Klin klinem (Kraszewski, 1885)/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Klin klinem
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1885
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Przy małej Berdyczowskiej ulicy w Żytomierzu, w onych czasach, dworek z ogródkiem cienistym, a nie nazbyt starannie utrzymywanym, którego tylko cząstka bliższa domu, miała gracowane ścieżki — zajmowała, rodem Warszawianka, żona niegdyś zamożnego obywatela, osiadła tu dla wychowania córeczki, pani Balbina z Drzazgowskich Rumińska. Majątek jej był w dzierżawie od lat kilku, ona sama wsi nie lubiła, wzdychała do Warszawy, do miasta, ale okoliczności się tak składały, iż nie mogąc jeszcze wyrwać się — z tego przeklętego, jak go nazywała Wołynia, czas spędzała w prowincyonalnem miasteczku... Interesa po mężu na nią spadłe, stosunki familijne, zmuszały do tej ofiary. Pani Balbina, chociaż miała czas żyć z mężem lat parę i owdowieć, nie doszła była jeszcze lat trzydziestu.
Nigdy piękną nie była, ale, co lepiej, miała wiele wdzięku, umiała się podobać, ubierała się umiejętnie i uchodziła za piękność, a nawet wieku jej nie dodawano, tak zręcznie go pokrywać umiała.
Twarz jej na pierwszy rzut oka nie mówiła nic. Zdawała się powszednio przystojną, usta, nos, oczy, niczem się nie odznaczały, lecz gdy to wszystko w ruch weszło, gdy się ożywiła rozmową, gdy się podobać zapragnęła, gdy puściła cugle nader wprawnemu językowi, szczebioczącemu z naiwną łatwością po francusku, po polsku, a nawet nieco po włosku (bo pani Balbina śpiewała arye z oper) — naówczas stawała się niebezpieczną i czarującą.
Była zalotną — lecz z pewną miarą i obrachowaniem, nie dawała się nigdy skompromitować, ani cieniem pozoru, lecz wzdychać, wielbić — kazać starać się o siebie — stanowiło najwyższą dla niej przyjemność.
Przyznawała się po cichu przed przyjaciołkami, że za mąż poszłaby chętnie — ale dobrze. Ladajako, nie, mam ochoty, mówiła, na świecie mi i tak nie źle, a jestem swobodną. I była w istocie tak, wolną, jak tylko chciała, a swobody tej nie nadużywała.
Mężczyźni niezmiernie jej towarzystwo lubili, mniej kobiety, które jej zazdrościły i znajdowały zawsze, że nie było w niej nic osobliwego, i że tylko kokieteryą obrachowaną ludziom głowy zawracała. Jednakże żyły z nią nie mogąc nic zarzucić, oprócz, że je zaćmiewała.
Dom pani Balbiny nie był ani nazbyt otwartym, ani zamkniętym bardzo, przyjmowała wieczorami zawsze prawie, gdy była u siebie, a czasem proszone dawała. Córka chodziła na pensyę i uczyła się od metrów w domu. Było to jeszcze dziecię, ale matka z niej koniecznie małe cudo uczynić chciała, co się niezbyt udawało. Kochała Julkę zapalczywie — namiętnie...
Na pensyi jeszcze w Warszawie panna Balbina Drzazgowska, poznała się i przyjaźniła z panną Seweryną. Były to dwie nieodstępne powiernice, które sobie wiekuistą poprzysięgły miłość. Gdy panna Drzazgowska wyszła za mąż za pana Rumińskiego, między nią a Seweryną zawiązała się żywa korespondencya, później los chciał, że i sierota owa za Fanteckiego wydana zbliżyła się do dawnej swej towarzyszki. Przyjaźń z pensyi wyniesiona odżyła... Położenie obu było bardzo różne. Balbina z mężem była w zgodzie, a razem z losem co ją wyswatał, nie wszystko się jej podobało w domu, ale nieboszczyk Rumiński był doskonałym i panowała nad nim samowładnie. Seweryna odrazu uczuła się nieszczęśliwą ofiarą... Fantecki chłodny, rozważny, milczący, choć był dla niej najlepszym, osądzonym został jako tyran. Pierwszy rok tyraństwo to trwało nie stając się dokuczliwszem niż było zrazu, później zaczęło rosnąć, zwiększać się, a z poznaniem złotowłosego Bernarda doszło do rozpaczy, doprowadzając i do katastrofy. Charakteru pani Seweryny określić było trudno... Serca miała mało, głowę płomienistą, imaginacyę rozbujałą, a piękność jej, o której miała wyobrażenie aż do przesady posunięte, w jej pojęciu czyniła ją tronu godną. Z tą pięknością zamknąć się na wsi z mężem już nie zbyt młodym, z perspektywą ciszy, pracy i pokoju — zdawało się jej — świętokradztwem.
Czuła się do innych losów, i do innej na świecie roli stworzoną. Fantecki napominający ją do jakiegoś zajęcia, usiłujący ją uczynić poważną, nieco i zimny, odmawiający podróży, zabaw szumnych — chwały i oklasków — choć padał przed nią i pieścił — osądzony już był katem i tyranem.
Złotowłosy Bernard, biedne chłopię rozkochane, powolne, posłuszne — klękające przed tem bóstwem — stało się aniołem wybawicielem. Seweryna więcej sobie wyobrażała, że go kocha, niż kochała w istocie...
Że się jej podobał, że ją ujął szaloną, pierwszą, niewinną miłością, to pewna, lecz gdyby nie był dziedzicem w przyszłości ogromnych dóbr, i synem pani Marszałkowej, czyby Seweryna poświęciła się tak dla niego — to wątpliwa. Pochlebiało jej to, że najpiękniejszy, najbogatszy, najmilszy z tych, którzy na horyzoncie prowincyi świetnieli — był jej niewolnikiem...
Miłości Bernarda inaczej nazwać nie było podobna, jak zaprzedaniem i niewolą. On kochał szczerze, namiętnie nieskażonem sercem, z wiarą w swój ideał, którego blask zewnętrzny, wewnętrzną nicość zaćmiewał. Dla niego w Sewerynie wszystko było doskonałością, nawet wady jej uwielbiał, jako znamiona oryginalnego, wyższego charakteru.
Umrzeć z nią, gdyby tylko skinęła, kazała — umrzeć dla niej — był gotów — poświęcić jej wszystko. Burzliwa ta miłość zmysłów i ducha, nie rachowała się z niczem.
Seweryna trzymała go zdala od siebie — mimo najśmielszego z nim postępowania — i gdy wieczorem zarzuciła mu ręce na szyję, pocałunek kładąc na czole, był to pierwszy zadatek przyszłego szczęścia. Dotąd ręce tylko i końce trzewików wolno mu było gorącemi okrywać pocałunkami. Ten uścisk wieczorny objął go jak ogniwo łańcucha, który miał ciągnąć za sobą... Palił go... piętnował... skuł na wieki.
Seweryna z rozmysłem rzuciła mu się na szyję, nie zabiło jej serce... nie uczuła jak on, rajskiego szczęścia, burza miotała jej sercem.
Pocałunek był orężem przeciwko tyranowi... był — powiedziawszy prawdę — rachubą. Nie omyliła ona Seweryny, Bernard oszalał, wspomnienie tego uścisku dało mu męztwo przeciw matce.
Pani Fantecka mniej z tem wszystkiem winną była, niż się zdawało — z chłodem w sercu a ogniem w głowie urodziła się na obie wrodzone te właściwości, wychowanie spotęgowało, zamążpójście nieszczęśliwe wyegzaltowało ostatecznie. W temperaturze człowieka widzimy ten sam fenomen, co na ziemi, gdy w jednem pół sferzu podnosi się ciepło, na drugiem panują chłody — prawie zawsze serce ostygłe, idzie z płonącą fantazyą i rozbujałą głową.
Człowiek sam nie rozpoznaje często czem kocha, — często wyobraźnią się przywiązując niż sercem, czasem temperamentem i zmysłami. Pani Seweryna chłodną była i obojętną cała — gorzała jedną głową tylko. Pożar to, który śmierć jedna ugasić może. Zmysły tępieją, serce drętwieje, wyobraźnia, la folle du logis miota się nawet pod siwemi czaszki włosami. Ludzie biorą za czułość serca, co jest imaginacyi chorobą.
Fantecki napróżno usiłował żonę zatrzymać, łzami ani modlitwą jej nie zmiękczył, łzy nazwała krokodylowemi, modlitwę i pokorę chytrością i przewrotnością. Był tyranem i katem. Co tylko uczynił tyranją i oprawstwem się zwało.
Nie troszcząc się o ludzi rzuciła go czyniąc mu scenę w ostatku, i opuściła go rozpłomieniona. Bernard był dla niej wybawicielem z niewoli.
Od pierwszej stacyi odprawiwszy powóz i konie, z pieniędzmi, które, jako swój mały posążek odebrała, sama, z jedną sługą poleciała do Żytomierza... Tu rachowała na Balbinę najwięcej. Pani Rumińska o całym przebiegu tego dramatu domowego była listami zawiadomioną, listy te z największemi szczegółami donosiły o każdym naprzód posuniętym kroku. Wdowa ulękła się gwałtowności ich, obawiała się całej sprawy, odradzała, uśmierzała, wszystko napróżno — nie było sposobu powstrzymania pani Seweryny. Nie zbyt się uśmiechało Rumińskiej uczestnictwo w tak skandalicznej przygodzie — ale się od niego wymówić nie mogła.
Niepokoiło ją to, bo wiedziała jak świat był mało pobłażającym i jaką wrzawę wywołać miał postępek pani Fanteckiej. Lecz, — zajmowało ją to razem bardzo żywo — a przerywało nudy, które w małem miasteczku już ją czasem napadały.
Naostatek po listach wielu, nadszedł oznajmujący przybycie. Seweryna oddawała się w opiekę, obronę przyjaciołce... w niej jedyną ufność pokładała. Tyran odmalowany był tak, iż nareszcie poruszył oburzeniem serce czułej przyjaciółki. Bernard na tle tem czarnem występował w postaci anioła... Imaginacya wdowy w zetknięciu się z tym płomieniem, rozgorzała także. Jakkolwiek lękała się udziału w dramacie, mocno obudzał jej ciekawość.
Jednego wieczora jesiennego, nim przyniesiono światło, chodziła, myśląc właśnie o tem pani Balbina, gdy drzwi się otwarły i z jękiem a okrzykiem wpadająca Seweryna, rzuciła się na szyję przyjaciółce, obejmując ją namiętnie i oblewając łzami... Popłakały się obiedwie, a gdy służący wniósł lampę... i spojrzały sobie w zapłakane oczy... łzy już były wygorzały i rozmowa się poczęła gorączkowa. Usta się nie zamykały Sewerynie opisującej, jak heroicznie postąpiła z tą poczwarą, z tym ohydnym mężem, udającym rezygnacyą i spokój. Odmalowała go, jako zimnego męża...
Balbina słuchała. Dziwna rzecz, przesada i gwałtowność opowiadania, zrobiła na niej wrażenie wręcz przeciwne spodziewanemu — nie umiała sobie wystawić tej poczwary... Natomiast Bernarda piękność, miłość, poświęcenie wzruszyły ją. Seweryna dodała, że się spodziewa co chwila jego przybycia, że zapewne będzie musiał z matką zerwać z początku, lecz że ta z jedynakiem musi się przejednać i pozwoli na wszystko.
— Wiem, dodała — że jeszcze wiele, wiele przecierpieć będę musiała... ale wytrwam... poświęcę się dla niego!!. A gdy się połączymy... a co za szczęście nas czeka! Pojedziemy marzyć we dwoje pod włoskiem niebem u morza brzegu... Razem z nim.
A! ty nie wiesz, zawołała... jak on piękny... gdy klęcząc u nóg moich z zachwytem patrzy w moje oczy! gdy stopy moje okrywa pocałunkami, cały drżący... uniesiony... zapominając o świecie.
Trzeba, byś go widziała, zobaczysz go... Anioł, powiadam ci.
Rumińska słuchała w milczeniu.
— Ale nim rozwód nastąpi — jużciż tu nie pozostaniecie... razem, zapytała nieśmiało.
— Dla czego? odparła Seweryna — ja zerwałam na wieki z tyranem... ja się uważam, jako już z nim połączoną. Dla czego byśmy się widywać nie mieli i w jednem mieście zamieszkiwać?
Mówiono długo, ostyglejsza daleko wdowa, znająca miejscowe stosunki, czyniła wiele zarzutów, udzielała przestróg... Potem zwrócono się do opowiadania przeszłości i tak przeszedł wieczór do późna, na zwierzeniach wzajemnych. Chociaż Rumińska wahała się z tem, pani Fantecka potrafiła wymódz na niej, uprosić ją, aby u niej w domu mogła zamieszkać. Tym sposobem osłaniała się od potwarzy i podejrzeń.
Przyjaciółka odmówić nie śmiała czy nie mogła.
Wśród najżywszej rozmowy — jak zwykłe wieczorem, jeden z wielbicieli cichych pani Balbiny, prawnik z powołania, wychowany w Petersburgu, pan Zacharyasz Grzybowicz nadszedł pokłonić się bóstwu swojemu.
Ze wszystkich zawojowanych przez Rumińską, młodych panów, pan Zacharyasz był jej najmilszym, i może najszczerzej do niej przywiązanym. Wiedział on bardzo dobrze, iż Rumińska sięgająca wysoko nadziejami i myślą nie pójdzie za niego, ale kochał ją mimo to i nałogowo do niej się przyzwyczaił. Grzybowicz był już nie pierwszej młodości, człowiekiem przypóźnionym na gościńcu żywota, kilka razy omylił się w drodze. Był w Seminaryum, trochę w wojsku, nareszcie prawa się uczył w uniwersytecie i został nakoniec adwokatem. To wszystko przyprawiło go o sceptycyzm i łysinę. Chłodny był na pozór, lecz serca miał tem więcej, im mniej się z niem popisywał. Blady, nie piękny, rysy miał wszakże szlachetne i wyraz twarzy poważny.
Czynił wrażenie człowieka, na którym śmiało oprzeć się było można. Trochę sztywny Grzybowicz, zrazu w towarzystwie potrzebował rozmarzać nim całe życie, jakie miał w sobie, mógł słowem i twarzą okazać.
I teraz też postrzegłszy obcą panią z tą imponującą pięknością, która gasiła wdzięk Balbiny, nie zastępując go żadnym urokiem, tylko podziwem i zagadką, Grzybowicz stanął skromnie na stronie, zająwszy się małą Julką, córką Rumińskiej, która go bardzo lubiła i już się nawet po troszę nad nim znęcała, ucząc zawczasu kobiecego rzemiosła.
Gospodyni domu, na widok prawnika, olśnioną została natychmiast myślą oddania mu w opiekę przyjaciółki i szepnęła jej o tem.
Bernard, jako z profesyi anioł, był naturalnie nie praktycznym, i innym mu być nie wypadało... piękna Seweryna chwyciła się oburącz tej szczęśliwej idei opiekuna.
Obie panie czasu ani chwili nie tracąc, wpadły obcesowo, na spokojnie przypatrującego się im prawnika.
Po krótkiej naradzie, rzecz już była stanowczo nieodwołalnie rozstrzygniętą. Gospodyni wiodąc za rękę przyjaciółkę, przedstawiła ją po raz wtóry Grzybowiczowi.
— To moja siostra serca — siostra ducha — panie Grzybowicz, odezwała się — ja ją pańskiej opiece polecam i oddaję. Jeźli mam cokolwiek przyjaźni u pana — poświęcisz się jej sprawie z zapałem... Zasługuje na to, jako najnieszczęśliwsza istota. Pan będziesz jej zbawcą, obrońcą.
Grzybowicz kłaniał się pokornie, milcząco, bez tego ognia i usłużności, do jakiej pani Rumińska była nawykłą z jego strony. Seweryna starała się go podbić oczyma, których znała potęgę... ale pan Zacharyasz ukradkiem spojrzawszy w nie, sam spuścił wzrok pomięszany — co dziwniej nie spieszył z odpowiedzią.
— Kochany panie Grzybowicz, kończyła wdowa, jeśli mi pan co dobrego życzysz, weź ją w opiekę... ona panu sama opowie, co z tym tyranem ucierpiała, ona żyć nie może z nim... Ledwie żywa tu uciekła.
Milczał prawnik. Pociągnięto go do stolika, na którym stała lampa, posadzono piękną Sewerynę na kanapie, gospodyni siadła z jednej, Grzybowicz siąść musiał z drugiej strony, a mała Julka przytuliła się do kolan jego. Matka jednak w czas postrzegła, że dziecię nie koniecznie potrzebowało tak wcześnie być wtajemniczane w dramat małżeńskiego pożycia i odprawiła je do zabawek.
Rozpoczęło się tedy opowiadanie pani Seweryny, ognia pełne, namiętne, którego argumentom oczy piękne w pomoc przychodziły. Pani Rumińska dodawała ze swojej strony, adwokat pochylony słuchał z wielkiem natężeniem.
Zostałam wydaną za mąż, prawie dzieckiem, bez mej woli, mówiła piękna ofiara — w wieku, w którym o życiu wyobrażenia nie miałam. Człowiek, pod którego dostałam się władzę, zdawał się łagodny i dobry, ale tą lisią układnością pokrywał najdespotyczniejszy charakter. Zamknął mnie na wsi... odmówił mi pierwszych potrzeb... jakich młoda osoba ma prawo wymagać, dręczył mnie, znęcał się, starał złamać uporem. Zażądał ze mnie zrobić kucharkę — gospodynię, klucznicę. Szpiegował mnie na każdym kroku.
Grzybowicz milczał. Niekiedy, jakby z musu i dla przyzwoitości, głowę przechylał z lewego na prawe, a z prawego na lewe ramię.
— Pan nie masz wyobrażenia, co ta kobieta doznawała! wołała Rumińska.
— A! panie, dusza się wzdryga na niewolę, jakiej byłam poddaną — dodała Seweryna.
Takiemi ogólnikami starały się obie malować sytuacyę — a gdy nareszcie wykrzykników się przebrało, zamyślony prawnik rzekł:
— Jednakże — gdyby przyszło do rozwodu... Sąd konsystorski będzie wymagał jakichś faktów.
— Faktów! przerwała piękna Seweryna — ale to jest fakt, że ja z nim żyć nie chcę i nie mogę... raczej umrę.
Rumińska przysunęła się żywo z krzesłem do prawnika i szepnęła mu na ucho. Zakochał się w niej pan Bernard Zniński i ona go kocha.
Prawnik tak samo pokiwał głową.
— Jakież było obejście się męża z panią? zapytał.
— Najokropniejsze! krzyknęła Seweryna... nikczemne, podłe — bo na pozór pełne łagodności i słodyczy. Z największą przewrotnością udawał dobrego, cierpliwego, aby mnie do rozpaczy przyprowadzić.
Tego rodzaju zarzuty powtórzyły się jeszcze, z dodatkiem, że zmuszano panią do zajęcia, do pracy niewłaściwej, że jej mąż pokoju i swobody nie dawał. Grzybowicz wzdychał. W ostatku, gdy już zabrakło obu paniom nowych zarzutów — i czekano ze strony jego oświadczenia, spodziewając się, że będzie oburzonym, Grzybowicz rzekł spokojnie:
— Zrobimy pani dobrodziejko, co tylko będzie można... trzeba się rozpatrzyć w szczegółach, rozpatrzymy się, zbierzemy zarzuty — no — i ja mój obowiązek gorliwie spełnię. Tymczasem niech pani wypocznie i stara się wzruszenie swe ukoić. Rozwód w każdym razie łatwym nie będzie. Nasza władza biskupia surową jest w tym względzie — ale bądź co bądź seperacya...
— A! cóż jej potem — wtrąciła Rumińska, piękna rzecz — a na co się jej to zdało... Zmiłuj się.
— Raczej się utopię, niż do niego powrócę — dodała Seweryna — jak mnie pan widzisz żywą.
Tego wieczora adwokat nie znalazł łaski w oczach pani Rumińskiej — nie mogła się wydziwić jego chłodowi, powściągliwości, wahaniu. Sewerynie się nie podobał zupełnie, nazwała go w duchu nieznośnym. Jednakże, gdy po tej konferencyi, zbywszy obie panie ogólnikami, wyszedł, gospodyni zaręczała, że go potrafi „podmontować“, jak się wyraziła.
— Już bądź spokojną, bądź spokojną! szepnęła — ja go wezmę w ręce i obrobię... zobaczysz. On się we mnie kocha... to dosyć. Każę mu pod groźbą dyzgracyi — musi się twej sprawie poświęcić a tu nikt nie ma większych stosunków i większych nad niego zdolności! Jest zawsze w początku trochę zimny! uląkł się twej piękności. Zobaczę się z nim sam na sam i powiem mu, co czynić powinien.
Tak się tedy pożegnały dwie przyjaciółki, do jutra. Nazajutrz miała się przenieść do Rumińskiej, piękna Seweryna.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.