Klin klinem (Kraszewski, 1885)/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Klin klinem
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1885
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Similia similibus curantur.

Po salonie przyciemnionym nieco werandą, która okna od ogrodu osłaniała, o wieczornej godzinie przechadzała się kobieta młoda słusznego wzrostu, szykownej i zręcznej postaci, ruchów żywych. Mrok nie dozwalał widzieć rysów jej twarzy, lecz można się było domyśleć z wdzięku poruszeń, ze stroju wytwornego, iż była piękną i dbała o piękność swoję. Widocznie była wzruszoną, oddychała prędko, niekiedy dłoń przykładała do skroni, ręką zasłaniała twarz, to znowu przyciskała nią serce, to stawała nieporuszona, zamyślona — to żywo się zwróciwszy na nóżce, przebiegała pokój wzdłuż i wpoprzek, jakby nieprzytomna. Parę razy potrąciła o krzesło i popchnęła je gniewnie, nareszcie gdy ją powietrze dusić się zdawało, otworzyła gwałtownie drzwi szklane na werandę, które się jej nieco oparły i o mało nie poszły w kawałki, bo niemi silnie rzuciła, wybiegając na świeże powietrze.
Był to wieczór jesienny, pogodny, chłodnawy, smutny... z poza starych drzew ogrodu, okalającego dom ten wiejski, widać było pomarańczowe niebo, którego blaski ostatnie przedzierały się przez gałęzie. Ziemia już była liśćmi usłana, gdzieniegdzie gałęzie z nich ogołocone stały jak suche — trawniki tylko zieleniały drugą młodością, a wiosną kwitły gdzieniegdzie w klombach roślin wytrzymalszych ostatki.
Od ganku wiodła ścieżka w głąb ogrodu... Nikogo tu nie było, cisza panowała dokoła. Kobieta zbiegła, oglądając się, z ganku, przy świetle wieczora popatrzyła na zegareczek, który z za sukni wyjęła, i żywym krokiem niespokojna pośpieszyła w głąb ogrodu. Parę razy oczyma rzuciła dokoła, lecz nikogo widać nie było, wbiegła więc między klomby i znikła na krętych ścieżynach, wiodących pomiędzy stare drzewa, wpośród których ciemniej było daleko, niż około domu.
Tu jednak twarz jej w całej piękności widzieć było można, oblaną szarem światłem wieczora. Odpowiadała ona wistocie wyobrażeniu, jakie o niej z postaci powziąłby każdy, nie widząc tego oblicza Junony.
Była to kobieta w pełni rozkwitu i wdzięku, lat mogąca mieć dwadzieścia kilka, dumnego wyrazu twarzy, który nadzwyczajna rysów klasycznych piękność tłumaczyła. Wcześnie znać ludzie, padając przed tem bóstwem, dali mu pojęcie o jego nadzwyczajnym uroku i sile, jaką posiadało.
Twarz majestatyczna, nie była jednak pociągającą i sympatyczną; coś surowego patrzyło z oczów ciemnych, rozkazujące rzucających wejrzenia. Brwi marszczyły się i ściągały często, przez białe i piękne czoło rysując dwie ciemne pręgi prostopadłe.
Ta sama surowość wzdymała usta, a oddech podnosił różowe boki noska kształtnego, jak nozdrza arabskiego rumaka. W całej postaci nie łagodność niewieścia, ale energia amazonki widną była. I teraz, idąc pośpiesznie, zdawała się wśród ogrodu tego panią rozkazującą drzewom by jej ustępowały z drogi, krzewom aby się jej pod stopy kładły. Ręką nachylone odrzucała gałęzie niecierpliwie i gniewnie, nóżka jej zwir, który śmiał ją dotknąć, potrącała z pogardą.
Wśród tego pochodu, obejrzała się z niejakim niepokojem parę razy i coraz wyszukując ciaśniejszych ścieżyn, ciemniejszych zarośli, dostała się aż do wysokiego parkanu, który ogród otaczał. Drżącą ręką dobyła klucz z kieszeni, otworzyła prawie niewidoczną furtkę i stanęła nad brzegiem głębokiego rowu, który otaczał ogród; przez rów ten szeroki, zalany wodą, pozieleniały, rzucona była kładka z jednej deski... Śmiałą nogą wbiegła na nią kobieta i przesunąwszy się, znalazła po drugiej stronie, wśród niziny łozami gęstemi zarosłej. Kilka wydeptanych przez ludzi i bydło może ścieżek snuło się wpośród tych gąszczy, gdzieniegdzie staremi wierzbami poprzerzynanych. Znać na wiosnę wody musiały to wszystko zalewać. Łąka była wilgotna, a gdzieniegdzie bujno rosły na niej tataraki i kwiaty lubiące moczary.
O kilkadziesiąt kroków od przeciwnego brzegu, szelest się dał słyszeć wśród łoziny: kobieta nastawiła ucha, zatrzymała się i obejrzała... Z gęstwiny wyszedł w tej chwili ukryty mężczyzna. Stanął jakby przelękły i czekał. Dopiero na dany znak zbliżył się, gorączkowo idąc i pośpiesznie.
Był to młody chłopak, lat zaledwie dwadzieścia parę mieć mogący; słuszny, pięknej twarzy, niemal panieńskiego jeszcze wdzięku, z długiemi blond włosami, z niebieskiemi oczyma, prawdziwy typ północny, ale w najpiękniejszym objawie, w idealnym swoim blasku. O ile kobiety twarz ognia miała, energii i siły, o tyle on, przeciwnie, odznaczał się smętną jakąś dobrocią.
Zdala już usta jego uśmiechały się bojaźliwie pięknemu zjawisku, i wyciągnął ku niemu jakby błagalne dłonie. Kobieta rzuciła nań oczy swe i ciągle szybko idąc, nie powitawszy nawet, poprowadziła z sobą dalej, wijącą się ścieżyną małą. Szli milczący, ona przodem, on za nią, aż do obalonej spróchniałej kłody wierzbowej, od której nowe latorośle puszczały, nawpół zakrywając tego trupa.
Kobieta, oddychając ze znużenia, pośpiechu i strachu może coraz żywiej, padła na to siedzenie, uciskając pierś piękną ręką białą, której palce długie drgały konwulsyjnie...
Młodzieniec stał przed nią milczący.
Nie rychło podniosła główkę ku niemu, oglądając się dokoła, z pewną bojaźnią dziką.
— Bernardzie — zawołała — to dłużej trwać nie może, ja się duszę, ja umieram: ja w tem życiu ciasnem, ostudzającem, w tych okowach, obok tego człowieka zimnego jak nóż stalowy... wytrwać nie potrafię ani tygodnia. Ja umrę, ja się otruję... Bernardzie, kochasz mnie — ratuj! ratuj!...
Blondyn rzucił się na kolana przed nią.
— Moje życie należy do ciebie; tyś królową moją, mów, rozkazuj. Uczynię wszystko. Kazałaś mi czekać — wołał z pośpiechem — byłem cierpliwy, kazałaś się oddalić, byłem posłuszny — wyrzecz się nadziei — wiesz jak mnie ten wyrok bolał... mów, co mam czynić, jam niewolnik!
Kobieta na chwilę zakryła twarz ręką i zadumała się...
— Nie — zawołała — to próżno, z tego rozpaczliwego położenia tylko rozpaczliwym krokiem wyjść można. Nie, choćbym chciała żyć z nim, nie mogę. Kocham ciebie, jego nienawidzę... to kat!!
Uciekajmy — zażądam rozwodu, dać mi go muszą... wolę skandal, wolę niesławę, wolę wszystko, niż te więzy...
Bernard milczał. Klęcząc, pocałował jej rękę drżącą, czego nawet czuć się nie zdawała, tak była pogrążoną w sobie.
— Sewerynko — odezwał się z rodzajem upojenia i ekstazy. — Sewerynko... mów, każ... ja nie mam woli swojej... ja do ciebie należę.
— Czekaj, niech myśli zbiorę, drżę cała — mówiła kobieta. — Walcząc z sobą, straciłam pamięć, przytomność... patrząc na niego, wpadłam we wściekłość prawie — ja nie wiem sama — nie wiem nic nad to jedno, że chcę być wolną i twoją...
Bernard z młodzieńczym zapałem już nie ręce jej, ale się rzucił całować stopy... Spojrzała nań i porwała się nagle.
— Chodź — zastać, zobaczyć nas tu mogą. Nim powróci z pola, mamy jeszcze pół godziny czasu... chcę ci się wyspowiadać... chcę się sama wytłumaczyć przed sobą. Ja z nim wyżyć nie potrafię.
Odetchnęła silnie i iść poczęła, wlokąc za sobą Bernarda, ścieżyną coraz węższą i wilgotniejszą.
Głos jej drżący, poruszony, słaby w początku, w uniesieniu podnosił się coraz śmielej i stawał się gorętszym.
— Nie znałeś mnie dawniej, gdym jeszcze była wolną i szczęśliwą... gdy mnie ojciec wypieścił i wykołysał, jakby na królową. Mój Boże, jak to krótko, krótko trwało! Zaledwie oczy otworzyłam na świat i wolność, już je ciemna żałoba okryła. Byliśmy ubodzy, ale ojciec mój pracował dla mnie i otaczał dostatkiem. Tak mnie kochał. Któż wie, tą pracą dla dziecka zabił się może... Zostałam sierotą, na rękach zimnego opiekuna... Nie znałam ludzi i świata, wiedziałam tylko żem była, jak nazywano, piękną...
Opiekun ubogą, przestraszoną, zmusił, wydał za tego człowieka. Znasz go?
Cały świat mnie potępi. Spojrzeć na niego, łagodność i dobroć sama — spokój w twarzy, uśmiech na ustach, niezachwiany chłód i panowanie nad sobą.
Z tą samą krwią zimną przyjmuje szczęście i patrzy na spadające pioruny, czy kamień! Czegóż mi w domu braknie? Uboga sierota, mam o czem zamarzę, nie słyszę od niego surowszego słowa... obchodzi się ze mną jak z dziecięciem, pobłażający jest jak dla obłąkanej, a znęca się i katuje...
Nie — ja tego życia wytrzymać nie potrafię — raczej śmierć, niż dłuższe męki... Bernardzie, ratuj mnie!
— Sewerynko, życie moje, powtarzam ci — począł gorąco, składając dłonie, Bernard — jam gotów na wszystko — ale ci nie tajne położenie moje. Znasz matkę moją... Ja jestem w zależności od niej.
— Jesteś pełnoletni, jesteś mężczyzną — zawołała kobieta — i mówisz że mnie kochasz.
— I poświęcę ci wszystko — rzekł Bernard — nawet na gniew matki się narażę...
— A my ją przebłagamy, ona tobie i mnie przebaczy — łamiąc ręce krzyknęła spazmatycznie kobieta — ale ja być tak dłużej nie mogę, ciebie nosząc w sercu, a jemu zmuszona ulegać jak ofiara... kłamać i milczeć!
Odwróciła się szybko, stając nagle.
— Słuchaj, jutro jadę do Żytomierza i zamykam się w klasztorze, wytaczam proces o rozwód, ty przygotuj matkę... Jam twoją!...
To mówiąc, rzuciła mu się na szyję, objęła ją rękami i całując czoło drżącego chłopca, zerwała się do ucieczki.
Bernard biegł za nią, próżno usiłując ją dogonić, leciała jak strzała, parę razy tylko dawszy mu znak, by nie szedł dalej. Stanął wreszcie wśród zarośli, a Seweryna, dobiegłszy kładki na rowie, prześliznęła się przez nią do furtki i wpadła do ogrodu, zamykając za sobą.
Drżąca ze wzruszenia, potrzebowała chwilę wypocząć, nim mogła zebrać siły, aby powrócić ku domowi. Ochłonąwszy wreszcie, wolnym krokiem wśród coraz zwiększających się ciemności przesunęła się znajomemi sobie ścieżkami i mijając klomby, zamyślona zbliżyła się do dworu.
Na werandzie, na którą spojrzała, nie widać było nikogo; tylko w pokojach świeciło już zapalone światło. Przez szyby dostrzedz było można w głębi mężczyznę, który przy stole siedział z rozłożoną szeroko gazetą i cygaro odjąwszy od ust, czytał ją z uwagą wielką.
Mężczyzna był lat około czterdziestu, twarzy okrągłej, jasnej, uspokojonej, pięknych dosyć rysów, ale mówiącej mało. Znać było z całości tej, oblanej jakąś harmonią, przejednanie z życiem i opanowanie siebie. Nie była to twarz człowieka bez czucia, lecz władnącego sobą i uczuciami swojemi, kogoś co przeżył wiele i złudzenia wszelkie porzucił po drodze.
Na wysokiem czole, nieco wyłysiałem, znać było promieniejącą myśl i zimny rozsądek.
Około ust nieco wydatnych i szerokich, dwie zarysowane zmarszczki pozostały jak ślady częstego uśmiechu ironii i litości.
Kobieta weszła na werandę, popatrzyła na czytającego wzrokiem ponurych groźb pełnym, stanęła, zawahała się i poczęła przechadzać, nie wstępując na próg salonu. Kiedy niekiedy gniewne oko jej padało na siedzącego i odwracało się z pośpiechem i wstrętem.
Mężczyzna czytał spokojnie. Szelest jednak sukni, którą chodząc po ganku miotała Seweryna, zwrócił wkońcu jego uwagę: podniósł oczy, posłuchał, położył gazetę, zapalił cygaro przygasłe i wolnym krokiem zbliżył się do ganku.
Postrzegłszy go nadchodzącego, kobieta pierzchnęła szybko, jakby uniknąć chciała spotkania.
Wolnym krokiem doszedł do progu i stanął w nim, oczyma w ciemności usiłując dojrzeć Sewerynę, która się w kątek werandy schroniła i odwróciła głowę od niego. Stał tak spokojny, ręce powkładawszy w kieszenie i rozpatrywał się, oddychając powietrzem wieczoru... Kiedy niekiedy z ust jego ulatywał dymek cygara...
Wreszcie głosem powolnym i cichym odezwał się:
— Gdzież jest pani?
Była chwila milczenia. Kobieta się odwróciła z wyrachowaną powolnością ku niemu i spytała głosem, w którym czuć było wzruszenie:
— Na cóż pani potrzebna?
— Chłodny wieczór... należałoby wrócić do salonu — rzekł mężczyzna.
— O! — odezwała się szybko Seweryna — duszę się w nim ciągle, do zbytku, dajcież mi choć świeżem odetchnąć powietrzem.
— Moja kochana Sewerynko, zkądże znowu ten humor? — dodał spokojnie stojący w progu.
— Humor??? nie rozumiem — odparła krótko i odwróciła się ku ogrodowi. — Jakto? więc mi nie wolno nawet mieć humoru, jaki chcę? A to doskonałe!
Mężczyzna ruszył ramionami.
— Moja droga — rzekł powolnie — a mnie i spytać nie wolno o nic?
— Panu... wam — głosem drżącym poczęła kobieta — a któż zabroni znęcać się nad bezbronną, i temi słodkiemi słowy, pełnemi dobroci, szpilkować ją po dniach całych.
Panu — wolno wszystko — mnie tylko ani zapłakać nawet.
— Widocznie na burzę się zbiera — powolnie i spokojnie odpowiedział stojący w progu — ale cóż za przyczyna?...
Nic nie odpowiedziała kobieta; gryzła białemi ząbkami koniec chustki, którą w ręku trzymała.
Mężczyzna wszedł na ganek i przybliżył się ku niej zwolna.
— Cóż ci jest, Sewerynko? — rzekł głosem czułym — proszęż cię — nie męcz mnie, mów...
— Co mi jest! — wybuchnęła kobieta. — Więc pan nie widzisz że jestem nieszczęśliwą, najnieszczęśliwszą, więc pan nie czujesz, że mnie katujesz?
— Ja, ciebie? na miłość Bożą — załamując ręce, zawołał zdumiony mężczyzna. — Cóż się stało?
— Kropla przepełniła naczynie — poczęła gwałtownie, zwracając twarz ku niemu, kobieta. — Cierpiałam długo, taiłam łzy, walczyłam z sobą... naostatek sił się przebrało... Ja z wami żyć nie chcę, nie mogę, nie będę. Tak — nie będę — rozstać się nam potrzeba.
Mężczyzna, jak piorunem rażony, stał milczący, słuchał i uszom nie wierzył. Westchnienie ciężkie wyrwało mu się z piersi.
— Dziecko ty moje — zawołał z litością — na Boga, co ci jest? Naucz-że mnie, jaka to kropla nieszczęśliwa przepełniła to naczynie... czem ja ci życie uczyniłem nieznośnem?
Głos jego stał się rozważnym i smutnym.
— Ja moje — rzekł — poświęciłem dla ciebie, ale nie chwilowej przyjemności twej szukałem, pragnęłem szczęścia, dlatego nie pochlebiałem ci, jak kochanek — byłem dla ciebie ojcem, Sewerynko! Tyś dziecko! ty nie wiesz co mówisz i na co się narażasz, nie liczysz się ze słowami twojemi.
— O! przepraszam, bardzo przepraszam — poczęła obrażona kobieta — ważę każde słowo moje. Myślałam długo, nim wyrzekłam ostatnie.
— Pod pozorem tego troskliwego ojcostwa, kryło się obrzydłe skąpstwo i zazdrość śmieszna. Ja jestem młoda, ja potrzebuję żyć, a ja tu, zamknięta w tych ścianach, niewolnicą być nie chcę. Ja nie mam nic, ja nie rozporządzam niczem, ja nie mam swej woli... ja zawsze tylko małoletniem dla was dzieckiem jestem.
— O! nie, nie! O prawa moje, o swobodę mi należną upomnieć się muszę.
— Prawdziwie, w głowie się zawraca, słuchając tego wrzątku wyrazów gniewnych — rzekł mąż. — O co ci idzie? Dziś, wczoraj, zawsze wymagałem dla twojego dobra, ażebyś się czem zajęła... kobieta, pani domu, ma obowiązki. Zresztą zostawiłem ci do wyboru, rób co chcesz, zajmij się czem ci się podoba. Nie mamy dzieci — nie dał ich Bóg, są sieroty — masz książki, fortepian, ogród, co chcesz!
— Tak, wszystko, oprócz swobody i życia — rozśmiała się Seweryna — oprócz ludzi, towarzystwa, oprócz serca, coby mnie rozumiało, oprócz... miłości!...
Zatrzymała się, mężczyzna patrzył na ziemię zadumany.
— Miłości! — powtórzył — niestety! tej wymarzonej, jakiej tyś pragnęła, ja ci dać nie mogę... tej gorączkowej, co pali, zabija... ja do niej nie jestem zdolny, ale kocham cię, jak dziecię moje, jak żonę, jak towarzyszkę, jak mój jedyny skarb na ziemi.
Szydersko poczęła się śmiać piękna Seweryna.
— Ktoby nas słyszał — rzekła — pomyślałby istotnie, żeś pan aniołem, a ja potępioną, szaloną... niewdzięczną. Ale dość słów — dosyć — męczyłam się dwa lata, dusiłam się tą waszą miłością obrzydłą mi i tem powietrzem więziennem — dziś umrę, lub będę swobodną. Dość tego!...
— Sewerynko moja, przerażasz mnie! — zawołał mąż. — Ochłoń, pomiarkuj się... Ja mam najpierwszy litość nad tobą. Dobrze — chcesz swobody, oddam ci ją — cóż poczniesz?
— O los mój proszę być spokojnym — odparła żywo — los mój chcę, by był moim losem — opiekunów ja nie potrzebuję. Dosyć mi było tego jednego, co mnie głupią gwałtem pchnął w wasze objęcia, w objęcia człowieka bez czucia, bez serca... kata z uśmiechem na ustach.
Usłyszawszy to imię — kata — mężczyzna podniósł głowę i wlepił oczy w kobietę z gniewu drżącą, miotającą się i nieprzytomną; usta jego poruszyły się, chciał coś odpowiedzieć, gdy kroki słyszeć się dały i wyrostek w szarej liberyi, z serwetą na ręku i talerzem stanąwszy w progu, głosem cienkim rzekł spokojnie:
— Proszę jaśnie państwa do stołu.
Stał jeszcze, gdy mężczyzna rzekł spokojnie:
— Idź, zaraz przyjdziemy!
Chłopak się oddalił zwolna.
— Nie dawajmy się na pośmiewisko ludziom — rzekł spokojnie również do żony. — Co między nami zaszło, między nami zostać powinno... widowiska z siebie nie czyńmy... Proszę pani.
Surowym i nakazującym nieco tonem wyrzeczone wyrazy usłyszawszy, zawahała się kobieta, potem z rezygnacyą nagłą, szybko zaczęła iść ku drzwiom i z dumą podniosłszy piękną głowę, przez salon pośpieszyła na prawo do jadalni.
Był to pokój obszerny, bez przepychu, lecz ze smakiem urządzony. W końcu jego, dębowy rzeźbiony bufet zajmował ścianę całą, w nim były stare srebra. Na ścianach wisiały piękne obrazy, przedstawiające górzyste okolice włoskie i tyrolskie i kilka innych starych portretów. Wpośrodku stał nakryty stół na cztery osoby, oświetlony srebrnym kandelabrem o dwóch ramionach. Cztery krzesła z wysokiemi poręczami przygotowane były dla biesiadników, a za jednem z nich stał właśnie ów chłopak, z talerzem i serwetą. Seweryna rzuciła się na nie jakby z musu. Założyła ręce na piersi i patrzyła w sufit. Opodal czekający stary sługa z półmiskiem, z pewnem politowaniem uszanowania pełnem, patrzył na nią. Za drugiem krzesłem stała oczekując średniego wieku kobieta, ubrana chędogo, ale skromnie, twarzy pomarszczonej i pożółkłej. Oczy jej niespokojne padły na panią, i jakby przelękłe, odwróciły się od niej. Naostatek, czwarte wkońcu krzesło trzymał oczekując mężczyzna wąsaty, w myśliwskiej kurcie, prawdziwy typ jakiegoś łowczego i gospodarza zarazem, a dumnego szlachetki... Na ręce opartej o poręczy krzesła widać było duży sygnet z krwawnikiem. Długie buty do konia i łowów miał na nogach...
Po prawej ręce pani przyszedł zwolna zająć miejsce mąż i gospodarz domu, tak już uspokojony i z twarzą rozjaśnioną, jakby tylko co nie przebył strasznego małżeńskiego przesilenia, grożącego mu w domu katastrofą.
Uśmiechał się nawet spoglądając na wąsatego, któremu głową kiwnął zdala. Serwetę zdjął z talerza, założył pod brodę, a na ten znak, kobieta z żółkłą twarzą i biegającemi oczyma, siadła metodycznie i wąsacz zajął swe miejsce.
Służący zbliżył się najprzód z półmiskiem do pani, która głową dała mu znak, że jeść nie będzie, potem do pana, a ten — czy miał lub nie ochotę do jedzenia, musiał apetytem pokryć tajemnicę z werandy wyniesioną. Nie chciał, aby ludzie po nim wzruszenie poznali i zabrał się do jedzenia, jak zwyczajnie. Naprzeciw siedząca kobieta popatrzyła nań ciekawie i z drewnianej obrączki wyjąwszy serwetę, układała ją pilnie na sobie.
— Cóż tam w lesie, panie Karolu? — zapytał gospodarz.
— Nowego tak dalece nic — odparł, chrząkając, leśniczy, nabrawszy na talerz suto potrawki z kury. — Zarwanieccy chłopi sosnę ścieli niedaleko od granicy na pożarach... ale nie daliśmy jej im kraść i dośledzimy sprawców.
— Zawsze te szkody — westchnął gospodarz. — Sarny widziałeś?
— Piętnaście ich liczyłem — odparł pan Karol.
Rozmowa się przerwała na chwilę. Pani ciągle to na sufit, to na ściany patrzyła, kobieta siedząca obok ukradkiem spoglądała na nią, mąż udawał, że nic nie widzi. Podano drugą potrawę, którą równie, jak pierwszą, odtrąciła Seweryna. Mąż zapytał zimno:
— Nic nie jesz?
Kiwnęła tylko głową w milczeniu.
Panna Salomea, rezydentka i ochmistrzyni, pochyliła się ku swej pani.
— Czy nie głowa panią boli? — spytała.
Potrząsnęła głową na znak że nie i nie dała odpowiedzi.
Pieczyste spotkał los dwóch pierwszych potraw. Gospodarz jadł, choć widać było, że mu się wcale jeść nie chciało, machinalnie do zbytku, łapczywie i nieuważnie. Potem coprędzej porzucił serwetę, nóż i widelec, jak gdyby chciał skończyć raz wieczerzę już dla niego zadługą.
Wstali od stołu wszyscy, pani siedziała zamyślona, a posłyszawszy odsuwanie krzeseł, zerwała się potem szybko i wybiegła do salonu. Panna Salomea równie pośpiesznie wymknęła się drugiemi drzwiami, gospodarz w progu kilka jeszcze słów pomówił z leśniczym i dawszy mu dobranoc, powolnym krokiem wszedł za żoną.
Ta stała twarzą zwrócona ku ciemnym oknom werandy, w postaci teatralnej, z rękami na piersiach założonemi. Usta jej zacięte, brew zmarszczona zdradzały, że jeszcze w niej kipiało wszystko.
Obróciła się do wchodzącego męża z wyrazem wzgardy i tonem nakazującym rzekła:
— Proszę jutro o konie do Żytomierza, jeśli pan nie chcesz, abym poszła piechotą.
— A ja proszę cię, kochana Sewerynko, nim stanowczy krok przedsięweźmiesz — odparł zimno mąż — zastanów się dobrze. Gwałtem nikt cię nie zatrzymuje. Jakkolwiek cię kocham, miłości mojej narzucać ci nie będę. Nie na różach spędziłem i ja te dwa lata pożycia naszego, alem miał do dziś dnia nadzieję, że lepiej może poznasz i ocenisz, że się pogodzisz z losem, nie tak nieznośnym, jak ci rozdrażniona wystawia imaginacya.
Jeszcze czas — dodał — zastanów się, proszę.
— Nie potrzebuję nauk — odparła kobieta dumnie; — te dwa lata nauczyły mnie dosyć... na całe życie. Postanowienie moje jest nieodwołalne... rozwód — tak...
Blada twarz męża zbladła mocniej jeszcze, drgnął, westchnął i kilka kroków wtył odstąpiwszy, siadł na krześle u stolika, podparłszy się na ręku.
— W tem wszystkiem — począł po chwili, przyszedłszy do siebie — jest coś więcej, niż wstręt do mnie, jest zapewne przywiązanie do kogo innego. Domyślam się, że Bernard Zniński, któremu delikatnie odmówiłem wstępu do mojego domu...
Kobieta zwróciła twarz zaczerwienioną.
— Nie potrzebuję się tłumaczyć — rzekła.
— Ale ja czuję się w obowiązku przestrzedz... Bernard nie jest jeszcze zupełnym panem swej woli, matkę ma surową i pobożną... Ona mu nie pozwoli na ożenienie, a wątpię, by duma pani zgodziła się na inne stosunki... To młokos...
Nie chcąc słuchać, pani Seweryna ruszyła się z miejsca poważnym krokiem, dumnym wzrokiem zmierzyła męża i poszła ku drzwiom na prawo, silnie je zatrzaskując za sobą. W drugich drzwiach, które słychać było otwierające się po chwili, zakręcono kluczem... cisza zaległa pokoje.
Gospodarz, jak wryty, pozostał długo w krześle — myślał... Widać było, że nie wiedział co począć z sobą. Wstał, jak upojony, w pierwszej chwili zmuszony o stół się oprzeć, bo mu się nogi zachwiały, potarł ręką po czole, strząsnął się, otarł prędko łzy, które mu nabiegły do oczów, i skierował się machinalnie ku werandzie...
Tu, popatrzywszy chwilę w ogród, przymknął drzwi, przeszedł się po pokoju i kilka razy chwytając za klamkę, aby wyjść, powracał znowu. Siadł na dawnem miejscu, pasował się z sobą — dopóki nie zwyciężył chwili jakiegoś bólu i zwątpienia.
Twarz, która była przybrała wyraz niemęzki, wyjaśniać się zaczęła powoli... Jeszcze raz łzy otarł ruchem ręki z powiek i jakby gwałt sobie zadając, żywo wybiegł z salonu.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.