Klin klinem (Kraszewski, 1885)/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Klin klinem
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1885
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Solecki powróciwszy do domu, uczuł się po przechadzce tak szalenie rozkochanym, iż wyjazd nazajutrz już naznaczony do dóbr swoich, odłożył pod pozorem niezdrowia. Dla innych służył za pretekst ów nieszczęsny proces z żydem o las, którego roztrzygnięcie się ociągało.
Solecki nie grzeszył zbytnią przebiegłością, lecz w razach gdy serce jest mocno zajęte, człowiekowi przybywa sprytu. Probatum est.
Czuł to dobrze iż sam sobie rady nie da, że zadanie zbałamucenia kobiety już obałamuconej, nadzwyczaj było trudnem, choćby dla tego iż się narażała na zarzut nieprzebaczonej płochości. Jedną winę mogło serce tłómaczyć, dwóch — nic. — Tym czasem był w takiem usposobieniu, iż sam do siebie wykrzykiwał. — Choćby mnie to pięćdziesiąt, choćby sto tysięcy miało kosztować. Raz człowiek żyje — drugiej takiej na świecie nie znajdę!
Przychodziło mu na myśl, iż mógłby w sprawie serca swego zainteresować panią Rumińską.
Lecz tej sprawie należało dać dojrzeć i obcesowo się do niej rwać nie było podobna. Mógł też może jeśli nie czem innem to radą być pomocnym Prozorowicz?...
Koniec końców rozum dyktował, siedzieć, starać się wdzierać do domu i — szczęścia probować. — Nie domyślał się tego wcale iż pomocników mógł znaleść niespodziewanych, na których wcale nie rachował. Wiedział o zakochanym Bernardzie i obawiał się go trochę — ale do pojedynku nie było powodu, a gdyby i do tego przyjść miało, Pius był gotów... Osobiście nie znał prawie Marszałkowicza — wahał się czy lepiej było wcale się do niego nie zbliżać, czy — dla uśpienia go, zapoznać poufałej.
Dręczony niepewnością tą biedny Solecki nie spał, chociaż na noc wypił butelkę wina przy wieczerzy. Wino zamiast go uspokoić, rozburzyło w nim namiętności, pomieszało myśli i uczyniło go do wszelkiego azardu pochopnym. Zaraz po wieczerzy gotów był panią Fantecką wykradać; później nieco zmiarkował że to nie uchodziło.
Nazajutrz rano wiele rachując na przyjaźń Burgrabiego, poszedł do niego... Znalazł go z różańcem przechadzającego się po pustych pokojach marszałkowej. Z wieczora Prozorowicz widział się z Turską i o spotkaniu nad Teterowem był uwiadomionym.
Panu Bogu za to dziękował.
Gdy Solecki wszedł, stary dał znak, ażeby pacierz spokojnie dozwolił mu dokończyć, przeżegnał się i dopiero z nim przywitał.
— A co? pan jeszcze nie wyjechałeś?
— No — nie — ot tak — sam nie wiem — od dnia do dnia, koń mi jeden zakulał...
— Może zagwożdżony... uśmiechając się spytał burgrabia — i spojrzał nań z ukosa.
— Kat go wie, zagwożdżony toby była fraszka, lękam się czy mi go nie spleczyli.
Zaczęło się tak od konia.
— To się tu pan zanudzisz w mieście — rzekł Prozorowicz.
— Nie koniecznie — przebąknął Pius — bom ci to za radą waszą poszedł i oddałem wizytę pani Rumińskiej.
— No — i widziałeś asiendziej tę sławną piękność? Ale! to wiem i o bukiecie, też.
— Widziałem, i powiem panu burgrabiemu, jeszcze mi w życiu żadna kobieta tak nie zaimponowała. Pięknaż bo i jaka pompa! jaka pompa! Jak to chodzi, jak to patrzy, jak to mówi — sto tysięcy...
— A nie klnij że, proszę cię — odezwał się Prozorowicz, bo ty ten zły zwyczaj znać z dawnych czasów zachowałeś. Nuż z nawyknienia przed paniami co podobnego palniesz.
— Masz pan słuszność, rzekł zamyślony Pius — niebezpieczna rzecz.
— Więc się podobała, ciągnął burgrabia — ale cóż? ha — żebyś to chodzić umiał... mogłoby co z tego być i hałasu byś narobił na całą gubernię, jakbyś Marszałkowicza odsadził. Ja ci się przyznam choć go na ręku nosiłem i kocham jak własne dziecko, choć to kobieta znakomita, ale to nie dla niego żona.
— Czemu? zapytał Pius ciekawie.
— Bo się z matką jego nie zgodzi, na ucho po cichu szepnął mu Prozorowicz...
— A! tak! to prawda! potwierdził Pius — to prawda!
— Ale — nie dla psa kiełbasa, kończył stary, daruj mi że takiem grubiańskiem posługuję się przysłowiem, asindziej temu nie dasz rady!
— Czemu? zapytał znowu Pius...
— Trzeba więcej odwagi i determinacyi, trochę obcesowo się brać...
— A z waszym Marszałkowiczem pojedynku nie będzie? zapytał Pius ścicha — jak myślicie?
— Nie — boć to przecie nie żona — a Bernarda by można powstrzymać. Ja waćpanu dobrze życzę, weź się ostro... Marszałkowiczowi matka teraz grosza nie da, gdyby za niego Fantecka poszła, będzie musiała biedę cierpieć. Wątpię żeby jej to było do smaku.
Wszystko to ścicha szeptał Prozorowicz, a pan Pius się namyślał i wzdychał.
— Wiesz, kochany burgrabio — gdybym ja był pewny że do celu dojdę — ryzykował bym wiele!
— A dla czegóż nie masz dojść?
— Ona pono zakochana w Marszałkowiczu, ja po francuzku nie umiem... tam to chłopiec galant, ja prostak.
— Co u kata! zawołał burgrabia — młody, bogaty, przystojny miałbyś wątpić o sobie.
— Ono to prawda... lat nie mam trzydzieści... majątek czysty i niemały, niczego twarz... tylko ta francuzczyzna.
— Na to nikt zważać nie będzie! odezwał się Prozorowicz — idź a śmiało... pomożemy ci...
Po długiej naradzie i rozmowie z burgrabią pan Solecki powrócił do miasta znacznie śmielszy, postanowił ryzykować, i idąc za radą starego, który mu na ostatku powiedział: choćbyś spadł z takiego konia i lecieć miło... a zresztą korony nie masz na głowie.
Wieczorem tegoż dnia poszedł do Rumińskiej, powiedziano mu że nikogo nie ma w domu. Ale że był podejrzliwy i chytrawy, nastawił ucha, popatrzał przez szczeliny, i doszedł że sama jejmość była u siebie a przyjmować tylko nie chciała. Chłopakowi dał rubla i szepnął mu żeby pani pięknie poprosił o słówko rozmowy. — Chłopiec sam się nie ważąc na taką wyprawę, poufałą garderobianę pani, pannę Felicyę przyprowadził. Z tą pod oknem poszeptawszy pan Solecki — czekał. Puszczono go wreście do gabinetu samej pani.
Trochę zmieszana przyjęła go Rumińska, odgadywała już co się święci.
— Pani dobrodziejko, składając ręce odezwał się Solecki, pani mi przebaczy..
Wskazano mu krzesło.
— Przychodzę do niej, począł, jak do — do — opatrzności! (Innego wyrazu biedny ex-pisarz nie znalazł w swoim słowniku). Pani mnie możesz uratować, uszczęśliwić, lub — uczynić na całe życie biednym.
— Na miłość Bożą — o cóż idzie?
— Pani dobrodziejko — zakochałem się szalenie w pani Fanteckiej.
— Jakto? już?
— Już — i okropnie! westchnął Pius.
— A to pięknie... Wszakże pan wiesz, że ona innego kocha i dała mu słowo.
— Kocha? E! zawołał Solecki — ja otwarty jestem człowiek. Ona z nim szczęśliwą nie będzie — niech pani jej to powie... Marszałkowa jej nie lubi, synowi nie da nic, biedę będą musieli cierpieć. Ja jestem sam, pan siebie a ona u mnie będzie panią i królową.
Drzwi tylko niedomknięte dzieliły pokój pani Balbiny od pokoju Seweryny — tamta była nadzwyczaj ciekawa, wiedziała o przybyciu Piusa i słuchała rozmowy nastawiwszy uszko tak, że żadnego nie straciła wyrazu.
— Więcej pani powiem, ciągnął Solecki, pani Fantecka nigdy rozwodu nie otrzyma dopóki będzie mowa o zamążpójściu za Marszałkowicza. W konsystorzu mają przyjaciół, stosunki, wpływy, dadzą jej separacyą — a co jej z tego. Ze mną co innego, ja gardło stawię, że nie tu — no to choćby do Rzymu przyszło iść, choćby sto tysięcy miało kosztować rozwód wyrobię.
— A no tego nie dosyć... marszałkowicz jej nic zapisać nie może, bo za życia matki nic mieć nie będzie a jam gotów choćby... choćby jedną wioskę dożywociem, a na ostatek — pal trzysta.
Tu się uniósł Pius, a Rumińska krzyknęła:
— Co? co? co?
Pomiarkował się i poprawił zaczerwieniony.
— Naostatek — przepraszam panią — choćby na dziedzictwo.
Rumińska popatrzała nań długo.
— No! tóć waćpan zakochany po uszy.
— Nie przeczę, pani dobrodziejko, zawołał chwytając za rękę — łaskawczynio! dobrodziejko... (tu, ucałował wyrywającą się rękę) ratuj mnie! weź w swą opiekę.
— Ale bym p. Bernarda zdradzić musiała — szepnęła poważnie wdowa.
— A cóż to za zdrada? Alboś mu pani co przyrzekała.
Zmilczała gospodyni.
Solecki który był prostak w obyczajach i naiwny jak pisarz prowentowy, idąc z tą wizytą powiedział sobie że — bądź co bądź, piękne kobiety lubią klejnoty i cacka, i że w łaski się wkupić nigdy nie zawadzi.
Nabył więc po drodze u jubilera — jako człowiek gospodarczy i oględny, warunkowo, dwie jednakowe złote bransolety, które mu wskazano jako najmodniejsze. Dwa z niemi pudełka włożył w boczną kieszeń surduta i to wydęcie nie uszło oka pani Rumińskiej, domyśliła się łatwo gdy do kieszeni sięgnął rękę, że tu nastąpi przekupstwo.
— Pani dobrodziejko, szepnął Solecki, może to zbytnia śmiałość z mojej strony, ale bym chciał aby pani Fantecka miała coś ode mnie. Ja jej sam tego ofiarować nie mogę, bo nie przyjmie, otóż co wymyśliłem.
Otworzył dwa pudełeczka na stoliku je postawiwszy.
— Oto są dwie jednakowiusieńkie bransolety — niech pani jedną raczy przyjąć dla siebie, a drugą od siebie ofiaruje na pamiątkę.
Rumińska zakrzyknęła.
— A dajże mi pan pokój.
Ale to mówiąc zbliżyła się do bransolet.. Solecki wyjął jedną, była rzeczywiście pyszna, siedział w niej szmaragd otoczony brylantami jak ziarno bobu... Rumińska porównała z nią drugą — i odepchnęła potem obie.
Solecki naprzykrzać się zaczął, nareszcie chwycił za kapelusz, i choć go niby nawoływała natarczywie pani Balbina — umknął.
Bransolety pozostały... Ledwie był za drzwiami, gdy Seweryna wpadła wprost do stolika, chwyciła jedną z nich i zapięła na ręku.
— Dziękuję tobie! zawołała śmiejąc się i całując w czoło Rumińskę — o! słowo ci daję! biorę... taka śliczna rzecz! szaleństwem by było ją odrzucić.
— Ale brać prezenta! Sewerko!
— Ja nic nie wiem... od ciebie przyjmuję.
— A ja...?
— A ty dla mnie czynisz tę ofiarę... Zaczęły się obie śmiać pokładłszy bransolety, potem w oczy sobie spojrzały.
— Ale cóż to będzie, co będzie? zapytała Rumińska...
Fantecka nucąc coś chodziła po pokoju i zapatrując się w zwierciadła.
Balbina padła zamyślona w krzesło.
— Żal mi tego biednego Bernarda, co tak gorące listy pisze. Solecki, nie przeczę, dla ciebie daleko będzie wygodniejszym... i nie ma familii, ale tamten cię kochał tak...
— Jak?? jak? przebąknęła Seweryna — bardzo nudnie — męczy mnie, zazdrosny jest i ta matka i cała rodzina i rozwód — proszę cię!!
Na przemiany jedna chodziła po małym pokoiku to druga — obie dumały...
— Jak ty mi radzisz? spytała w końcu Seweryna.
— Spytaj serca?
— Serce mi jedno mówi tylko, żeby się od tego nudnego tyrana, od tego kata uwolnić. Przyznam ci się że dla tego tylko pochwyciłam tego biednego Bernarda — ale teraz mój błąd widzę. Fantecki by mnie zamęczył, a ten by mnie miłością i zazdrością, zabił... Ani spojrzeć na nikogo i w dodatku do śmierci matki prawie nędza... Proszę cię — ja ubóstwa i niedostatku znieść bym nie mogła, to nad siły moje! Ty mnie znasz, jestem delikatna i rozpieszczona.
— Jeśli chcesz postąpić rozumnie, dodała gospodyni — zapewne — Soleckiego bierz — ale rozwiązać się z Bernardem nie będzie łatwo. On cię kocha. Cały świat wie żeś dla niego męża porzuciła — co ludzie powiedzą!
— Ludzie! a! śmieję się z tego zawołała przypatrując się szmaragdowi w bransolecie Seweryna — co mi tam! Żal mi Bernardka... ale sam sobie będzie winien... Piękna perspektywa czekać śmierci jego matki.
Zmierzchło tak na rozmowie, w której dwie panie dziwną rolę grały. Ile razy Seweryna zwracała się ku Bernardowi i zdawała się go żałować, przyjaciółka była przeciwko niemu; ile razy Seweryna dowodziła że porzucić go musi, Rumińska broniła. Obie razem wyczerpały wszystkie argumenta za i przeciw, stanąwszy nad tem, że od Marszałkowicza dobrze by się było uwolnić, ale trzeba to uczynić rozumnie i powolnie.
— Jesteś panią twojego domu — zakończyła Fantecka, ja u ciebie gościem, możesz przyjmować kogo i kiedy zechcesz... ja nie wiem — nie suponuję, dla kogo on tu przychodzi — może dla ciebie.
— Ba, gdyby dla mnie bywał, rozśmiała się gospodyni, nie potrzebowałby długo się starać, dla szczęścia mojej Julki musiałabym się poświęcić i rękę bym mu podała bez wahania.
Wśród tych rozpraw oznajmiono o przyjściu Bernarda złotowłosego, który jak zawsze przynosił z sobą melancholiję, smutek i wejrzenia pałające. Seweryna przyjęła go z bransoletą na ręku, jak najczulej. Siedli razem na kozetce.
Pani Fantecka wśród jego westchnień i płomienistych frazesów, rzucała jak lodem pytaniami o interesa rozwodowe, o matkę, o adwokata, o konsystorz...
Bernard mało co o tem wiedział, a to co przynosił nie było pomyślne...
— Cierpmy droga Seweryno, dla przyszłego szczęścia — szeptał — jam na wszystko gotów — ja zniosę dla ciebie wszystko.
— I ja gotową jestem — odezwała się patrząc na ręce swe i bransoletę Fantecka — ale Bernasiu mój, oblicz moje siły — pamiętaj ile już wycierpiałam... oszczędzaj mnie.
Im więcej się to przedłuża, tem narażona jestem na większe ze strony ludzi potwarze... pokazać się na świat nie mogę. Dla mnie u Rumińskiej wszyscy bywać przestali. Mieszkać tu długo niepodobna? Cóż więc, gdzie, do klasztoru chyba! A klasztor dla mnie to grób...
I zakryła oczy.
— Moja Sewerynko — odezwał się wzruszony młodzieniec — nie rozdzieraj mi serca, proszę cię. Miej odwagę dopełnić ofiary, jedźmy razem, uciekajmy ztąd... Ja pieniędzy na podróż dostanę. Rok, dwa przeżyjemy gdzieś ukryci w jakim zakątku we Włoszech... Raj sobie stworzym na ziemi. Ludzie i tak potwarze ciskają, wzgardźmy niemi.
Fantecka spuściła głowę. Przed dniami kilką, może by się była dała namówić na taki krok zuchwały — teraz... myślała o czem innem. W sercu swem nie czuła wcale tak nadzwyczajnej miłości dla Bernarda. On ją swoim szałem i gorączką na chwilę rozbudzał, ale zostawszy sama, uśmiechała się z jego zapałów. Ta poezya która się lała z jego listów, znajdowała ją zimną — nie rozumiała jej — nudziła się nią.
— Mój drogi Bernasiu — odpowiedziała chłodno, ja cię nie mogę narażać na większy jeszcze gniew matki... a do Włoch potrzebaby summ i ja jestem rozrzutna... ja nie umiem oszczędzać, mnie się zachciewa dziwnych rzeczy... ty byś nie wydołał moim kaprysom.
— Ty byś się dla mnie od nich wstrzymała...
Fantecka westchnęła... Zaczynało ją niecierpliwić to posiedzenie z rozkochanym Bernardem, gdy Rumińska, która się tego domyśleć musiała, przerwała je wchodząc między nich.
Nadszedł też wierny Grzybowicz... Zasypano go pytaniami zewsząd...
Złe bardzo przynosił wiadomości. Ks. biskup oświadczył mu stanowczo że rozwodu nieda, że nie rozumie, i nie widzi doń żadnego powodu, że w ostatecznym razie pozwoli na seperacyę, a nim by ta nastąpiła pani Fanteckiej za miejsce pobytu klasztor wskazuje.
Seweryna krzyknęła i padła na kanapę łamiąc ręce.
— Ja! do klasztoru! nigdy w świecie! ja! to nie może być — raczej do męża powrócę.
Grzybowicz stał jak prawo które reprezentował poważny i surowy.
— Pani dobrodziejko — odezwał się — ale to kwestya czy Fantecki teraz przejednać się zechce i przyjmie...
Bernard napróżno dawał znaki adwokatowi aby milczał. Seweryna płakała z gniewu, niekiedy wzrokiem pełnym wyrzutów ciskała na nieszczęśliwego chłopca, który stał w rozpaczy... Gospodyni domu milcząc przypatrywała się tej scenie, której zapobiedz ani wrażenia jej zmniejszyć nie mogła, po chwili jednak uspokoiła się pani Fantecka.
Marszałkowicz chciał się zbliżyć do niej — milcząco go jakoś odtrąciła... On nie widział innej rady nad ucieczkę... i bezwzględne zerwanie z całym światem.
Grzybowicz ruszał ramionami. Rada ostateczna jaką on dawał, była tak straszna i nie do przyjęcia, że ani Bernard nawet nie wahał się z jej odrzuceniem.
— Uspokójcie się, namyślcie — znajdzie się przecie jakiś środek — dodała gospodyni, a teraz — panie Grzybowicz zakazuję panu wspominać o jakichkolwiek interesach, dosyć tego na nasze słabe nerwy kobiece... Dosyć — dosyć!
Wzięła pod rękę przyjaciółkę i gwałtem odprowadziła ją do herbaty...
Bernard nie siadając nawet, podziękował za nią, chodził po pokoju blady i zamyślony czas jakiś, patrzał na Sewerynę, przysiadł się do niej usiłując zawiązać rozmowę, lecz zbyty milczeniem, wyszedł nagle.
Biedny chłopak nie poznawał teraz tej kobiety, która go oczarowała...
Od czasu przyjazdu do miasteczka stała się inną; miłość jej, czułość, poświęcenie wszystko się zmieniło dziwnie... chłód wiał od tego bóstwa... Czyniła na nim zawsze to wrażenie, które go na widok jej dreszczem od stóp do głów przejmowało — lecz zaledwie przemówiła, słowa jej studziły go, zdumiewały, wprowadzały w jakiś świat zamarzły, w którym obracać się nie umiał... Bernard szalał, głowę tarł, aby oprzytomnieć, ręce łamał, niewidział wyjścia ni ratunku. Począł błądzić po miasteczku nie chcąc powracać do domu, bo go powietrze zamknięte dusiło... Jakiś traf zaprowadził go do cioci Turskiej pod same drzwi. Zrazu się wahał czy wejść, lękając się aby mu z twarzy nie poznano wzruszenia, potem jakaś potrzeba uspokojenia poprowadziła go tutaj. Przy Anzelmce było mu dziwnie błogo, przypominała dom, matkę i szczęśliwsze lata spędzone w Stadnicy.
Bernard kochał jeszcze Sewerynę, a raczej czuł dla niej namiętność młodzieńczą, przecież chwilami sam sobie wyrzucał ten węzeł, który jego, matkę a nawet samą panię Fantecką i jej męża czynił nieszczęśliwym. Znajdując ją tak chłodną, wpadał już często w wątpliwość czy kiedy równym mu odpowie czuciem. Ostatniego wieczora... na schadzce za ogrodem... zdawała się tak całkiem mu oddaną — ale to była pierwsza i ostatnia chwila... Od tego czasu nie znalazł już w niej nigdy tego uczucia, tej namiętności... Ta błyskawica szczęścia mignęła mu tylko...
Zamyślony, biedny, wszedł nieśmiało na schody i zadzwonił. Na odgłos dzwonka sama Anzelmka wybiegła do przedpokoju.
— A wiesz! otóż zgadłam że to ty! jakże to dobrze że przyszedłeś. Ciocia posyłać chciała.
Bernard przywitał się zmieszany.
— Chodź! — dodało dziewczę — czekamy z herbatą. Mamy kasztany doskonałe, jabłka tyrolskie, które ty lubisz...
Na to szczebiotanie wyszła i ciocia Turska. Jednego spojrzenia dosyć jej było, ażeby poznać, że Bernard był pod naciskiem jakiegoś wielkiego cierpienia. Podwoiła więc wesołości i dowcipu, aby go rozerwać...
— Ja mówię, odezwała się około herbaty biegając Anzelmka, że to nie ma nic brzydszego jak się starzeć. Oto proszę cioci... ten Bernard... taki był niedawno wesół i wyśmienity, a teraz ponury, smutny... jakby chory... Jabym go gdzie wyprawiła na kuracyę...
— Prawda — dodała chorążyna — Bernard się nawet zbyt wcześnie jakoś zestarzał... a raczej spoważniał — ale ty jako dobra siostra powinnaś go swoją wesołością wyleczyć.
W tej chwili trudnem nieco było rozchmurzyć biednego chłopca, przecież Anzelmce udało się wspomnieniami dawnemi zatrzeć świeże i zawiązać z nim cale ożywioną rozmowę. Oczki jej niewinne, nieznające własnej siły, pomagały do tego wielce...
Marszałkowicz zabawił tu daleko dłużej niż miał zamiar, trochę się rozerwał, a przynajmniej uspokoił.
Miał odchodzić, gdy ciocia Turska zatrzymała go, szepnąwszy mu na ucho, że ma z nim kilka słów do pomówienia.
— Nie chciałam ci tego mówić wcześniej — szepnęła — ale istotnie — miałam nawet posłać po ciebie.
Odeszli razem w drugi koniec salonu.
— Przychodził dziś do mnie Prozorowicz — rzekła — nie wiedząc gdzie ciebie szukać. Matka ma zaś do ciebie żal — nie wchodzę tam w to za co i jaki... ale ją zmartwiłeś mocno. Ty wiesz jak ona czuje najmniejszą rzecz silnie i bierze do serca. Zdaje się, że i to nieporozumienie zbytecznie ją obeszło... od dni kilku leży chora...
— Nie ma zapewne nic niebezpiecznego, jednakże doktór siedzi tam, jest dosyć cierpiącą i zdaje mi się, że obowiązkiem twoim było by pojechać do Stadnicy.
My tam wyjedziemy jutro. Nic jeszcze nie mówiłam Anzelmce, która ją kocha jak matkę, aby jej przedwcześnie nie martwić..
Spojrzała na Bernarda, który stał jak winowajca z głową spuszczoną.
— Ja nie wiem czy mama mnie przyjąć zechce i czy moje przybycie... czy ja... nie będę powodem do nowego zmartwienia.
— Ale nie — jedź z nami — ja matkę przygotuję, bądź spokojny. Z twojej strony jest to obowiązek... ujmiesz ją tem dla siebie... Proszę cię — namyśl się — jedź z nami...
Zawahał się Bernard i odłożył postanowienie do jutra.
— My jedziemy około południa — dodała ciotka — urządź się tak ażebyś mógł zabrać się z nami, nie potrzebujesz poczty ani powozu — mamy miejsca dla ciebie aż nadto.
Przyślę się dowiedzieć...
Tem go pożegnała chorążyna.
Bernard wyszedł wzruszony i powlókł się rozmyślając do domu. Tu nowa go czekała niespodzianka, w krześle od dwóch godzin już siedział Prozorowicz i drzemał wyglądając jego przybycia. Oznajmił mu o tem służący. Usłyszawszy chód burgrabia co prędzej przetarł oczy.
— A przecież pan jesteś — zawołał — ale gdzież do późna tak...
— Byłem u chorążyny.
— Żem ja się tego nie domyślił — odezwał się wstając stary — to już pan zapewne wiesz?
— Mówiła mi chorążyna że mama trochę chora...
— Trochę chora! — powtórzył Prozorowicz — nie chcę pana straszyć — ale pan znasz najlepiej naszą panią. Lada czego się ona w łóżko nie położy, a kiedy już leży, musi być źle. Doktorów nie lubi i nie wierzy w nich, a jednak doktora wezwano... Coś być musi. Uderz że się pan w piersi, nie inna przyczyna tylko ta nieszczęsna Fantecka.
Bernard się wzdrygnął...
— Co tu w bawełnę obwijać — kończył stary. — Pański obowiązek dziś tam być...
— Lecz mama mnie widzieć nie zechce — powtórzył Bernard.
— Niewiadomo, a bądź co bądź, syn tam powinien być — to darmo...
— Jakże ja się ztąd oddalę?
— A dla czego? — przerwał Prozorowicz. — Jeżeli to kobieta uczciwa i rozumie obowiązki, pojmie, że miejsce pańskie jest tam teraz.
Marszałkowicz porwał się za włosy, stary mu się przyglądał zdaleka.
— Trzeba jechać — nalegał — inaczej i świat i własne sumienie pana potępi. Bardzo piękna rzecz miłość, ja to też wiem, bom się w mojej żonie tak kochał, że gdyby mi jej byli nie dali, siłą, mocą bym ją porwał — jak Boga kocham — ale co matka to nie kochanka...
Proste wyrazy burgrabiego trafiły do przekonania Bernarda — odpowiedział krótko: Pojadę.
— A najlepiej będzie — dokończył Prozorowicz biorąc już za czapkę — gdy panicz koni osobno nie będziesz najmował — po co ten expens. Jedzie jutro chorążyna, zabrać się razem.
Ona też ułatwi panu i przystęp do marszałkowej. Dobranoc...
Bernard i temu już nie zaprzeczył. Przywiązanie do matki odezwało się w sercu, kochał ją i bolał nad tem, że mógł być przyczyną jej choroby.
Po wyjściu burgrabiego siadł do listu — oznajmił w nim Sewerynie o chorobie matki i konieczności wyjazdu, zaklinając ją, aby mu się pożegnać pozwoliła, przyrzekając jak najprędzej do niej powrócić. Wyraził i tę nadzieję, że potrafi może przebłagać matkę i skłonić ją, do zezwolenia na ich połączenie.
List ten krótszy niż zwykle, natychmiast zapieczętowawszy, wyprawił Bernard przez zręcznego chłopaka, zaklinając go, aby mu koniecznie, mimo spóźnionej godziny przyniósł odpowiedź.
Wysławszy go począł chodzić po pokoju oczekując odpowiedzi z najżywszą niecierpliwością. Sydorek, wysłany z kartką, poleciał do dworku i ledwie się do bramy dostukał. Otworzono mu ją, w sypialnych pokojach świeciło jeszcze — pani Rumińska usłyszawszy hałas wyszła w szlafroku i nocnym czepku i sama zaniosła Sewerynie, która już leżała w łóżku, piękną bransoletę trzymając przy sobie na stoliczku.
— Oto masz o północy jeszcze nadzwyczaj pilną epistołę od tego twojego waryata — odezwała się Balbina.
— A! rzuć tam na stół gdzie chcesz... prawdziwie że mnie tem pisaniem zamęcza... oczy bolą — ja przy lampie czytać nie mogę.
— Ale chłopak czeka na odpowiedź!
— Jeszcze czego, krzyknęła zniecierpliwiona Fantecka, każ że go wypędzić.
— Zobaczmyż choć co pisze.
— A! te mokre od łez czułości! syknęła Seweryna.
Ciekawa gosposia rozerwała już kopertę, siadłszy przy lampie, rzuciła okiem na list i wstała nagle.
— Widzisz — rzekła, i tym razem to nie same czułości — posłuchaj.
Seweryna zwróciła od niechcenia głowę, a przyjaciółka czytała:
„Najdroższa moja! Cios po ciosie na mnie uderza. Wyszedłem na pół zabity od ciebie i przez ciebie... W domu znajduję wiadomość o chorobie matki. Dla nas obojga, dla przyszłości naszej czuję że powinienem i muszę jechać... Ty nie będziesz temu przeciwną... Jadę jutro — ale wyjechać bez pożegnania, nie ucałowawszy stóp twoich, nie mogę — pozwól bym przyszedł, nadewszystko bądź dla mnie dobrą i litościwą... Tyś teraz tak dziwnie surową — a ja cierpię tyle! Sewerynko“... Tu następywały błagania i modlitwy. Leżąca w łóżku pani Fantecka, słuchając zwijała na palcach włosy i patrzała na białe swe rączki zamyślona. Gdy Rumińska dokończyła, nastąpiło milczenie długie...
— Cóż mu odpowiesz?
— A! niech sobie jedzie do Matuni! niech sobie jedzie! odezwała się Fantecka — wstrzymywać go nie będę...
— I przypuść-że go do swego oblicza...
— Dobrze, dobrze — przerwała Seweryna, tylko proszę cię, moja Balbisiu, ażebyś ty była przy pożegnaniu i nie odchodziła. Natarczywy jest, rzuca mi się do twarzy, włosy mi poplącze i widać potem... a ja tego nie lubię.
— Chcesz odpisać — dam ci papier.
— Gdzież tam? po co? przerwała Fantecka, chłopcu powiedzieć żeby przyszedł rano i po wszystkiem. Już mi to pisanie dojadło... Skarży się że zimno mu odpowiadam...
Ruszyła ramionami białemi i westchnęła. Rumińska natychmiast odprawiła posłańca i wróciła do przyjaciółki, która jeszcze loki na palcach zwijała.
— Wiesz! wiesz, kochanie moje, że się to dziwnie składa... Soleckiemu nikt przeszkadzać nie będzie.
Właśnie o tem myślałam... ale powiedz mi, ciągnęła dalej leżąca w łóżku — jak ci się zdaje — czy na tego Soleckiego rachować można na pewne?
— Stanowczo! to nie ulega wątpliwości, zresztą, sama się z nim rozmówisz..
Seweryna ziewnęła.
— O mój Boże! mój Boże, jak my kobiety biedne — nieszczęśliwe jesteśmy!!
— O! to prawda! potwierdziła Rumińska i pocałowała ją w czoło.
— Dobranoc.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.