wyczerpany pragnieniem i zmęczeniem rzuca się na ziemię. Dziwny chłód orzeźwia go. Co to za szmer?! woda! Tak, woda! Jasny strumyk płynie u jego nóg. Pije chciwie i upadłszy na brzeg z rozkoszą wyprostowuje nogi. Podniósł go odgłos zbliżających się kroków. Stary, siwowłosy człowiek zbliża się do niego. Chce zaspokoić pragnienie. Znowu on! Otacza ramieniem ciało starego, zatrzymuje go. Ten wyrywa się, błaga o wodę, o jedną kroplę wody! To uratuje mu życie! Ale on mocno trzyma starego i patrzy na jego powolne konanie. A kiedy martwe ciało opadło mu na piersi, odpycha je nogą.
„Kiedy opuściła go gorączka i wróciła przytomność, obudził się bogaty i wolny. Dowiedział się, że ojciec, który chciał pozwolić mu umrzeć w więzieniu, który pozwolił umrzeć najdroższym mu istotom, umrzeć z nędzy i rozpaczy, na które medycyna nie zna lekarstwa — ojciec ten umarł. Znaleziono go pewnego dnia o świcie w łóżku. Zrobił wszystko, co mógł, by syn jego stał się żebrakiem, ale dufny w swoje zdrowie i siły, nie napisał aktu wydziedziczenia aż do ostatniej chwili, a teraz może zgrzyta na tamtym świecie zębami ze złości, wiedząc, że całe jego bogactwo przeszło na syna. Więzień obudził się, żeby to usłyszeć... obudził się i dla czegoś więcej: żeby pamiętać dla czego żyje, żeby pamiętać, że ojciec jego był wrogiem jego żony, — człowiek ten wpakował go do więzienia, a kiedy córka i wnuczek na klęczkach błagali go o litość, wyrzucił ich za drzwi! Och, jakże gardził swoją słabością, która nie pozwoliła natychmiast spełnić zemsty!
„Kazał się przenieść z miejsca swojej udręki do cichej miejscowości nad morzem. Nie w nadziei, że odzyska spokój i równowagę ducha, gdyż obie te rzeczy przestały być mu dostępne, ale żeby odzyskać siły i móc myśleć o swoich ukochanych. I tu jakiś zły duch podsunął mu sposobność do wykonania najgorszej, najokrutniejszej zemsty.
„Było to lato. Pogrążony w smutnych myślach, wychodził nad wieczorem ze swego samotnego mieszkania i, wędrując wąską ścieżyną nad urwiskiem, szedł ku skale, która najbardziej odpowiadała jego stanowi ducha. Tam, ukrywszy twarz w dłoniach siedział godzinami, czasami aż noc zapadła zupełnie, a długie cienie skał nad jego głową pogrążały wszystko w ciemności.
„Pewnego wieczora siedział również na swojej ulubionej skale. Od czasu do czasu podnosił głowę, żeby spojrzeć na mewę lub utkwić wzrok w szkarłatnej ścieżce, która zdawało się, miała swój początek na środku oceanu a kończyła się tam, gdzie słońce zachodziło... Nagle ciszę przerwał rozpaczliwy krzyk. Nadsłuchiwał, czy się nie myli... krzyk powtórzył się, jeszcze bardziej rozpaczliwy — zerwał się na równe nogi i pobiegł w kierunku, skąd go krzyk dochodził.
„Sprawa była jasna: na brzegu leżała garstka odzieży, w niewielkiej odległości od niego sterczała nad falami głowa ludzka... Jakiś starszy człowiek, wyrywając sobie włosy z głowy, biegał po brzegu. Chory, któremu wróciły już siły, zrzucił surdut i pobiegł w stronę morza, mając zamiar skoczyć do wody i ratować tonącego.
„Na litość boską, prędzej, panie! Na pomoc! Na pomoc! Mój syn! Mój jedyny syn!“ zawołał stary rozpaczliwie, biegnąc ku niemu. „Jedyny mój syn umiera w moich oczach!“
„Usłyszawszy głos starego, nieznajomy zatrzymał się i stanął, skrzyżowawszy ręce na piersiach.
„Wielki Boże!“ zawołał stary, cofając się! „Heyling!“
Tamten uśmiechnął się milcząco.
„Heyling!“ wołał stary. „Mój drogi! Mój najdroższy! Spojrzyj! Popatrz!“ Nieszczęśliwy ojciec z trudem chwytał powietrze i pokazywał na miejsce, gdzie młodzieniec ostatkiem sił walczył o życie.
„Boże“, wołał stary. „Jeszcze krzyczy! Jeszcze żyje! Heyling! Wyratuj go!“
„Tamten uśmiechnął się znów i stał nieruchomo jak posąg.
„Skrzywdziłem cię!“ wołał starzec, padając na kolana i składając ręce. „Zemścij się! Weź moje życie! Zepchnij mię do wody i, jeżeli człowiek może nie walczyć o życie, umrę nie poruszywszy nogą ani ręką. Zrób to, Heyling, ale nie daj zginąć memu chłopcu! Nie pozwól, żeby umarł tak młodo, Heyling!“
„Słuchaj“, zawołał Heyling, chwytając starego za piersi. „Chcę życia za życie — i teraz mogę je wziąć! Dziecię moje umarło w oczach ojca, śmierć jego była o wiele boleśniejsza od śmierci tego młodego potwarcy, który nie wahał się skrzywdzić swojej siostry! Śmiałeś się, śmiałeś się w oczy swojej córce, kiedy... a teraz, kiedy śmierć dotyka ciebie — cierp! Coś myślał wtedy? Patrz! Patrz! Napatrz się teraz!“
„Tu wskazał na morze. Słaby krzyk nad powierzchnią wody. Ostatni rozpaczliwy wysiłek tonącego... fale poruszyły się... i miejsce, w której zginął tonący, wygładziło się tak, że trudno było poznać nawet, gdzie się to stało...


„W trzy lata później prywatny powóz zatrzymał się przed drzwiami adwokata, który w tych czasach nie cieszył się opinją zbyt skrupulatnego w interesach. Z karety lekkim krokiem wysiadł jakiś gentleman i oznajmił, że chce się widzieć z adwokatem w bardzo ważnej sprawie prywatnej. Chociaż widać było wyraźnie, że nie przeszedł jeszcze wiosny życia, twarz miał bladą, ponurą i smutną. I nie trzeba było przenikliwego wzroku businesmana, aby poznać odrazu, że choroby i zmartwienia dokonały większych zmian w jego obliczu, niż mogłyby to uczynić lata.
„Chciałbym, żeby pan przeprowadził dla mnie pewien interes“, zaczął nowoprzybyły.
„Adwokat skłonił się uniżenie i spojrzał na wielki pakiet, który przybysz trzymał pod pachą. Gość zauważył to spojrzenie i powiedział:
„Nie jest to zwykła sprawa a papiery te zdobyłem po wielkich trudach i staraniach“.
„Adwokat znów z niepokojem spojrzał na pakiet. Gość wolno rozwiązał sznurek, którym obwiązany był pakiet, i zaczął wyciągać rozmaite kwity, zobowiązania, oraz kopje innych dokumentów.
„Człowiek, którego nazwisko jest tu wymienione, pożyczył kiedyś na te kwity wielkie sumy pieniędzy. Było to przed kilku laty. Między nim i człowiekiem, od którego pieniądze te pochodziły (a od którego odkupiłem kwity te za sumę trzy lub czterokrotnie przewyższającą ich wartość) zapadła umowa, że kwity te będą co jakiś czas odnawiane, dopóki nie wygaśnie termin płatności. To nie jest jednak nigdzie wyszczególnione. W ostatnich czasach człowiek ten poniósł wielkie straty. Jeżeli przedstawi mu się odrazu te kwity — zbankrutuje“.
„Suma dosięga wielu tysięcy funtów“, powiedział adwokat, rzuciwszy okiem na dokumenty.
„Tak“, odparł klijent.
„Jakie pan ma plany?“ spytał adwokat.
„Plany!“ zawołał nieznajomy! „Mam zamiar zastosować każdą ustawę, użyć każdego kruczka, jaki chytrość zdolna jest wymyśleć a łotrostwo w czyn wprowadzić! Uciec się do środków zarówno godnych jak niegodnych, do najsurowszego prawa, komentowanego przez najsprytniejszych specjalistów. Chciałbym, żeby umierał jak ostatni nędzarz i żebrak! Chcę go zrujnować, sprzedać jego majętności, pozbawić domu i dachu nad głową; niech spędzi stare lata w więzieniu i umrze jak pies!“
„Ale koszty, kochany panie, koszty tego wszystkiego“, powiedział adwokat, otrząsnąwszy się ze zdumienia. „Jeżeli pozywający jest stromanem, kto będzie płacił?“
„Żądaj pan, ile chcesz“, powiedział przybysz. Ręce tak mu drżały ze wzruszenia, że z trudem trzymał pakiet. „Żądaj pan, ile chcesz. Nie bój się pan wymienić sumy. Zrozum człowieku, że nie będę uważał jej za wygórowaną, jeżeli osiągniesz cel!“
„Adwokat wymienił sporą sumę, na chybił trafił, jako zaliczkę, którą musi pobrać na wypadek ewentualnych strat. Bardziej zresztą chodziło mu o to, żeby się przekonać, jak daleko sięga hojność klijenta, niż, by otrzymać to, czego żądał. Przybysz wypisał bez słowa czek na całą sumę i wyszedł.
„Było to królewskie wynagrodzenie i adwokat, przekonawszy się, że można zaufać dziwnemu klijentowi, zabrał się poważnie do pracy. Od tego dnia pan Heyling przez dwa blisko lata był codziennym gościem w kancelarji adwokata. Wertował papiery, w miarę jak napływały; czytał je starannie; oczy błyszczały mu z zadowolenia, gdy piszący listy błagał o zwłokę, przekładał, że czeka go nieodwołalna ruina, jeżeli przeciwnicy nie zechcą się ułożyć. Na wszystkie błagania o trochę wyrozumienia otrzymywał jedną odpowiedź: trzeba płacić. Ziemia, domy, meble — wszystko poszło na wyegzekwowanie licznych pretensyj, które stopniowo napływały. A stary dostałby się do więzienia za długi, gdyby nie udało mu się omylić czujności policji i uciec.
„Nieubłagana nienawiść Heylinga, bynajmniej niezaspokojona rezultatem dotychczasowej akcji, wzrastała, w miarę jak postępowała ruina jego wroga. Kiedy dowiedział się o ucieczce starego, wściekłość jego nie miała granic. Zgrzytał zębami z gniewu, wyrywał sobie włosy i wymyślał tym, którzy mieli czuwać nad starym. Uspakajał się tylko, gdy mu obiecywano ujęcie zbiega. Rozesłano szpiegów we wszystkich kierunkach. Zastosowano wszystkie środki, jakie tylko przyszły na myśl. Napróżno. Upłynęło pół roku, a stary się nie odnalazł.
„Wreszcie kiedyś, późną nocą, Heyling, którego nie widziano od kilku tygodni, zjawił się nagle w prywatnem mieszkaniu adwokata i kazał mu powiedzieć, że jakiś gentleman ma do niego bardzo pilny interes. Zanim adwokat, który poznał jego głos, zdążył polecić służącej, by poprosiła pana Heylinga, ten wbiegł po schodach i zjawił się w salonie, blady i zdyszany. Zamknąwszy drzwi, by nikt nie podsłuchał ich rozmowy, upadł na krzesło i powiedział cichym głosem:
„Cicho! Znalazłem go!“
„No?“ powiedział adwokat. „Doskonale, kochany panie! Doskonale!“
„Ukrył się w nędznem mieszkanku w Campden Town“, powiedział Heyling. „Może to dobrze, żeśmy na jakiś czas stracili go z oczu, bo mieszkał tam sam... samiuteńki... w nędzy! Jest biedny! Bardzo biedny!“
„Doskonale“, powiedział adwokat. „Oczywiście każe go pan jutro aresztować?“
„Tak!“ odparł Heyling. „Nie! Pojutrze! Pan dziwi się, że odkładam“, dodał. „Ale coś sobie przypomniałem. Pojutrze przypada ważna rocznica w jego życiu... niech będzie pojutrze!“
„Doskonale!“ powiedział adwokat. „Może napiszemy instrukcję dla oficera policji?“
„Nie. Każ mu pan przyjść tu o ósmej wieczorem. Sam zaprowadzę go do więzienia“.
„Spotkali się o umówionej porze. Wsiedli do dorożki i kazali się wieźć na róg Pancras Road, przy której stoi parafialny dom pracy. Już się ściemniło, zanim dojechali. Idąc wzdłuż ślepego muru przy Szpitalu Weterynaryjnym, weszli w małą boczną uliczkę, która w owym czasie nazywała się Małą Kolegjalną i która wówczas była zupełnie pusta, otoczona tylko parkanami i placami.
„Naciągnąwszy na twarz kaptur płaszcza, Heyling zatrzymał się przed najlichszym domkiem i ostrożnie zastukał do drzwi. Natychmiast otworzyła je jakaś stara kobieta. Heyling szepnął do oficera, żeby poczekał na ulicy i ostrożnie wdrapał się po schodach. Otworzył drzwi frontowe i wszedł.
„Przedmiot jego poszukiwań i nieustającej nigdy nienawiści, teraz zgarbiony, stary człowiek, siedział przy odrapanym stole, na którym paliła się nędzna świeca. Drgnął na dźwięk otwierających się drzwi i wstał.
„Co jeszcze! Co jeszcze? Jakież jeszcze nieszczęście?“ spytał stary. „Czego pan tu chce?“
„Słówko zamienić z panem“, odpowiedział Heyling. To mówiąc, usiadł po przeciwnej stronie stołu i odrzucił kaptur z twarzy.
„Staremu jakby odebrało mowę. Opadł na krzesło, splótł ręce i patrzył na przybysza wzrokiem, w którym był strach i groza.
„Akurat przed sześciu laty“, zaczął Heyling, „upomniałem się o życie, któreś mi pan winien za życie mojego dziecka. Nad zwłokami pańskiej córki przysiągłem żyć poto, aby się zemścić. Ani na chwilę nie sprzeniewierzyłem się swojej przysiędze. Ale gdybym nawet osłabł, to jedno wspomnienie jej zbolałych, cichych oczu, gdy umierała, lub wspomnienie wygłodzonej twarzyczki mojego dziecka dodałoby mi nowego bodźca. Pamięta pan chyba pierwszy akt mojej zemsty: dziś nastał ostatni“.
„Starzec zadrżał i ramiona opadły mu bezwładnie.
„Jutro opuszczam Anglję“, ciągnął Heyling. „Dzisiaj skazuję pana na śmierć za życia, na co pan skazał ją — na bezterminowe więzienie“.
„Podniósł oczy na twarz starego i umilkł. Potem poświecił mu w twarz, ostrożnie opuścił świecę i wyszedł z pokoju.
„Niech pani pójdzie do starego“, powiedział do kobiety, która otworzyła mu drzwi. Potem dał znak oficerowi, żeby z nim wyszedł na ulicę. „Zdaje mi się, że jest chory“.
„Stara zamknęła drzwi i szybko pobiegła na górę. Starzec nie żył.
„Pod wielka płytą mogilną, na jednym z najcichszych i najbardziej ustronnych cmentarzy w hrabstwie Kent, na którym bujne kwiaty mieszają się z trawą, tworząc jeden z najpiękniejszych ogrodów w Anglji, spoczywają kości młodej matki i jej miłego dzieciątka. Ale popioły ojca nie połączyły się z ich popiołami. Od opisanej powyżej nocy adwokat nigdy w życiu nie otrzymał już znaku od swego dziwacznego klijenta“.
Skończywszy mówić, stary jegomość podszedł zdecydowanym krokiem do wieszadła w kącie pokoju i włożył kapelusz i płaszcz. Potem, nie mówiąc słowa, wyszedł. Ponieważ gentleman w mozajkowych spinkach usnął a większość towarzystwa była zaabsorbowana wesołą czynnością, jaką jest kapanie roztopionego łoju do szklanek z gorącą wodą i wódką, pan Pickwick wycofał się niepostrzeżenie i, zapłaciwszy rachunek za siebie i za Sama Wellera, wyszedł w towarzystwie tego gentlemana z gospody pod „Sroką i Ogarkiem“.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.