Klejnot rodzinny
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Klejnot rodzinny |
Pochodzenie | I tacy bywają... |
Wydawca | „Lektor“ Instytut Literacki Sp. z o.o. |
Data wyd. | 1923 |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
...Lecz gdy dorożki stanęły, zataczając się trochę i zjeżdżając w rynsztok, Franciszek stracił swą niezrównaną fantazję. Wielka czarna tablica, umieszczona nad sienią wchodową, świecąc zdaleka wyzłoconemi literami, imponowała mu w nadzwyczajny sposób.
Spróbował jednak blagować.
— Wysiadajta — wyrzekł, podchodząc do dorożki, w której chichotały drużki, — wysiadajta, bo pan frotograf was w dryndzie na papier wyrżnie...
Zrobił się ruch między gośćmi weselnymi.
Wysiadano z dorożek, szeleszcząc krochmalnemi spódnicami i obciągając surduty. Woń benzyny i nafty rozchodziła się z fałdów tych świątecznych ubrań, śmiesznych, niezgrabnych, zleżałych. Były to owoce wielkiej oszczędności, groszowych uszczupleń — i w zagięciach, szwach, cerach zdawały sprawę z ogromu trudu i poświęceń, jakie kosztowały.
W porannem świetle słonecznem błyszczały smutnym zbytkiem nędzarzy.
Starsze kobiety poprawiały pomięte spódnice, szerokie, fiołkowe lub bronzowe — dostatnie, porządne. Druchny strzępiły falbanki tunik, które obciskały im zatłuszczonemi fałdami silne kontury bioder; panna młoda wygładzała powoli sztywny muślin ślubnej sukni.
Czyniła to jakby we śnie — wpatrzona cała w marmurową balustradę, okalającą przedsionek. Już-to wogóle Marcysia nie zachowywała się, jak na pannę młodą przystoi.
Od rana chmurzy się, jak środa na piątek, a przecież wszystko odbyło się po bożemu. Ksiądz ślub dał, nijakich przeszkód nie było — teraz Franciszek zadecydował, że należy się „frotografować“.
On wszystko robi wedle honoru i wie, co się należy, skoro galantny kawaler uczciwą dziewczynę za żonę pojmie.
Marcysia zgodziła się na wszystko.
Na ślub przystała, i na oczepiny, i na resztę, co przynależy, ale ta „frotografia“ to coś ją niepokoi i korci od samego rana.
Jeszcze drużba Antoś, który jest dobrze krotochwilny, a na gębie lepiej niż na harmonji wygrywa, straszy ją wciąż, mówiąc, że „frotograf“ ma rogi na głowie, bo jest z djabłem spokrewniony — i tę maszynę, przez którą ludzi na papier „przychyca“, od samego Alajkrysta dostał na imieniny.
Na Marcysi aż skóra cierpnie i chętnie odrzekłaby się już i małżeństwa i Franciszka i wszystkich spraw jego, byle nie wpadać w moc djabła i jego maszyny.
Odrzekłaby się Franciszka, choć go serdecznie miłuje... ba, nawet tak serdecznie, że beczy po kątach, gdy którego dnia do warsztatu szwagra nie zajrzy.
Wszyscy się z niej wtedy śmieją — i siostra i brat i szwagier i terminatorzy — nawet chłopcy, którzy więcej wiórów niż włosów na łbie mają... No, ale co ona pocznie, kiedy koło serca głupia żałość ją chwyta za tym chłopcem?
Ot, jak zwyczajnie sierotę!
Bo Marcysia sierota; odumarła ją przed rokiem matka, ojca jakby nie znała — przyjechała więc do siostry, wydanej od sześciu lat i sama się obręczyła z tym zatraconym Franciszkiem...
Oj, co zatracony, to zatracony!
Charakterny bo jest, ale czego ją do „frotografii“ wlecze?
Wolałaby do zimnej wody razem z głową wskoczyć.
Już próżno lamentować — „derożki“ stanęły, całe wesele wchodzi do sieni, Antek się jeden tylko kłóci z dorożkarzami.
— Sałaciarze! — woła, rozwiewając zielonawe poły zimowego palta, w którem dla szyku topi się wśród dwudziestu stopni gorąca — sałaciarze, jechaliśta jak za karawanem, a chceta po rubeljansie!
I przytupuje, a pluje tak, że aż konie machają ogonami i jakaś pani otworzyła parasol, sądząc, że deszcz zaczyna padać.
Tymczasem gromada weselna wtoczyła się wewnątrz pracowni fotograficznej. Na czele Franciszek, imponujący śnieżną białością bielizny.
Zatrzymują się wszakże na progu, onieśmieleni wspaniałością urządzenia.
Aksamitne portjery, dywany, lśniący kontuar, za nim trzy wypudrowane panny w trykotowych stanikach, moc fotografij i... cisza religijna, cisza zakrystji kościelnej...
Gromada weselna stoi więc w progu i tylko powieki szybko zamykają się, to znów otwierają, jakby nie mogąc znieść tej nadzwyczajnej jasności.
Panna siedząca za kontuarem, lekko ziewnęła, a zamykając „Kłamstwa“ Bourget’a, raczyła zwrócić uwagę na świeżo przybyłych.
— O co chodzi?
W gromadce rozpoczęło się potrącanie, popychanie — wogóle przygotowanie do odpowiedzi. Odpowiedzi wszakże nie było.
Upudrowana twarz fotografistki sprawiała wrażenie, graniczące z uwielbieniem.
Panna jednak nie grzeszyła cnotą cierpliwości; pocisnęła guzik — rozległ się głos dzwonka; jedna z drużek usiadła na ziemi z wielkiego przestrachu, a pod Marcysią nogi zadygotały. Gruba Kośtalowa, wdowa po rzeźniku, a zastępująca matkę pannie młodej, odważyła się wyszeptać:
— Kajsik dryndoli...
I znów nastała grobowa cisza.
Panna wzięła do ręki książkę i czytała powoli, sznurując usta; dwie inne kończyły retuszować fotografje.
Franciszek jednak powoli odzyskiwał dawną swadę.
O la Boga! Wielkie rzeczy takie gzemsy i śtukaterje! Toż u swego majstra widzi ładniejsze, z kunśtykiem i symetrunkiem. A to nawet i krzywe i kostropate....
Myśli o tem wszystkiem, wodzi wzrokiem dookoła i szczypie czerwone łokcie Marcysi, które czerwienią się pod cienkim muślinem sukni.
Szczypie mocno — dziewczyna ma łzy w oczach, ale nie śmie nawet pisnąć.
Stoi cała czerwona jak piwonja, skubiąc wykrochmaloną chusteczkę.
Nagle z bocznych drzwi wypada młody mężczyzna, ubrany w bluzę i rozwiany krawat. Ma żółte, olbrzymie włosy i bardzo maleńkie uszy. Przybiera dziwaczną pozę — głowę odrzuca w tył, poczem zapytuje:
— A czego to, moi państwo?
Franciszek czuję, że stanowcza chwila wybiła. Należy się odezwać, lub cała jego „zatraconość“ straci dobrą opinię.
— Wedle frotografji...
Panna zatopiona w Bourgecie wzrusza ramionami.
Młody człowiek w bluzie zmienia znów pozę.
— Wszyscy?
— Nie, jeno ja i... moja żuna!
Ostatnie słowo wymawia Franciszek głośniej i dobitniej; Marcysia zato kurczy się tak, że wygląda, jakby garb miała.
— Garbata? — woła młodzieniec w bluzie — trza kolumnę grecką przygotować.
Lecz Franciszek porywa się obrażony:
— Kto garbaty? — woła. — Dziewczyna jak świeca, jeno się ze strachu skuliła.
Swatki zaczynają pocichu namawiać Marcysię, by się wyprostowała i, odmówiwszy pacierze, nabrała rezonu.
Kośtalowa mówi nawet dla dodania odwagi:
— Nie bój się, głupia! Frotografia to żaden ból, to jeno, jakby ci kto ząb wyrwał...
Lecz oto Antek już wchodzi, szczęśliwy, z pogromienia dorożkarzy.
— A czegóż wy tu u progu stoicie? — pyta, kładąc ręce w kieszenie. — Siadajcie se, jak kużden inszy. Kużden dobry za swoje pieniądze.
Panna czytająca Bourget’a spogląda na Antka, mrużąc oczy.
— A to ci młynarska gęba! — decyduje drużba półgłosem.
Panna zaczyna znów czytać Bourget’a.
Z wejściem Antka robi się weselej, każdy czuje się śmielszy. Franciszek uczuł grunt pod stopami. Usiąść wprawdzie nie śmieją, ale rozglądają się dookoła. Kośtalowa już coś prawi, opierając się o ścianę.
Zawsze to lepiej, że będą mieli swoje malunki, choć na czarno; ostanie to i dla dziecisków i dla wnuczyków. To i święta pamiątka i nad komodą piękny ornament. Ona ma też taki malunek z nieboszczykiem swoim, jeno na cyracie. Siedzą sobie na zydelkach, jak dwa wróbelki, i aż dusza skacze, jak się jej suknia pięknie udała.
— Cztery falbany miałam — opowiada, rozkładając rękami, — cztery falbany, z łebkami i paczmanterją, jak Pana Jezusa uwielbiam! I wiecie, moi najmilsi, wszystkie cztery wyszły na cyracie jak woły, jeno jednej koniuszczka brakowało.
— A giemby? — pyta jedna z druchen, ta, od której woda kolońską i mydło o dziesięć kroków pachnie.
Kośtalowa skrzywiła się cokolwiek.
— Phi!... Co od giemb, to tam niebardzo... Żeby nie suknia, tobym nie poznała, która ja, a który nieboszczyk... No, ale co suknia, to była bardzo uczciwie zrobiona!
Antek teraz śmieje się, przeglądając fotografje, stojące na stole. Zwłaszcza jakaś idealna blondynka, z oczyma wzniesionemi w niebo, pobudza go do wesołości.
— To ci ślipie wywróciła! — mówi, pakując ręce w kieszenie od palta.
— Może ją szlag trafił — dorzuca Franciszek, nie chcąc pozostać w tyle za przyjacielem.
Antek spogląda na pannę młodą.
— Pewnikiem, bo to przy frotografji często się trafia!...
Marcysia zasłania oczy welonem.
Jeszczeby tego brakowało, aby tu zamarła!
Drzwi ukryte za portjerą otwierają się z trzaskiem. W ramach z pluszu zjawia się żółta głowa poseura.
— Gabinet? Czy wizyt? — zapytuje, stając na jednej nodze, interesujący młodzieniec.
— Wizyt! — odpowiada Antek, pokazując cały rząd zębów; a gdy poseur znika poza firanką, on, cały promieniejący, zwraca się do towarzystwa.
— Cie go! Jaka lapidarna bestja! Wizyt? Wizyt? Pewnie wizyt! On mówi jak choroba, a ja mu cholerą w głowę... i schował się, jak w szopce...
Zbliżył się do Marcysi.
— Działa panna Marcysia? To szwagier djabelski: rogi ma i pazury także. Ojej!...
Jest przytem bardzo krotochwilny, mruga znacząco i przekrzywia usta. Druchny aż kułakami zasłaniają usta, aby nie śmiać się głośno.
Poprostu przez przyzwoitość, bo już się ośmielili wszyscy.
Nawet Kośtalowa próbuje przysiąść na aksamitnym pufie. Nogi ją bolą... mało się to w kościele i w zakrystji wystała! A poczęstunek!... Wiadomo, likiery zawsze w nogi idą.
To też cała czerwona pociąga ciągle szal na plecach.
— Rety, jak gorąco!...
Wszystkim twarze się świecą, a nawet pot kroplami płynie. Dziś spiekota nie na żarty, a tu, w tem zamknięciu, miasto chłodu, gorszy panuje upał, ot, jak w oranżerji. Hiacynty, porozstawiane po kątach, wydają ze siebie duszną, przenikliwą woń; zapuszczone portjery, firanki, nie dozwalają najmniejszego przewiewu.
Marcysia z czerwonej przeszła w barwę szkarłatu. Wzruszenie, przestrach, gorąco odbiera jej przytomność — stoi teraz sama jedna na środku pokoju, bo całe grono weselne powoli rozchodzi się po kątach, oglądając fotografje, zachęcane przez Antka i Franciszka.
Kośtalowa wydaje ciche okrzyki na widok tancerek cyrkowych, uwiecznionych w króciuchnych spódniczkach. Antek zato śmieje się, dowcipkując i kiwając się, jak serce we dzwonie.
— Inoby mamę Kuśtalową wyfrotografować w takiej spódniczynie...
— Jezu miłosierny! — woła swatka, żegnając się — a odpuść temu wydziwiaczowi takie niepoczciwe gadanie...
Druchny zastanowiły się nad portretem jakiegoś muzyka, którego wąsy były z pewnością cieńsze od strun smyczkowych.
— Ten ci wziąn pomady!... — zaopiniowała starsza, podczas gdy młodsza stała skupiona w niemem uwielbieniu, cisnąc czerwone ręce do płaskiej piersi.
Lecz Franciszek przeciął ich niepewność.
— Musik faksatuaru! — wyrzekł rezolutnie, podkręcając swoje ostre, rudawe wąsy.
Panna, czytająca Bourget’a, była bardzo zniecierpliwiona niesfornem zachowaniem się całej gromady. Powoli bowiem podnosili głosy, włócząc się po kątach, biorąc w ręce ramki, otwierając albumy, opierając się o gablotki. Cała zuchwałość warstw niższych, skoro poczują się panami sytuacji i płacą za swą obecność, zaczęła ujawniać się teraz — zuchwałość trywjalna, natrętna, ciekawa. Antek nawet powoli przysuwał się do kontuaru, chcąc z „młynarczanką porezonować“.
Lecz panna nie miała ochoty do wszczynania rozmowy, bo z miną obrażonej królowej powstała i zadzwoniła powtórnie.
Kośtalowa złożyła ręce nabożnie.
— Wieczny odpoczynek! — wyszeptała, machinalnie zwracając oczy ku sufitowi.
Nastała chwilowa cisza, przerywana tylko sapaniem Kośtalowej i skrzypieniem butów Antka.
Porljera uchyliła się.
— Gotowe! — zawołał poseur. — Proszę do altany.
Antek porwał się z miejsca.
— Jazda! — zawołał z galanterją i ruszył naprzód, prowadząc po wąskich schodkach kręconych cały orszak weselny, szeleszczący krochmalnemi spódnicami i pozostawiający za sobą smugę śmiechu, benzyny i taniej kolońskiej wody.
Na samym ostatku prowadzono, a raczej niesiono Marcysię, która w ostatniej chwili znalazła nadnaturalną siłę do stawienia czynnego oporu.
Lecz Franciszek wykazał cały takt i ujawnił program swego małżeńskiego pożycia. Silną dłonią pochwycił opierającą się dziewczynę i wyniósł ją prawie z pokoju. Poza nimi postępowała Kośtalowa, proponująca Marcysi wspólne odmówienie jakiejkolwiek krótkiej modlitewki, choćby „Kto się w opiekę“.
Lecz już wchodzą do altany...
Cała kaskada światła oblewa im głowy — światło to białe, mleczne, olśniewająco białe... Dookoła całe stosy dekoracij, przystawek, skał, łódek, okien, ram, kolumn, balustrad, płotów, urn, klombów, huśtawek, foteli, ławeczek, podstawek, wreszcie albumów, biurek, stołów, książek, wachlarzy, wypchanych ptaków, kotów, draperij, makartów, japońskich parasolek, skór tygrysich, siana, grabi, wioseł, kwiatów, koszyków, poduszek, pufów, otomanek i innych przyrządów, mających ujawnić prostotę i niewyszukany wdzięk pozy.
Na lewo portjera z perskiego kretonu kryje mały buduarek, zniszczony, poplamiony, świecący zdaleka wielkiem zwierciadłem.
Na dywanie wala się brudny puszek od pudru i kilka szpilek podwójnych, na konsolce przed lustrem pusta puszka i nadłamany grzebień.
W altanie chłopiec kilkunastoletni w zbyt szerokiej marynarce, przesuwa na kółkach tło i rozpina „parasol“ z szafirowej satyny.
Poseur znikł właśnie z głową pod czarnym płatem sukiennym, okrywającym „maszynę...“
Nawpół obumarła z przestrachu Marcysia, spogląda na ten wielki, ciemny przedmiot, który tajemniczo, groźnie ku niej jednem wielkiem okiem błyska.
— O Jezu! To już po mnie!... — myśli dziewczyna, czepiając się konwulsyjnie ręki Franciszka.
Welon, wianek, wszystkie oznaki dziewictwa przesunęły się jej na lewe ucho. Jest to fantastycznie, ale strój cały traci na wielkim spokoju, jaki winien cechować strój oblubienicy. Marcysia nie wie o tem — oszalała z trwogi, nieprzytomna, czuje, że łzy oczy jej zasłaniają.
— O matuchno! — myśli — czemużeś mnie na taki los porodziła!...
Tymczasem poseur wychyla swą głowę z wnętrza tajemniczego przyrządu.
— Obok jest buduarek — mówi zwykłą formułkę, — jeśli pani chce tualetę poprawić...
Urywa przerażony, wpatrując się w całą grupę ludzi, cisnących się u wejścia.
— A to poco? — pyta, przybierając odpowiednią pozę.
Antek występuje, gotując się do walki.
— Niby co? — pyta, rozwiewając palto.
— A ci wszyscy ludzie? — odpowiada poseur.
— To je familja! — woła Antek, potrząsając głową — familja i guście weselni; a jako za frotografję będzie ućciwie zapłacone, tako kużden ma prawo z familjantów zażreć, jak się to będzie robiło...
Lecz poseur nie chce zrozumieć tego „prawa“.
— Nikomu nie wolno być przy zdejmowaniu portretów. Proszę wyjść, wyjść natychmiast!...
Lecz Antek wzrusza ramionami.
— Czego się pan żołądkuje? — pyta, mrużąc oczy. — Zostaw pas pan w tej ośklonce, a już ja tam panu dołożę na piwo!...
Szmer uwielbienia rozchodzi się pomiędzy weselnikami.
Ten Antek umie się brać do rzeczy. Szelma sprytna, a w dodatku wcale nie skąpa.
Franciszek nie chce pozostać znów za przyjacielem.
— I ja cosik dołożę! — mówi, śmiejąc się. — No, windujcie się całą kupą!
Lecz poseur rozkrzyżował ręce i protestuje przeciw tej inwazji całą siłą ciała i duszy.
— Cóż to za naród! Czego oni chcą? — woła, dobywając rozpaczliwych tonów. — Mnie „na piwo!“ mnie poseurowi artystycznemu, poseurowi dyplomowanemu, nagrodzonemu w Muzeum!
Lecz teraz Kośtalowa występuje jako poseł.
— Wielmożna osoba niecharakternie się gniewa; my tu w kąciczku jak wróbelki poprzysiadamy i ani wielmożnej osoby, ani żadnej z tych śliczności nie uszkodzimy.
Lecz na nic cała wymowa pani Kośtalowej, poseur jest niewzruszony — pomimo opozycji Antka, nawet jego grubiaństw, całe towarzystwo musi opuścić altanę, przymuszone do tego aktu czynnem wdaniem się młodzieńca, ubranego w zbyt szeroką marynarkę.
Z głośnym szmerem niezadowolenia całe grono weselne lokuje się na kręconych schodkach, wiodących do altany, podsłuchując, potrącając się wzajemnie i uprzyjemniając sobie w ten sposób przykre chwile oczekiwania.
W altanie tymczasem ustawiono kolumnę z ciemnego papieru, a na kolumnie tekturową urnę z pękiem sztucznych róż w środku.
Po obu stronach kolumny stanęli nowożeńcy: drżąca Marcysia po prawej, Franciszek po lewej.
Podczas ustawiania obok kolumny Franciszek okazał olbrzymią siłę charakteru i przewagę, jaką mieć chciał nad swą „żuną“, rozkazując jej zająć wskazane miejsce i nie „strachać się bez powodu“... Marcysia uległa i dała tem dowód wielkiej łagodności, jaka miała być zapewne jej zaletą. Stanęła przy kolumnie, sztywna, wyprostowana, hamując nerwowe drżenie, jakie wstrząsnęło nią całą.
— Jezu! Polecam Ci duszę moją!... — szeptała w myśli, zamykając szczelnie oczy.
Dojrzała bowiem u poseura — podczas gdy układał fałdy jej sukni i poprawiał welon — długie, bardzo długie paznokcie, różowe i zakrzywione... Kto nosi takie pazury, pewnikiem djabeł, boć uczciwy człowiek paznokcie obcina, albo obgryza, tak, jak to robi jej szwagier, a nawet Franciszek. A ta maszyna, czarna, straszna! Jak gad jaki z jednem okiem, okryta płachtą, na cienkich nóżkach!... W niej musi siedzieć sam djabeł, boć tam nic ludzkiego być nie może w tak wielkiej ciemności...
Oj, ten Franciszek zatracony! Jeszcze wydziwia na nią i każe jej oczy roztwierać! Niedość, że jej jakiś djabelski pręt dali za głowę i jak kleszcze złapali — on chce koniecznie, aby ona oczy rozwarła!... Nazywa ją... „niedojdą“ — oj, poczekaj, ty wisielaku! To już ostatnie twoje wymysły... ona ci pokaże później, kto to „niedojdą“ zostanie.
Tymczasem poseur przyskakuje, odskakuje, wykręca głowę na prawo, na lewo, układa ręce, poprawia, znów psuje to, co przed chwilą ułożył, odsuwa biały perkal pofałdowany na suficie, zasuwa ściany, jasne tła, to znów daje rembrandtowskie oświetlenie.
Całe potoki światła spływają na parę nowożeńców, stojących po dwóch stronach urny, jak dwie woskowe figury.
Tylko Franciszek nabiera wielkiej pewności siebie — odsłania surdut w ten sposób, aby nowa niklowa dewizka uwidoczniła się jak najlepiej, i wysuwa prawą nogę z całym butem, lewy zaś, oszpecony „przyszczypką“, chowa poza kolumnę. Zuchwale spogląda dookoła, chcąc uwiecznić swoją „zatraconość“ — jest wyzywający, groźny, nieulękniony.
Tymczasem z małych drzwiczek, które, otwierając się, ukazywały poza sobą całą otchłań ciemności, rozjaśnionej zaledwie żółtawym płomykiem, wysunął się wysoki brunet, niezmiernie chudy i sentymentalny!
Był to właściciel zakładu.
Jednym rzutem oka objął grupę.
— Źle! — wyrzekł głosem konającego suchotnika — oni winni uplastycznić miłość...
Franciszek wysunął więcej prawą nogę naprzód, a Marcysia nerwowo uczepiła się kolumny.
Poseur tymczasem podskoczył jak piłka.
— Źle? Względem którego zarysu?
Właściciel zakładu machnął ręką.
— Względem całości!
— Nie wypukła się?
— Oberżnięta...
— Ode spodu?
— Ode wnętrza.
— Zaraz podetnę!
Marcysia zaczęła odmawiać „Pod Twoją obronę“. Poseur szarpnął jakiś sznurek.
Ciemno-granatowy perkal zesunął się o pół łokcia; za drugiem szarpnięciem ciemno-fioletowy perkal posunął się o ćwierć łokcia.
Lecz właściciel zakładu kiwał melancholijnie głową.
— Nie to, nie to! — powtarzał.
I nagle, jakby pod wpływem natchnienia, zawołał:
— Proszę się wziąć za ręce!
Franciszek porwał rękę Marcysi.
— Teraz dobrze!
Mimo to, z ośm razy poprawił jeszcze pozę, przesuwał kolumnę — wreszcie, wygiąwszy w pałąk nieszczęśliwą Marcysię, odrętwiałą z bólu, znużenia i strachu, zakomenderował:
— Weselej, weselej!
Zbliżył się do maszyny i, nakazawszy spokój, z zegarkiem w ręku, zdjął skórzane koło, pokrywające szkiełko.
Nagle drzwi, prowadzące do schodków kręconych, otwarły się z hałasem; jak bomba wpadła przez nie Kośtalowa i zasłoniła plecami swojemi fotografującą się parę.
Właściciel zakładu aż zbladł ze złości.
Poseur zmienił pozę i porwał się za głowę.
— Czego? Czego?
— Względem Marcysinej chusteczki — odpowiedziała Kośtalowa, — składając niski ukłon.
W ręku trzymała wykrochmaloną chusteczkę panny młodej.
— Kliszę popsuła! — jęknął brunet.
Kośtalowa obejrzała się dookoła.
— Jak Boga uwielbiam, nic nie ruchałam... jeno...
Dokończyć nie mogła, znalazła się bowiem za drzwiami.
I rozpoczęło się znów pozowanie, poprawianie, układanie.
Pod Marcysią nogi drżały, jak w febrze. Oczu roztworzyć wcale nie mogła.
Napróżno właściciel zakładu upominał ją, napróżno poseur żądał, a Franciszek rozkazywał, ona stała jak martwa, z powiekami zaciśniętemi kurczowo. Czuła, że jeśli powieki rozchyli, strumienie łez z poza nich popłyną. Nie napróżno ją w gardle tak dusi. Ona wie, co to znaczy...
Bo jeszcze, żeby ją ten Franciszek za rękę nie trzymał — ale to przecież dziewczynie krew do głowy bije, kiedy ją „kawaler“ za rękę ściska! Coś ją dławi i dusi... Nie, oczu rozewrzeć nie chce, nie może! Już niech ją tam te djabły „podcinają ode wnętrza“, ona się choć na to patrzeć nie będzie.
— Raz, dwa, trzy, weselej, weselej.
Jedna sekunda... coś klapło — Franciszek ścisnął rękę „żuny“, że aż kości zatrzeszczały i przestała oddychać... Marcysia zacisnęła powieki, zęby ją zabolały, w piersi tchu nie stało..
— Już! — zawołał poseur.
Franciszek porwał się z miejsca, uszczęśliwiony, rozpromieniony. Chłopak w marynarce zaczął z hałasem podnosić perkale i zasłony, poseur wraz z właścicielem znikli w czarnej otchłani. Marcysia jeszcze przyjść do siebie nie mogła.
A tu już przez otwarte drzwi wsuwała się Kośtalowa i Antek, blagujący jak zawsze.
— No i cóż? Żyjeta? Caliśta? Pokaż się, panna Marcysia! Nie brak ci czego?
Ale Marcysia nie odpowiadała, wciąż przylepiona do tekturowej kolumny, spocona i drżąca...
∗ ∗
∗ |
— Mięso się hen rozgotuje, a ten urwipołeć jeszcze nie wraca!...
I pani Franciszkowa z niedwuznacznym dąsem odsunęła garnek od ognia.
Jakże nie ma być zła, kiedy to już pierwsza godzina wybiła dawno na wielkim, malowanym w róże zegarze. Choć to niedziela, ale właśnie Franciszek powinien uczciwie powrócić do domu i rosół zjeść jak człowiek, a nie czekać, aż wszystko makaron wypije.
— I gdzie się to włóczy?
Warsztat zamknięty — to się rozumie, jak pobożność każe; chyba do jakiego szynku po sumie zalazł i z Antkiem się raczy. Bo choć to już dwa tygodnie niby ode ślubu upłynęło, to jeszcze ciągle ci „mężczyźniska“ się fetują, gdzie się tylko spotkają.
Niby tak się cieszą z tego małżeństwa.
Cieszyć się bo jest z czego.
I ona, Marcysia, raduje się bardzo, choć się tam do tego nie przyznaje, — ale raduje się po cichu, uczciwie, nie tam po szynkach, przy kuflu piwa.
Wreszcie, czego się cieszą inni? Antek naprzykład, albo Jan, stolarz, albo jeszcze inni? Tego Marcysia nie rozumie.
Kręci więc głową, ubraną w suto ugarnirowany czepek z wielką perkalową różą na samym czubku, i nakrywa powoli stół czystą, grubą, różową serwetą. Potem ustawia fajansowe talerze, drewnianą solniczkę i słoik z chrzanem. Uśmiecha się nawet na widok chrzanu.
Ten „zatracony“ mąż chrzan bardzo lubi.
Wróci pewnie znów podpity i zje chrzanu cały spodek. Mówi, że mu to piwo wygryzie... A no, niech je na zdrowie, byle był wesół i do pracy zdatny.
A wesół jest — ciągle przyśpiewuje i żarty stroi, a robota pali mu się w ręku.
O, Marcysia nie spodziewała się, że on taki do wszystkiego sposobny.
Tylko coś dziś się spóźnia, i to dobrze nawet, choć wie, że ona tego nie lubi.
O, bo pani Franciszkowa już zdołała nieraz zaznaczyć, co lubi, a co jej się nie podoba. Franciszek jeszcze się trochę buntuje, ale Marcysia ma nadzieję, że on się „uchodzi“.
Wiadomo, w jej familji baby zawsze przewodziły i nie dały sobie w kaszę dmuchać.
Ot i teraz gotuje się do gorącej rozprawy. Słyszy, że idzie, a hałasuje po schodach, że aż huczy. Śpiewa sobie nawet coś nieprzyzwoitego... Marcysia mimowoli śmiać się zaczyna, ale całą siłą woli chmurzy się i robi zagniewaną minę. No, niechby mu tak pofolgowała odrazu, toby z nim potem do ładu nie trafiła. Wiadomo, mężczyzna to jak kura, co to jej dać grzędę...
Potokiem więc wymówek wita wchodzącego męża, ale on szybko jej przerywa:
— Cicho, pani majzdrowa; na ci frotografię, com ją od tych młynarczanek odebrał...
I z wielką dumą ustawia na stole małą wizytową kartkę fotograficzną, na której biała suknia Marcysi rozkłada się jak wielka jasna plama...
I cała ich nędza materjalna ujawnia się na tym portreciku, nędza materjalna i pustka moralna w wyrazie rysów zgrubiałych, bezmyślnych, oszpeconych u Franciszka bezczelnością, u Marcysi przestrachem, nerwowo wykrzywiającym maskę jej twarzy.
Są śmieszni i biedni, stojąc tak po obu stronach kolumny, złączeni w sztywnym uścisku, jak dwie niezgrabne lalki na wystawie sklepowej.
A jednak!...
Jednak przyjrzawszy się im bliżej, wniknąwszy głębiej i serdeczniej w te biedne dwie plamy, źle wyretuszowane, niewykończone, nawet zamazane — można tam znaleźć coś, co pociąga, zniewala, rozrzewnia...
Mężczyzna z dumą najwyższą ściska rękę dziewczyny i zdaje się rzucać w oczy patrzącemu:
— Wara!... To moja żuna!...
Ona ma w sobie niewinność biednej, prostej dziewczyny, dla której wprawdzie świat nie ma tajemnic, ale kwiat pomarańczowy nie więdnie w dotknięciu tych dziewczęcych splotów.
I z nędzą, prostactwem, trywjalnością, ciemnotą, łączy się jakaś miłość wielka i duma mężczyzny, czystość i niewinność kobiety...
Wszystko to mówi ta biedna, źle wyretuszowana fotografja, oparta o słoik z chrzanem i stanowiąca przedmiot uwielbień Franciszka.
Marcysia zachowuje się więcej zimno i nieufnie. Przygląda się fotografji bokiem i lęka się jej trochę.
Zawszeć to dzieło djabelskie tak człowieka przenieść żywcem na papier.
Tylko teraz jej nawet znajomy zakrystjan wytłumaczył, że grzechu niby w tem niema i nawet księża fotografować się chodzą.
Stawiając więc wazę na stole, zatrzymuje się chwilkę i nie przybliżając głowy, przypatruje się Franciszkowi i jego dewizce, która się nieźle na ciemnem tle wydaje.
— A to choroba, jak to wyszło! — mówi Franciszek — wszystko jest jak obstalowane... i buty i krawat, galantno, jak się patrzy.
Marcysia nalewa rosół.
Makaron wypił połowę; twarz pani Franciszkowej chmurzyć się zaczyna.
— A ślipie u mnie jak u wołu — ciągnie Franciszek, — bo ci też wytrzeszczyłem, nie tak, jak ty, co wyglądasz niby nieboszczka...
Zły humor Marcysi zaczyna wzrastać z każdą chwilą.
— Jedz oto! — mówi, potrząsając łyżką, — i tak ten rosół do ludzi niepodobny.
Ale Franciszek ciągle żartuje.
— Bo ci też potrza było te oczy zawierać? No, patrz, nikiej trupek taką masz gębę.
Marcysia wybucha:
— A to marność z tą frotografią! Teraz se ślipia będziesz oglądał na tym djabelskim rynśtunku! I tak gdzieś się włóczyłeś cały ranek. A to ci los z takim chłopem!...
— Pewnie, że los — odpowiada Franciszek, — przynajmniej mam ślipie, a ty ich nie masz, ślepaku jakiś!
I stoją teraz naprzeciw siebie: ona drżąca cała ze złości, on podchmielony, uśmiechnięty, wyzywający.
Pomiędzy nimi na obrusie czerni się fotografja.
— No i jakże będzie, pani majzdrowa, jak ja ramki galantne kupię i nad komodą, pod Zmartwychwstaniem, kole Napoliona powieszę? Powiedzą i dzieci i wnuki: to ci biedny człowiek, żonę ślepą miał!... Jak Boga kocham, ślepą!
Krokiem mazurowym posunął się ku żonie.
— Tak ci już wszyscy u Nakwaska na piwie mówili! Jak Boga kocham! A co ci to, Franek, żuna oślepła? Biedny Franek, ze ślepakiem się zeszedł!...
Na Marcysię ognie uderzyły.
Wyśmiewają się z niej, ślepakiem nazywają? A to zatracony mąż, co po szynkach żonę swoją obśmiewa!...
— Ja bo ślipia mam! — ciągnie Franciszek.
Ale Marcysia rzuca się jak szalona.
— Ano, nie masz, nie masz! — woła, chwytając fotografię ze stołu.
I szybko jak błyskawica porywa szpilkę, tkwiącą w kaftaniku, i dwoma pchnięciami wykala oczy portretowi męża.
Poczem ciska fotografję na stół i cofa się w stronę komina.
— Ach, ty zatracona! — woła Franciszek, lecz głos jego zostaje w tej chwili zagłuszony głośnym płaczem Marcysi, lamentującej na swój los, dolę i rozmaite inne przypadłości.
I oto dlaczego po dziś dzień w mieszkaniu państwa Franciszkowstwa wisi ponad komodą wspaniała ramka ze słomy, powiązanej włóczką. Ramka ta mieści w sobie dziwaczną fotografję dwóch istot, z których jedna ma oczy zamknięte, druga wykłute...
Niemniej przeto fotografja ta jest klejnotem rodzinnym i pan Franciszek z dumą na nią spogląda.