Klin klinem (Kraszewski, 1885)/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Klin klinem
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1885
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W całem miasteczku nie było mowy we dwa dni potem, tylko o pani Fanteckiej, która od męża uciekła. Widziano ją na mszy u Bernardynów, drudzy utrzymywali że była z Rumińską w katedrze, inni że już jeździła do ks. Biskupa, i że tam nie została przyjętą. Młodzież szeptała o Bernardzie iż cichaczem przysunął się za swoim bóstwem i najął sobie mieszkanie przy małej Berdyczowskiej ulicy. Inni mówili nadto, że sam Fantecki już był nazajutrz po przybyciu żony do Żytomierza koło katedry.
Ponieważ wiedziano o przyjaźni jaka łączyła pana Grzybowicza z wdówką, u której mieszkała pani Seweryna, dopytywano jego o szczegóły — ale prawnik milczał ramionami ruszając... nie wiedział lub utrzymywał że o niczem nie był uwiadomiony. Dopiero ta jego ostrożność nadzwyczajna aby się żadnem słowem nie zdradzić, niektórym na myśl przywiodła — iż Grzybowicz był zdawna przyjacielem od serca — Fanteckiego.
Okoliczność ta o której pani Rumińska nie wiedziała wcale, tłomaczyła całe postępowanie prawnika.
Trzeciego dnia, gdy wybiegawszy się po sądach i kancelaryach, pan Zacharyasz do mieszkania swojego powracał o mroku — w progu zszedł się z przyjacielem Fanteckim.
— Trzeci raz jestem u ciebie — zawołał głosem znużonym przybyły — nie chciałem ani biletu ani nazwiska zostawić, bo nie życzę sobie aby głoszono żem tu przybył... Wiesz o mojem nieszczęściu?
Grzybowicz za rękę go ścisnął.
— Wiem — odparł — ale chodźmy no do środka. I wprowadził gościa do swojego skromnego apartamenciku, który jak na kawalerski — bardzo mile choć skromnie wyglądał.
Śmiano się z Grzybowicza, że był przesadzenie porządny, że pedancko strzegł się pyłu i nieładu, że u niego każda rzecz miała miejsce wyznaczone, — pozwalał się wyśmiewać, lecz trybu nie zmieniał. Siedli, a Fantecki otarł pot z czoła i westchnął.
Grzybowicz stał przed nim.
— Oszczędź sobie mój drogi połowy opowiadania — rzekł — żona twoja mieszka u swej przyjaciółki Rumińskiej i ja — wiem już z jednej strony wszystko.
— To tak jak gdybyś nic nie wiedział — z pewnego rodzaju spokojem odezwał się Fantecki — posłuchaj — przyszłem do ciebie po radę.
Znasz mnie prawie od dzieciństwa — siedzieliśmy w szkole na jednej ławie, spotykałeś mnie w życiu — znasz mój charakter, moje wady i — jeźli mam, jaką niezłą stronę. Sądź.
Wiesz żem w walce z sobą wyrobił sobie stałe zasady od których nie odstępuję — pedant jestem, mówią ludzie, być może — ale chcę być logicznym. Raz w życiu niepokierowałem się logiką i za to pokutuję... Przetrwałem na wsi około gospodarstwa, z książkami, na osobności pierwszą młodość moją. Stęskniło mi się, byłem sam, serce dopomniało się o prawa swoje. Pomimo zajęć jakie sobie tworzyłem — życie stawało się nieznośnem. Wyjechałem do Warszawy w celach czysto gospodarskich... chciałem się też rozeznać nieco i życia zaczerpnąć. Tu spotkałem się z dawnym znajomym rodziców moich jeszcze z Radcą Radeckim.
U niego poznałem sierotę będącą na jego opiece. Nadzwyczajna jej piękność mnie uderzyła. Nawiasowo spytałem o nią. Radecki mi opowiedział historyą tej pupilki, która mu nieco ciążyła. Dobre dziecko — rzekł — ale zepsute przez ojca, który życie dla niej poświęcił i przyszłość jej uczynił trudną. Takie to śliczne a takie nieszczęśliwe! Dogadzamy jej jak sierocie, a oczy wypłakuje. Poszedłszy za uczciwego, dobrego i rozumnego człowieka, mogłaby się stać miłą i zacną kobietą, ale nad tem popracowaćby potrzeba.
Twarzyczka i historyą pociągnęły mnie, pomyślałem sobie, że poświęciwszy się jej, ukochawszy ją, miałbym towarzyszkę, która mnie wszystko będąc winną, przywiązałaby się do mnie.
Powziąłem myśl szaloną starania się o nią. Zostałem w Warszawie... Radecki mnie jak najmocniej popierał.
Już wśród tego starania się o Sewerynę, łatwo mogłem się obeznać z jej charakterem — postrzegłem, że zadanie ułagodzenia tej istoty było trudne, a może nad siły moje — ale — zakochałem się jak stary kawaler. Zapomniałem o wszystkiem.
Końcem tej historyi było żem się ożenił, że dwa z górą lata się męczę, że w końcu młokos się jej podobał i z domu mi uciekła... Com wycierpiał — nie wypowiem. Powiedziała sobie żem tyran, kat... i od tego odstąpić nie chciała.
Tu Fantecki ręce załamał.
— A ja ją kocham! zawołał — a mnie jej żal... a ja rozdziału tego nie przeżyję...
Oparł się na stole i zamilkł...
— Wszystko to z ust twej żony na inny sposób opowiadane słyszałem — rzekł gospodarz — ale — jak skoro się w to wmieszał młokos, jak ty go nazywasz — nie widzę innego wyjścia dla ciebie — tylko rozwód i uwolnienie się.
— Ale ja ją kocham! powtórzył Fantecki zrywając się, mnie jej żal... ten młokos się z nią nie ożeni, i ta kobieta zginie.
— Ale jakże ją uratować możemy, kiedy ona sama nie chce być uratowaną...
Zamilkli oba — Grzybowicz chodził po pokoju.
— Znasz Bernarda? zapytał.
— Naturalnie, na nieszczęście za długo dozwalałem mu wstępu do mojego domu — znam go — miałem czas mu się przypatrzeć zbliska. Jest młody w tem się mieści wszystko.
— I to go ocalić może — dodał Grzybowicz — zależy od matki, a matka na to ożenienie nie pozwoli. Ona nie ma nic, lub tak jak nic.
— Tak jak nic — powtórzył Fantecki.
— A jak jemu matka nic nie da — cóż poczną?
— Ale skandal.
— Co się miało stać — stało się — skandal spełniony. Ludzie się więcej pewnie domyślają niż jest. Chceszże na rozwód nie dozwolić i myślisz ją wziąść na powrót? mówił Grzybowicz.
Na to pytanie odpowiedzi nie dostał.
— Kobiety mi żal — kocham ją! mruknął Fantecki — przychodzę do ciebie po radę, nie jestem dosyć przytomny abym sam dziś wiedział co począć.
— Przyznam ci się — odparł adwokat, że wypadek dla mnie jest tak nowym że ja wcale się wśród niego rozliczyć nie umiem, jak wypada postąpić. Czekajmy może okoliczności...
— Tak — przerwał mąż — a tymczasem Bernard, który tu już siedzi po całych dniach u Rumińskiej, jest z nią i ta miłość nieszczęsna rozwija się i rośnie.
— Zdaje mi się że już nawet tak wyrosła — iż o jej pohamowaniu mowy być nie może... Kochany Fantecki należy wyrzec się żony — będziesz swobodnym. Wystaw sobie życie z nią późniejsze... to męczarnia.
— Mój drogi — wtrącił Fantecki — zgadzam się z tobą — wyrzeknę się jej — dobrze — lecz niechże będzie szczęśliwą.. niech się ożeni z nią ten którego tak kocha... Przestałem być mężem, uczciwość, każe zachować obowiązki opiekuna.
— O ile one spełnić się dadzą...
Narada tak rozpoczęta, trwała długo w noc, Fantecki wyszedł wreszcie smutny i milczący do swojego mieszkania.
Ostatniem słowem jego było, iż nie wyjedzie z miasta i na straży pozostanie. Uprosił też Grzybowicza, aby kobiecie tej (tak ją nazywał), gdyby była w potrzebie — niby od siebie dał pomoc wszelką, którą on mu natychmiast powróci.
Prawnik wzruszony był tą miłością cichą, spokojną, na pozór chłodną, odepchniętą z pogardą, a gotową do nieuznanych poświęceń. Dla Fanteckiego postanowił zatrzymać w opiece jego żonę i działać tak, aby nie dać ją pokrzywdzić, oszczędzić jej przykrości na jakie się sama narażała. Jego zaś namówił do powrotu.
Nazajutrz bardzo rano, zadzwoniono do jego dworku przy ulicy Wilskiej, gdy się właśnie do miasta wybierał. Otworzył sam drzwi i zobaczył w nich pana Bernarda, uśmiechniętego smutnie i napierającego się wnijść. Mało znali się z sobą.
— Przepraszam pana mecenasa, odezwał się Zniński, wchodząc — ale mogę go prosić o pół godzinki czasu?
— Jestem na usługi.
— Pan się łatwo domyśla co mnie do niego sprowadza... Pani Fantecka mówiła mi, żeś był łaskaw podjąć się prowadzenia jej sprawy. Ta sprawa moją jest zarazem. Przyszedłem podziękować i oddać się w jego opiekę. Mówiąc to biedny Bernard cały był drżący. Twarz jego zmieniona, oczy zmęczone, gorączkowa mowa i ruchy, robiły przykre wrażenie. Grzybowicz wskazał mu krzesło.
— Bardzo jestem wdzięczen za zaufanie rzekł — radbym odpowiedzieć mu... lecz — przyznam się panu... niezmiernie trudna to sprawa...
Bernard zbladł.
— Panie, rzekł — ja to czuję — ale dwoje istot będą ci winne swe szczęście.
— A przynajmniej dwie inne istoty — panie Bernardzie, będą może przeklinać — Matka pańska i pan Fantecki.
— Matka moja da się, spodziewam — przebłagać — co się tyczy pana Fanteckiego, ten powinien sam sobie przypisać winę.
Grzybowicz spojrzał tylko.
— Powiedz pan szczerze, odezwał się — masz go za złego człowieka?
— Bynajmniej! powiem więcej — zawołał z uniesieniem młodzieńczem Bernard — szanuję go, ale są charaktery co się z sobą nie godzą.
— Z obowiązku mojego, który mnie zbliża do spowiednika — odezwał się prawnik, powinienem panu uczynić uwagę, że gwałtowna miłość zaślepia i że pan też nie możesz być pewien, czy się później nie okaże podobna charakterów niezgodność.
Bernard porwał się jak obrażony z krzesła.
— Panie! co pan mówisz! ja ją wielbię — ja życie dla niej gotów jestem poświęcić — ja — ja...
Wzruszenie mówić mu nie dało...
Grzybowicz się uśmiechnął i zamilkł.
— Mówmy więc — o szczegółach mniej drażliwych — rzekł po chwili. Pani Marszałkowa jest tutaj.
— Wiem o tem.
— Nie widziałeś pan się z nią?
— Nie mogę.
— Chcesz pan ażebym mówił z nią w jego imieniu?
Bernard za obie ręce go chwycił.
— Uczynisz mi pan największą w świecie łaskę — proszę — błagam. Powiedz pan jej że jeźli mnie chce widzieć żywym, jeźli pragnie mojego szczęścia, powinna zezwolić. Panie, ja panu do zgonu będę wdzięcznym.
Skłonił się prawnik.
— Mam więc mówić w ten sposób tylko...
— Nie inaczej — przemów pan do jej serca...
Moje szczęście równie jak honor są w tej sprawie zainteresowane — dodał Bernard gorąco — porzucić jej, która dla mnie się wszystkiego wyrzekła... żadna mnie siła nie zmusi.
— Rozumiem — rzekł Grzybowicz — a jeźliby ten dziwak Fantecki nie zgodził się na rozwód, jeźliby pani Marszałkowa nie dała zezwolenia, jeźli...
— W takim razie — wybuchnął Bernard — pójdziemy w świat, będę pracował, cierpiał — zniosę to położenie... i spełnię moją powinność.
— I pewnym pan jesteś, że na ubóstwo, pracę, cierpienie, zgodzi się pani Seweryna?
— Mam w jej sercu ufność nieograniczoną — krzyknął Bernard... I jakżebym jej nie miał... widząc co już uczyniła dla mnie...
Grzybowicz spojrzał na zegarek.
Po tym wybuchu gorącym, nastąpiło milczenie... Bernard zbliżył się aby jeszcze polecić adwokatowi sprawę swoją. Mówił urywano, niewyraźnie, z uczuciem ale bez ciągu... Widać w nim było obłąkanego szałem i przerażonego własnem położeniem człowieka. Nareszcie pożegnali się, wyszedł, a Grzybowicz poczekawszy nieco, kazał konie założyć i do miasta wyjechał.
Pani marszałkowa Znińska, starym zwyczajem majętnych właścicieli Wołynia, miała swój dworek w Żytomierzu. Inni posprzedawali dawno te posiadłości mniej teraz użyteczne, gdy już tyle spraw do pilnowania nie było i sejmików na które by zjeżdżać potrzeba — pani Znińska przez poszanowanie zabobonne niemal dla wszelkiej spadkowej własności, nie chciała się nigdy, nawet pod bardzo korzystnemi warunkami, dać wywłaszczyć z domu i ogrodu.
Dwór był drewniany stary, niepozorny, ze stajniami, dziedzińcem i kilką morgami gruntu, na których mały sad, warzywny ogródek i łączka się znajdowała. Wszystko to ani grosza nie przynosiło dochodu, dosyć było zruinowane i podupadłe, nie wiele się na co dziedziczce przydać mogło, lecz mimo to nie chciała sprzedać za nic dworku Marszałkowa. Ile razy przyjeżdżała do Żytomierza, jak ojciec i dziad stawała w swoim dworku, gdy jej nie było, zajmował jedną jego połowę, wysłużony domu oficyalista pan Nikodem Prozorowicz, człek już siedemdziesiąt letni, dla którego rodzina Znińskich miała pewne obowiązki. Natury ich trudno się było dobadać, ale Prozorowicz nawet panią Marszałkowę z uszanowaniem lecz ojcowską niemal powagą przyjmował gdy przyjeżdżała, a ona obchodziła się z nim, nie jak z gracyalistą na łasce, ale jak z dalekim krewnym.
Pan Nikodem, którego niewiadomo dla czego zwano panem Burgrabią, o wszystkich interesach domu był jak najlepiej uwiadomiony, tradycye familijne znał na palcach, zdawał się liczyć niemal do rodziny, o Znińskich mówiąc, wyrażał się „my“ a o sprawach ich, jako o „naszych.“ Niekiedy jeździł do Stadnicy, zkąd mu pensyą wypłacano, przysyłano ordynaryę i dokąd we wszelkiej potrzebie udawał się jak do domu. Wszyscy tu szanowali wielce Prozorowicza, i był szacunku godnym. Niegdyś stary chodził po polsku, potem gdy się stroju tego coraz mniej okazywać zaczęło, zszedł na kapotę, została mu tylko głowa z włosem podstrzyżonym równo i wąs ucięty pod liniją.
Starzec się trzymał prosto, sztywnie, z powagą nieco przesadzoną, nosił wysoką trzcinę w ręku i czapkę czworograniastą. Całą jego rodzinę bliską składała żona staruszka, JM. Pani Katarzyna, maleńka kobiecina, gadatliwa, nie widząca daleko i surowo utrzymywana przez jegomości, który ją kochał jak dziecię. Była od niego o jakie lat dwadzieścia młodszą. Szczątki piękności wydawała jeszcze mała pomarszczona twarzyczka, a pulchniutka figurka zawsze była przybrana z wielką czystością i staraniem. Burgrabia przyznawał się czasem, że się w żonie dotąd kochał, jak gdy — dodawał śmiejąc się — to głupstwo zrobił, że się z nią ożenił. Do podobnych mniej grzecznych konceptów jejmość była przywykła, nie nadwerężały one małżeńskiego pożycia.
W pierwszych latach po pobraniu się, Prozorowiczowie mieli syna — było to dziecię wielkich nadziei, stracili go piętnastoletnim i dotąd opłakać nie mogli. Sama chodziła co tygodnia na cmentarz na grób Stefunia, on wspominał często o nim ze łzą w oku.
Staruszkowie zajmowali prawą część dworku sienią na przestrzał przedzielonego — na lewo były trzy pokoje pańskie, ze staroświecka umeblowane, zawsze gotowe na przyjęcie Marszałkowej. Był to rodzaj pokoju bawialnego z kanapą, krzesłami, kantorkiem i piecem kaflowym... gabinet i sypialnia.
Od dawna Znińscy mieli też tu kredens, kuchnię i wszystko czego w czasie pobytu potrzebować mogli. Nie było wytwornie, ale czysto i zacisznie. Oboje Prozorowicze tak sumiennie strzegli tego pustego mieszkania, iż mając choćby najwięcej gości i najpilniejszą potrzebę posłużenia się niem, nigdy go nie tknęli. Co tydzień służąca robiła tu porządek, otwierano okna, a zimą kiedy niekiedy przepalano, ażeby niedopuścić wilgoci.
Prozorowicz pędził życie dosyć próżniacze na pozór, ale go wszystko jeszcze żywo obchodziło, miał jedną lub dwie gazety, aby się z nich coś de publicis dowiedzieć, czasem tylko czytywał, na nabożeństwa pilno uczęszczał do katedry i ze znajomemi obcować lubił.
Sprawy gubernialne, prowincyi, miasteczka, wypadki jarmarków Berdyczowskich, zmiany urzędników, procesy obywateli, rzeczy kościelne, żywo go interesowały. Nikt nad niego lepiej nie znał stosunków obywatelskich na całym Wołyniu, na Polesiu wołyńskiem, z jednej strony po za Uściług, z drugiej aż ku Kijowu. Topografią prowincyi, stan lasów, spławy, wyrób drzewa znał doskonale... Niepotrzebujemy nawet dodawać, iż swe szlachectwo wysoko nosił. Tradycye domowe, w najszerszem ich znaczeniu umiał na palcach... A jednak od lat kilkudziesięciu już prawie się z tego dworku nie ruszał.
Grzybowicz rozstawszy się z Bernardem namyślił się nieco i wprost kazał jechać do dworku Znińskich. Wiedział już o przybyciu Marszałkowej. Prozorowicza zaś znał dobrze z widzenia, choć z nim mało miał stosunków. Gdy się dorożka zatrzymała... jeszcze nie miał czasu wysiąść z niej prawnik, gdy w ganku pośpiesznie dybiący na jego spotkanie, ukazał się Prozorowicz gładząc swą podstrzyżoną czuprynę.
— Pana Burgrabiego...
— Do nóg upadam, Mecenasa.
— Pani Marszałkowa jest?
Prozorowicz siwemi przenikliwemi oczkami spojrzał mu prosto w źrenice — aż się zmieszał Grzybowicz. Zdawał się pytać — a z czemże to do niej przybywasz?
— Pani Marszałkowa jest — rzekł powoli — ale — czy przyjmuje kogokolwiek, nie wiem, nie bardzo zdrowa. W każdym razie, gdybyś Mecenas był łaskaw zajść do mnie...
Tu się ukłonił.
— A no, bardzo dobrze...
Prozorowicz otworzył drzwi do pokoju na prawo.
Tu weselej było i ładniej niemal niż na przeciwko w rzadko zajmowanej pustce. Pokój bawialny wylepiony był obiciem świeżem w kwiaty... doniczek na oknach stało pełno, kanarki świergotały w klatkach, stary mops wyszedł mrucząc Mecenasa obwąchać, a stara Prozorowiczowa wstała od krosienek z włóczkową robotą, dygając gościowi.
Na znak jakiś tajemniczy dany przez męża, wzięła kluczyki i zakręciwszy się fertycznie, jak na swój wiek, wyszła, mopsa za sobą nieodstępnego prowadząc.
Prozorowicz prosił siedzieć — sam poszedł drzwi któremi żona wyszła przymknąć hermetycznie. Twarz miał zafrasowaną. Siedział przy Mecenasie.
— Pan pewnie w tym nieszczęśliwym interesie, albo od syna... albo od...
— Od syna szepnął Grzybowicz, który wiedział że z Prozorowiczem otwarcie mówić było można.
Prozorowicz ręce załamał.
— Tego nam nieszczęścia było potrzeba! zawołał — Marszałkowa, jakkolwiek to hic mulier, choć poznać po sobie nieda, zagryzie się. Licho wie co to nas kosztować będzie a chłopcu na całe życie zaszkodzi.
Nie! nie! — zawołał rękę podnosząc do góry w której trzymał razem tabakierkę i chustkę — nie! niema nieszczęścia jak przez kobiety... Fae — mina! dobrze nazwana... Pfe! pfe! Na zgubę naszą stworzona... Kara Boska — i kwita.
— Panie Burgrabio — narzekać nic nie pomoże, radzić należy.
— A z czemże asindziej przychodzisz? zapytał Prozorowicz.
— To łatwo się dorozumieć, syn matki błaga, aby mu jego zobowiązania spełnić dozwoliła. Kocha się i chce się żenić!
— Zapewne! zawołał Burgrabia — żenić się — jemu, młokosowi? z kim... za pozwoleniem... z tą flądrą.
Tu umilkł gładząc się po łysinie i począł innym tonem.
— Mnie tam do tego nic — niech marszałkowa robi co chce... niech pozwala, nie pozwala... to nie moja sprawa, czy tak czy owak bieda i skaranie Boże.
Zwrócił się potem do Mecenasa.
— Panie! pan już wiek tego szałapuctwa przeszedłeś, człowiek jesteś stateczny, powiedz mi jak sądzisz, ten młokos nieszczęśliwy... czy my go weźmiemy głodem?
— Ani groźbą ani głodem, odparł Grzybowicz, to miłość szalona...
Pochmurniał Burgrabia.
— E! e! machnął ręką — już dziś innej rady niema tylko jedna — mówiłem pani, lecz nie słucha... Ramionami rusza.
Umilkł znowu. Mecenas wzrokiem go do spowiedzi wyzywał.
— Jakaż rada? spytał w końcu.
Burgrabia milczał długo.
— Po co ja się mam z nią wyrywać — rzekł — ja jestem człowiekiem starego autoramentu — i o sprawach ludzkich inne mam niż waszmość panowie wyobrażenia. Gdybym powiedział co myślę, śmiechu bym narobił z siebie — oczy byście mi zapluli... Dziś sentymenta... sentymenta... a w młodości, panie, sentymenta!... takie mają i bydlęta... Tfu!
Mecenas się skrzywił.
— Nie rozumiem — rzekł.
— Bo to nie sentyment, zawołał stary — to nie żaden sentyment, ale po prostu krewkość młodzieńcza i kwita. Mówiłem jejmości wcześnie, chłopiec młody, krew nie woda, żeń go asińdźka, bo głupstwa się zaczną... Nie! chciała się nim nacieszyć, bała się synowej i ot czego się doczekała... kłopotu i wstydu.
Odwrócił się do Grzybowicza i rozkładając ręce szerokie, a głowę ku ziemi spuściwszy, rzekł w sposobie poufnego zwierzenia się po cichu.
— Innej rady nie ma tylko mościdzieju — Klin klinem!
Mecenas nie zrozumiał.
— A no! tak! dodał Prozorowicz... niech się znajdzie panna piękna, a niewygodny romans z Fantecką mu dokuczy... to się w pocieszycielce zakocha, a jejmość porzuci... Tylko tam pilnować trzeba, aby mu przeszkadzano i bardzo go nie dopuszczano do poufałości.
Grzybowicz się z żymnął.
— Zmiłuj się panie Burgrabio — lekarstwo gorsze od choroby.
— To go sobie sami kurujcie — wyrwał się stary — jam już na to głupi. Marszałkowa żenić się nie pozwoli z rozwódką, to pewna... chłopiec się zmarnuje... a to ostatnia rodziny gałązka... chociaż panie... nie ma innego sposobu, tylko Klin klinem — tylko Klin klinem.
— Nie mógłbym się widzieć z panią Marszałkową? spytał nie odpowiadając na tę oryginalną argumentacyą Mecenas.
Prozorowicz nieco urażony, wyprostował się.
— Każe pan, zapytać?
— Proszę pana...
Zostawiwszy gościa sam na sam z kanarkami, Burgrabia wyszedł jawnie urażony, że jego rada została milczeniem wzgardliwem pominiętą.
W chwilę potem wszedł od progu wołając.
— Marszałkowa prosi.
Skłoniwszy mu się Grzybowicz przeszedł sień i znalazł się w pokoju na przeciwko, ciemnym pustym, smutnym, w którym nie było nikogo. Chciał się czas rozpatrzeć w nim.
Na ścianach wisiały stare sztychy angielskie, przedstawiające heroiczne sceny z historyi rzymskiej, mocno zwilgocone i zczerniałe. Na kantorku zegar z kolumnami alabastrowemi nie idący, trupią miał fizyognomję. Meble spłowiałe, piec popękany trochę — wszystko razem oblane było jakimś wyrazem martwoty przykrej. Znać, że tu nikt żywy nie mieszkał.
Od gabinetu drzwi stały na pół otwarte, nagle uchyliły się i wyszła powoli w czarnej sukni, blada, żółta, poważna wielce i surowa pani marszałkowa, widocznie nie dała poznać po sobie, iż dźwigała ciężkie brzemię.
— Jak się ma pan Mecenas — odezwała się głosem mało zmienionym, i wskazała mu krzesło, sama siadając na kanapie, a głowę oparłszy zwolna na ręku.
— Dziękuję pani.
— Jeźli się nie mylę, Prozorowicz mi mówił, że z jakimś interesem.
— Tak jest, pani — przychodzę od pana Bernarda.
Marszałkowa zamilkła.
— Jakież to nieszczęście — odezwała się, gdy syn do matki zamiast przyjść sam, obcego pośrednictwa używać musi. Czego chce Bernard?
— Przebłagać panią...
— To trudno, jeźli nie spełni mojej woli — odezwała się matka. Łudzi się Bernard myśląc, że ja przez miłość macierzyńską pozwolę ażeby sobie struł i zawiązał życie. W małżeństwie z kobietą, która raz o obowiązkach swoich zapomniała, nie widzę dla niego przyszłości, na to małżeństwo nie dozwolę nigdy.. Jestem gotowa chwilowe obłąkanie przebaczyć, ale zgodzić się aby tę chwilę opłacał życiem — nie mogę.
Grzybowicz nie wiedział co odpowiedzieć.
— Pani marszałkowo, rzekł w końcu — miłość... młodość...
— Gdyby się Bernaś zakochał w najuboższej poczciwej dziewczynie... nie wahałabym się na chwilę pobłogosławić mu... ale w kobiecie...
Tu wyrazów jej nie stało, chustkę przyłożyła do oczów.
Grzybowicz zmilczał.
— Pan jesteś zacny i stateczny człowiek — dokończyła po chwili — spełniasz obowiązek wstawiając się za synem moim — spełń daleko wyższy, staraj się go uratować...
Wyciągnęła ku niemu rękę, którą Grzybowicz ucałował wzruszony. Wstała i pośli razem ku oknu, szepcząc po cichu. Rozmowa ciągnęła się długo — a gdy po godzinie prawie, prawnik znowu żegnając się, rękę Marszałkowej całował, zdawali się w porozumieniu najlepszem.
Pani Znińska odprowadziła go do progu. Grzybowicz wyszedł ocierając pot z czoła, zadumany i z oczyma w dół spuszczonemi. Byłby w prost wsiadł do swojej dorożki, gdyby czatujący nań Burgrabia, nie odciągnął go w drugą stronę.
— Na chwileczkę — rzekł otwierając drzwi swoje.
Na stoliku pokrytym serwetką kolorową, stała flaszeczka korkiem na sznurku przymocowanym zatknięta, obok niej chleb, masło i ser szwajcarski.
Prozorowicz zapraszał na przekąskę, nie godziło mu się odmówić.
— Cóż marszałkowa? zapytał.
— To mówi czegom się spodziewał — rzekł adwokat — słyszeć o małżeństwie nie chce...
— Tak — więc co? zapytał Prozorowicz — nie małżeństwo ale wszeteczeństwo... Z pieca na łeb. A ja powiadam, jeden tylko sposób na to...
Tu się w piersi uderzył.
— Klin klinem...
Mimowoli uśmiechnął się Grzybowicz.
— W ręce pańskie.
I wypili po kieliszku starki, a po niej wziąwszy się do sera i masła, po cichu gwarzyć między sobą poufale zaczęli.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.