Klejnot/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Klejnot
Podtytuł Powieść
Wydawca Kurjer Warszawski, S. Lewental
Data wyd. 1898
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Szymon Łabędzki płynął już godzinę, nikogo nie napotkawszy na wodnym szlaku. Czas i pora nie były zachęcające do wycieczki: późna jesień i późny zmierzch, chłód i ciemność. Pamięcią i nawyknieniem można się było tylko kierować, bo woda, niebo, ziemia — były jedną płachtą siwą, tak je mgły zasnuły i spoiły. Wilgoć przejmowała do kości, a czasem, gdy słaby powiew poruszył opary, przewalały się leniwie, przybierając postaci fantastyczne wiedźm choroby i śmierci.
Na wydrążonym pniu stojąc i wiosłując, Szymon Łabędzki także do widma był podobny, tak miarowo, i bez szelestu, i powoli popychał swe pierwotne czółenko, tak milczał i poruszał się naprzód, jakby w mgle, czy chmurach płynął. Wkoło panowała tak zupełna cisza, jaką tylko na téj wodnéj pustyni przynosi jesień, zabierając ptactwo, spędzając ryby na głębie, a myśliwych i rybaków do zagród i ognisk domowych.
Szymon, który rybakiem i myśliwym był z tradycyi rodowéj i osobistego powołania, słuch wytężał, oczami szperał wokoło i nic nie znajdywał, coby rozerwało monotonię podróży. Niekiedy tylko „pławica” jego otarła się o łozę nadbrzeżną lub z wiosła plusnął w wodę szmat zagarniętych mimochodem porostów.
Pomimo nawyknienia i zahartowania do takich znajomości dróg, Szymona powoli ogarniał smutek i przymus. Nie lękał się, ale było mu nieswojsko. Chciał dla otuchy zaśpiewać, zagwizdać, a milczał, przytłoczony grozą i ponurością tego bezludzia. Chłop w takich razach jest niefrasobliwy i obojętny, bo nie myśli dużo. Szymon był nieustraszony, a dręczyło go, bo rozmyślał.
Rozmyślał zrazu o niebezpieczeństwie zatonięcia, walki z falą, w nieświadomości brzegu i miejsca; rozmyślał potém o febrze i gorączkach, które w tych mgłach się lęgną; a wreszcie, rozdrażniony, wpadł w fantazyę, i wszystkie baśni, słyszane u komina w chatach, przyszły mu na pamięć: i widział wśród oparów topielice i zwodne dziewki, co wiodą na manowce i trzęsawiska, wodzą po wertepach do rana. Zdało mu się, że płynie bez końca, noc całą, że zbłądził.
Żeby się uwolnić od nadchodzącéj trwogi, sięgnął w zanadrze swéj siwéj kurty i wydobył zegarek. Ale nic dostrzedz na nim nie mógł: więc znowu, zachowując tysiąc ostrożności, by nie stracić równowagi, zapalił papierosa.
Przy téj iskierce światła zobaczył godzinę i uspokoił się: nie stracił czasu.
W téj chwili gdzieś z boku, we mgle, rozległ się głos kobiecy.
— Ho, ho! ostrożnie tam!
— Ho ho! — odkrzyknął z otuchą, rzeźwiejąc na dźwięk ludzkiéj mowy.
Drugie czółno zbliżało się, ale go widać nie było; tylko ten sam kobiecy głos ozwał się wyraźniéj:
— Kto tam?
— Szymon Hreczany! — odparł. — A wy kto?
— Dobry wieczór! Ja z Dubinek: Antolka Adamowa.
— Dobry wieczór. A was co wygnało z domu w taką porę?
— Szukałam gęsi. Myślałam, że na Połoni znajdę, a te szelmy zawędrowały aż na Wir, i tak mi czas zszedł. Dziaduś pewnie w strachu.
— I nic dziw. Śmiertelna dziś pora.
— I was nie ochota też wygnała — zagadnęła po chwili, a była tak blizko, że już sylwetkę jéj ciemną rozpoznać mógł obok swéj pławicy.
— Służba! — odparł lakonicznie.
— Do Dubinek wam?
— Tak. Myślałem, żem zbłądził w tumanie.
— Ej nie! Żebyście i nie chcieli, to was woda sama zaniesie. Z prądem droga. Czy to na zaręczyny śpieszycie?
— Na zaręczyny? Czyje?
— A toć waszą Weronkę za Makarewicza wydają.
— Pierwszy raz słyszę. Za tego koniokrada, opoja?
— A cóż! — zaśmiała się szyderczo i urwała.
I on milczał, nierad z siebie, że mu się ten okrzyk wyrwał o sprawach rodzinnych wobec ledwie znanéj dziewczyny z zaścianka.
Ona, prosta i prawdomówna, jak natura pierwotna, ciągnęła po chwili daléj przykre nowiny.
— Makarewicz bogaty, a proces kosztuje. Weronka też nie od tego: więc, jak to mówią: swój swego poznał i na piwo pozwał! Dziś miały być zrękowiny u waszych tatków.
Żachnął się i porywczo odparł:
— Nie mam nijakich tam tatków, ani to moja familia!
— Ach, prawda, wyście się swoich wyparli! Cuchnie wam zaścianek po malowanych stancyach dworskich. — roześmiała się szyderczo.
— A cuchnie! — potwierdził hardo, nie wdając się w dalszy spór.
Dziewczyna, niezrażona, owszem, jakby podniecona jego niechęcią, mówiła znowu:
— Jednakże zbytnio sobie nie ufajcie. Gromada wielki człowiek... nie da się deptać.
— Ja téż nikogo nie depcę, kto mi w drogę nie wchodzi; pilnuję swego i tyle!
— Mnie to jednako, co z wami będzie. Ni swat, ni brat, ale jeszcze z waszéj racyi krew popłynie: to niezawodne, i dziaduś może być zamieszany do śledztwa.
— Będzie słusznie, bo gdzie młodzi szaleją i popełniają bezprawia i gwałty, starzy są winni i odpowiedzialni.
Teraz kolej oburzenia przyszła na dziewczynę.
Podniesionym głosem, w którym słychać było coś nakształt szczęku wilka, zawołała:
— Będziecie może mego dziadka uczyć... wy, dworski zaprzedańcze, zdrajco swojéj krwi! Dziaduś-by wam mógł powiedziéć, co znaczy szlachecki klejnot i hambicya! — przez siedemdziesiąt lat cześć swoją i honor zachowując, nie tak, jak wy, co w obroży dworskiéj chodzicie od dziecka. Co wy? Ogar pański!
Szymon słuchał cierpliwie i nic nie odrzekł.
To milczenie, pogardliwe czy lekceważące, oburzyło dziewczynę.
— Nie raczycie odpowiedziéć! Ja wiem! My dla was za głupi, za prości! Z paniczem tylko umiecie rozprawiać, lizać mu buty! Poczekajcie na zapłatę pańską!
Po chwili milczenia Szymon trochę drwiąco spytał:
— A czy dużo lnu wymędliła w tym roku panna Antolka? A kapusta obrodziła?
Dziewczyna chwilę zmilkła, zdziwiona nagłym zwrotem rozmowy, potem się opamiętała, że to szyderstwo było i lekceważenie, i drżącym od złości głosem odparła:
— Lnu mi starczy na swoje potrzeby, a kapusty zbędzie nawet dla żebraków, którym zabraknie cudzych kości do ogryzania.
— Dziękuję pannie Antolce i za proroctwo i za obietnicę i za miłe towarzystwo! — zawołał Szymon, skręcając w lewo.
— To już pan nie do Dubinek? Trochę strach obleciał! — zaśmiała się dziewczyna.
— Być może. Panieńskie języki tamtejsze nadto ostre. Trzeba ustąpić, bo uśmiercą przed czasem.
Dziewczyna miała odpowiedź gotową, drwiącą, ale poprzestała na cofnięciu się nieprzyjaciela i tylko pięścią mu pogroziła w ciemności.
— Gdzie on zawrócił? — pomyślała. — To „prość” (przesmyk wodny) do Dubinek chłopskich, nigdzie dalej! Czyżby do dziewek tamecznych zaglądał? A może panicza udaje... Na wieczornice jeździ. Graf! Bodaj mu ostatni raz! Ale nie bez racyi on tu się wybrał i nie z dobrem jedzie! Trzeba donieść o tém.
Silniéj poczęła wiosłować.
Szymon tymczasem, skręciwszy w przesmyk, także żywiéj się ruszał. Szło mu widocznie o pośpiech.
Wojownicza Antolka była jeszcze o wiorstę od „okolicy” szlacheckiéj, gdy on już wylądował na piaszczystym „wodopoju” przy wielkiéj, szaréj wsi nadwodnéj.
Pławicę swoją na piasek wyciągnął, wyjął z niéj strzelbę i pas z ładunkami i wszedł w ulicę wioskową, która, jak wszystkie tameczne, schodziła i kończyła się w wodzie.


Nizkie szare chaty ciągnęły się w dwa rzędy, tak do siebie podobne, jak chaty bobrów; gdzieniegdzie jeszcze ogień w nich połyskał, ogień czerwony i dymny, ze smolnych drzazg.
Szymon minął chat dziesiątek, opędzając się psom i rachując siedziby, nareszcie na jedno podwórko zawrócił, zajrzał do izby przez malutkie okienko i do drzwi zakołatał.
Gwar i śpiewy w chacie na chwilę ucichły, ktoś się poruszył, wyszedł do sieni i drzwi otworzył.
— Sława Bogu! — pozdrowił Szymon.
— Na wieki! — odparł chłop tonem szacunku i usunął się na bok.
— Ojciec w domu?
— Doma, na wasze rozkazy! — odparł chłop.
— To i dobrze! Zabiorę go zaraz!
— O! a gdzież to?
— Wiadomo gdzie! — odparł Szymon, ramionami ruszając.
— Aha, do „okolicy”. To i świadkowie potrzebni?
— A jakże. Czterech tęgich chłopców, bo i bitwa być może.
Na to hasło chłop się roześmiał radośnie, oczy mu zabłysły drapieżnie. Rzucił się do drzwi chaty, otworzył je przed Szymonem i zawołał:
— Tatusiu, pan nadleśny „za dziełem” do was! Ja skoczę po setnika i świadków.
Szymon stanął w progu, jaskrawo oświetlony czerwoną łuną łuczywa, palącego się wśród chaty w żelaznym, wiszącym koszu.
Fantastyczne to światło źle i nierówno rozjaśniało izbę wielką i czarną, pełną aż po brzegi ludzkiego mrowia.
Ławy wokoło obsiadły kobiety z prząśnicami, przeważnie młode, biało odziane; na środku izby bawiła się gromadka dzieci; po kątach szarzały postaci mężczyzn, bezczynnie siedzących i odpoczywających po dziennym trudzie.
Tylko u progu młody parobczak plótł z łozy więcierz na ryby, a u komina na zydlu dziad, siwy jak gołąb, strugał nożem wrzeciona.
Gwarno musiało tu być i śpiewno, bo gdy Szymon się ukazał, jeszcze śmiechy znać było na twarzach, jeszcze ostatnie echo przeciągłéj pieśni poleskiéj drżało w powietrzu; ale na jego widok wszystko ucichło, i czekało, i słuchało, wlepiwszy weń oczy trochę trwożne, trochę nieśmiałe.
On, obyczajów i stosunków téj chaty snadź świadomy, wszedł, schylając w progu swą olbrzymią postać, i, rozejrzawszy się, spytał:
— Czy baby niema?
— Jestem? — odparł z za pieca gruby głos.
— Sława Bogu. Przyszedłem po waszego Makara.
Z kąta ruszył się chłop barczysty, może czterdziestoletni, ale zamiast się odezwać — podniósł też do pieca oczy i czekał, zda się, rozkazu.
— Makar, idźże, synku, z panem! — ozwał się gruby głos niewidzialnéj istoty.
A zaraz potem:
— Tekla, podaj panu zakąskę! Zróbcie mu miejsce pod obrazami!
Pięć bab usunęło się z ław, żwawo spełniając rozkaz, a od jednéj kądzieli wstała dziewczyna śliczna, młoda, gibka, i błysnąwszy na gościa gorejącemi źrenicami, wyszła do komory po jadło i napitek.
Szymon usiadł, i gdy pokorny Makar ubierał się przy pomocy żony, jął rozmawiać z niewidzialną władczynią chaty.
— Na Dubinki pojedziemy z ludźmi. Dzisiaj znowu siedem dębów w lesie mi ukradli.
Krótki, szyderczy śmiech mu odpowiedział.
— Kto, może Makarewicze? — spytała.
— Zapewne, ale zresztą tam każdy to potrafi.
— O, Makarewicze najlepsi! U nich wszystko przepada! I dusze ich przepadłe.
Wychyliła się ku światłu łuczywa, które ubarwiło czerwono jéj twarz śniadą, suchą, o profilu orlim. Miała na ledwie siwiejących włosach zawój biały, z pod którego młodzieńczo jeszcze błyskały oczy czarne, przenikliwe, surowe. Spojrzała ku nadleśnemu i, wytrząsając o krawędź pieca fajeczkę, rzekła:
— Mnie nazywają Wilczycą. Mało kogo lubię z cudzych; mało do kogo zagadam, nikogo nie goszczę. Panu to może śmiech sprawi, jak panu powiem, że ja pana jednego honoruję. Chłopski honor dla Lacha — to śmiech!
— Nie śmiech! Dziękuję wam! — odparł poważnie.
Baba kiwnęła głową protekcyonalnie i mówiła daléj:
— A honoruję ja pana za to, że pan pierwszy nie zląkł się Dubinek i, choć to wasza krew i swojactwo, sam jeden za prawdę chciał stanąć. Szkoda was, bo głową to nałożycie, ale cześć wasza i sława junaka warte honoru, i póki wilczyca żywa, mój ród cały będzie na wasze służby. Słyszeli chłopcy? — zakończyła, głos podnosząc.
— Słyszelim! — odpowiedział zgodny pomruk wszystkich męskich głosów.
W téj chwili piękna Tekla wniosła z komory i postawiła przed gościem flaszkę wódki, ser i kiełbasę.
Szymon oczy na nią podniósł i spotkali się wzrokiem, jak dobrzy znajomi.
Uśmiech rozjaśnił twarz dziewczyny, a on jéj głową skinął na powitanie.
Potem zwrócił się do baby na piecu.
— Przypijcie do umie! — rzekł.
— Niech Makar przypije — odparła.
Rozkaz ten syn spełnił skwapliwie, a tymczasem Tekla, o róg pieca oparta, stała bezczynnie, zadumanych oczu nie spuszczając z gościa.
Dziwny to był ten niemy zachwyt, bo Szymon Łabędzki, ze swą twarzą, pooraną przez ospę, czarny, śniady, nie był typem piękności. Był w nim wyraz piękny otwartéj, szczeréj natury i nieustraszonéj prawości; więc tém bardziéj dziw był, że dziewczyna chłopska wyraz ten upodobała.
Zapatrzona tak stała, aż z ciemnego pieca wysunęło się ku niéj wrzeciono i trąciło ją w ramię.
Dziewczyna drgnęła i podniosła tam wzrok wylękły. Baba groziła jéj wrzecionem.
Nie rzekła słowa, ale Tekla zrozumiała i szybko wróciła do swéj kądzieli.
Nikt tego epizodu nie spostrzegł, bo kobiety rozpoczęły gromadny rozhowor o nieprawości szlachty Dubinek i o domniemanym złodzieju dębiny.
Drzwi rozwarły się w sieni, rozległ się tupot nóg, głosy, i do izby wszedł młody parobczak, syn Makara, prowadząc zwerbowanych setnika i dziesiętnika.
— Gotowo! — zawołał. — Ale za fatygę, to i mnie ze sobą zabierzcie. Może będzie i bojka!
W koszuli tylko i bosy, z rozwianą płową czupryną, z błyszczącemi oczami, rwał się do bójki, jak brytan młody.
Makar, jak zwykle, ku matce spojrzał.
— Ano, niechby szedł. Ja nie silny — mruknął.
— Niech idzie! — odparła baba.
Parobczak uśmiechnął się radośnie, rzucił się po odzież i obuwie, a Makar, rozweselony wódką, zawołał na żonę, by mu z bodni przyniosła pieczęć urzędową i medal.
— Ja nie silny, ale mój znak pleców mi zastąpi. Ni pałką, ni pańską strzelbą nie przewojować pieczątki. Nu, gotowo. Możem iść, panie!
Wyszli, pożegnawszy tylko babę na piecu. Zaraz w progu ciemność ich ogarnęła tak nieprzebita, że jeden drugiego nie widział. Deszczyk teraz uczynił się z mgły, drobny, przenikliwy, chłodny.
— Złodziejska noc! — mruknął któryś z chłopów.
— I wilcza! — zaśmiał się syn Makara z dumą, bo ich we wsi wilkami zwano.
Więcéj się nikt nie odezwał. Szli cicho, niewidzialni, do rzeki. Tam rozległo się parę uderzeń wioseł o brzeg łodzi, potem plusk wody, i przepadli, jak bobry, w dzikim gąszczu łóz i tataraków. Do łódki Szymona wsiadł Ihnat, syn Makara, na dnie przykucnął i uważał to za zupełnie słuszne, aby właściciel sam wiosłował.
Wziął tedy w opiekę strzelbę leśniczego, otulił kurki połą siermięgi i rozpoczął rozmowę:
— To pan sam szkodę znalazł?
— Nie, znalazł Denys, strażnik, ale się bał sam do Dubinek narażać, bo mu przeszłego piątku Makarewicz dwa zęby wybił.
— O! Ja-bym mu za to szczęki połamał! Ale Denys, to tchórz. Wiadomo, taki co pisać umie z naszych, rozumie się, to już trus i kaleka!
Szymon się uśmiechnął.
— Pisanie nikomu nie szkodzi. W innych stronach to i na pokaz nie znajdziesz niepiśmiennego chłopa, a przez to bogaci!
— Oho! To nie dziw! Pisanie nauczy wszelakiego szachrajstwa i sądzenia i fałszowania, a tem najprędzéj bogactwo zbierzesz. Ale takie bogactwo nie pasuje chłopu prawdziwemu. Uh — znam ja piśmiennych. Tekli ojciec zaszedł daleko pisaniem! Niechta przepadnie!
— Niema o nim wieści?
— Chwała Bogu, nie! A do kogożby się dowiadywał, jak ciotka umarła? A może téż i on już zdechł w katorgach. Nie daj Boże, by wrócił.
Zamyślił się chwilę i spytał:
— A nie widział kto pana po drodze? Nie mają oni tam donosu?
— Spotkałem Antolkę Adamową na rzece!
Ihnat splunął.
— To i nasz trud przepadł, bo ona doniesie, i drzewo zagrabią na amen! Było panu przyczaić się przed nią — zawołał frasobliwie.
— Jeszcze ta przede mną nic się nie ukryje! — rzekł hardo Szymon — Nie błądzimy? Uważasz?
Ihnat rozglądnął się w prawo i lewo, rękę po kilkakrotnie do wody zanurzył, pociągnął nosem po wietrze jak wyżeł.
— Nie — odparł. — Za drogą jedziemy. Ojciec na przedzie, za nami stolnik z Michałkiem, a wy naprzeciw Dubinieckich już wygonów.
— Zkąd ty to wiesz?
— A no, wiatr mamy w plecy, to czuję ztamtąd dym fajki. To nie od ojca, bo u nas oprócz baby nikt nie pali tytuniu, a płyniemy pod prąd i uchwyciłem ztamtąd łupinę „harbuzika”, a widziałem w chacie, że Semen, co z ojcem płynie, harbuziki łuskał. Ot i wiem!
— Dobrze u was, póki baba żyje i rządzi. Jak jéj nie stanie, gorzéj będzie.
— Daj jéj Boże długie lata! Baba jak sokół mądra, a potem, to już rozporządziła jak ma być.
— No, jakże? — zagadnął Szymon ciekawie.
— A tak: Jest oprócz ojca czterech braci. Niepodzielą się, tylko dla kobiet i dzieci drugą chatę postawią, bo z bab najgorsze swary. Dobro zostanie wspólne, a prawo baby i jéj władzę weźmie najstarszy, Ustym, stryj, kulawy, więc do roboty niesposobny, a głowę mądrą mający. On już i teraz babie pomaga.
— Niema go doma? Nie widziałeś?
— Niema, pojechał na Pokrowski jarmark z to warem.
— A jakże będzie, gdy który nie zechce w gromadzie być, albo Ustyma słuchać?
— Jest i na to postanowienie. Taki buntownik dostanie tysiąc rubli gotówką i wyrzec się musi za siebie i swoje pokolenie dziedzictwa i nawet swojactwa z resztą. Baba wszystko obmyśliła.
— Prawda, że sokół baba. Pieniędzy u was już pewnie wiele się zebrało?
— Pewnie! Gromada wielki człowiek. Co wiosny dwunastu z naszéj chaty idzie na flisów. Pieniądze baba zabiera, to prawda; ale co my do domu naniesiemy jadła z naszéj ordynaryi, co łyk, co różnego zapasu zrobimy po drodze! W kompanii zapas się zbiera! Potem do sianokosu stajemy gromadą, bo i kobiet zbierze się z dziesiątek, więc siana świat przekosimy, i bydła huk mamy przez to. A dzieci to aż się roi w chacie. Co mniejsze, to ich baba dogląda, co starsze, to im nie da próżnować. Od maleństwa to nawyknie do przemyślności i zajęcia. Chłopaki na rzece, jak kaczki, za rybą, dziewczątka w lesie za grzybami i jagodami, pastuszków nie brak do ptactwa, a baba wszelkiéj rzeczy porę zna; czy manna czy orzechy — nic jéj nie ucieknie, ze wszystkiego musi korzyść mieć. Dzieci do niéj nigdy nie mogą z próżnemi rękami wrócić, bo bije... oj, bije tęgo! Więc się to nauczy pożytku upatrywać, na swawolę i próżniactwo nie ma czasu. Taką każdy po kolei szkołę przejdzie pod jéj ręką, aż zwyknie, i już potem sam inaczéj nie potrafi.
— Sokół baba! — powtórzył Szymon.
W téj chwili w ciemności i ciszy rozległ się huk strzału. Nabój grubego śrótu przeleciał obok głowy leśniczego i posypał się z pluskiem w rzekę. Łódka zachybotała mocno; gdy oszołomiony Szymon się obejrzał, Ihnata w niéj nie było. Na przodzie, za nim rozległy się głosy, nawoływania, i wnet wszystkie trzy czółna zbiegły się w gromadkę.
— Ranili was, panie? — zagadnął starosta.
— Mnie nic, trochę ucho draśnięte, ale wasz Ihnat przepadł!
— Nie może być! Od śrótu? — flegmatycznie chłop spytał. — Ani krzyknął, ani zaklął... jak od gromu! Nie może być! Wpadł w wodę i z impetu gardło wodą zalał. Hej, Ihnat! — zawołał razy parę bezskutecznie.
Tedy i jego lęk zdjął wobec czarnéj nocy i toni; bezradnie obejrzał się wkoło.
— Nu! Niechno mu się co stanie! — zamruczał, w stronę niewidzialnego brzegu posyłając zajadłe spojrzenie.
— Trzeba go szukać, choć do rana, choć do śmierci! — zawołał Szymon, zrzucając już kurtę z siebie, by iść w wodę po towarzysza.
— Łuczywa trzeba! — zawołał setnik.
Wtem Makar syknął, by się uciszyli. Ucha nastawił, ręką w dal wskazał.
Poprzez ciężką mgłę i deszcz przedarł się ku nim stłumiony, krótki skowyt wilka. Dwa razy się odezwał i uciął.
Tedy Makar ramionami podrzucił, w dłoń splunął, za wiosło uchwycił i cichym szeptem rzekł:
— Ruszajmy za swoją sprawą. Mój wilczek na polowanie się wybrał. Zdobycz będzie! Ale teraz cicho, panoczku, bo kto wie, ilu ich tam czatuje na was i nasłuchuje głosu.
— To już drugi raz! — mruknął Szymon. — Oj, złe strzelby w Dubinkach!
Teraz, zda się, wszystko zamarło na rzece. Chłopi przypadli do dna łódek, najlżejszym szmerem nie zdradzając swéj obecności, nie radzi skóry swéj narażać na ołów i ginąć, jak kaczki, za lacha. Jedną myśl wszyscy obracali w mózgu: naco i poco ten lach tak o cudze dobro zawzięty? Byli przed nim inni we dworze, żyli ludzie przy nich, dożyli starości, u pana zachowanie umieli zachować i zebrali dla dzieci dostatki. Dwór przecie przez to nie zubożał, ani przepadł, i teraz-by daléj trwał i bez zapalczywości Łabędzkiego.
Trzy lata jak służbę objął; że z razu ostro stanął, nie dziw: każdy tém zaczyna; ale jużby pora była ustąpić, zelżeć, do rozumu przyjść! A on wciąż taki sam. Cudak się wyrodził, czy tylko sprytniejszy od tamtych, i sekret utrzymać umie!
Myśleli tak wszyscy, ale dotąd nikt jeszcze się nie ośmielił słowa mu podsunąć, ani przez żyda, ani przez kobietę. Czekali, nie rozumiejąc go, a respekt mając wielki. Pod wierzbą, która swe bezlistne sploty pławiła w rzece, Szymon swą łódkę zatrzymał i na brzeg wyskoczył. Zebrali się wkoło niego w gromadkę, a on szeptem wydawał rozkazy, obejmując bez protestu komendę.
— Pójdziecie, starosto, z Semenem w prawo, my z setnikiem w lewo. Od zagrody do zagrody przetrząśniemy kąty, sami nie budząc uwagi. Zejdziemy się przy krzyżu, co śród osady stoi, i wtedy na pewniaka ruszymy. Cicho i ostrożnie, bo psy tu okrutne.
Zaścianek szlachecki, tak zwana w narzeczu miejscowem „okolica”, składał się z kilkunastu osad, rozrzuconych bezładnie wokoło wody i boru w głębi. Domki były większe od chłopskich chałup, a otaczały je sady owocowe i warzywne ogrody, okolone wysokiemi płotami z łozy. W tym labiryncie i ciemności trudno się było zoryentować, tém bardziéj, że wrotka wszystkie były szczelnie zaparte, budynki podobnież, a każdego obejścia strzegł kundys wpółdziki.
Szczęściem dla sprawy Szymona, kundysy téj nocy rozdrażnione były bałasem, który panował w jednéj z zagród. Rozlegały się tam śpiewy i krzyki, tupanie ciężkich nóg i dźwięki skrzypiec.
Leśniczy z setnikiem przesadzili jeden i drugi płot, szperali po gumnach i szopach, a psy wciąż ku hałaśliwéj zagrodzie zwracały pyski i wyły do wtóru dzikiéj uciesze.
Pod węgłem jednéj stodoły, w słomie, setnik znalazł coś ukrytego. Było to drzewo, ale lipowe.
— To z grafskiego, od niemców! — mruknął obojętnie. Potem Szymon wyszperał w ciemnym kącie podwórza cały ul, ale téż minął go obojętnie.
Szlachta z Dubinek kradzieże leśne uprawiała jako proceder i zawód: więc każdy z sąsiednich majątków szukał swojéj tylko własności, o innych się nie troszcząc.
W trzeciéj zagrodzie nic nie znaleźli.
— Jednak stary Adam „najsprawiedliwszy” — zauważył setnik.
— Dlatego, że jego wnuk tylko zwierzynę kradnie, całe życie po cudzych lasach się włócząc, a dziewczyna, Antolka, nie ma czasu ani sił tém się zająć. Och, taka sprawiedliwość! — mruknął Szymon.
— Ten Hipek ich strzela, jakby „co” znał! Onegdaj u mnie kunę w sieni zastrzelił. A dziewczyna okrutnie „dowcipna” do wszelkiéj roboty.
— Jędza! — krótko streścił swe zdanie Szymon.
W czwartéj zagrodzie spłoszył ich pies; musieli długą chwilę przetrwać nieruchomie u płotu, aż się uspokoił i odbiegł; w piątéj ruch był na gumnie. Dwóch ludzi narządzało wóz do jakiejś podejrzanéj wycieczki nocnéj i rozmawiali spokojnie:
— To Antolka spotkała tego rakarza?
— Aha, i wystraszyła, że jedzie na przeszpiegi!
— Niech sobie u nas trzęsie: nawet wrót nie zamknę.
— Wrócimy do dnia?
— Hej, jeszcze się prześpimy.
— A suche te tarcice?
— Jak pieprz.
— Żydy mocno śpią?
— Jak co i posłyszą, to udawać będą sen. Już oni mnie znają i nie zaczepią.
— Wicka nie bierzecie?
— Choroba na niego! Zaręczyny swe prawi! Jakby nie dość było dwóch kobiet w domu, żeby starczyło swarów na cały dzień! My się z nim o to dziś poswarzyli. Nawet umyślnie w drogę ruszam, żeby tam nie iść, na te głupie zrękowiny. Marcin też się kędyś powlókł z Hipkiem Adamów, więc kiedy oni takie harde, zarobimy z wami, kumie, a im będzie figa. Zobaczą, co to znaczy starszego nie szanować. Oho! Dajcie-no klaczy pić, a ja po siekierę wstąpię.
— A pocóż siekiera do desek?
— A na żyda, jak spać nie zechce — tamten odparł, śmiejąc się złowieszczo.
Szymon setnika trącił; jak cienie posunęli się daléj.
— Makarewicze wnet całą „ryzykę” stracą, bo się podzielą — rzekł chłop. — Ano, chwała Bogu, bo żeby dłużéj potrwali w takiéj sile, to albo-by nas zjedli, albo-by ich po jednemu ubyło. Nie było już mocy do wytrwania.
— Podzielą się, albo ich sąd podzieli — rzekł Szymon. — Bo niedoczekanie, abym ja im dopuścił długo jeszcze rozboje popełniać!
Setnik głową pokręcił niedowierzająco, ale milczał. Krzyż wielki, czarny stał przed nimi: punkt zborny. Stanęli przy nim, stropieni niepowodzeniem poszukiwań.
— Trzeba będzie wrócić w dzień — rzekł setnik.
— Doczekamy ranka! — odparł spokojnie Szymon.
Chłop na tę wiadomość przykucnął na ziemi, otulił się szczelniéj świtą i stęknął nieznacznie. Nie buntował się na zły los; chłód, deszcz i ciemność postanowił znosić stoicznie. Tylko już zupełnie stracił do gawędy ochotę. Czekali tak długą chwilę, gdy wreszcie szmer się rozległ za płotem i cichy szept starosty:
— Panoczku, jest dębina. Dziesięć sztuk!
— Strażnicy mówili o siedmiu, ale i te trzy pewnie daleko od tamtych nie rosły. Gdzieście znaleźli?
— Pod strzechą leżą, od sadu, w zagrodzie tych niby waszych Feliksów. Ot, tam, gdzie grają.
— No, to chodźmy!
— Będzie rozbój! — szepnął Makar.
— Nie obejdzie się! A jakże! — odparł Szymon obojętnie, przodując gromadce. Po chwili się obejrzał:
— Nie ociągajcie się. Nic stanie się nikomu z was żadna krzywda. Poprzysięgam to wam!
Chłopi w milczeniu przyśpieszyli kroku.
W oświetlonéj zagrodzie nikt się takich gości nie spodziewał. Towarzystwo, dość liczne i stosownie do wesołéj uroczystości podochocone, zabawiało się właśnie tańcem i hałaśliwą gawędą. Obiedwie izby mieszkalne i kuchnia pełne były po brzegi. Matrony i starsi mężczyźni obsiedli wokoło ławy, stołki, kufry, przyglądając się uciesze młodzieży.
Szymon stanął w sieni, zajrzał do izb, potém do kuchni, i tam się skierował wprost na niemłodego mężczyznę, który, otoczony gronem szlachty, coś dowodził, gwałtownie gestykulując.
Tak byli zajęci rozmową, że wejścia Szymona nie spostrzegli, aż dziewczyna młoda, zajęta w kuchni, krzyknęła przerażona:
— Szymon!
Wtedy tamci się obejrzeli, i nagle mówca umilkł, reszta zwróciła się do leśniczego z groźnym pomrukiem.
On, jak zawsze obojętny, głową skinął w stronę mówcy i bez powitania rzecz zagaił.
— Przyszedłem tu po dziesięć sztuk dębiny, które zeszłéj nocy wasi synkowie w dworskim lesie ukradli.
— Łżesz! Żadnéj dębiny u mnie niema! — odparł szlachcic, porywając się od stołu.
— Jest, kiedy ja mówię! — twardo, ostro, głos podnosząc, rzekł Szymon.
Jeden z obecnych, suchy, kościsty starzec, naprzód wystąpił.
— Jeśli tak i jest, to dziś nie czas najeżdżać na dom, gdzie ludzie się zebrali na uciechę, i despekt czynić własnéj rodzinie. Chamy tak robią, i nie dziwiłbym się, żeby was tu jak chama poczęstowali! Ot co jest!
— Cham jest, kto kradnie, a w moim rodzie złodziejów nie było, więc ja tu rodziny nie mam. W uciesze też nie przeszkadzam i wiele czasu gospodarzowi nie zajmę, tyle tylko, co pieczęcie na kradzionem drzewie położyć i policyjny protokół spisać.
Nie unosił się, ani obrażał, ani znać było po nim strachu, pomimo, że już wokoło niego skupiło się wszystko, co było w chacie: mężczyźni, rozpaleni trunkiem i nienawiścią silni, potężni, i kobiety, zapalczywe a złe, gotowe do klątw i wymyślań.
Pierwszy przyskoczy! drab rudy i czerwony, któremu wargi drżały od pasyi:
— Ja kradł twoje dęby! Ja, ja! powtórz!
Szymon, do gospodarza zwrócony, powoli, zimno przemówił:
— Dwa razy synków waszych pojmano w borze, i ostrzegałem was, byście im oszczędzali kryminału. Teraz na sąd pójdziecie, bo już się miarka przebrała. Proszę wyjść ze mną do dębów!
— Do jakich dębów? Ja nic nie wiem! Rozbój, napaść! To ja was zaskarżę o potwarz.
Szlachcic się miotał, a tymczasem patrzył w tłum, dając oczami znaki. Zaskoczony był widocznie znienacka, ale wiedział, że synkowie z kolegami drzewo uprzątną, byle sprawę przedłużyć.
Przyszedł mu téż sukurs w osobie żony, która matką Szymona była. Kobieta jak dąb, czarna, sucha, o latających oczach, przedarła się przez tłum, przyskoczyła do syna i w boki się biorąc, zakrzyczała:
— Ty, jak śmiesz mnie zaczepiać! Do tego już doszło! Wyrodku, gałganie, łotrze! Ty tu przyszedł umyślnie, na złość, wstyd mi robić, skandal za to, że ci nie w smak, żem cię na zrękowiny Weronki nie wołała, o radę nie pytała. Ty, gadzino, mścisz się nade mną, przed całym światem nas brudzisz! Idź precz ztąd — słyszysz, bo pożałujesz!
Szymon jakby nie słyszał. Śniada, sucha twarz pozostała niewzruszenie chłodną.
— Panie Morski — rzekł, zawsze do gospodarza zwrócony — prawo znacie i policyjne i sądowe, bo to wasz zawód i amatorstwo, więc wedle prawa wskażcie mi ukradzioną dębinę i wysłuchajcie protokółu. Więcéj was zatrudniać nie będę, ale też i zwlekać nie warto, bo u dębiny jest już straż policyjna i sprzątnąć jéj wam się nie uda. Wyjdziecie ze mną, czy nie? — pytam raz ostatni.
— A jak nie wyjdzie, to co? — zawołała mała, sucha kobiecina o latających oczach i wiecznie śmiejącéj się twarzy. — Ej, panie Szymonie, nie stójcie jak kat nad naszym panem Feliksem! Taki kweres, gwałt! Głupstwo wszystko, gdy skrzypki i basetla w domu. Ot ja tu prędzéj trupem padnę, jakbym nie miała z panem walca zatańczyć. Muzyka, rznijcie! A gdzie Weronka? Marsz do brata, dziewucho! Pocałuj go i na ten chłód poczęstuj krupnikiem!
Porwała Łabędzkiego za ramię i ciągnęła z kuchni w sień, nie przestając żartować i dogadywać.
— Pamięta pan, j akeśmy hasali na weselu u Szumańskiego we dworze? To była uciecha! Dalibóg, żem wtedy głowę straciła za panem i pościłam trzy wtorki do św. Antoniego, żeby mi pana dał. Och, Boże mój! Obeszło się. Św. Antoni przyprowadził mi mego Seweryna. No, co robić! Każdy mąż gałgan, a każdy kawaler złote jabłko! Muzyka, gdzieżeście?
Szymon dal się wyprowadzić w sień, ale do izby nie dał się zaciągnąć.
— Darujcie, pani Sewerynowa: nie będę tu ni tańczyć, ni pić, ni bawić się. W przyszłą niedzielę Szumlański drugą córkę wydaje zamąż, to walca we dworze odtańczymy. Teraz służyć pani nie mogę.
Mówił do niéj łagodniéj, z lekkim uśmiechem, ugłaskany jéj wesołością.
— A cóż to za zwierz zrobił się w téj leśniczówce! — zawołała kobiecina. — Zamieniła pana ta stara znachorka, czy czarownica, co ją pan trzyma za gospodynię. To mi pan taki despekt czyni za moje dobre słowa! Pfe!
— Owszem, za dobre słowo, które mnie raz pierwszy spotyka w Dubinkach, odsłużę pani przy pierwszéj okazyi!
— Otóż i okazya! Idź pan, odpraw chłopów i zostań z nami, a jeśli ci tu niemiło, to idź sobie precz, ale dębinę zostaw i sądu nie zaprowadzaj!
— Oho, pani Sewerynowa, a gdzieś to pani słyszała, by kto płacił cudzem? Dębina pańska przecie!
— At, dwór nie zginie dla tych paru kołków, a pan-by moją wdzięczność sobie tém kupił! Pan myśli, że obejdzie się beze mnie! O zakład, że nie! Co?
— Bardzo być może, ale za usługę zawsze tyłka swojem zapłacę!
Wrzawa w głębi podwórza przerwała rozmowę. Snadź korzystając z mitręgi, szlachta usiłowała ukryć corpus delicti. Szymon do drzwi się rzucił w pomoc chłopom, ale te zabarykadowane znalazł tłumem gości Morskiego.
Gdy usunął jednego, trzech rzuciło mu się do piersi, i rozpoczęła się bitwa, a raczéj napad na jednego w ścisku i ciemności.
Leśniczy sławny był z mocy i odwagi; począł się bronić wściekle, wciąż ku drzwiom się kierując, ale była to nierówna walka. Ledwie się otrząsł z jednych ramion, porywały go drugie; otrzymywał razy w plecy, w piersi, w głowę, tracił przytomność, wreszcie upadł. Wtedy go poczęli deptać kutemi obcasami, szarpać jak gromada głodnych wilków.
Kobiety krzykiem zagrzewały walczących, starzy przyglądali się, śmiejąc się zajadle. Kto żył w osadzie, biegł do zagrody Morskich, a na wieść, że to Łabędzkiego mordują, przypatrywał się z uciechą, lub pomagał czynnie. W głębi podwórza trwała też wrzawa, ale mniejsza. Na dębach siedział Makar, w swym urzędowym medalu; chłopi otoczyli go zewsząd. Szlachta przyskakiwała do nich, lżąc i wymyślając, ale do czynu nie przychodziło, bo się bali zatargu z policyą.
Nagle w tłuszczę, znęcającą się nad powalonym Łabędzkim, padł z ciemności podwórza strzał. Wszystko to mrowie, pijane i zaciekłe, zawyło nieludzkim głosem i rozleciało się na wsze strony. Nabój był z drobnego śrótu, więc pokaleczył kilkunastu. Rozległy się jęki bólu, przerażenia, zgrozy i oto na progu leśniczy został sam na ziemi, tak zbity, że ledwie po chwili na nogi się dźwignął i otarł krew z twarzy.
— Strzelają! O Jezu! rozbój! kryminał! — krzyczały kobiety, uciekając bezładnie do chaty.
— Kto strzelił? łapać go! brać! — wyli mężczyźni, rzucając się na oślep w ulicę, w pogoń.
Łabędzki, chwiejąc się, na podwórze wyszedł, do studni, i począł obmywać krew z twarzy. Orzeźwiło go to, ruszył w stronę dębiny i upadł nareszcie na drzewo, obok starosty.
— Ja panu mówił, że tak będzie — rzekł flegmatycznie Makar. — Pan to kiedyś życiem zapieczętuje. Ale kto to strzelił!
— Nie ja, bom strzelbę w czółnie zostawił. Życie mi ten strzał uratował. Ot zwierzęta!
Odzież jego była w strzępach, ręce i twarz ze skóry odarta. Trzymał się niesłychaną energią.
— Nu, co teraz będzie? — zagadnął Makar.
— Teraz pójdziemy znowu do nich i spiszemy protokół! — odparł spokojnie. — Nie lękajcie się, już wytrzeźwieni! Ja ich znam!
— A gdzie to Ihnat? — szepnął starosta.
Spojrzeli na siebie i zrozumieli się wzrokiem.
Uśmiech chytrego zadowolenia skrzywił wargi chłopa, i równie cicho dodał:
— Teraz pan będzie wiedział, że Wilki więcéj warci od innych!
— No, chodźmy — rzekł Szymon, wstając.
Rzeczywiście, zagroda Morskich byk już spokojna. Pokaleczeni i kobiety gdzieś poginęli, reszta szukała w ciemności i łozach sprawcy strzału. Zabawa była téż przerwana, i na twarzach rodziny, na widok wchodzącéj policyi malował się tylko bezsilny gniew i nienawiść.
Stary Morski, z podwiązaną twarzą, bo go srót zaczepił, siedział w kącie i ani słowa nie rzekł, gdy Szymon zajął miejsce za stołem.
Chłopi stanęli u progu, na kijach wsparci, i nasłuchiwali na wrzawę obławy. U komina, skulona, płakała Weronka narzeczona.
Łabędzki dobył z torby napisany już w domu protokół, podróżny kałamarz i pióro. Chwilę trwało milczenie; wpisywał brakujące nazwisko, potém jął czytać. Gdy skończył, Makar, jak automat, u spodu dokumentu przycisnął swą pieczęć.
Wtedy Szymon zwrócił się do gospodarza.
— Oto i wszystko! Bądźcie przygotowani, że to was zaprowadzi daleko!
— A ciebie głęboko! — zamruczał stary ponuro.
Leśniczy dosłyszał. Wyprostował się.
— Strzelano do mnie, gdym tu płynął, pod razami waszemi omal duszy nie wyzionąłem przed chwilą. Ale to sobie pamiętajcie, że wara od dobra, które jest pod moją pieczą. Nie daruję ni gałązki, ni listka, ni źdźbła, bo ja swój klejnot tak rozumiem i tak go nosić będę, aż do śmierci! Wiem ci, że mnie zguba nie minie z waszych rąk, ale to sobie zapamiętajcie, że moja zguba ni spokoju wam nie da, ni chwały, a owszem wstyd nad wstydy.
Zwrócił się do wyjścia i ujrzał przed sobą Antolkę Adamową.
— I waszego Hipolita ostrzedz-bym chciał, żeby się ze strzelbą w nasze lasy nie zapędzał — dodał, do niéj się zwracając.
Dziewczyna widocznie nie była podczas bitwy w chacie. Przybiegła ostatnia, wystraszona strzałem, o dziadka się dowiedzieć.
Widok leśniczego w poszarpanéj odzieży, z krwią na twarzy przeraził ją do reszty. Zapomniała swéj ciętéj mowy wobec spokoju tego człowieka, którego omal nie zabito.
— Hipka tu nie było. On was nie bił! — wyjąkała trwożnie — Ja po dziadusia wstąpiłam.
— Ja wiem, że go tu nie było, i wiem, że wy nie kradniecie drzewa. Ale i zwierzyny pańskiéj pilnuję, wiec go ostrzegam!
Wyszedł, i zaraz za nim wybiegła dziewczyna.
Osada wyglądała jak mrowisko, gdy w nie kij włożą. Nikt nie spał, wszędy błyskało światło i snuły się postaci ludzkie, ponure, groźne, ale nikt nie zaczepiał już gromadki, zmierzającéj ku łodziom. Antolka szła z nimi téż ku rzece, ale w pewnem oddaleniu i milcząca.
Szymon zrozumiał, że chciała mu coś powiedzieć, więc chłopów naprzód odesłał, a sam w bok skręcił, miedzy wierzby.
— Macie co do mnie? — spytał, zatrzymując się.
— Nie, tylko żebyście zapamiętali, że Hipka w bitwie nie było. On boi się sądu jak piekła, i nam przykazał do niczego się nie wtrącać.
W téj chwili Szymon poczuł chęć, by hardą dziewczynę choć raz upokorzyć.
— Czy Hipek był, to się pokaże przy śledztwie, ale coście mnie dziś nagadali na rzece, to wam płazem nie ujdzie! — odparł.
— Nic wam nie gadałam obraźliwego!
— To się okaże na sądzie! — powtórzył.
Antolka zadygotała ze strachu.
— Ja mam być na sądzie! — zawołała z płaczem.
— Jak otrzymacie pozew, to będziecie! — rzekł, idąc daléj. — Wiele kobiet będzie z waszéj racyi!
Pod dziewczyną zachwiały się nogi.
— O ja nieszczęśliwa! — zajęczała.
Szymon, idąc, mimowoli się uśmiechnął. Był pewny, że wystraszeniem Antolki rzuci popłoch na wszystkie kobiety w Dubinkach, które za najwyższą hańbę miały stawanie w sądzie.
W łodziach już chłopi na niego czekali. Gdy wstępował do swojéj, spostrzegł szary przedmiot, leżący na dnie. Schylił się, dotknął ręką i, nic nie mówiąc, odbił od brzegu.
Płynęli w zupełném milczeniu, i wnet cisza pustki znowu ich ogarnęła.
Wtedy Szymon przykucnął w łodzi i szeptem spytał:
— Ihnat, to ty strzelił?
— Nie, panoczku! — odparł podobnież chłopak.
— Aha! A zkądeś ty się wziął?
— Gonił tego, co do was strzelił, ale rady nie dał. A żal! Strzelba taka dobra! Byłaby moja!
— Zkądże wiész, że dobra?
— A bo to był Makarewiez.
— Który?
— Marcin.
— To i Hipolit Adamów był z nim?
— Nie! Sam był! A silny, bestya! Szkoda strzelby, szkoda!
— Jeśliś ty nie strzelał do téj ciżby, co mnie powaliła, to dobrze. Życie mi ten ktoś uratował, ale wolę nie wiedzieć kto, bo-bym musiał go oskarżyć o bezprawie! No, dziś mi się udało, alem zbity na kwaśne jabłko. Dowieziesz mnie, chłopcze, do leśniczówki? bo sam nie dam rady.
— Dowiozę, niech się pan ułoży i spocznie. Źle było, to prawda, ale przecie lachy musiały nam ustąpić!
Szymon na dnie czółna legł i mało co daléj pamiętał. Spełniał swoją powinność do kresu; teraz go otrzymane razy powaliły bólem i zmęczeniem okropnem. Leżał jak drewno, stękając co chwila. Gdy dobili do wsi, Makar z synem przenieśli go na rękach do drugiego czółna i powieźli do domu.
Gdy zostali z nim samym na pustéj rzece, starosta szeptem zagadnął syna:
— Zabiłeś Makarewicza?
— Nie wiem, może! Napadłem go z tyłu, uderzyłem w głowę, upadł. Zaciągnąłem w łozę, alem się śpieszył, więc uchwyciłem strzelbę — i w nogi!
— Poznał ciebie?
— Nie. Czarno było jak w piecu. Ja jego uchem wytropiłem.
— To dobrze! A strzelba w rzece?
— Tak. Aj, szkoda mi jéj!
— Niech przepada! Za tę sztukę, coś zrobił, można pójść, gdzie bawi Tekli ojciec. Ty milcz, pamiętaj!
— Oho, czy ja głupi! Bądźcie, bat’ku, spokojni. Nie powiem nawet babie.
Po chwili Makar rzekł:
— Ależ nasz lach zawzięty! Ot, sługa taki to skarb.
— Powiadają téż, że go pan bardzo uważa.
— Jakżeby nie miał hołubić! A toć to ten zatraceniec w piekło pójdzie za pańskiém.
— Prosiliście go, ojcze, o paliwo na zimę?
— Nie śmiałem. On coś takiego ma, że do niego ani rusz z prośbą. Może ty śmielszy z nim?
— Nie chcę. Jego oczy na wskroś przejmują i wstyd się robi! Idźcie raczéj do pana po kwit, za waszą fatygę przy tych złodziejach.
— Chyba — mruknął Makar. — Fatyga — bo spora, ot i dziś chyba zanocujemy w straży. Ja-bo już rąk nie czuję od wiosła! Psia pora!
Szymon rozmowy téj nie słyszał, ani powrotnéj drogi nie pamiętał. Zbudził się zaledwie, kołatany na wózku, który chłopi najęli w drugiéj wsi, sąsiadującéj z jego leśniczówką.
Wyboje przyprawiały go o mdłości, zaciskał zęby i cierpiał w milczeniu.
Tak stanął wreszcie w osadzie, leżącéj na skraju puszcz dworskich, gdzie od lat trzech mieszkał, zarządzając lasami.
Powitało go radosnem szczekaniem parę psów faworytów, i stara kobieta, chłopka, która gospodarzyła u niego.
W osadzie paliło się światło, bo go oczekiwano oddawna. Stara, na widok swego chlebodawcy, nawet się już nie zdziwiła.
— Wnieście do izby i połóżcie w pościeli — komenderowala chłopom. — To w Dubinkach go pewnie tak urządzili.
Makar zaczął rozwlekłą opowieść wypadku, ale mu przerwała:
— Dosyć bajać! Ja to wszystko znam i wiem, że przyjdzie ten dzień, iż go uśmiercą. Ano, już i nie odzywam się. Taki jego hambit, i z tém umrze.
Leśniczówka składała się z mieszkalnego domu i gospodarskich zabudowań. Stała na skraju puszcz, samotna, opodal od dworu i wsi.
W domu znać było ład i pewne staranie. Dwie izby, które zajmował Łabędzki, stroiły trofea myśliwskie i bardzo czyste sprzęty.
W pierwszéj zbierali się zwykle na polowanie goście ze dworu, w drugiéj mieszkał leśniczy. Miał tam półki z książkami, próbki drzewa, snopy ziół leśnych, a na ścianach ładne drzeworyty. Znać było odrazu, że człowiek ten, pełniący służbę nieświetną, w zapadłym kącie, samotny, myślał i pracował, i do otoczenia swego zupełnie nie należał wychowaniem i duszą.
— Nie przysłano po mnie ze dworu? — zagadnął starą, gdy go położono na posłaniu.
— Owszem, był sam panicz, wedle polowania niedzielnego. Zostawił kartkę.
— Zapalcie lampę i dajcie list. Wy możecie odejść. Ugoście dobrze Makara i chłopca.
— Może panu dać jaki ratunek?
— Nie! Kości całe. Ból jutro minie.
Wziął kartkę panicza i czytał:
— „Kochany Szymonie. Dowiaduję się od twéj czarownicy, żeś ruszył na stracenie, między zbójów. Jeśli żyw ztamtąd wrócisz, przyjedź jutro do mnie. Goście niezawodnie będą w sobotę. Polowanie musi być dobre. Sokolnicki.”
Łabędzki odetchnął. Bał się, że otrzyma rozkaz natychmiastowego przybycia. Do jutra będzie zdrów, bo musi być!
Przymknął oczy i, nie mogąc z bólu zasnąć, rozmyślał.
Z paniczem, który mu tę kartkę pisał, on się razem uczył w stolicy, na koszt dworski chowany od dziecka. Ojciec jego, ubogi szlachcic, wiek zbył w tym samym dworze, trochę służąc, trochę rezydując przy starym panu, który namiętnym był myśliwym. Łabędzki układał mu psy i sokoły, towarzyszył w łowach. Ożenił się niemłodo, z dziewczyną z Dubinek, która mu wniosła w posagu swary domowe. Szymon w najdawniejszych wspomnieniach pamiętał ojca rzadko w domu, w oficynie dworskiéj, gdzie na świat przyszedł. Stary miał okrutne wąsiska i białą czuprynę, brał czasem dzieciaka na kolana, i całując, kłół go temi wąsami. Gdy matka wchodziła do izby, ojciec się chyłkiem wynosił do psiarni lub w las. Dlatego Szymon mało go pamiętał, aż do dnia, który na wieki utkwił w jego dziecinnéj głowie i sercu.
Tego dnia przyniesiono starego Łabędzkiego na noszach z boru, pociętego śmiertelnie przez rannego odyńca. Żył jeszcze kilka godzin, a gdy pan Sokolnicki go odwiedził, rzetelnie strapiony wypadkiem i stratą poczciwca, tak do niego rzekł:
— Proszę pana, niema czego się trapić. Od śmierci nikt się nie wykręci. Trzeba to odbyć, i basta. Wolę tak, prędko, niżbym miał długo kawęczyć w łóżku, w domu, wśród kobiecych lamentów. Szkoda mi tylko psów, bo to zmarnieje ze szczętem beze mnie. Ot, już słyszę, jak wyją, niebogie. Mam téż prośbę do pana i legat. Trochę grosza mam w kasie, to proszę oddać żonie, na otarcie łez. Mam też chłopaka, to tego darowuję na własność. Oto przy świadkach. Pieniądze żonine, chłopak pański! Niech go pan nie opuści, a już ja dopilnuję, żeby on to panu odsłużył. Czy dobrze?
— Bądź spokojny. Ojcem mu będę!
— Dziękuję panu. Oj, jak psy wyją! To już po mnie zawodzą! Mają racyę! Będzie im źle!
To wszystko Szymon dobrze pamiętał. Te słowa, i ojcowskie błogosławieństwo, i pogrzeb starego, na którym istotnie psy tak wyły, jakby przeczuwały, że tracą opiekuna, i potém swe przesiedlenie z oficyny do pokoju panicza, z którym się już nie rozłączył, aż wrócili obadwa z patentem skończenia nauk.
Wtedy panicz stanął do pomocy ojcu, który w swym długoletnim trudzie gospodarskim sterał siły i zdrowie, a Szymon osiedlił się w leśniczówce, by spełnić to, co za niego ojciec obiecał: odsłużyć!
Nie poszedł za karyerą: stanął do obowiązku. Obowiązek był ciężki i trudny, pole ciasne do działania, rezultat wątpliwy. Ale Szymon nie miewał buntów i wahań, bo na straży swego życia postawił dwie zasady: wdzięczność i wygórowane, dziwne starodawne poczucie swego szlachectwa. Może to ostatnie z za grobu wpoił mu ojciec, który ową archaiczną ideę nosił bardzo wysoko i lubił się swym klejnotem przechwalać.
Szymon, przeciwnie, nigdy tego nie wspominał, ale w głębi serca nosił ukryte, jak talizman. Broniło go to od złego, a zatém mógł się na tém śmiało oprzeć.
Panicz, który swego kolegę dobrze znał, a kochał jak brata, czasem z niego żartował.
— Ty, Szymku, ładnie-byś wyglądał w przyłbicy i misiurce, jak Don Kiszot!
Wówczas Łabędzki się rozchmurzał.
— Bodajby chłopy, żydy i Dubinki były wiatrakami! — odpowiadał z uśmiechem. — Już bym je dawno zwojował, ale, niestety, zaczynam wątpić, czy im dam rady.
— Damy, zobaczysz!
Pracowali téż obaj usilnie. Dobra były ogromne, w szachownicach i ciężkich warunkach. Na ten obszar i ćmę złodziejów i rabusiów, domowych i sąsiednich, ich dwóch tylko było do pracy i walki.
— Mam wrażenie, żem w mrowisku — mawiał czasem panicz. — Mrowie to, małe, podłe, ale żywcem, do kości obrać pragnące. Brr!
— Cóż robić! Niema Jerozolimy do zdobycia, ani świętego Graala do odzyskania. Nie zdobędziemy sławy, ale może chwałę! — odpowiadał Łabędzki.
Rozmowy te toczyły się zwykle w leśniczówce, gdy panicz przyjeżdżał do kolegi po radę lub pomoc, incognito. We dworze Łabędzki wymówił sobie stanowisko sługi, nie bywał nigdy gościem, a stawiał się tylko w niedzielę do kancelaryi wraz z innymi oficyalistami po rozkazy i z raportem swéj leśnéj gospodarki. Leśniczym był z zawodu i zamiłowania. Kochał puszczę i zwierza, zapalonym był przyrodnikiem, a w borze było mu daleko raźniéj, niż wśród ludzi. Wiedział i czuł, że tu, w téj okolicy, wykolejonym jest i musi być samotnym. Był sługą, ale ze sługami kolegami obcować nie mógł: wyrósł po nad tę sferę; był przyjacielem dziedzica, a krył się z tém. Więc towarzystwem był mu bór i praca. Pracowitym był niesłychanie i może dlatego w swéj dwuznacznéj pozycyi społecznéj zachował równowagę umysłu i pogodę duszy.
Miał jedno marzenie: by majątek kolegi był w świetnym stanie kultury i finansów, by wywalczyć mu dobrobyt i spokój.
I tak przeżywał młode swe lata, nienawidzony przez podwładnych i równych sobie, pogardzany przez młode szlachcianki, wyśmiewany przez kolegów, którzy uczciwość mieli za synonim głupoty.
Takim był Szymon Łabędzki, bohater nie świetny i nie sławny boju bardzo prozaicznego — o kęs roli, nawet nie własny, ale przyjaciela.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.