Klin klinem (Kraszewski, 1885)/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Klin klinem
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1885
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozstawszy się z Seweryną, pan Bernard jakiś czas jeszcze błądził wśród moczarów i zarośli, sam nie wiedząc dobrze co robi; — szedł, powracał, siadał na spróchniałej kłodzie, wstawał, włosy długie przebierał rękami, jakby mu ciężyły, twarz jego to smutniała, to się jakiemś szczęściem uśmiechała. Lecz do uczucia tego mieszał się niepokój widoczny. Dodawał sobie męztwa napróżno, znać w nim było człowieka niepewnego siebie i zakłopotanego szczęściem własnem.
Mrok padał już coraz gęstszy i niebo zaczynało przybierać tony sine i zimne wieczora, gdy wydobywszy się z łóz i zarośli, pan Bernard z dziupli wypróchniałej wierzby dobył schowaną w niej dubeltówkę, zawiesił ją na ramieniu i krokiem pewniejszym poszedł ku grobli... Wiodła ona ku młynowi i karczemce, przy której widać było na pniaku siedzącego chłopca, trzymającego dwa osiodłane konie... Groblą szli z pola ludzie z pługami i bronami, pędzono bydło i owce, i nasz myśliwy musiał się trzymać po za wierzbami, któremi osłoniona była grobla, aby te wieczorne mijać pochody.
Niektórzy przechodnie pozdrawiali go, inni zdala, z ukosa nań spoglądali — pan Bernard szedł jak gdyby nie bardzo chciał być widzianym. Młynek szybko przeminął i doszedłszy karczemki, chwycił z rąk chłopaka cugle, aby skoczyć na konia... Wierzchowiec kręcił się trochę... a turkot nadjeżdżającej bryczki spłoszył go bardziej jeszcze.
Ukazała się ona wkrótce i przed karczemką wstrzymała. Na bryczce siedział mężczyzna średnich lat, rumiany i przystojny. Nie znając go nawet, można w nim było poznać starego kawalera. Uprząż oznajmywała jednego z tych miłośników koni, na Wołyniu wówczas głośnych, których bałagułami zwano. Była to wesoła młodzież, do której się i starsi przymieszywali, wiodąca życie bujne, a zabawiająca się koniarstwem... i po staremu — tężyzną. Bałagulstwo nie było wistocie czem innem, tylko przypomnieniem tężyzny z czasów księcia Józefa i jego towarzyszów. Polor tylko, jaki tężyźnie ówczesnej nadawali ks. ks. de Ligne i sfrancuziała młodzież wychowana zagranicą, znikł z tego naśladowania bezwiednego, a raczej z tego powtórzenia fenomenu, odnawiającego się jakimś atawizmem psychologicznym.
Siedzący na bryczce zobaczył zdaleka dosiadającego wierzchowca pana Bernarda, i wstawszy nagle, aby mu się przyjrzeć lepiej, bo ciemna noc już była, zawołał, rękę złożywszy w trąbkę:
— Bernardzie złotowłosy — bywaj!...
— A!... pana Kalasantego!! — odezwał się, słysząc to młodzieniec, i przybrawszy ton wesoły — zkądże bogowie prowadzą?
— Wątpię ażeby bogowie aż! — odparł z bryczki się dobywając stary kawaler, który się zbliżył do Bernarda, a ten też cugle konia oddał chłopcu. Wątpię ażeby bogowie prowadzili... ale wracam z jarmarku w Lubarze — kiepski był... Chciałem dostać sobie srokacza, i jednego poczciwego nie było! No — a wy zkąd?
Zadając to pytanie, popatrzył z uwagą, prychnął pan Kalasanty, i odwiódł na stronę Bernarda.
Na seło duryty! — odezwał się — fuzyą masz na plecach... Koń stał przy karczmie... a jak gdyby kto mimo to nie wiedział, na jakie się wybrałeś polowanie i dokąd!
Zczerwienił się młodzieniec, ale wieczór późny nie dał dojrzeć rumieńca...
— Co? co! gdzie! jak? ale...
— Ale... dajże ty mi pokój — rękę mu kładnąc na ramieniu odparł pan Kalasanty... jam stary, doświadczony, a o tem już wróble pod strzechą świergoczą. Na seło duryty! — powtórzył. — Żonkę bałamucisz temu nieszczęśliwemu Fanteckiemu... Prawda że kobieta jak łania — żeś ty ładny i młody — ale jak się mama dowie, palnie ci morał na kobiercu. Albo to panien na świecie mało, że ci się mężatki zachciało?
Bernard napróżno ruchami rozpaczliwemi starał się ten potok wyrazów powstrzymać, i oglądał się bojaźliwie..
— Nikt nas nie słyszy, nie bój się — mówił dalej pan Kalasanty — ja ci radzę — po przyjacielsku rejteruj się dopóki pora — bo i z Fanteckim bieda być może. Ja go znam zdawna. Człek spokojny, cichy, wytrawny, lecz z nim nie żartować. Tacy są najniebezpieczniejsi, słowa nie powie, a w łeb ci palnie, jeżeli cię złapie na schadzce... Trzęś głową nie trzęś — dodał — wypieraj się czy nie wypieraj — (tu do ucha mu się pochylił) — byłeś na rendez-vous!
— Wracam z polowania na kaczki! — zawołał Bernard przestraszony.
— Na gęś i to nie dziką — rozśmiał się pan Kalasanty. — Słychać cię perfumami, nos mam dobry...
Strzelasz doskonale, kaczek jest do stu diabłów, gdzież zwierzyna?
I począł się śmiać.
— Co ty mnie chcesz obałamucić — starego wygę! ale — ale — nietylko ja, ale calusieńkie sąsiedztwo bębni o tem.
Młodzieniec mimowolnie ręce załamał.
— Panie podsędku, panie Kalasanty dobrodzieju, zawołał, głos tłumiąc — na miłość Bożą, nie powtarzajcie takich rzeczy...
— Bóg z tobą, złotowłosy młodzieńcze, począł stary kawaler — Bóg z tobą, ja mogę milczeć dla przyjaźni twojej — ale to nic nie pomoże... Ludzie mają oczy, co więcej, takie sprawy ludzie, nie patrząc, zgadują... szydło w worku się nie utai... to darmo.
Załapałeś się, braciszku, a raczej piękna pani cię złapała i jeźli nie zapobieżysz temu wcześnie, zaprowadzi cię daleko.
Pan Kalasanty dobył z za surduta fajeczkę krótką i korzystając z tego, iż zmieszany pan Bernard nie odpowiadał, nakładając ją, pocichu szeptał dalej.
— Wszyscyśmy młodzi byli — a ja, choć już latami się do najmłodszych nie liczę, czuję w sobie jeszcze wolę Bożą... Kobiety lubię... aleć, do kata, żeby tak czego, jak tego, nie zbywa na nich!.. Koniecznie tej się waszmości zachciało, której nie można... ha? owoc zakazany!! tak, tak, smaczny, dlatego że zakazany! Ale za każdy taki kąsek przeboleć trzeba i wziąć plagi — to darmo... Kochany Bernardku... zwiń chorągiewkę, póki czas!!
I pogroził mu na nosie...
Bernard stał zamyślony — nie chciał się przyznawać do niczego, a był niespokojnym; w ostatku westchnąwszy, rzekł.
— Któż mi może co zarzucić? a choćbym się i kochał... w mężatce... toć przecie nie ja pierwszy, ani ostatni.
— Ale jeźli komu, tobie to niepotrzebne — biedę sobie kupisz tylko... Znamy wszyscy szanowną matkę twoję, z nią nie ma co żartować.
Bernard
już niby nie zważając na tę gawędę, dobył cygaro i usiłował je zapalić...
— Jarmark był zły, powiadasz? — spytał, zwracając rozmowę.
Pan Kalasanty się rozśmiał, ramionami ruszył, szepnął: — Groch na ścianę!! co z nim gadać — i dodał: — Jarmark był ze wszystkiem lichy...
Stali chwilę naprzeciw siebie — w tem, jakby na odwagę się zbierając, Bernard wziął podsędka pod pachę.
— Bardzo szczęśliwie, żeśmy się spotkali — wyjąknął trochę zakłopotany — miałem jutro u was być...
— To nic nie przeszkadza — proszę.
— Mam do was... prośbę.
Podsędek głowę zwrócił.
— Wielką prośbę — nieśmiało dokończył Bernard...
— Jakąż to?
— Potrzebuję pieniędzy — szepnął złotowłosy.
Chwila milczenia nastąpiła, wczasie której stary kawaler głową kiwał dziwnie.
— Syn pani marszałkowej ze Stadnicy żeby u podsędka potrzebował pożyczać pieniędzy — rzekł — to coś tak osobliwego, że ludzieby uwierzyć nie chcieli, posłyszawszy. Mój dobrodzieju, a toć mama dobrodziejka, gotówką, która u niej leży, kupiłaby mnie i wieś moją ze wszystkiemi bebechami mojemi. Zamiast wprost sięgnąć do matczynej szkatułki, udajesz się do mnie — zły to znak, widać że matka nie daje i nie da... Jakże chcecie, ażebym ja dał?... Coś w tem jest.
Bernard się zmieszał. — Wiecie jak mama jest oszczędna... no — grałem, mam długi honorowe, o których jej mówić nie chcę.
Kalasanty głową potrząsł.
— Młodzieńcze drogi, wiem że nie grasz! Coś innego w tem jest.
Spuścił głowę pan Bernard i omijając pytanie, rzucił drugie.
— Nie chcecie mi więc dać!
Podsędek go uścisnął serdecznie. Bernasiu, kochanie, dałbym ci zpod serca; nie mając, pożyczyłbym dla ciebie, długbym zrobił lichwiarski, aby ci wygodzić — lecz — przyznaj się, w tem coś jest, ja się lękam, do zguby bym ci pomagać nie chciał.
— Uratujesz mnie! — zawołał Bernard z gorącością wielką — dług, zobowiązanie, słowo...
— No — dobrze! — komu? ja zapłacę! — zawołał Kalasanty.
Zmieszał się Bernard i odwrócił.
— Nie mogę powiedzieć!
— No — to ja ci powiem — rzekł, odprowadzając go dalej na groblę, Kalasanty, tak, aby ich rozmowy żadne ucho pochwycić nie mogło. — Chcesz Fanteckiemu żonę wykraść i rozwieźć.
Uderzył się w piersi.
— Jak Boga kocham, tak jest! tak jest, ty mi się nie wymawiaj, jam najbliższy sąsiad... ja wiem o wszystkich.
Mój strzelec was wyszpiegował we dwoje na schadzkach za ogrodem wieczorami, to nie bez kozery!
Bernard porwał się za głowę, a potem skoczył, zatulając usta Kalasantemu.
— Na miłość Boga! strzelec? który! ja mu w łeb wypalę...
— Nie masz potrzeby, będzie milczał, bom mu srogo zakazał... ale widzisz, że twoja tajemnica dla ludzi już nią nie jest. Młodzi a zakochani, postępowaliście jak trzpioty.
— Więc taić nie będę — wybuchnął złotowłosy — tak jest, kocham ją, tak jest, rozwodzę ją i żenię się. Złodziejem nie byłem i nie będę — honoru cudzego nie chcę tknąć... Kocham tę kobietę — będzie żoną moją...
— A matka? — zapytał stary kawaler — czy myślicie że ona kiedykolwiek na to zezwoli...
— Gdy się stanie...
— Ale ona nie dopuści...
— Wyrzeknę się wszystkiego — dodał Bernard — dla niej.
— Ta! ta! ta! — zawołał Kalasanty — to się tak mówi... Znam was, kochany Bernasiu, i ją znam, piękna jest, ani słowa, ale jeźli z takim człowiekiem jak Fantecki wyżyć nie mogła, jeźli jej z nim źle było... cóż będzie z wami?
— Ona go nie kochała!
Kalasanty głową pokiwał, minę zrobił frasobliwą i poważną.
— Słuchaj — zawołał — tu nie o pieniądze idzie, ale o los twój — pieniądze się znajdą, to głupstwo... lecz — Bóg świadek.. ty nie widzisz w jaką lecisz przepaść — póki czas, cofnij się — zaklinam!
— Już nie czas! — odparł Bernard — słowo dałem, kocham ją, oszaleję, życie sobie odbiorę, ale ona musi być moją.
Kalasanty spojrzał na niego chłodno.
— Ale to już późno — przerwał nagle — trzeba do domu śpieszyć mnie i wam. Do zobaczenia, Bernasiu... nie mówmy o tem, do zobaczenia...
Zbity tak z tropu tym chłodem, Bernard podał rękę drżącą i powlókł się za podsędkiem, który z pośpiechem siadał na bryczkę i kazał jechać furmanowi, żegnając jeszcze stojącego młodzieńca.
Ten długi czas pozostał w miejscu, jakby nie pewny co pocznie, zwolna przystąpił do konia, siadł, i puściwszy mu cugle, pojechał w stronę przeciwną. Chłopak kłusował za nim w milczeniu.
Było około ósmej godziny wieczorem, gdy w dali wśród drzew, nad stawem, ukazał się dwór otoczony znacznemi zabudowaniami. Była to Stadnica pani marszałkowej Znińskiej.
Wśród ciemności wieczora, na tle gęstwiny, w której stał dwór stary, świeciło w nim kilka okien — oprócz tego, kilka innych budowli oświetlonych dom pański otaczało... Zabudowania ciągnęły się szeroko — a niezbyt daleko od dworu domyślać się było można wioski, w której gdzieniegdzie błyskały drobne okien szyby. Cicho było dokoła, tylko młyn nad stawem szumiał i stukał niezmordowany.
Minąwszy go, Bernard znalazł się wkrótce u bramy wiodącej w dziedziniec, którą chłopak, zeskoczywszy, otworzył. Dosyć było skrzypnięcia jej, ażeby się ktoś ukazał na ganku szerokim, podpartym słupami grubemi. Bernard, nie dojeżdżając do niego, skoczył z konia i pieszo się zbliżył ku domowi. Na wschodach czekał nań już słusznego wzrostu mężczyzna, który mu się ukłonił nizko, zacierając ręce.
— Jaśnie pani już od godziny niespokojna o panicza — chcieli posyłać nawet.
— Ależ to nie tak późno — szepnął Bernard, wchodząc żywo do oświetlonej sieni.
Odpowiedzi dostarczył stojący tu zegar stary, który właśnie sycząc, ósmą wybijał.
Drzwi przeciwległe od salonu otworzyły się i w nich ukazała się głowa kobieca — bez czepka, we włosach siwych przyczesanych gładko.
Czarnemi oczyma spojrzała na przybywającego i odezwała się głosem łagodnym z wymówką:
— Ale jakżeś się mógł zabawić tak długo; tak byłam niespokojna!
Chłopak podbiegł do ucałowania ręki matczynej i razem z marszałkową wszedł do salonu.
Obszerny ten pokój oświetlała lampa i płonący ogień na kominie... Pani Znińska była poważną kobietą lat blizko pięćdziesięciu, ubrana starannie bardzo, ale czarno i bez żadnych błyskotek. Biały prosty kołnierzyk i podobne mankietki odświeżały ten strój nieco. Średniego wzrostu, dosyć dobrej tuszy, silna, matka pana Bernarda wyglądała na to czem była, na kobietę wielkiego charakteru i mocy ducha, rozumną, nawykłą do kierowania wszystkiem, co ją otaczało. Twarz jej niegdyś piękna, dziś jeszcze była uderzającą wyrazem powagi i chłodnej determinacyi. Rozumne oczy wejrzeniem zdawały się sięgać do głębi ludzi, na których je zwracała.
Całe życie marszałkowej świadczyło o jej niezłomnym charakterze. W młodym bardzo wieku, dziedziczka znacznej fortuny, pięknego imienia, pokochała ubogiego syna dzierżawcy swych rodziców, którzy ani słuchać nie chcieli o wydaniu jej za niego.
Panna Kornelia postanowiła czekać, odrzuciła wszystkie partye, oparła się naleganiom i wyszła wreszcie za tego, którego kochała. Znińscy żyli szczęśliwie lat kilkanaście — po śmierci męża, majątek i wychowanie syna, wszystko spadło na wdowę, która z mocą ducha niezłomną wszystkim obowiązkom swoim umiała uczynić zadosyć. Jedyny ten syn Bernard był wszystkich jej starań, pracy celem. Wychowanie jego było najstaranniejsze, nie pieściła go matka, owszem, trzymała nawet dosyć surowo, a mimo to samo chłopię i otaczający go pieszczonem je uczynili — Bernard nie był tem, czemby go była matka uczynić chciała, ale serce dobrem było, i na niem, wzdychając, budowała ona — przyszłość całą.
Od więcej niż roku skończywszy nauki, Bernard zajmował się pod okiem matki i pod jej kierunkiem gospodarstwem i interesami. Nie miał sobie jeszcze wydzielonego ani oddanego nic, lecz nie zbywało mu na tem, cokolwiek istotnie dla młodego człowieka, jego wieku i położenia było potrzebnem.
Marszałkowa czuła to że wola, która jest sprężyną życia, nie kształci się inaczej, jak używaniem jej, od niejakiego więc czasu zostawiała synowi wiele swobody, zdala tylko poglądając na niego. Czasem czyniła mu jakby uwagę, częściej ubocznemi sposobami starała się nań wpłynąć i pokierować...
— Gdzieżeś był? — zapytała, patrząc bacznie w twarz Bernardowi...
— Trochę na polowaniu na kaczki — wyjąknął syn, starając się zamaskować pomieszanie, a na drodze zatrzymał mnie rozmową pan Kalasanty, dlatego nieco się spóźniłem.
— Kalasanty? — podchwyciła marszałkowa, idąc zwolna ku kominowi!! Zkądże jechał?
— Z Lubaru...
— I spotkaliście się gdzie? — zapytała.
Bernard zaciął się nieco. — Koło młynka w Słomianej — rzekł nieśmiało.
Wchodzącemu lokajowi kazawszy podać herbatę, marszałkowa podchwyciła:
— Koło Słomianej... proszęż cię, dlaczego zawsze polujesz w tej stronie... Wiesz, że Fantecki o polowanie jest zazdrosny.
— Ja — ja... polowałem dalej na błotach w Zarzeczu...
Zamilkł; — marszałkowa patrzyła na dogorywające drewka olszowe — nie powiedziała już nic, po chwili dopiero pytała znowu:
— Cóż? polowanie się powiodło?
— Nie — nie zabiłem nic — rzekł Bernard.
Być może, iż w głosie, w obejściu się syna, w humorze z jakim powrócił dostrzegła coś niezwyczajnego marszałkowa, gdyż nic nie mówiąc, po kilkakroć spojrzała nań ukradkiem, nie okazując niepokoju — macierzyńskie jej oko zapewne dobadało się w synu jakiegoś stanu niezwykłego. Był zaprzątnięty i roztargniony. Od pewnego czasu dostrzegała często takiego usposobienia w Bernardzie, lecz przypisując go młodzieńczym fantazyom, unikała wzmianki, pytania, nie podnosiła nigdy złego humoru do znaczenia, którego mu nadawać nie chciała.
Tym razem mocniej ją uderzył wyraz twarzy Bernarda i rysy jego, jakby gwałtownie jakiemś świeżo poruszone uczuciem.
Nie powiedziała jednak nic jeszcze.
Podano herbatę, poszła pierwsza do pokoju, w którym ją zastawiono, usiadła na swojem miejscu i wpatrzyła się tu przy większem świetle w pomieszaną istotnie twarz synowską.
— Musiałeś się zmęczyć — rzekła...
— Trochę — odparł Bernard i machinalnie przysunął sobie jakieś jedzenie.
U stołu nie było nikogo, oprócz panny wystrojonej, niezbyt ładnej, ale widocznie w wielkich do wdzięku pretensyach i dziwnemi nieco rąk poruszeniami nalewającej i podawającej herbatę.
Mały, garbaty mocno, z głową spiczastą człowieczek cichy i mało znaczący, gracyalista, który był początkowym nauczycielem Bernarda, zwany panem profesorem we dworze, mieszkający w oficynie i stołujący się razem z państwem, siedział w odległym końcu, a że wzrost miał niewielki, głowa jego zaledwie ponad stół sięgała.
Niezaczepiony profesor był milczący i zamyślony, lecz uchowaj Boże by go zagadnięto, puszczał cugle długo hamowanej wymowie, jak nakręcona tabakierka, która nie przestanie grać, aż jej sprężyna wyjdzie cała.
Szpetny garb, który nosił na plecach, a część w piersiach, ściągnął mu w sąsiedztwie przydomek Ezopa.
On, panna Stanisława nalewająca herbatę i krzątająca się około niej, niezapominająca niekiedy okiem rzucić na wiszące na ścianie zwierciadło, pani marszałkowa, syn jej i stary chodzący ostrożnie i pocichu pan Mikołaj, niegdyś kamerdyner nieboszczyka, stanowili całą ludność jadalni... pod której ścianami cały rząd krzeseł próżnujących świadczył, iż się tu czasem liczniej zbierać musiano.
Wszystko w domu dowodziło zamożności, dostatku i smaku. Pierwszy salon miał meble nieco dawne, ale kosztowne i piękne, w jadalni pełno było saskiej porcelany, sreber, a w jednym rogu nawet przysłonięty nieco posąg marmurowy, podług starego wzoru, pięknie się na ciemnem odbijał obiciu. Herbata w milczeniu prawie przeszła. Marszałkowa miała zwyczaj raz przynajmniej przy każdem spotkaniu zaczepić profesora, aby mu dać zręczność do wygadania się trochę, profesor Kurdakiewicz był tak do tego nawykły, iż spozierał tylko, rychło zostanie zagadnięty... Tym czasem z apetytem gracyalisty zapijał i zajadał żywo.
— Cóż tam w dziennikach, panie profesorze? — zapytała marszałkowa, przypomniawszy sobie o obowiązku.
— Pustki, pani dobrodziejko — odparł, głosem nauczycielskim deklamując, Kurdakiewicz — vox, vox, praeteraque nihil. Powtarzanie baśni i wnioskowania na niczem nie oparte... Historyi współczesnej żal się Boże uczyć z efemeryd dzisiejszych... Jeźli do przyszłości one dojdą, o czem sobie wątpić dozwalam, rychlej zaciemnią dzieje, niż rozświecą.
Polityka też Napoleona III, prawdziwa zagadka sfinksa...
Uśmiechnęła się pani marszałkowa.
— Jako autora życia Cezara i uczonego męża, wyżej byś go profesor ocenić powinien — odezwała się cicho.
— O autorstwie wątpię, nadto miał sekretarzów — rzekł profesor — a co do samego żywota, nic w nim nowego dopatrzeć nie umiałem...
Marszałkowej już rozmowy tej było dosyć.
— Panno Stanisławo — rzekła, zwracając się do panny, która przybrała postawę teatralną. — Czyby pomarańczowych drzew wnieść do oranżeryi nie należało? Mrozu się lękam...
— O! Wasyl o tem pamięta — pieszczonym głoskiem, usta śrubując, odpowiedziała panna Stanisława.
Marszałkowa wstała — był to znak że herbata się skończyła, ruszył się profesor, któremu po podniesieniu się z krzesełka niewiele wzrostu przybyło. Bernard także odsunął krzesło i za matką zwolna wyszedł do salonu. Oczy panny Stanisławy pociągnęły za nim...
W salonie matka, zostawszy sam na sam z synem, przechadzać się zaczęła — Bernard stał o kominek oparty...
— Gdybym cię nie widziała tyle zmęczonym i jakby smutnym — odezwała się matka stając przed nim — miałabym z tobą coś do pomówienia...
— Zmęczony jestem nie bardzo, a smutnym... wcale się nie czuję... owszem, proszę mamy... proszę mamy...
— Zbierałam się na to długo, mój Bernardzie, prawdę powiedziawszy, wolałabym nie mówić nawet o tem — ale mam obowiązek.
Spojrzała mu w oczy.
— Ty świata mało znasz, ludzi też — macierzyńska przestroga przydać ci się może...
Tu westchnęła... — Chciałabym, ażebyś jak najmniej bywał u Fanteckich... Wiesz dlaczego? Nie dla niego, bo to jest zacny, miły człowiek, w którego towarzystwie tylko byś mógł zyskać — ale dla niej. To kobieta kapryśna, popsuta, zalotna, namiętna... zdziwaczała... dla młodego jak ty i niedoświadczonego człowieka — niebezpieczną być może. Nie lubię jej.
Bernard, który z początku słuchał zbladłszy, drgnął, gdy matka wymówiła nazwisko, zarumienił się, poruszył... chciał przerwać i wstrzymał się. Matka tę całą grę fizyognomii dostrzedz musiała. Zamilkła umyślnie, jakby wywołując odpowiedź.
Bernard milczał; widocznie ważył, co miał powiedzieć.
— Zdaje mi się, że mama jest względem pani Seweryny uprzedzoną.
— Nie, lecz czuję w niej istotę, która nigdy szczęśliwą nie będzie i wszystkich, którzy się do niej zbliżą, nieszczęśliwymi uczynić może.
Powiem ci więcej, otwarcie i szczerze: ludzie mówią już, że patrzy na ciebie zbyt przyjaznem okiem, że ty zdajesz się nią zajmować. Nie wierzę temu, nie przypuszczam, ale życzyłabym sobie, aby do tego nie dawać powodów...
Spojrzała na syna który stał jak posąg... Wistocie rozważał w tej chwili, czy miał skłamać, czy zebrać się na odwagę, wyznać wszystko i przygotować się do walki. Ostatnie było prawie koniecznością, prędzej czy później. Nie taił przed sobą, że ta walka z matką, którą kochał, której nawykł być posłusznym, straszną dlań była i bolesną. Ale obraz cudnie pięknej Seweryny, uczucie, z jakiem mu się tego wieczora rzuciła na szyję... słowo jej dane — zmuszało do tego kroku.
Na twarzy matki długie milczenie syna odmalowało się obawą.
— Jestże w tem co prawdy, co mówią ludzie? — zapytała...
— Kochana mamo — drżącym głosem począł Bernard, nie śmiejąc na nią podnieść oczów — nie chcę kłamać i nie mogę, przed ludźmi fałszembym się zasłonił może, przed tobą — nie umiem. Ja tę kobietę kocham — to kobieta nieszczęśliwa, najnieszczęśliwsza... ten człowiek jest tyranem.
Marszałkowa krzyknęła, załamała ręce i tupiąc nogą, zawołała.
— Śmiesz mi to wyznać! Bernardzie! Śmiesz mi powiedzieć — mnie! że kochasz żonę cudzą, kobietę zamężną!!! O Boże! a w cóż się obróciło całe wychowanie moje — na progu życia... ty... moje dziecko!!!
I oczy sobie zakryła.
— Niech się mama uspokoi — rzekł Bernard — od tej chwili, jak ją pokochałem, nie pomyślałem nigdy o zdradzie... Ten węzeł, co ją łączy z Fanteckim, pęknąć musi... ona się rozwiedzie..
Marszałkowa wybuchnęła.
— Ona się rozwiedzie! a ty myślisz, że ja — póki żyję, pozwolę ci się ożenić z tą awanturnicą, która będąc żoną drugiego, mogła ciebie młodego obałamucić, obłąkać i uczynić występnym?
Mylisz się Bernardzie! Dla twojego szczęścia a dla czci domu, nie pozwolę na to...
Zakazuję ci nogą stąpić na próg tego domu, widzieć ją, myśleć o tem...
Jutro wyjedziesz w drogę — niedalej jak jutro, wybierzesz się do Paryża... nie zaszkodzi ci nauka...
Wolno w uniwersytecie obrać przedmiot jaki zechcesz. Rok tam zabawisz — na to nie ma odpowiedzi, nie może być wymówki, znasz mnie — to moje pierwsze i ostatnie słowo...
Nie oczekując nawet odpowiedzi, marszałkowa ruszyła się z miejsca na którem stała, chwyciła za dzwonek i uderzyła w niego mocno. Drzwi od sieni otworzyły się prawie natychmiast, wszedł Mikołaj stary.
Jakkolwiek wzburzona, pani Znińska dosyć spokojnym głosem odezwała się do niego:
— Pan Bernard wyjeżdża jutro na czas dłuższy, proszę, aby dla niego do drogi było wszystko gotowem.
Jeżeli jesteś zdrów, czujesz się na siłach, pojedziesz z nim.
Mikołaj się skłonił
— Jutro? — zapytał.
— Tak jest, jutro rano wypadła potrzeba — dodała marszałkowa — należy wszystko przygotować do rana...
Bernard milczał
Zdawało się, że wobec energii z jaką matka postąpiła, stracił wszelką przytomność i siłę. Mikołaj stał jeszcze, spoglądając na panią i syna, gdy nareszcie Bernard słabym głosem się odezwał:
— Mama pozwoli mi z sobą pomówić o tem jeszcze...
— Mówić możemy — odrzekła marszałkowa — ale Mikołaj niech się pakuje do drogi. — Dała mu znak, ażeby wyszedł i stary sługa, jak zwykle, ustąpił.
Bernard odszedł od komina powoli.
— Nie jestem już dzieckiem — odezwał się — szanuję wolę mamy, ale nie mogę wyrzec się swojej, tam gdzie idzie o szczęście moje i o honor...
Ja — nie pojadę — dodał, kłaniając się — bom dał słowo nieszczęśliwej kobiecie i tego słowa dotrzymam.
Usłyszawszy te wyrazy, doznawszy oporu, którego od dziecka nie mogła się spodziewać, marszałkowa nie odpowiedziała słowa, obejrzała się, szukając krzesła, padła na najbliższe i zasłoniła sobie oczy...
Bernard stał własnem postępowaniem zmieszany i drżący...
Nagle matka podniosła chustkę od twarzy, głos jej brzmiał zmieniony.
— Bernardzie — rzekła — daję ci czas do namysłu... godzinę — dwie...
Sumienie mi każe być surową — będę nią do ostatecznych granic. Nieposłuszeństwa nie rozumiem, nie przypuszczam, albo spełnisz wolę moję, lub — ja nie mam syna. Jesteś wolnym, ale cię więcej widzieć nie będę...
To co masz — jest mojem. Środków i pomocy do popełnienia czynu niemoralnego dostarczać ci nie chcę — z majątku nie dostaniesz nic, kocham cię — ale pobłażać występkowi nie będę, dlatego, że cię kocham tylko cnotliwym, nad występnym litość mieć będę... lecz litość samą...
Bernard zakrył sobie oczy.
— Matko — zawołał — ja ją kocham! zabijesz mnie!
— To rozpusta, nie miłość! — przerwała marszałkowa — to kobieta zepsuta. Ty sam nie wiesz, co mówisz... ja ją znam — tyś słaby, uwiedziony, nieprzytomny...
Jeszcze chwilę stał Bernard blady jak ściana i drżący.. stał i wahał się...
Matka nieubłagana odwracała oczy od niego.
— Żegnam mamę — rzekł głosem słabym.
— Matki się wyrzekasz dla — tej!... — krzyknęła nie kończąc p. Znińska.
Syn nie odpowiedział nic — spuścił głowę... zawrócił się zwolna i wyszedł...
Gdy się za nim drzwi zamknęły, marszałkowa wybuchnęła płaczem; krótka ta scena uczyniła na niej wrażenie piorunu. Przed chwilą jeszcze była spokojną, była szczęśliwą — zaledwie dziecinną płochością zdawał się ten stosunek, który teraz wyrosnął do rozmiarów tragicznych.
Nie wiedziała co miała czynić, gonić kazać syna, prosić go... łzami starać się zmiękczyć, czy wytrwać w energicznym oporze. — Zgadzało się to daleko lepiej z jej charakterem. Pomyślała, że to słabe dziecię nie wytrwa, opamięta się, powróci — że się na ostateczność nie odważy.
Pozostała więc w krześle, a łzy zwolna osychały i serce na niewdzięczność oburzało się. Lecz razem litość budziła nad biednem dziecięciem... Z głową zwieszoną, przybita, zapominając godzin, czasu... wszystkiego, co ją otaczało, siedziała tak, nie wiedząc jak długo, gdy drzwi się otworzyły i panna Stanisława bojaźliwie się rozpatrując po pokoju, weszła do niego przestraszona.
Nigdy jeszcze nie widziała swej pani w takim stanie osłabienia i znękania...
— Co pani jest? — zawołała, przypadając.
Ten głos obcy ocucił na pół omdlałą, która porwała się nagle i ręką ocierając czoło — odparła głosem złamanym.
— Nic — nic...
Panna Stanisława nie chciała badać.
— Która godzina? — zapytała Znińska.
Było około dziesiątej — o tej porze zwykle rozchodzili się wszyscy.
Z drugiej strony wsunął się Mikołaj, jakby po rozkazy... Stał w progu, z nogi na nogę przestępując.
Spojrzała na niego. Westchnął głośno.
— Chcesz co ode mnie? — spytała Znińska.
— Nie — szepnął pocichu — ale do podróży gotować się — nie wiem czy potrzeba.
— Dlaczego?
— Panicz, wyszedłszy ztąd, wprost pobiegł do stajni, siadł na koń i wyjechał.
Nic nie odpowiedziała matka, skinęła tylko ręką na Mikołaja, aby odszedł... i krokiem błędnym za panną Stanisławą poszła milcząca do sypialni.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.