Klasztor della Barbara/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Klasztor della Barbara
Pochodzenie cykl Ród Rodriganda
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1926
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


KAROL MAY


Klasztor della Barbara
cykl
RÓD RODRIGANDA
POWIEŚĆ
EAST
Nakładem Sp. Wyd. „ORIENT“ R. D. Z. 1926
WARSZAWA


Składano i tłoczono w Zakł. Druk.
BRISTOL
Warszawa, Elektoralna 31.
Prawo wydawania i tłumaczenia na język polski wszystkich dzieł Karola Maya jest wyłączną własnością Sp. Wyd. „ORIENT“ R. D. Z. w Warszawie, Prosta 17.
Wszelkie inne wydania i tłumaczenia będą prawnie ścigane.
Copyright 1926 by „ORIENT“ Warsaw
Printed in Poland




I
STRASZLIWE PRZEŻYCIE

Gdy Kurt Unger, Sępi Dziób, kapitan Wagner i marynarz Peters przybyli na dworzec w Veracruz, zauważyli na peronie francuskiego żołnierza. Przepaska na ramieniu wskazywała, że to zwrotniczy kolejowy.
Kurt podszedł doń i zapytał po francusku:
— Pracujecie tutaj, kolego?
Żołnierz wyczuł instynktownie, że stoi przed nim oficer, przebrany w strój cywilny.
— Tak jest, monsieur, — odparł uprzejmie. — Jestem ranny. Czekam na okręt, który ma mnie zawieźć do ojczyzny. Tymczasem zarabiam po parę centymów na tytoń.
Kurt sięgnął do kieszeni i dał mu pięciofrankówkę.
— Macie, kolego, będziecie za to mogli kupić sporo tytoniu. Od której pracujecie dziś na dworcu?
Żołnierz wziął monetę i zasalutował.
— Dziękuję, monsieur. Wyprawiłem już trzy pociągi.
— Kiedy odszedł ostatni?
— Przed jakąś godziną, do Lamalto. To ostatnia stacja.
— Czy były w pociągu osoby cywilne?
Żołnierz zrobił figlarną minę i chytrze zmrużył oczy.
— Właściwie nie.
— A niewłaściwie?
— Tego nie wolno mi zdradzić. Jestem zwrotniczym; zabrał ich zaś mój przełożony.
— Dobrze. Więc formalnie nie zabrał nikogo. A naprawdę ile było osób?
— Tylko trzy. Pomieściły się swobodnie w przedziale konduktora.
Kurt dowiedział się więc i o tem, że pojechali w przedziale służbowym.
Pytał dalej:
— Jakże wyglądali?
Żołnierz opisał całą trójkę. Gdy skończył, kapitan Wagner rzekł:
— Oni, bezwątpienia, oni! Nie wiem tylko, kto ten trzeci. Nie było go na pokładzie.
— Dowiemy się i o tem — rzekł Kurt. — Kiedy odchodzi następny pociąg?
— Dopiero za trzy godziny. Musimy czekać na lokomotywę z Lomalto. Przywiezie pociąg, pełen żołnierzy.
— A przedtem nie odchodzi żaden pociąg towarowy?
— Nie.
— Dziękuję wam, kolego.
Kurt odszedł wraz z towarzyszami.
— A, więc umknęli! — zawołał kapitan, zgrzytając zębami. — To moja własna wina, tylko moja! Co robić?
— Musimy być cierpliwi, drogi przyjacielu, — uspakajał Kurt. — W każdym razie nie ulega wątpliwości, że wyjechali do Meksyku. Jadę za nimi następnym pociągiem. Niestety, tracę trzy godziny. Mam jednak nadzieję, że ich spotkam w Meksyku.
— Ach, mam wyprawić gońca do stolicy i do hacjendy del Erina. Chcę przez niego przesłać raporty okrętowe — rzekł Wagner. — Czy pozwoli pan, panie poruczniku, aby się przyłączył do pana?
— Chętnie. Oczywiście pod warunkiem, że mi nie będzie zawadą.
— O to się nie lękam. Zgodziłby się pan na mego Petersa?
— Ależ chętnie. Zna chyba naszych zbiegów?
— Lepiej ode mnie. No i cóż, Peters?
Zapytany nie ukrywał zadowolenia.
— Chciałbym bardzo, panie kapitanie.
— Rozumiesz trochę po hiszpańsku, co?
— Tak. Mogę się od biedy rozmówić.
— Umiesz parę słów po francusku?
— Akurat tyle, aby powiedzieć, jak bardzo kocham Maksymiljana.
— Chodźmy więc na pokład! Uporządkuję swoje rzeczy, dam ci odpowiednią instrukcje. Gdzież się spotkamy, panie poruczniku?
— Najlepiej tu, w restauracji kolejowej.
— Proszę więc tymczasem o krótki urlop.
— Ależ służę panu! Na omówienie dalszych szczegółów znajdziemy czas później.
Kapitan udał się z Petersem w kierunku przystani. Kurt zawrócił wraz z Sępim Dziobem znów na dworzec. Poszedł wprost do biura naczelnika stacji. Urzędnik spojrzał nań z wielką ciekawością.
— Czy mogę zapytać, kiedy odchodzi następny pociąg do Lomalto? — spytał Kurt, mimo że żołnierz dał mu w tym względzie wyczerpujące informacje.
Urzędnik spojrzał na zegar.
— Za dwie i pół godziny — odparł. — Chce pan pojechać tym pociągiem? Nie zabieramy ani ludności cywilnej, ani obcokrajowców.
— Pozwoli pan, że się przedstawię.
Kurt wyciągnął dokument i podał naczelnikowi. Rzuciwszy nań okiem, urzędnik skłonił się nisko i rzekł:
— Jestem do pańskich usług, panie poruczniku. Ile miejsc pan potrzebuje?
— Trzy.
— Otrzyma pan przedział pierwszej klasy.
— Dziękuję. Czy pociąg ma połączenie z dyliżansem pocztowym?
— Nie, nie ma. Wogóle jest to pociąg mieszany; nie radziłbym panu nim jechać. Jeśli pan chce być prędko w stolicy, radzę pojechać konno.
— Nie mam koni.
— Ach, tu wszyscy mają konie. Jeżeli pan dłużej pozostanie w naszym kraju, będzie pan musiał kupić sobie konia.
— Mam zamiar kupić w stolicy.
— Dlaczegóż w stolicy? Zapłaci pan o wiele więcej i nie dostanie lepszych, niż u nas.
— Czy jest jaka okazja?
— Nawet świetna. Mam kilka rasowych koni. Były to prywatne wierzchowce oficerów — nie chcieli ich wieźć ze sobą do kraju. Kosztują niewiele. Chce pan obejrzeć?
— Owszem, sennor.
— Proszę za mną. Jeżeli ubijemy interes, nie będzie pan potrzebował czekać w Lomalto na dyliżans. Do Lomalto konie będą mogły dojechać pociągiem; za transport nic nie doliczę.
Tranzakcja doszła do skutku. W przeciągu pół godziny Kurt został właścicielem trzech koni. Miały, zdaje się, wszystkie zalety, o których mówił naczelnik.
— Chwała Bogu! — rzekł Sępi Dziób. — Nareszcie będę mógł wyciągnąć nogi na koniu. Z nudów i rozpaczy, że nie dosiadam bieguna, myślałem nieraz o galopowaniu na własnym nosie, zamiast na rumaku. —
Na jaką godzinę przed odejściem pociągu zjawił się kapitan Wagner z Petersem.
— Chłopcze, czy umiesz jeździć konno? — krzyknął Sępi Dziób do marynarza. — Kupiliśmy konie. Z Lomalto do Meksyku pojedziemy końmi. Czy wiesz, co to siodło?
— Jest to rzecz, z której mnie żadna siła ludzka wysadzić nie potrafi. Sądzicie, że marynarze nie mogą się znać na koniach? Jako młody chłopak dosiadałem najdzikszych ogierów.
— To szczęście. Nie mielibyśmy czasu na podnoszenie cię co pięć minut.
Usiedli dokoła stołu. Wagner opowiedział pokrótce o swem spotkaniu z don Fernandem i o podróży na wyspę morza południowego. Kurt znał te wypadki z opowiadań Sępiego Dzioba. Dla uzupełnienia obrazu opowiedział Kurt, co zaszło od chwili lądowania w Guaymas. Wagner słuchał z wielkiem napięciem. Wreszcie zawołał zrozpaczony:
— A więc znowu zginęli?
— Niestety, tak. Mam jednak nadzieję, że mi się uda natrafić na ich ślad. Wtedy biada tym, których pochwycę!
— Może już jesteśmy na ich tropie — pocieszał Sępi Dzićb. — Różne myśli snują mi się po głowie. Dokądże udają się Landola i Cortejo?
— Prawdopodobnie tam, gdzie przebywa reszta.
— Może to niebezpodstawne przypuszczenie. W każdym razie musimy tych dwóch odszukać. Wtedy dowiemy się, jakie żywią zamiary.
— Ale nie możemy mitrężyć — rzekł Wagner. — Nie chciałbym wystawiać moich chłopców na działanie febry, której miazmiaty zatruwają powietrze Veracruz.
— Niech więc pan poszuka gdzieś wpobliżu zdrowego portu.
— Dobrze. Będę czekał w zatoce Vermeja.
Dzielny kapitan tak się zmartwił losem swych przyjaciół, że trudno go było uspokoić. Klął siarczyście Corteja i towarzyszy; sygnał rychłego wyjazdu przerwał potok przezwisk.
Upewniwszy się, że konie odbędą podróż w dobrych warunkach, Kurt wszedł z Petersem i Sępim Dziobem do przeznaczonego dla siebie przedziału. Pożegnanie z Wagnerem trwało krótko, było jednak bardzo serdeczne. Gdy pociąg ruszył, kapitan zdjął czapkę i zawołał:
— Szczęśliwej podróży, panie poruczniku! Proszę wracać ze wszystkimi przyjaciółmi. A tych szubrawców, tych łotrów niech pan zetrze w pył! —
Po dwóch godzinach przybyli do Lomalto. Nadzorca pociągu sam otworzył przedział. Przypomniawszy sobie słowa żołnierza, Kurt domyślił się, że ten sam konduktor przewiózł poszukiwaną trójkę. Zapytał więc prosto z mostu:
— Pan przywiózł poprzednim pociągiem z Veracruz trzy osoby cywilne?
Konduktor nie umiał się zdobyć na kłamstwo.
— Tak, monsieur, — odparł niepewnym tonem.
— Niech się pan nie obawia żadnych nieprzyjemności — uspokoił Kurt. — Chciałbym tylko wiedzieć, dokąd się ci ludzie udali.
— Do Meksyku. Jechali w moim przedziale i dowiadywali się dokładnie o stan drogi do Meksyku. Widziałem, jak wszyscy trzej wsiedli do dyliżansu pocztowego, który czekał na dworcu.
— Dziękuję.
Kurt dał mu napiwek. Konduktor, pragnąc wyrazić radość, że udało mu się tak szczęśliwie wykręcić, złożył głęboki ukłon i zaczął osobiście wyprowadzać konie.
Zakupiwszy nieco prowiantu, nasza trójka dosiadła koni i ruszyła galopem. Sępi Dziób, fachowiec w konnej jeździe, objął dowództwo.
W tej długiej, uciążliwej podróży do Meksyku Peters okazał się dobrym jeźdźcem; jednakże, z powodu złego stanu drogi, nie udało się dogonić dyliżansu, ciągnionego przez cztery pary mocnych, wytrzymałych koni. Ścigający dowiedzieli się, że dyliżans przybył do stolicy przed południem, to znaczy przed kilkoma godzinami.
— Jak znaleźć tych łotrów w tem wielkiem mieście? — mruknął Sępi Dziób. — Niech djabli porwą wasze ulice i uliczki! W lesie dziewiczym, lub w prerji nie uszliby mi z pewnością.
— Mam wrażenie, że można ich będzie odszukać w dwojaki sposób, — rzekł Kurt. Dziwiłbym się, gdyby nie próbowali wtargnąć do pałacu Rodrigandów.
— Do licha, racja! Musimy odszukać ten wigwam. A drugi sposób?
— Wiadomo wam zapewne, że grób don Fernanda jest pusty?
— Oczywiście, wiem o tem. Widziałem trupa w stanie żyjącym.
— Cortejo i Landola przeczują bezwątpienia, że skierujemy nasz atak na pusty grób. Postarają się zapewne o to, by do pustej trumny włożyć innego trupa.
— Tego się można po tych łotrach spodziewać. Master poruczniku, mimo młodego wieku jest pan bardzo sprytnym człowiekiem. Musimy ich uprzedzić. No, jazda do miasta, które jest właściwie starą wsią!
Zatrzymali się przed pierwszą napotkaną gospodą. Wypocząwszy nieco, Kurt udał się do pałacu Rodrigandów, którego położenie dokładnie mu opisano.
Wartownik go zatrzymał. Kurt oświadczył, tak samo jak przedtem Cortejo, że ma interes do administratora. Zarządca był tym razem w kancelarji. Kurt wręczył w przedpokoju swój bilet wizytowy. Zarządca uchylił drzwi i poprosił, aby wszedł.
— Czem mogę służyć, monsieur? — zapytał urzędnik, tym razem bardzo uprzejmie.
— Proszę mi wybaczyć, przychodzę po informacje w sprawie osobistej. Czy nie odwiedził dziś pana pewien człowiek, który się podawał za agenta hrabiego Rodriganda?
— Owszem. Był u mnie przedpołudniem. O jakie szczegóły rozmowy panu chodzi?
— Chciał zapewne dowiedzieć się o administracji dóbr hrabiego?
— Nietylko o to mu chodziło, Chciał objąć zarząd majątku.
— Spodziewałem się tego. Podawał się za Antonia Veridante?
— Tak.
— Czy wiadome jest panu miejsce pobytu tego człowieka?
— Nie.
— Zależy mi bardzo, aby się o tem dowiedzieć. To wyjątkowo niebezpieczny i wyrafinowany ptaszek. Nie jest wykluczone, że wróci tu jeszcze. Gdyby się tak stało, proszę bardzo o przytrzymanie go i zawiadomienie posła pruskiego, pana von Magnusa.
— Przytrzymać go? Czy potrafię usprawiedliwić ten krok?
— Bezwątpienia. Wrzekomy Veridante jest przecież Gasparinem Cortejem, bratem Pabla Corteja, którego pan zna z pewnością.
— Ależ znam go, jak zły grosz!
— Tak zwanym sekretarzem jego i towarzyszem jest niejaki Henrico Landola, znany kapitan pirackiego okrętu „Lion“, — Grandeprise. Obydwaj są uszminkowani i przebrani. Mają fałszywe paszporty. Ścigam ich z Veracruz.
— To mi wystarczy. Skoro tylko raz jeszcze zobaczę tego Corteja, każę go aresztować.
Udzieliwszy Francuzowi jeszcze kilku informacyj, które uważał za konieczne, Kurt udał się do pana von Magnusa, by mu wręczyć powierzone swej pieczy tajne dokumenty. Został przyjęty z wielką atencją. Podczas rozmowy poruszył sprawę prywatnego celu swej podróży.
Dyplomata słuchał uważnie. Wreszcie rzekł.
— Może pan liczyć na moją pomoc; będę się starał zrobić wszystko, co ode mnie zależy. Więc przedewszystkiem chce pan zwrócić uwagę na grobowiec? Zalecam panu ostrożność. Rozumie pan chyba, że przedewszystkiem należałoby dokonać tajnych oględzin trumny, oczywiście w obecności bezwzględnie wiarogodnego świadka. Wyznam szczerze, że na pańskiem miejscu nie wzywałbym na świadka ani francuskiego, ani cesarskiego urzędnika. Wolałbym rodowitego Meksykanina. Może najwłaściwiej byłoby zwrócić się do alkalda, który przywiózł córce Pabla Corteja rozkaz opuszczenia miasta i kraju.
Dyplomata dawał w ten sposób do zrozumienia, że może nadejść chwila, w której zwolennicy rządów cesarskich nie będą mieli nic do powiedzenia.
— Czy ten urzędnik spełni moją prośbę? — zapytał Kurt.
— Z pewnością. To mój znajomy. Napiszę do niego parę słów.
W kwadrans później Kurt udał się z listem do alkalda. Alkalde wziął list, nie patrząc wcale na Kurta. Po zaznajomieniu się z jego treścią, poważna, niemal ponura twarz urzędnika rozjaśniła się. Podał Kurtowi rękę, mówiąc:
— Pan von Magnus poleca pana bardzo gorąco. Pisze, że przybywa pan w sprawie, w której może będę mógł coś pomóc. Jestem do pańskiej dyspozycji. Mimo, że przy obecnych stosunkach kompetencje moje są niezbyt wielkie, mam nadzieję, iż uda mi się coś dla pana zrobić. Niech pan siada. Słucham.
Urzędnik usiadł w hamaku i zapalił papierosa. Kurt również zapalił i, usiadłszy na krześle, zaczął opowiadać. Alkalde słuchał uważnie, nie przerywając. Gdy Kurt skończył, wyskoczył z hamaku i zaczął chodzić po kancelarji. Po chwili zatrzymał się przed Kurtem.
— Opowiedział mi pan niezwykłą historję. Udam się na cmentarz wraz z kilkoma urzędnikami. Mam nadzieję, że mnie pan zechce odprowadzić?
— Chciałem właśnie o to prosić.
— Doskonale! Poślę natychmiast do pałacu Rodrigandów po klucze od grobowca.
— Ach, sennor, czy nie lepiejby było z nich zrezygnować? Nie uważam za wskazane wtajemniczać zbyt wielu osób, zwłaszcza okupantów.
Hm, ma pan rację. Na szczęście, mam przy sobie dodatkowe klucze. Jako urzędnik, mogę ich przecież czasami potrzebować... Idziemy?
— Jestem do usług.
Alkad wydał odpowiednie dyspozycje, poczem obydwaj wyszli. Aby nie ściągać na siebie uwagi, alkalde poszedł sam; za nim ruszyli dopiero Sępi Dziób i Peters, których zawiadomił o wszystkiem Kurt. Na cmentarzu, spotkali oddział alguazilow, którzy czekali tu, stosownie do rozkazu alkalda. Jeden z policjantów oddalił się, aby otworzyć drzwi grobowca, nie zwracając uwagi obecnych na cmentarzu ludzi. Po kilku minutach wrócił z meldunkiem, że wszystko gotowe.
Udano się pojedyńczo do mauzoleum. Gdy się wszyscy zebrali, policjanci wyciągnęli latarki. Zeszli nadół i znaleźli trumnę. Otworzono ją — zwłok nie było.
Santa Madonna! — zawołał alkad. — Trumna jest pusta!
Kurt zaczął się dokładnie przyglądać.
— Proszę popatrzeć na te poduszki. Wyglądają jak nowe.
— To prawda — odparł urzędnik. — W tej trumnie nic nie zgniło. Zrobię wszystko, aby wpaść na trop sprawcy. Od tej chwili policja bierze pod osłonę cały cmentarz, a szczególnie grobowiec.
— Czy to naprawdę dobra myśl? — zapytał Kurt. — Ci, których chcemy schwytać, są przecież kuci na cztery kopyta. Nie będą kładli trupa w biały dzień.
— Ma pan rację. Zjawią się w nocy. Ale skąd wezmą trupa?
Och, Landela i Cortejo dadzą już sobie radę! Wystarczy im trup mężczyzny, który leży w trumnie mniej więcej od tej samej chwili, w której wrzekomo zmarł don Fernando. Uważam, że nie warto obecnie zajmować się tymi ludźmi i cmentarzem. Zato wieczorem będziemy musieli czuwać.
— Obsadzę wejście do grobowca.
— Chce ich pan tam ująć? Wolałbym, aby mogli zejść aż nadół. Stamtąd trudniejsza ucieczka.
— Ma pan rację. A więc teraz każdy pójdzie w swoją stronę, a wieczorem spotkamy się tutaj.
Z nastaniem wieczora wszyscy zeszli się tajemnie na cmentarzu.
— Teraz musimy wydać zarządzenia — rzekł alkalde. — Postawię dwóch ludzi przy bramie.
— To nic nie pomoże — odparł Sępi Dziób. — Byliby ostatnimi idjotami, gdyby weszli przez bramę. Należy przypuszczać, że się wdrapią po murze.
— To utrudniłoby rzecz całą — stwierdził alkad z niechęcią. — Musiałbym wezwać większą ilość policjantów.
— Większą ilość policjantów? Ależ, master alkalde, mam wrażenie, że jest ich dosyć. Zostańcie przy grobach; nie obsadzajcie cmentarza policjantami. Ja to załatwię.
— Pan? — zapytał alkad. — Pan sam? Ależ to nie wystarczy, sennor!
— Dlaczegóż nie, do pioruna! — fuknął Sępi Dziób, plując z całej siły.
— Jeden człowiek to za mało.
— Mylicie się. Przeciwnie — gdzie kucharzy sześć, tam niema co jeść. Oświadczam panu, że para uszu starego strzelca lepiej będzie pilnowała cmentarza, aniżeli dwudziestu policjantów. Pańscy ludzie z pewnością nie słyszą nocą chrabąszczy wśród trawy.
— Usłyszycie natychmiast kroki tych ludzi?
— Jestem tego pewien.
— Nawet z dalekiej odległości?
Amerykanina znudziła długa indagacja. Splunąwszy nad głową alkada, rzekł:
— Kalkuluję, że prędzej mnie możecie powierzyć pieczę nad cmentarzem, niż waszym policjantom. Oto wszystko, co mam do powiedzenia. Jeżeli mi nie wierzycie, jeżeli chcecie obsadzić wszystkie mury, jakgdyby chodziło o odparcie jakiegoś szturmu, nie zapominajcie o tem, że te łotry zauważą nas prędzej, aniżeli my ich. A gdy poczują pismo nosem, dadzą noqę.
— Macie rację. Pozostaniemy więc w podziemiach, wy zaś będziecie czuwać na górze.
— Możecie postawić przy drzwiach jednego ze swych ludzi, abym nie potrzebował schodzić nadół i mógł przesyłać przez niego wiadomości.
Sępi Dziób oddalił się z jednym policjantem. Alkad, Kurt i Peters w otoczeniu trzech policjantów pozostali przy grobach.
Cierpliwość czatujących została wystawiona na ciężką próbę, północ bowiem nadeszła, a Amerykanin nie dawał znaku życia.
— Może wcale nie przyjdą — rzekł alkalde.
— Trzeba się z tem liczyć — odparł Kurt. — W takim razie będziemy musieli wrócić jutro.
— A może przyszli, a ten strzelec...
Zbliżały się kroki. Policjant szedł po schodach.
— Idą? — zapytał rozpromieniony alkalde.
— Tak, sennor! Jest ich trzech. Trapper prosi, byście pogasili latarki. Poszedł ich śledzić. Dwaj z nich zniknęli wśród grobów, trzeci stoi przy bramie na warcie.
Czekali w wielkiej niecierpliwości. Napięcie wzrosło jeszcze bardziej, gdy po jakimś czasie zjawił się Sępi Dziób. Ponieważ było ciemno, wymienił swe imię, w obawie, aby nie pomyśleli, że jest jednym ze zbrodniarzy.
— Gdzie są? Co robią?
— Schwytamy ich — odparł z uśmiechem. — Wyciągają „hrabiego Fernanda“. Jeden stoi przy bramie na warcie. Wyślijcie dwóch policjantów, niech się doń podkradną i niech pochwycą, skoro tylko dwaj pozostali zaczną schodzić nadół.
Sępi Dziób oddalił się znowu, aby śledzić Corteja i Landolę. W myśl jego propozycji dwaj policjanci podkradli się pod bramę, aby pochwycić stojącego na warcie człowieka.
Po długiej chwili Sępi Dziób wrócił. Było mu bardzo śpieszno.
— Idą — rzekł — Niosą trupa. Musimy się ukryć za grobami.
Po wejściu Sępiego Dzioba jeden z policjantów otworzył na moment swą ślepą latarkę. Chciał schować, ale Sępi Dziób rzekł:
Hola! Nie tak śpieszno. Trzeba naprzód zająć się czemś innem.
— O cóż chodzi?
— Zdejm wieko z trumny. Zaraz się dowiesz poco, mój chłopcze!
Podnieśli wieko. Ku najwyższemu zdumieniu policjanta, Sępi Dziób spokojnie rozłożył się na miękkich poduszkach jedwabnych.
— Do licha! — rzekł osłupiały alguazil. — Co to ma znaczyć?
— Zamknij wieko, mój chłopcze! — odparł Sępi Dziób, rozciągając się wygodnie.
— Nie rozumiem...
— Pilnuj języka, jeśli nie rozumiesz! Popatrz na mój nos i wyobraź sobie minę człowieka który spodziewa się zastać pustą trumnę, otwiera ją i — — widzi taki koszmarny obuch! Zamykaj wieko!
Policjant wahał się. Kurt chciał również zaprotestować. Nagle na górze rozległ się jakiś szmer.
— Do kroćset, zamykaj, bo będzie za późno! — szepnął Sępi Dziób, sztywno wyciągając ręce wzdłuż ciała.
Nie było innego wyboru. Policjant zamknął ostrożnie wieko i ukrył się czem prędzej.
W grobowcu zapanowała śmiertelna cisza, zakłócił ją nagle dźwięk klucza. Po chwili rozległy się kroki. W blasku latarni ukazali się Landola i Cortejo.
Kurt stał obok Petersa.
— Czy to oni? — szepnął.
— Tak — odpowiedział zapytany.
Landola rzekł do towarzysza:
— Poświećcie dokoła!
Cortejo spełnił polecenie. Po chwili znaleźli trumnę; napis, którego szukali, wyryty był na niej złotemi zgłoskami.
Policjant nie miał czasu włożyć wieka w łożysko. Gdy Landola dotknął mocniej trumny, wieko spadło z hałasem i obydwaj złoczyńcy ujrzeli olbrzymi nos i nieruchomo utkwione w nich oczy Sępiego Dzioba.
Wydali okrzyk nieludzkiego przerażenia, kostniejąc ze strachu. Znieruchomieli. Cortejo stał jak posąg, trzymając latarkę w ręku.
Odzyskali mowę po upływie kilku sekund.
— Wielkie nieba! — zawołał Cortejo. — Kto to taki?
— Djabeł — syknął Landola.
Obydwóch łotrów, których bezecne czyny były dowodem, że nie lękają się ani Boga, ani szatana, ogarnęło przerażenie tak okropne, że ruszyć się nie mogli z miejsca.
— Djabeł — jęknął Landola.
— Tak, to szatan! — stęknął Cortejo.
Pffttf, pffttf! — bluznęło im z trumny sokiem tytuniowym prosto w twarz.
— Tak, jestem djabłem, szatanem, Belzebubem! — ryknął Sępi Dziób, wyskakując z trumny. — Pójdziecie ze mną do piekła. Oto chrzest przed wejściem do podziemi!
Wyciągając długie ręce, wymierzył każdemu z nich tak mocny policzek, że obydwaj znaleźli się na kamiennej płycie. Z bystrością prawdziwego znawcy prerji dojrzał w następnej chwili broń, którą mieli przy sobie. Wyrwał ją i odrzucił w najodleglejszy kąt.
Padając na płytę, Cortejo wypuścił z rąk ślepą latarkę; wpadła do trumny i nie zgasła. Sępi Dziób ujął ją lewą ręką. Trzymając w prawej bagnet, zagrodził plecami wyjście na schody.
Obydwom łotrzykom wróciło tymczasem poczucie świadomości. Zerwali się na równe nogi. Cortejo zawołał:
— Do pioruna, to przecież człowiek!
Strach nagle ustąpił miejsca wściekłości. Obydwa łotry zorjentowali się, że mają przed sobą tylko człowieka. Przypuszczając, że w podziemiach oprócz Sępiego Dzioba niema nikogo, odzyskali dawny tupet i bezczelność.
— Łotrze! Co tu robisz? — rzekł Landola z ponurą miną. — Odpowiadaj, inaczej...!
Pah! Pierwszemu, kto się odważy mnie dotknąć, wpakuję w nos latarnię, by mu się zdawało, ze świeci w niej tysiące słońc i księżyców. No, dosyć żartów! Jesteście moimi jeńcami. — Minę miał teraz tak groźną, że nawet Landola zaczął przeczuwać coś niedobrego.
Cofnąwszy się o krok, z zakłopotaniem rozejrzał się za bronią i krzyknął:
— Oszalałeś, łotrze? Jakże możemy być twoimi jeńcami?
— Wątpicie w to? Obróćcie się dokoła.
Sępi Dziób wskazał na tylną ścianę grobowca. Podniosły się na jej tle postacie, ukryte dotychczas za trumnami, i zapaliły latarki. W grobowcu rozjaśniło się zupełnie, Landola i Cortejo poczuli, co ich czeka.
— Piekło i szatany! Mnie nie pochwycicie! — ryknął kapitan piratów.
— I mnie nie! — krzyknął wrzekomy Veridante.
Rzucili się na Sępiego Dzioba. Był na to przygotowany. Nie używając bagnetu, uderzył latarką w twarz pirata, którego uważał za niebezpieczniejszego z dwóch łotrzyków. Szkło latarki pękło. Oślepiony uderzeniem Landola odskoczył wtył. Cortejo otrzymał niemal równocześnie tak potężne uderzenie nogą, że się znowu zwalił na kamienną płytę. W tejże chwili rzucili się na nich pozostali, obezwładnili szamoczących się złoczyńców i skrępowali powrozami.
Widząc, że wszelki opór byłby daremny, Cortejo dał za wygrane. Landola jeszcze się opierał, pieniąc z wściekłości. W rezultacie skrępowano go mocniej, niż Corteja.
— A więc mamy ich! — rzekł alkalde. — Czy zaraz przystąpimy do przesłuchania, panie poruczniku?
— Mam wrażenie, że nie jest to odpowiednie miejsce, — oparł zapytany. — Musimy przedewszystkiem znaleźć trupa, którego ci dwaj zostawili z pewnością na górze. Prócz tego trzeba ująć człowieka, stojącego na warcie.
— To się już stało.
Alkad mylił się, Grandeprise był bowiem doświadczonym strzelcem. Stał przy bramie i czekał na towarzyszy. Nagle usłyszał za sobą jakiś szelest. Wprawne ucho odróżniło kroki dwóch zbliżających się ludzi. Momentalnie padł na ziemię; zaczął pełzać wstecz, aby ich mieć na oku. Dotarł do gęstego krzaku róży, pod którym zatrzymali się obydwaj policjanci.
— Nie widzę go — rzekł jeden.
— I ja nie — odparł drugi.
— Kto wie, co ten chłop z wielkim nosem zobaczył. Może nikt nie stoi na warcie? Szukajmy dalej!
Zaczęli się skradać. Grandeprise zauważył dopiero teraz, że tropią go policjanci.
— Do licha! — mruknął. — Któż to taki? Czy mnie szukają? Chcą mnie może aresztować? Muszę ostrzec towarzyszy!
Zaczął pełzać w kierunku, w którym poszli Cortejo i Landola. Nie znalazł ich jednak. Szukał dalej, bacząc, aby się nie natknąć na nikogo. Zobaczył wśród krzaków promień światła. Idąc za nim, doszedł do grobowca Rodrigandów, przy którym słychać było głośną rozmowę.
— Leży tutaj! — rzekł ktoś.
Ach, trup! Chcieli włożyć do trumny hrabiego. Jeńcy muszą powiedzieć, z jakiego grobu go wykopali.
— Schwytali ich — pomyślał Grandeprise. — Niemiła historja. Nie zrobili nic złego, ale panowie Francuzi nie będą się z nimi długo cackać. Jakże w takim razie pochwycę Landolę? Muszę się postarać o ich zwolnienie.
Ukrył się za jednym z pomników i zaczął podglądać, co się dalej stanie.
Sprowadzono Corteja i Landolę i postawiono obok trupa.
— Skąd wzięliście zwłoki? — zapytał alkalde.
Milczenie.
— Dosyć! — rzekł Kurt. — Zbrodniarze milczą zwykle, gdy już nie mają nic do stracenia. Z nadejściem dnia zobaczymy, z którego grobowca wykradziono trupa.
— Ma pan rację — rzekł alkalde. — Do tego czasu wszystko powinno pozostać, jak jest. Postawię na straży swych ludzi. A my odprowadzimy obydwóch łotrów do więzienia.
Po krótkiej chwili alkad, Kurt, Sępi Dziób i Peters ruszyli z Landolą i Gasparinem Cortejo.
Niepostrzeżony przez nikogo, sunął za nimi Grandeprise.
W więzieniu próbowano znowu przesłuchać złoczyńców. Jednak i tu milczeli jak zaklęci. Ponieważ tylko jedna cela była wolna, umieszczono w niej obydwu.
Kurt zwrócił się do Corteja:
— Nie sądźcie, sennor Gasparino Cortejo, że milczenie coś wam pomoże. Wiem o wszystkiem. Przyznanie się pana jest mi niepotrzebne.
Nareszcie Cortejo odpowiedział z wyrazem pogardy:
— Puste gadanie! Cóż wam może być wiadomo?
— Nazywam się Kurt Unger. Jestem synem sternika Ungera, którego Landola wywiózł na wyspę. Nie możecie, oczywiście, liczyć na bezkarność, ale pewna skrucha mogłaby wpłynąć na wymiar kary.
— Tak? Cóż wiecie o nas?
— Wszystko. Gra wasza przegrana! — —



II
FORTEL TRAPPERSKI

Strzelec Grandeprise obszedł tymczasem budynek więzienny, chcąc zbadać mury. Ku wielkiemu niezadowoleniu stwierdził, że są mocne, że tą drogą nie uda mu się oswobodzić jeńców. Nagle zauważył, że w jednem z zakratowanych okien pali się światło.
Ach! — mruknął. — Na pewno umieszczą ich w tej celi. Dobrze, że to wiem przynajmniej. A może ich rozdzielą?
Czekał, czy światło nie zapłonie w któremś z dalszych okien. Nie doczekawszy się, mruknął:
— Doskonale! Zdaje się, że są razem. Trzeba teraz dowiedzieć się, kiedy odejdą stąd ich prześladowcy.
Poszedł w kierunku wyjścia, zatrzymał się, aby nie przeoczyć wychodzących. Po krótkim czasie wyszły przez bramę cztery osoby.
— To oni. Niema ich już. Cóż teraz począć? — szepnął. — Trzeba działać szybko. Jutro może być za późno.
Szedł ulicą, pogrążony w rozmyślaniach. Rozległy się kroki i dźwięk ostróg. Minął go jakiś oficer francuski, wracający późną porą z tertullii, lub z hulanki.
— Wpada mi pewna myśl do głowy. Toby dopiero był ruch! — mruknął Grandeprise. — Ten człowiek ma postać, podobną do mojej. Jazda naprzód, bez namysłu, bo okazja minąć może!
Pobiegł za oficerem.
Monsieur, monsieur! — zawołał półgłosem.
— O co chodzi? — zapytał Francuz, zatrzymując się.
— Wyście może kapitan Mangard de Vautier?
Grandeprise wymienił nazwisko tylko poto, by znaleźć pretekst do zaczepienia oficera.
— Nie, nie znam żadnego oficera tego nazwiska.
— Ja też nie.
Wypowiedziawszy te słowa, Grandeprise zasznurował gardło Francuza lewą ręką, prawą zaś uderzył go kolbą rewolweru w skroń z taką siłą, że oficer zwalił się nieprzytomny na ziemię.
— No, leży jak długi! Trzeba jednak przenieść go w bezpieczne miejsce.
Przerzucił oficera przez plecy i zaniósł pod mur. Tu zdjął z niego mundur, skrępował chustkami i zakneblował mu usta. Potem mundur włożył na siebie, na oficera zaś narzucił swoje ubranie.
Wziąwszy broń, ruszył, pobrzękując ostrogami, do więzienia. Stanąwszy przed bramą więzienną, zadzwonił.
— Kto tam? — zapytał wartownik, stojący po drugiej stronie bramy.
— Adjutant gubernatora. Otworzyć! — odparł Grandeprise.
Klucz zgrzytnął w zamku. Grandeprise wszedł. Zbliżył się wartownik. Słaby blask latarki oświetlił mundur oficerski. Wartownik zasalutował.
— Czy pan inspektor więzienia czuwa jeszcze? — zapytał strzelec.
— Nie, panie kapitanie. Przed chwilą odebrał dwóch więźniów i położył się spać.
— Kto go zastępuje?
— Klucznik.
— W parterze?
— Tak. Prócz tego na każdem piętrze czuwają wartownicy.
Grandeprise minął dziedziniec i zadzwonił do bramy, prowadzącej do właściwego więzienia. Klucznik otworzył. Francuzi byli panami kraju. Słuchano ich z niewolniczą uległością. Trapper przybrał więc dumną, wyniosłą minę i pytał tonem rozkazującym:
— Czy inspektor śpi?
— Tak. Mam go obudzić?
— Nie trzeba. Ilu ludzi w wartowni?
— Ośmiu.
— Jestem adjutantem gubernatora. Czy możecie mi dać na chwilę dwóch ludzi do transportu aresztanta?
— Owszem.
— Spieszcie się! Nie mam czasu.
Klucznik odszedł, aby wykonać krótki i kategoryczny rozkaz. Tymczasem nasz odważny strzelec zaczął rozglądać się po korytarzu.
Zobaczył tablicę, na której wynotowane były nazwiska wszystkich aresztantów. Pod numerem trzydziestym drugim było napisane: Wrzekomo Antonio Veridante wraz z sekretarzem. Znał już nawet celę, w której znajdzie towarzyszy. Na stole leżały różne kartki, wśród nich potwierdzenie odbioru aresztantów, to było strzelcowi na rękę. Szybkim ruchem wyjął pióro, wypełnił jedno potwierdzenie i podpisał pod niem gubernatora, którego nazwisko było mu znane. Nie znał podpisu gubernatora, nie zmienił przeto charakteru pisma. Ledwie wysuszył papier bibułą i włożył do kieszeni, zjawił się klucznik w towarzystwie dwóch żołnierzy z nabitemi karabinami.
— Oto żołnierze, których pan kapitan żądał, — zameldował.
— Dobrze. Gdzie klucz, który otwiera wszystkie cele?
— Mam przy sobie.
— Za mną! Naprzód!
Grandeprise pamiętał po oświetlonem oknie, że cela, o którą mu chodzi, znajduje się na pierwszem piętrze. Udał się więc tam i stanął przed celą Nr. 32.
— Otworzyć! — rozkazał.
Klucznik spełnił rozkaz bez wahania. Stojący przed drzwiami wartownik usunął się. Drzwi się otworzyły. Przy świetle latarki klucznika aresztowani ujrzeli francuskiego oficera.
— Wyście adwokat Antonio Veridante? — zapytał Grandeprise Corteja.
— Tak jest.
— A to wasz sekretarz?
— Tak.
— Pakażcie-no!
Ostatnie słowa skierowane były do klucznika, z którego rąk Grandeprise wziął latarkę. Udał, że chce oświetlić twarze obydwóch aresztowanych, manipulował jednak tak, aby jego twarz mogli zobaczyć. Zorjentowali się w jednej chwili, kto przed nimi stoi.
— Tak, to oni! — rzekł. — Gubernator chce ich natychmiast widzieć. Wiadomo mu, że są podejrzani o stosunki z Juarezem. Zabiorę ich ze sobą.
Zwracając się do klucznika, wyciągnął potwierdzenie odbioru i rzekł tonem, wykluczającym wszelki protest:
— Oto dowód, podpisany przez gubernatora, że obydwaj więźniowie mają mi być wydani. Za jakąś godzinę przyprowadzę ich zpowrotem. Przygotujcie potwierdzenie, abym później nie musiał czekać. Naprzód!
Pchnął więźniów przez drzwi i skinął na żołnierzy, aby ich wzięli pod swą opieką. Klucznik odczytywał papier przy blasku latarni i nie ważył się protestować.
Zeszli po schodach, minęli dziedziniec i doszli do bramy, którą otworzył wartownik. Na ulicy żołnierze ruszyli automatycznie w kierunku pałacu gubernatora.
Z powodu braku latarń ulicznych panowały zupełne ciemności. Żołnierze pilnowali więźniów, trzymając ich ręką pod ramię.
Gdy uszli spory kawał drogi, Grandeprise wyciągnął ostry bagnet. Już przedtem zauważył, że aresztanci mieli więzy rzemienne. Zapytał żołnierzy:
— Czy pilnujecie dobrze swych więźniów?
— Tak, panie kapitanie, — odparł jeden z nich. — Prowadzimy ich pod rękę.
— A rzemienie?
— Zdaje się, że trzymają mocno.
— Nie zawadzi sprawdzić.
Grandeprise udał, że bada siłę więzów. W rzeczywistości poprzecinał rzemienie. Więźniowie nie dali poznać po sobie, że są wolni.
— Wszystko w porządku! — rzekł Grandeprise. — Zdaje mi się, że możemy być teraz spokojni. Naprzód!
Szli dalej. Na najbliższym rogu ulicy, jeden z żołnierzy wydał przeraźliwy krzyk i padł na ziemię.
— Cóż się stało? — zapytał Grandeprise.
— Do pioruna! — zawołał żołnierz. — Mój aresztant wyrwał się i rzucił mnie na ziemię. Biegnie zapewne po przeciwległym chodniku.
— Za nim!
Żołnierz pobiegł, trzymając karabin w ręku. Nie strzelał, gdyż w ciemnościach nie mógł nic dojrzeć.
— Trzymaj mocno swego aresztanta! — rzekł Grandeprise do drugiego żołnierza — Miałbym się zpyszna, gdybyśmy zbiega nie dostali w ręce.
— Niech się pan nie kłopocze, kapitanie, — uspakajał żołnierz. — Złapiemy go. Ach, ach...!
— Cóż tam znowu?
Zapytany leżał na ziemi, podobnie, jak przed chwilą kolega. Krzyczał:
— I mój mnie powalił!
— Do kroćset! Świnie z was, nie ludzie. Pozwalacie, aby was rzucały na ziemię takie łotry. Gdzież aresztant?
— Uciekł — rzekł żołnierz drżącym głosem.
— Biegnij za nim, nie ociągaj się, bo gotów jestem wyprostować ci nogi! Niech cię djabli porwą, jeżeli go nie schwytasz!
Przestraszony żołnierz pobiegł.
Zaledwie echo kroków przebrzmiało, Grandeprise odwrócił się i ruszył w powrotnym kierunku.
— Sprytnie to urządzili! — mruczał z zadowoleniem. — Francuzi nic nie zauważyli, ale ja dokładnie się zorjentowałem. Dziwiłoby mnie, gdybym ich tu gdzieś nie spotkał.
Przypuszczenia jego były słuszne. Po chwili podeszły dwie postacie.
— Melduję, że przybywam, kapitanie, — rzekła jedna z nich półgłosem, uśmiechając się wesoło.
— Ja również — dodała druga z uśmiechem.
Byli to Landola i Cortejo.
— Gdzie żołnierze? — zapytał Landola.
— Daleko! — odrzekł trapper z zadowoleniem.
— A to głupcy! Są pewni, że gonimy naprzód, tymczasem ja schyliłem się poprostu.
— Ja również — rzekł Cortejo. — Wytłumaczcie nam jednak, sennor Grandeprise, skąd wzięliście ten strój?
— Rzecz bardzo prosta — rzekł strzelec. — Powaliłem pewnego oficera i ściągnąłem z niego mundur.
— Do kroćset! Co za odwaga! A oficer, któregoście powalili?
— Zapewne leży jeszcze tam, gdzie go zostawiłem. Skneblowałem go, aby pary z ust nie puścił. Oczywiście, odszukam go teraz i oddam mundur.
Udali się na miejsce, w którem Grandeprise pozostawił oficera. — — —
Tymczasem Kurt i marynarz Peters, rozstawszy się z alkadem, wrócili do oberży na spoczynek. Sępi Dziób zrezygnował ze snu; był niespokojny o aresztantów. Czy dozór w więzieniu jest dostateczny, czy niema obawy ucieczki? W prerjach, w lesie dziewiczym człowiek sam pilnuje jeńców i wie doskonale, czego się spodziewać. Ale tu trzeba oddawać jeńców pod opiekę władz, a pani władza była w tych czasach w Meksyku osobą dziwnie płochą. Oto przyczyna, dla której Sępi Dziób, wziąwszy rewolwer i nóż, wykradł się z oberży, aby pomyszkować dokoła więzienia i wybadać, czy wszystko w porządku.
Znalazł się wpobliżu więzienia. Szedł po wąskiej uliczce, otoczonej grubemi murami. Mury były ciemne, niewysokie. Po jednej stronie tworzyły wąski kąt, jeszcze ciemniejszy, niż pogrążona w mroku uliczka. Sępi Dziób skradał się bezszelestnym krokiem doświadczonego znawcy sawany. W pewnej chwili wydało mu się, że słyszy za rogiem jakieś szmery.
Zaciekawiony, podszedł bliżej. Bystrem okiem dojrzał na ziemi jakąś masę, która starała się poruszyć. Pochylił się, trzymając nóż w ręku. — Ach! — Schował nóż do kieszeni, leżała bowiem przed nim postać półnaga, związana, skneblowana; obok niej zawiniątko z rzeczami.
Stary trapper wyjął tymczasem lężącemu człowiekowi knebel, jednak na wszelki wypadek pozostawił więzy. Chciał się przedewszystkiem upewnić, kogo ma przed sobą.
Hej, przyjacielu, coście za jeden? — mruknął.
Mon Dieu! — jęknął zapytany. — Co za szczęście, że mogę znów oddychać.
— Cóż mnie obchodzi wasz oddech? Chcę wiedzieć, kim jesteście?
— Ach, jestem oficerem francuskim. Nazywam się kapitan Durand.
— Opowiadajcie to komu innemu! Oficer francuski nie dałby się tak łatwo napaść i związać.
— Dostałem nagły cios w głowę, to też straciłem przytomność.
— Tak. Oto skutki przytomności w głowie, zamiast w pięściach. Rozebrano was nawet. W jakimże to celu?
— Tego nie wiem. Zwolnijcie mnie, proszę, z więzów!
— Tylko powoli. Przedewszystkiem muszę się zorjentować w sytuacji. Tu leży jakieś ubranie.
— To moje.
Ach! Kapitan francuski nie nosi munduru?
— Ależ miałem mundur.
— A tu leżą wysokie ordynarne buty, płócienne spodnie, stara kurtka, wełniana chustka, stary pasek skórzany i kapelusz, który wśród ciemności wygląda jak niedźwiedź lub czarny koczur.
— Do kroćset! To nie moje rzeczy. Należą do, mojego napastnika. Nosił ciemny kapelusz z szeroką kresą.
— Doskonale! A więc tu się rozebrał i włożył wasz mundur? Opowiedzcie, gdzie na was napadł.
— Wracając z tertullii, spotkałem człowieka, który zapytał, czy nie jestem kapitanem takim a takim, — nazwiska nie pamiętam. Odpowiedziałem, że nie znam żadnego kapitana tego nazwiska! Odparł na to: — I ja nie! — Po tych słowach uderzył mnie tak mocno w głowę, że zwaliłem się na ziemię i straciłem przytomność.
— Do licha! Tak walą tylko strzelcy prerji. Leżące tu obok łachmany mają zapaszek prerji — są twarde i grube, pełne brudu i przepocone. Czyżby ten człowiek był strzelcem z sawany?
— Nie wiem. Uwolnijcie mnie z więzów!
Sępi Dziób powziął podejrzenie.
— Gdzie na was napadnięto? Wpobliżu muru więziennego?
— Tak. Niedaleko.
— Otóż mamy! Nie schwytaliśmy przecież wartownika z cmentarza. A kto najbardziej nadaje się na wartownika? Człowiek prerji.
— Nie rozumiem, o co wam chodzi, — jęknął oficer.
— To zupełnie niepotrzebne. Dosyć, że ja rozumiem, co mnie tak wścieka. Leżcie tu sobie spokojnie. Zaraz przyjdę.
Strzelec odszedł. Oficer zawołał wślad za nim:
— Na miłość Boską, nie zostawiajcie bezbronnego człowieka!
Sępi Dziób nie słuchał wcale. Pędził jak koń wyścigowy. Doszedłszy do więzienia, zadzwonił. Wartownik zapytał:
— Kto tam?
— Sępi Dziób.
— Nie znam.
— To niepotrzebne. Otworzyć!
— Nie wolno mi. W nocy mogę otwierać tylko urzędnikom.
— Byłem przecież tutaj wraz z dwoma aresztowanymi.
— Tak, ale alkad był razem z wami.
— Niech jasne pioruny! W dodatku nie mogę sobie nawet ulżyć plunięciem przez mur. Czy obydwaj aresztowani są jeszcze w więzieniu?
— Niema ich.
— Do stu tysięcy djabłów! A to nieszczęście! Gdzież przepadli?
— U gubernatora, Zabrał ich pewien kapitan francuski.
Aha, jego wpuściliście, co? Tak, łotrów się wpuszcza do tej budy, a dla uczciwych ludzi wstęp wzbroniony. Łotrze, ten „kapitan“ nie jest wcale oficerem, tylko zwyczajnym krętaczem i oszustem! Jeżeli wasz cesarz ma samych takich osłów, jak wy, nie dziwię się, że was tu wysyła. Cóżby począł u siebie z takiemi bydlętami.
Hola! — zawołał wartownik, przekręcając klucz w zamku. — Możecie teraz wejść. Proszę, drogi przyjacielu!
— Dziękuję pięknie! Mogę wejść, ponieważ nawymyślałem wam trochę, co? Oczywiście, mam wejść poto, abyście mnie pochwycili? Nie, nie takim głupiec, jak wy! Jeżeli macie wolne miejsca, daj się zamknąć za mnie. Polecam się, drogi synu!
Wartownik wyszedł z bramy, chcąc go ująć, ale Sępi Dziób przepadł za rogiem ulicy. Po chwili stanął obok leżącego na ziemi oficera.
— Nareszcie wróciliście! — jęknął oficer, ujrzawszy trappera zdaleka. — Sądziłem, że mnie tu zostawicie.
— Chciałem się tylko przekonać, czyście mnie nie okłamali. Mówiliście prawdę.
— Więc uwolnijcie mnie z więzów!
— Chwilowo, mimo najlepszych chęci, nie mogę. Nie zdołałbym przecież pochwycić tego łotra, który na was napadł. Niech przypuszcza, że leżycie w tej samej pozycji, w której was pozostawił. Powalił was jedynie dlatego, że potrzebny mu był wasz mundur. Gdy już będzie zbędny, wróci, by mundur oddać. — Baczność, nadchodzą dwaj ludzie!
Wytężył słuch w kierunku uliczki.
— Nie — rzekł po chwili. — To kroki trzech ludzi; jeden z nich ma chód człowieka z sawany. To oni. Trzeba znowu zakneblować usta. Udawajcie, że jesteście jeszcze ciągle nieprzytomni i nie mówcie ani słowa, bo mogłoby się znowu przydarzyć co złego.
Zanim oficer zorjentował się, miał zakneblowane usta, a strzelec przeskoczył przez mur.
Ukrył się tak, aby go nie widziano. Oczywiście, mógł stąd słyszeć każde słowo rozmowy.
Zbliżające się kroki umilkły. Rozległy się szepty, jakaś postać odłączyła się od pozostałych i pochyliła nad oficerem.
— Do kroćset, musiałem tym razem mocno uderzyć! — rzekł półgłosem człowiek, pochylony nad oficerem. — Ta szelma ciągle nieprzytomna.
— Może go zabiliście?
— Nie, żyje jeszcze. Zdejmę mundur i położę obok.
— A więzy? Zostawicie?
— Nie. Uwolnię go. Kiedy się obudzi, będzie mógł swobodnie odejść.
— Chodźmy więc tymczasem. Mamy jeszcze coś do załatwienia. Spotkamy się w gospodzie, dobrze?
— Doskonale.
Cortejo i Landola oddalili się. Gdy uszli kawałek drogi, notarjusz zapytał:
— Dlaczego skłamaliście i oświadczyliście, że mamy jeszcze coś do załatwienia?
— Nie domyślacie się przyczyny? Chciałem się go poprostu pozbyć.
— Jakżeto? Przecież przyjdzie do gospody.
— Nie zastanie nas. Musimy natychmiast opuścić miasto.
— To niemożliwe! Nie spełniliśmy jeszcze naszego zadania.
— Plan się rozbił i nic nie można naprawić. Wrócimy do gospody, zakradniemy się do pokoju i zabierzemy tylko to, co najkonieczniejsze. Gdy zobaczy, że rzeczy zostały, będzie czekał na nas przez kilka dni w przekonaniu, że wrócimy.
— A potem przybędzie do Santa Jaga i tam nas znajdzie — rzekł Cortejo.
— Nie. Będziemy do tego czasu gotowi.
— Jakże się tam dostaniemy? Przecież nie możemy iść pieszo.
— Pojedziemy konno. Widziałem wpobliżu naszej gospody szyld jakiegoś handlarza koni. Tam się zwrócimy.
— Musimy się śpieszyć, abyśmy mogli odjechać, zanim brat wasz przybędzie.
Doszedłszy do gospody, Cortejo i Landola wdrapali się na mur i niepostrzeżenie dostali do pokoju. Stosownie do umowy, pozabierali rzeczy najniezbędniejsze i tą samą drogą wrócili na ulicę.
Energicznem pukaniem obudzili handlarza koni. Oświadczyli, że przybyli na wynajętych koniach z Queretaro. Ponieważ zachodzi konieczność natychmiastowej jazdy do La Puebla, zmuszeni są do kupienia koni zaraz, nie czekając świtu.
Handlarz zaprowadził ich do stajni, gdzie szybko dobili targu. — — —
Tymczasem Grandeprise podszedł do pozornie nieprzytomnego oficera. Zdjął mundur i szablę, a włożył własne ubranie. Uwolniwszy bezwładnie leżącego Francuza z więzów i knebla, odszedł swoją drogą.
Teraz dopiero Sępi Dziób zaczął działać. Przeskoczył przez mur, nie zwracając najmniejszej uwagi na oficera, i pośpieszył za oddalającym się nieznajomym. Zdjął przytem buty, aby kroków nie było słychać.
Dotarł tak przez szereg ulic aż do gospody. Grandeprise zatrzymał się na chwilę. Czekanie znudziło go jednak, przelazł więc przez płot, chcąc wejść do mieszkania przez podwórze.
Sępi Dziób, pogrążony w rozmyślaniach, poszedł jeszcze nieco dalej. Noc miała się ku końcowi; z za pagórków wschodziło szare światło.
Otworzono jakąś bramę; ukazali się dwaj jeźdźcy. W bramie stał człowiek.
A Dios, sennores, — rzekł. — Szczęśliwej podróży!
A Dios! — odparł jeden z jeźdźców. — Muszę przyznać, że ubiliśmy dobry interes.
Ruszyli. Człowiek, który ich żegnał, zniknął w bramie. Sępi Dziób wytężył słuch.
— Na Boga! — mruknął. — Ten jeździec ma taki sam głos, jak człowiek, który rozmawiał z dziwnym strzelcem w obecności skrępowanego Francuza. Musi to być jednak pomyłka, bo ci jeźdźcy ruszali w podróż, a Landola i Cortejo wrócili przecież do gospody.
Uszedł jeszcze kilkadziesiąt kroków. Zatrzymał się znowu, pogrążony w rozmyślaniach.
— Do stu tysięcy djabłów! — mruknął. — Na tym podłym świecie najlepsi ludzie bywają oszukiwani przez sforę łajdaków. Zasięgnę języka w gospodzie, choć wszyscy śpią jeszcze.
Wrócił do gospody. Od chwili pojawienia się Francuzów, we wszystkich hotelach, które dotychczas były wierne dawnym tradycjom, zaprowadzono zwyczaje europejskie. Powstały instytucje kelnerów, kelnerek, odźwiernych. Gdy Sępi Dziób zadzwonił po raz trzeci, zjawił się odźwierny. Miał minę zaspaną i niezadowoloną. Mruknął z niechęcią:
— Któż to dzwoni o tak późnej porze?
— Ja — odparł spokojnie Sępi Dziób.
— Widzę. Kto pan jesteś?
— Jestem nietutejszy.
— I to widzę. Czego pan chce?
— Chcę pomówić z wami.
— I to zauważyłem. Nie mam jednak czasu! Dobranoc!
Odźwierny chciał zamknąć bramę, ale Sępi Dziób przeszkodził. Ujął go za ramię i, mimo że odźwierny wyglądał starzej od niego, rzekł:
— Zaczekaj jeszcze chwilę, mój drogi chłopcze. Czy wiadomo ci, co to jest duro, lub dolar?
— Pięć razy tyle, co frank.
— A więc dam ci dwa dolary, albo dziesięć franków, jeżeli zechcesz otworzyć gębę i udzielić mi kilku informacyj.
Podobna gratka nieczęsto się odźwiernemu trafiała. Spojrzał osłupiałym wzrokiem na rozrzutnego cudzoziemca i zapytał:
— Czy to prawda, sennor? Jeżeli tak, to dawajcie pieniądze!
— Nie, nie, mój synu. Naprzód muszę wiedzieć, czy mi będziesz odpowiadać.
— Będę.
— Bardzo mnie to cieszy. Oto dziesięć franków.
Sępi Dziób sięgnął do kieszeni, wyciągnął skórzany worek i wręczył odźwiernemu złotą dziesięciofrankówkę.
— Dziękuję, sennor! Sen jest każdemu człowiekowi pracy bardzo potrzebny, ale za taki napiwek jestem zawsze do usług. Pytaj, sennor!
— Niewiele mam zapytań. Czy dużo gości mieszka dziś w gospodzie?
— Niewielu. Dziesięciu, może jedenastu.
— Czy jest wśród nich trójka, która mieszka razem?
— Mam wrażenie, że nie. Wszyscy mieszkają w pokojach oddzielnych, z wyjątkiem dwóch, którzy mają jeden pokój. To sennor Antonio Veridante i jego sekretarz.
— Trzeciego tam niema?
— Przybył z nimi jakiś człowiek, ale nie mieszkają razem. Nie wiem, jak się nazywa. Ubiera się bardzo skromnie, jak biedny vaquero, lub strzelec.
— Czy te trzy osoby wyszły wieczorem?
— Wyszły o zmroku.
— I wróciły?
— Nie widziałem.
— Chciałbym zamienić z tym strzelcem czy vaquerem kilka słów na uboczu. Czy to się da zrobić?
— A przyjmiecie na siebie odpowiedzialność, jeżeli go zbudzę, o ile, oczywiście, jest w domu?
— Jest w domu. Odpowiedzialność przyjmę. Czy jest jakiś kąt, w którym mógłbym pomówić bez świadków i szpiegów?
— Ten sennor śpi w hamaku. Może was przyjąć, kiedy mu się podoba. Jak mam pana zameldować?
— Powiedzcie, że chce z nim mówić don Velasquo d’Alcantaro y Perfido de Rianza y Hallendi de Salvado y Caranna de Vesta-Vista-Vusta.
Sępi Dziób wyrecytował nazwisko z miną tak wyniosłą, że sługus nie wątpił o jego autentyczności. Odszedł, aby spełnić polecenie.
Z podwórza prowadziły do tak zwanych pokojów gościnnych drewniane schody. Odźwierny zastukał lekko do drzwi. Grandeprise nie spał, wrócił bowiem do domu dopiero przed kilkoma minutami. Leżał w ubraniu na hamaku.
— Kto tam? — zapytał, zdziwiony pukaniem.
— Odźwierny. Czy mogę wejść?
— Owszem.
Odźwierny wszedł na palcach, aby nie budzić innych gości.
— Cóż takiego? — zapytał zatroskany strzelec.
— Sennor, jakiś pan na was czeka. Chciałby pomówić z panem. To szlachcic wysokiego rodu. Nazywa się don — don — don Alcanto de Velasquo y — y — y... — Strasznie długie nazwisko!
Strzelec potrząsnął głową.
— Jestem bardzo ciekaw. Niech wejdzie!
Gdy się odźwierny oddalił, Grandeprise zapalił światło i skontrolował, czy rewolwer jest naładowany.
Wszedł nieznajomy. Zamknął za sobą drzwi i zaryglował nawet z wielką ostrożnością. Obydwaj spojrzeli na siebie ze zdumieniem. Tego się żaden z nich nie spodziewał.
— Do licha! — zawołał Sępi Dziób. — Grandeprise!
— Do kroćset! Sępi Dziób! Wy tutaj? Jakieście się dostali do Meksyku? Widziałem was przecież u Juareza!
— Byłem świadkiem waszego odjazdu nad Rio del Norte. Nazwisko wasze brzmi pięknie, ale przywodzi mi na pamięć coś obrzydliwego. Znam pewnego nicponia, który tak samo się nazywa.
Zounds! Znacie go?
— Nawet bardzo dobrze! — rzekł Sępi Dziób. — Osobiście i ze słyszenia.
— Naprawdę? Od dawna szukam tego łotra!
Sępi Dziób obrzucił go ostrem spojrzeniem.
— Szukacie? Hm, hm. Nie znaleźliście go jeszcze?
— Niestety.
Hm, hm. Myślałem, że strzelcy mają dobre oczy.
— Zdaje mi się, że mam wzrok nienajgorszy.
— Tak, ale mam wątpliwości, czy go umiecie używać.
Grandeprise zasępił się.
— Chcecie mnie obrazić?
— Skądże znowu! Usiądźcie w hamaku, ja usiądę na krześle. Powiem wam coś.
— Siadajcie. Słucham!
Sępi Dziób usiadł na krześle, splunął potężnie, odgryzł porządny kawałek gumy tytuniowej. Umieściwszy gumę w odpowiedniem miejscu policzka, rozpoczął:
— Muszę wam po przyjacielsku powiedzieć, że uważam was albo za nieprawdopodobnego łotra, albo za politowania godnego matołka.
Grandeprise zerwał się błyskawicznie z hamaka, wyciągnął rewolwer, stanął przed Sępim Dziobem i zawołał groźnie:
— Piekło i szatany! Czy wiecie, jak się odpowiada na tego rodzaju obelgi?
Sępi Dziób skinął spokojnie głową.
— Strzelcy załatwiają tego rodzaju sprawy bagnetem lub kulą, oczywiście, o ile zarzutów nie można udowodnić.
— Mam nadzieję, że się wam nie uda przeprowadzić tego rodzaju dowodu, master!
Pah! Schowajcie swój pistolet i posłuchajcie. Jeżeli nie będę miał racji, chętnie stanę do walki.
Grandeprise nie schował rewolweru; usiadł z ponurą miną w hamaku i odparł:
— Mówcie! Miejcie się jednak na baczności. O jedno słowo za wiele, a wpakuję wam kule w łeb.
— Albo ja wam w łeb strzelę! — uśmiechnął się Sępi Dziób. — Mniemacie, jakobyście mnie znali, ale mylicie się gruntownie. Moja kula miała już dziś kilkakrotnie sposobność i powód do przebicia waszej głowy. Ale to do rzeczy nie należy. Odpowiadajcie szczerze. Byliście w Veracruz?
— Byłem.
— Tam poznaliście dwóch mężczyzn, sennora Veridante i jego sekretarza? Wczoraj przybyliście z nimi do Meksyku i pilnowaliście wieczorem bramy cmentarnej, podczas gdy tamci dwaj dokonali znieważenia zwłok i oszustwa?
Grandeprise wytrzeszczył oczy.
— Skąd te pytania? Tak, pilnowałem bramy, ale o znieważeniu zwłok, lub o oszustwie nie może być mowy.
— Jesteście przekonani?
— Przysięgam na wszystkie świętości!
— Chcę wierzyć. Dowodzi to, że nie jesteście łotrem, ale po prostu matołkiem.
Grandeprise miał znowu się zerwać, gdy Sępi Dziób dodał:
— Tylko spokojnie. Mam powody. Wasi obydwaj towarzysze zostali aresztowani, nieprawdaż?
— Niestety.
— Pragnąc ich uwolnić, powaliliście oficera?
Grandeprise przeraził się nie na żarty.
— Do kroćset! Skądże o tem wiecie? Poprostu fortel traperski, z którego jestem dumny. Mam nadzieję, że, jako kolega, nie zdradzicie mnie.
— Nie jestem zdrajcą. Nie zazdroszczę wam również traperskiego fortelu, z którego jesteście tacy dumni. Czy możecie powiedzieć, skąd znacie tego łotra, Grandeprise’a?
Zapytany spojrzał badawczo na towarzysza i rzekł:
— Cały świat wie, że Sępi Dziób jest uczciwym człowiekiem i dzielnym westmanem. Tylko dlatego pozwalam, abyście ze mną w ten sposób mówili. Oświadczam, że pirat Grandeprise jest mi najzacieklejszym wrogiem. Szukam go od lat, aby się z nim ostatecznie rozprawić.
— Tak, tak, — rzekł Sępi Dziób z uśmiechem. — To zabawne. Szukacie go, a mieliście w ręku. Podczas gdy ja wraz z towarzyszami męczyłem się, aby go odszukać i pozbawić wolności, wy pomogliście mu do ucieczki.
Sępi Dziób przedstawił w krótkich słowach wywiedzionemu w pole strzelcowi historję hrabiego Rodriganda. Wysłuchawszy go z rosnącem zaciekawieniem, Grandeprise zawołał:
— Na Boga! Uratowałem również Pabla Corteja i jego córkę!
— Co? — zapytał Sępi Dziób ze zdumieniem.
— Tak. Teraz rozumiem wszystko! Bez mojej pomocy zginąłby w ślepocie, a ona zgniłaby w więzieniu.
— Musicie mi to opowiedzieć!
— Dobrze. Mam jednak wrażenie, że postępowałem głupio.
Grandeprise opowiedział, co zaszło od spotkania Corteja aż do chwili obecnej. Sępi Dziób słuchał z wielkiem napięciem. Po chwili rzekł:
— Master! Cieszę się bardzo z odnalezienia was, teraz bowiem wiem, jak można będzie odszukać zaginionych bez śladu. Dowiedzcie się, kim właściwie jest ten Antonio Veridante. — To nikt inny, jak Gasparino Cortejo!
— Nie może być!
— Ależ tak. Szuka swego brata. Dziś wieczorem chciał włożyć trupa do pustej trumny żyjącego hrabiego. Schwytaliśmy go. Ale wyście uwolnili.
— Powtarzam, że to być nie może!
Pah! Chcecie wiedzieć, kto był sekretarzem tego Veridante, a właściwie Gasparina Corteja? Poczciwym sekretarzem jest człowiek, którego napróżno szukacie. To Henrico Landola, pirat Grandeprise we własnej osobie!
Strzelec oniemiał. Zeskoczył z hamaku na początku opowiadania. Z szeroko otwartemi ramionami, z rozdziawionemi ustami i z rozszerzonemi źrenicami wyglądał jak wcielenie zgrozy.
— Co? — zawołał wreszcie. — To ma być Henrico Landola?
— Tak. Oszukał was, wywiódł w pole, zakpił sobie z was, nadużył waszego zaufania. A gdyśmy tego człowieka, teqo djabła wcielonego wreszcie ujęli, postawiliście na kartę wolność i życie, by go uwolnić. Żmija będzie więc mogła w dalszym ciągu kąsać i zatruwać świat jadem!
Grandeprise oddychał z wysiłkiem.
— Poznałbym chyba swego przyrodniego brata!
Ach! A więc to w dodatku taki bliski krewny?
— Tak. Pokrewieństwo to jest klątwą mego życia. Twierdzę stanowczo, że to nie był on!
Pah! Nie zauważyliście, że obydwaj pomalowali sobie twarze? Jedynie wprawne oko mogło wykryć, że są uszminkowani.
Strzelcowi spadła wreszcie łuska z oczu.
— Wielki Boże, a więc to on! Ilekroć słyszałem jego głos, miałem wrażenie, że go skądsiś znam. Odrażał mnie tym głosem. Ostatni ze mnie osioł, dureń pierwszej próby! Sępi Dziobie, użyliście zbyt łagodnego wyrażenia, nazywając mnie matołkiem. Pozwalam na ostrzejsze określenie.
No, no, — rzekł Sępi Dziób, uśmiechając się dobrodusznie. — Świadomość własnych błędów jest pierwszym krokiem do mądrości.
— Ale skutki, skutki! — westchnął Grandeprise. — Skąd dowiedzieliście się, że wartowałem na cmentarzu, że napadłem na oficera, że oswobodziłem aresztantów?
Sępi Dziób opowiedział wszystko i dodał wkońcu.
— To zawikłana sprawa. Jesteście jednak strzelcem, tak jak ja, i dzielnym człowiekiem. Jesteśmy kolegami, mamy u siebie w sawanie swoje reguły i zwyczaje. Cóż nas obchodzą ustawy innych? Bądź co bądź dzięki wam wiemy, że należy szukać Corteja i pirata w klasztorze della Barbara w Santa Jaga.
Twarz Grandeprise’a nagle się rozjaśniła:
— Mylicie się — rzekł. — Są znacznie bliżej. Nie uwierzycie nawet, jak blisko.
Sępi Dziób uśmiechnął się pobłażliwie.
— Macie rację, że nie uwierzę. A więc sądzicie, że Landola i Gasparino Cortejo są w gospodzie? Czy możecie wejść do ich pokoju?
— W każdej chwili.
— Dobrze; zaraz się przekonamy.
— Obudzimy ich. Już ja się z nimi rozprawię!
— Nie obudzimy ich, bo ich niema wcale.
— W takim razie przyjdą.
— Przeczucie mówi mi coś złego. Chodźmy, zobaczymy.
Wzięli latarki. i udali się na palcach do pokoju, zajmowanego przez Corteja i Landolę. Weszli bez trudu. Sępi Dziób miał rację — w pokoju nie było nikogo.
— Wrócą przecież — rzekł Grandeprise.
— Tak przypuszczacie? Byliby głupcami, gdyby wrócili. Z nadejściem dnia wieść o fałszywym oficerze i zbiegłych aresztantach rozejdzie się po całem mieście. Rozpoczną poszukiwania, wywiady. Ci dwaj są za mądrzy, by czekać, aż ich pochwycą. Już ich niema w mieście.
— Zostawiliby mnie tutaj?
— Dlaczego nie? Czy i na to mam dać wam dowód? Popatrzcie tylko.
Sępi Dziób oświetlił latarką podłogę, schylił się i wskazał na coś strzelcowi.
Grandeprise zapytał:
— Co takieqo?
— Błoto uliczne. Dotknijcie. — I cóż?
— Jeszcze mokre i miękkie.
— Kiedy te łotry wyszły z pokoju przed udaniem się na cmentarz?
— Z nastaniem wieczora.
— Gdyby błoto pochodziło z wieczora, byłoby teraz twarde i suche. Grudka, którą widzicie, dostała się tutaj najwyżej przed godziną. A więc byli tutaj.
— Do stu tysięcy djabłów! Nie uda im się uciec! Pojechali z pewnością do Santa Jaga. Tam ich schwytamy.
— Nie chcę się z wami spierać. Posłuchajcie mojej rady. Policja dowie się w ciągu krótkiego czasu, gdzie zbiegowie mieszkali. Jeżeli tu zostaniecie, rozprawi się z wami bez wielkich ceregieli.
— Macie rację. Odchodzę, Ale dokąd?
— Pójdziecie, oczywiście, ze mną. Odźwierny czeka na dole. Zapłaćcie, coście winni za jedzenie, i koniec. Osoba moja jest dobrym pretekstem, abyście mogli spokojnie odejść.
Grandeprise spełnił radę towarzysza. Po upływie dziesięciu minut opuścili gospodę. Gdy przechodzili obok domu handlarza, sam właściciel stał przed bramą. Sępi Dziób skorzystał ze sposobności i zapytał:
— Macie dużo koni w stajni, sennor?
— Dziś tylko cztery — brzmiała odpowiedź.
— Możecie sprzedać jednego?
— Tylko jednego. Pozostałe są mi potrzebne. Sprzedałem dziś okazałą parę dwom nieznajomym z Queretaro. Mówili, że jadą do La Puebla.
Sępi Dziób poprosił, by handlarz opisał wygląd tych, którzy konie kupili, i doszedł do wniosku, że byli to istotnie Cortejo i Landola. Po krótkim targu Grandeprise kupił konia.
Sępi Dziób udał się z strzelcem do gospody i kazał obudzić Kurta. Kurt zdumiał się, usłyszawszy, co zaszło podczas jego snu. Postanowiono ruszyć natychmiast konno wślad za zbiegami. Kurt musiał jeszcze pomówić z panem von Magnusem i alkaldem, nie mógł więc sobą dysponować. Rzecz zrozumiała, że postanowił nie komunikować tym panom, iż Grandeprise brał udział w zdarzeniach poprzedniej nocy. W interesie bezpieczeństwa własnego strzelec musiał ruszyć natychmiast. Towarzyszył mu Sępi Dziób. Postanowiono, że obydwaj będą czekać na Kurta i Petersa w miejscowości Tula.
Okoliczność, iż Landola i Cortejo oświadczyli, że przybywają z Queretaro i mają zamiar udać się do leżącej w przeciwnym kierunku la Puebla, nie zmyliła, oczywiście, ani Kurta, ani Sępiego Dzioba.
Wiadomość o tem, co zaszło w nocy, rankiem obiegła całe miasto. Policja rozpoczęła gorączkowe poszukiwania i, stosownie do przypuszczeń Sępiego Dzioba, stwierdziła wkrótce, gdzie zbiegowie mieszkali. Podejrzenie padło na Grandeprise’a a nawet na Sępiego Dzioba. Odźwierny zeznał, że w nocy zjawił się jakiś obcy bogaty pan i zabrał strzelca, czy vaquera. Podał nazwisko, opisał wygląd. W czarnej księdze policji zanotowano — jako człowieka niebezpiecznego — sennora d‘Alasque Velantario, właściciela olbrzymiego nosa. — —



III
W KLASZTORZE DELLA BARBARA

W kancelarji klasztoru della Barbara w Santa Jaga siedział stary Hilario, zatopiony w jakiejś księdze. Było to dzieło Luigi Regerdisa Sztuka władania królami. Tak się pogrążył w lekturę, że nie usłyszał wcale dwukrotnego pukania do drzwi. Dopiero gdy zapukano po raz trzeci, mocniej już i niecierpliwiej, niż poprzednio, spojrzał na zegar, zmarszczył czoło i, ściągnąwszy brwi, rzekł niechętnie:
Wejść!
Na widok jednak wchodzącej do kancelarji postaci ustąpiły zmarszczki z czoła. Podniósł się z krzesła z miną, która nie pozostawiała wątpliwości, że jest z wizyty bardzo zadowolony. Stał przed nim niski, krępy człowieczek. Obrzękłe, pełne policzki świadczyły, że nie należy do amatorów postu; małe oczy świeciły mile i wesoło. Wyraz ten jednak mógł każdej chwili przeobrazić się we wręcz przeciwny. Całe zachowanie się wskazywało, że człowiek ten świadomy jest swej godności.
— Witajcie, witajcie, sennor Arrastro! — rzekł Hilario, wyciągając do wchodzącego obydwie ręce. — Mówiąc szczerze, nie spodziewałem się pana.
— Przynoszę dobre nowiny.
— Skąd? Z głównej kwatery Juareza?
— O nie! Jakże mogą być dobre wieści z jaskini hieny?
— A więc wiadomości z obozu marszałka francuskiego?
— Także nie. Z głównej kwatery cesarskiej.
Ach! Od samego cesarza?
— Nie. Cesarz jest trzciną. W mocnych rękach może wyrosnąć i rozwinąć się, bez opieki jednak lada podmuch wiatru zegnie ją wdół. — Przychodzę od wodza naszego związku i chcę panu zadać w jego imieniu kilka pytań.
— Jestem gotów odpowiedzieć. Może jednak pokrzepimy się czemś przy rozmowie?
Hilario otworzył po tych słowach małą szafkę i napełnił dwie szklanki. Trącili się i podnieśli szklanki do ust. Gość patrzył badawczo na szklankę, którą trzymał starzec. Widocznie chciał się przekonać, czy Hilario pić będzie naprawdę. Ujrzawszy, że starzec Wychylił połowę swej szklanki, wypił również nieco słodkiego, mocnego napoju. Czyżby podejrzewał, że wino zawiera jakieś szkodliwe składniki? Czyżby uważał Hilaria, którego przywitał tak uprzejmie, za truciciela?
Postawili szklanki na stole i usiedli. Mały grubas rzekł:
— Można mówić spokojnie? Nikt nas nie szpieguje?
— Nikt.
— I nikt nie podsłucha naszej rozmowy?
— Nikt. Ilekroć mam jakąś wizytę, na warcie stoi mój bratanek.
— Pomówimy więc o polityce, a raczej o pewnej sprawie politycznej...
Wzrok Arrastra padł na otwartą księgę, którą Hilario położył na stole. Wziął ją w rękę, spojrzał na tytuł, przerzucił kilka kartek, potem uśmiechnął się i skinął porozumiewawczo głową:
— Czyta pan tę książkę? Wiadomo panu, że jest w niektórych krajach zabroniona?
— Owszem. Ale autor uczy wspaniałej mądrości życia.
— W takim razie warto ją przeczytać. I ja ją znam. Przyznaję, że dała mi dużo zadowolenia. Jakie jest wasze zdanie o rozdziale, który omawiał wybór środków, prowadzących do poskromienia władców?
Hm — odparł starzec z przezorną rezerwą. — Mam wrażenie, że tutaj autor pozwala sobie na zbyt wielką swobodę.
Grubas obrzucił Hilaria badawczym wzrokiem i rzekł:
— We wszystkich nas i w każdym poszczególnym człowieku żyje duch Boży, który do każdego przemawia w zrozumiały dlań sposób. Nauki i prawidła, które daje jednym, nie nadają się dla drugich. W ten sposób powstają osobiste poglądy i reguły. Ponieważ źródłem ich jest duch, są one bardziej święte i bardziej nietykalne od tak zwanych ustaw, stworzonych przez panów prawników. Człowiek — stworzenie, ulegające wpływom ducha Bożego, odpowiedzialne jedynie przed sobą — nie powinien przed nikim tłumaczyć się ze swych myśli, słów i uczynków. Oto jedyny rezultat racjonalnej filozofji. Nie dotrzemy nigdy do krainy wolności, w której każdy będzie sędzią i ustawodawcą. Dostać się do niej mogą tylko wybrani. Autor książki dowodzi, że jest jednym z nich. Jest to filozofja okrutna, szydząca ze wszystkich ustaw, pozwalająca czynić każdemu to, co mu się podoba. Jest to apologja zła, zniszczenia.
Mały grubas pozornie zamyślił się i udawał, że jest cały pochłonięty tem, o czem mówił przed chwilą. W rzeczywistości milczał jedynie poto, aby zbadać, jaki skutek wywarły jego słowa na starcu. Pełna twarz Arrastra, promieniejąca zadowoleniem wewnętrznem, miała drapieżny wyraz. Jeśli imię zdradza i określa człowieka, to grubas był klasycznym tego dowodem. Hilario mówił doń: — Arrastro. — Znaczy to mniej więcej: — Stworzenie skradające się — albo, ściśle mówiąc, coś w rodzaju drapieżnego zwierza. Człowiek ten skradał się do swej ofiary rzeczywiście cichemi i podstępnemi krokami drapieżnego zwierzęcia. Dalszy przebieg rozmowy będzie dowodem, że dobrotliwy z pozoru grubas nie przynosił ujmy swemu imieniu. Ciągnął dalej:
— Czy mogę uważać, że zgadza się pan na moją koncepcję?
Starzec wzruszył ramionami:
— W ogólnych zarysach — tak, w szczegółach — nie. Pochlebia mi to, że każdy człowiek, a więc i ja, oświetlony jest blaskiem ducha. Okoliczność jednak, że oświetlenie to bywa różne, zależne od zdolności, zmusza mnie do twierdzenia, że dwaj ludzie nie mogą mieć nigdy zdania identycznego, a tylko podobne w ogólnych zarysach. Z tego powodu muszę sobie zawarować samodzielność myślenia i działania.
Czy Hilario przeczuwa, że grubas sprowadził rozmowę umyślnie na te tory? Czy przeczuwa, że ma względem niego niebezpieczne zamiary? Czy je zgaduje i czy jest przygotowany do ich odparcia? — Zdaje się, że te myśli przebiegały przez mózg Arrastra. Mrużąc jeszcze mocniej małe oczy, zagryzając dolną wargę, ciągnął dalej, pozornie obojętnym tonem:
— Któż zamierza zaatakować pańską samodzielność? Mówi pan tylko, iż autor książki idzie za daleko. Ja zaś uważałem za obowiązek przyzwoitości bronić go przed tym zarzutem.
— To był tylko sąd a nie zarzut, — tłumaczył się krótko doktór Hilario.
— Cieszy mnie to nietylko ze względu na pana, ale i dlatego, że często musimy postępować w myśl zasad tej książki. Otrzymacie za chwilę dowód, że tak właśnie jest. Będziecie mieli sposobność dokazania czynu duchowego, z którego będziecie mogli być dumni, czynu, który zostanie sowicie nagrodzony.
— Jestem gotów przyjąć waszą propozycję.
Mały ujął szklankę, zwilżył wargi winem, rozsiadł się wygodnie w krześle i rzekł:
— Znacie stan naszego kraju; wiecie, czego ludzie tych samych poglądów, co my, oczekiwać mogą. A może uważacie, że zbawi nas Juarez?
— Skądże znowu! W żadnym wypadku.
— Może więc jesteście zdania, że zbawienie przyniesie Maksymiljan Austrjacki, lub któryś z przywódców, stojących zdala od naszych zasad, nie umiejący zaspokoić naszych żądań i wprowadzić w życie?
— Stanowczo nie.
— Dobrze. Zastanówmy się więc, czy istotnie niema już żadnych podstaw do nadziei. Jakie jest wasze zdanie o dalszej okupacji francuskiej?
— Francuzi będą musieli ustąpić.
— A co sądzicie o trwałości cesarstwa?
— Cesarstwo runie, skoro straci podporę — Francuzów.
— Cóż się potem stanie?
— Juarez dorwie się do władzy.
— Czegóż możemy się spodziewać po tym człowieku?
— Najbezwzględniejszej zemsty, najostrzejszego ucisku.
— Widzę, że jesteśmy w zgodzie. Musimy starać się, by nie doszło do tej ewentualności. Oto zadanie, które powinno pochłonąć wszystkie siły.
— Nie potrafimy go spełnić — rzekł starzec.
— Dlaczegóż? — zapytał Arrastro, uśmiechając się wyniośle i szyderczo.
— Czy chcemy i możemy powstrzymać Francuzów?
— Ani nam to w głowie!
— Czy wolno oddawać się błędnej nadziei; że Juarez zostanie naszym przyjacielem?
— O tem niema mowy. Czy wiecie, jakle ten człowiek niedawno rozpuścił o nas wieści? Oświadczył, że jest w kraju partja, którą możnaby nazwać partją djabła. Nie jest ona, jego zdaniem, ani republikańska, ani cesarska. Nie ma wogóle tendencyj politycznych. Składa się z ludzi, stojących poza ludzkiemi i boskiemi prawami, którzy odżegnali się od kościoła, a dla pozoru i mydlenia oczu wywieszają sztandar chrześcijaństwa. Partja ta nie daje pardonu, nie powinna więc od niego oczekiwać litości. Mimo pozorów skromności nie należy jej identyfikować z partją ultraprzyjazną kościołowi. Złożona z niewielu członków, odznacza się jednak energją i bezwzględnością, która nadaje jej cechy okrucieństwa i zgrozy.
Hilario milczał przez chwilę, uśmiechając się z zadowoleniem. Wreszcie rzekł.
— Ten Juarez nas zna. Sąd jego niezbyt daleko odbiega od rzeczywistości.
— Uważam go nawet za zupełnie trafny. Stąd wniosek, że nie możemy liczyć na żadne względy, prawo łaski, zlitowanie. Jeżeli znowu zostanie prezydentem, czeka nas niechybna zguba. Dlatego też podstawa naszej polityki powinna być następująca: innych odsunąć, Juareza usunąć.
Starzec potrząsnął głową.
— Polityka ta byłaby dobra, gdyby miała widoki powodzenia.
Na ustach grubasa pojawił się znowu szyderczy uśmiech wyniosłości. Rzekł lekceważąco:
— Trudno. Kto nie słucha rad, temu nie można świadczyć pomocy. Na szczęście jednak, przywódcą naszym jest Miramon, któremu nigdy nie brak rady. Należy więc przypuszczać, że znajdzie się również i pomoc.
Hm. Mogę dać jedną jedyną radę: Juarez musi zginąć.
— Więc uważa pan to naprawdę za jedyne wyjście? Jeśli tak, to pożałowania godna krótkowzroczność. Czy nie wiadomo panu, że dusza człowieka żyje i działa po śmierci? Gdy Juarez zginie, zjawią się inni, aby kontynuować dzieło jego ducha. Mojem zdaniem, jedynem wyjściem jest zabicie ducha Juareza bez zabijania ciała.
Hilario, mimo sprytu i przenikliwości, nie mógł ukryć zdziwienia.
— Mówi pan zbyt hiperbolicznie, zbyt zagadkowo. Nie rozumiem.
— W takim razie jeszcze raz, wyrażam swe ubolewanie. Juarez musi pozostać przy życiu — nie wolno go tknąć. Chcemy z niego zrobić nasze narzędzie. Ale duch jego, będący motorem czynów, musi zginąć zarówno pod względem moralnym, jak politycznym. Gdy nadejdzie chwila, którą będzie uważał za koronę swego dzieła, musi się ta korona zmienić w czapkę zbrodniarza, musi go otoczyć stos płomieni, wyciągających języki ze wszystkich stron kraju.
— Czuję, że macie jakiś określony plan, nie mogę jednak odgadnąć, o co wam chodzi.
— A więc powiem krótko i wyraźnie: cesarz Maksymiljan jest nieszczęśliwym poczciwcem. Popełnił błąd, wierząc, że uszczęśliwi Meksyk, nie można jednak zaprzeczyć, aby nie cieszył się sympatją całego świata. Powinien abdykować. Ale to nie leży w naszym interesie. Musi go spotkać los znacznie gorszy, a sprawcą trzeba uczynić Juareza. Jednem słowem — Juarez musi się stać mordercą cesarza Maksymiljana.
Doktór zerwał się z krzesła.
— Do licha! Wtedy byłby istotnie zgubiony. Wtedy potępiłby go cały świat. Nastąpiłby kres jego karjery.
— Tak jest. A potem? Nie byłoby ani Napoleona, ani Basaine’a, ani Austrjaka, ani Juareza. Wygralibyśmy grę!
— Do tego jednak nigdy nie dojdzie... Nie znajdziemy człowieka, który skłoniłby Juareza do splamienia się przelaną krwią cesarza.
Och, znam kogoś, kto do tego doprowadzić powinien i doprowadzi. Człowiekiem tym jesteś pan — doktór Hilario z Santa Jaga!
Trudno opisać wyraz twarzy starca. Widać było, że słowa Arrastra przeraziły go raczej niż zaskoczyły.
— Do kroćset djabłów! Jakaż byłaby w tem moja rola? — zapytał bezradnie.
— Nic panu na myśl nie przychodzi? Tyle jest delikatnych, dowcipnych dróg i sposobów.
— Widzę tylko jeden: cesarz może zginąć jedynie śmiercią skrytobójczą.
— Nie chcemy tego. Czy zna pan jego osławiony dekret, w myśl którego każdy patrjota jest rozbójnikiem i podlega karze śmierci?
— Dekret znam. Oczywiście.
— Czy pan nie rozumie, że działanie dekretu musi spaść na tego, kto go wydał?
— Rozumiem doskonale. Skoro Maksymiljan wpadnie w ręce republikanów, rozprawią się z nim krótko i stanowczo. Juarez niema innego wyjścia. Gdyby go ułaskawił, naraziłby się własnym partyzantom.
— Dobrze. Nareszcie dociera pan do jądra. Cały wysiłek powinniśmy skupić na tem, aby Maksymiljan dostał się w ręce republikanów.
— Jakże się do tego zabrać?
— Zapominacie o tem, że Francuzi rozpoczną odwrót.
— Jeśli Napoleon nie chce, aby go cały świat potępił, musi zapewnić odwrót Maksymiljanowi.
— To prawda. Ale jeśli cesarz będzie się opierać, jeżeli nie zechce opuścić kraju?
— Ważyłby się na szaleństwo!
— Bezwątpienia. Czyż jednak nie pod wpływem obłędu sięgał po koronę? Maksymiljan ma słabą wolę, jest marzycielem. Namalujecie mu koronę, a będzie wierzył, że farba jest prawdziwem złotem. Dwóch ludzi wystarczy, aby się plan udał. Jednego już mamy. Drugim pan będzie.
— Ja? — zapytał Hilario, znowu przerażony. — Ja mam radzić cesarzowi, aby nie odchodził z Francuzami? Tego nie potrafię!
— Damy panu wszystkie środki, potrzebne do przekonania Maksymiljana, że macie rację.
— Nie uwierzy mi.
— Pan go nie zna, zato my poznaliśmy na wylot.
— A więc mam opuścić Santa Jaga i udać się do Maksymiljana? Niepodobieństwo! Ważne sprawy zatrzymują mnie tutaj. Mam zobowiązania...
— Wystaw pan rachunek, my go wyrównamy.
— Uważam, że się nie nadaję do tego rodzaju przedsięwzięcia.
— Pan się myli. Nie wątpimy, że jest przeciwnie.
Hilario znalazł się w ogromnie kłopotliwem położeniu. Kłamał, twierdząc, że się nie nadaje. Myślał jednak o jeńcach, trzymanych w piwnicy, których trzeba było dozorować i żywić. Czyż mógł się ruszyć z miejsca?
— Nie — rzekł. — Proszę zrezygnować z mojej osoby. Są przecież inni, którzy zasługują na wyróżnienie tego rodzaju.
— Ci inni mają swoje zajęcia. Przynoszę panu rozkaz zjawienia się w ciągu dziesięciu dni w stolicy.
— Przecież Maksymiljan przebywa w Cuernavacca.
— Zaprosi pana do Meksyku. Jak pan widzi, wszystko jest przygotowane. O cofnięciu się niema mowy.
— Mimo to jestem zmuszony odmówić.
Arrastro wstał. Twarz jego nagle przybrała wyraz bezlitosny. Przeszył wzrokiem Hilaria.
— Chce pan naprawdę odmówić? Mimo ścisłego rozkazu?
— Okoliczności zmuszają mnie do odmowy.
— Zna pan zasady naszego związku?
— Owszem.
— Czegóż może się spodziewać ten, kto się waha?
— W każdym razie kary.
Grubas odparł słowami Hilaria, przedrzeźniając szyderczo jego głos:
— W każdym razie kary. Tak, ale kary — śmierci!
— Kary śmierci? — zawołał Hilario, blednąc jak trup. — Któż ma prawo ją wymierzyć? Nie uznaję jej!
Pah! Uznał ją pan, wstępując de stowarzyszenia.
— Byłoby to okrucieństwem, czynem nieludzkim!
Grubas popatrzył na Hilaria zpodełba i rzekł:
— Okrucieństwo? Czyn nieludzki? I to pan używa tych słów? To wesołe, warte śmiechu! Czy istnieje łotr okrutniejszy, bardziej bezwzględny, aniżeli pan? I równocześnie ośmiela się pan zarzucać nieludzkie okrucieństwo innym?
Starzec cofnął się o krok.
— Cóż panu strzeliło do głowy? Cóż o mnie wiecie?
— Jeżeli nie wszystko, to bardzo wiele. Nie przypuszcza pan chyba, że nie znamy trybu życia i postępowania naszych członków? Gdybyśmy z tego zrezygnowali, nie moglibyśmy się ostać. Przeciwnie, znamy swoich ludzi lepiej, niż oni siebie samych. Jeżeli więc chodzi o karę, to powtarzam, że jest w tym wypadku tylko jedna — kara śmierci. Czy usłucha pan rozkazu?
— Zostawcie mi przynajmniej czas do namysłu.
— Poco się namyślać, gdy wszystko już postanowione. Musi pan być tak samo ślepo i bezwzględnie posłuszny, jak każdy członek stowarzyszenia. Chcę pana łaskawie poinformować, że przy karze śmierci stosujemy czasami pewne obostrzenia. W tym wypadku obostrzenia byłyby bardzo wielkie. Kat dokonałby waszej egzekucji w stolicy.
Starca przeszedł zimny dreszcz.
— W jaki sposób chcecie wpłynąć na Maksymiljana? — wyjąkał wreszcie.
Hm. Powiem, jakkolwiek nie jestem zobowiązany do takiej szczerości... Ale, ale, przychodzi mi na myśl pewna sprawa, o której nie chciałbym zapomnieć. Czy istnieje trucizna, zabijająca ducha?
Doktór był przekonany, że pytanie to nasunęło się grubasowi zupełnie przypadkowo. Odezwał się w nim lekarz. Odpowiedział więc, nie przeczuwając nic złego:
Hm, możnaby pomyśleć o kurara. Paraliżuje ośrodki nerwowe. Człowiek nieruchomieje, wpada w stan pozornej martwoty, ma jednak dokładną świadomość tego, co się z nim dzieje. Czuje każdy powiew, każde najdrobniejsze ukłucie igłą. W pewnej kombinacji kurara sprowadza śmierć, w innej tylko obłęd ducha, nie niszcząc ciała.
— Zna pan tę mieszaninę?
— Nie.
— Czy istnieje jeszcze jakaś trucizna, która sprowadza obłęd, nie rozkładając ciała?
— Nie — odparł Hilario wstrzemięźliwie.
— A jednak wymieniono mi niedawno nazwę tej trucizny. Nazywa się toloadżi.
— Toloadżi? — rzekł starzec z udanem zdziwieniem. — Hm.
Hm? Zna to pan?
— Nie. Nie znam.
— Dziwne. Bardzo dziwne. Toloadżi to przecież, pospolita roślina.
— Być może, ale nie znam jej działania.
— Podobno działa niemal zupełnie tak, jak wilcze mleko. Kilka kropel tego mlecznego płynu, bez smaku i bez zapachu, sprowadza nieuchronny obłęd; natomiast ciało pozostaje zdrowe i może przetrwać długie lata. Rośliną tą unieszkodliwiają się wzajemnie politycy, rywale, wrogowie i konkurenci. Przypuszczam że słyszeliście, iż przy pomocy paru kropel toloadżi sprowadzono obłęd na kilka głów koronowanych.
— Nic o tem nie wiem — odparł starzec, nadrabiając miną.
Grubas zauważył jednak, że głos Hilaria nabrał jakiegoś przykrego dźwięku. Ciągnął dalej:
— Opowiadają o pewnej cesarzowej, której lud nie znosił, bo została mu wraz z mężem narzuconą. W pewnym starym klasztorze mieszkał stary lekarz, który oddawał się gorliwie nauce medycyny i był specjalnym znawcą toloadżi.
Hilario zakaszlał.
— Trapi was kaszel? — zapytał grubas szyderczo. — Jest pan chory?
— Nie.
— Nudzi pana moje gadanie?
— O nie!
— W takim razie będę opowiadał dalej. — Otóż do tego starego sennora przybyli dwaj mężczyźni i zażądali, aby im dał truciznę, która sprowadza obłęd. Nie ukrywali, że jest przeznaczona dla cesarzowej. Mimo to otrzymali ją, oczywiście po zapłaceniu pewnej sumy, której wysokość jest mi nawet znana.
— Czy to nie bajka, nie wytwór fantazji? — rzekł starzec, któremu pot wystąpił na czoło.
— O nie! Cesarzowa została otruta. Trucizna działała powoli, przygotowując nadejście obłędu. Cesarzowa musiała odwiedzić drugiego cesarza, który decydował o jej koronie. Chciała go prosić o spełnienie pewnej prośby, cesarz nie spełnił jej jednak. Wkrótce potem straciła zmysły.
— Może choroba wynikła wskutek rezultatu podróży?
— Tak mówiono i tak mówią dotychczas. Ale wtajemniczeni wiedzą, jak się rzecz miała. Nie przeczuwacie, kim są ci wtajemniczeni?
— Nie.
— Należy do nich kilku przywódców naszego tajemnego związku. I ja jestem wśród nich. Nie wie pan, o jakiej cesarzowej mówiłem?
— Przeczuwam — wykrztusił stary.
— Więc mogę nie wymieniać. A nie przeczuwacie, kto dawał i mięszał truciznę?
— Nie wiem.
— Trucizna zawarta była w flaszeczce z czarnego szkła.
Starzec stęknął ze strachu.
— Zamówiono ją w poniedziałek, a w piątek przywiózł ją sennorowi Ri.....
— Na miłość Boską! — zawołał Hilario, podnosząc ręce.
— Cóż się stało?
— Nie mogę słuchać tego!
— Przecież jesteś pan lekarzem. Powinieneś mieć mocne nerwy.
— Mimo to słabo się robi człowiekowi.
— Wyobrażam sobie! — roześmiał się Arrastro. — Coby jednak czuć musiał teraz prawdziwy sprawca? Sądzi pan, że władza poćwiartowałaby go, gdyby się dowiedziała o jego czynie?
— Czy są dowody?
— Owszem, są. Bądź pan spokojny. Ale odbiegliśmy od tematu... O czemże to była mowa?
Doktór otarł pot z czoła i rzekł:
— Mówiliśmy o rozkazie, który sennor miał mi zakomunikować.
— Tak, racja! No i cóż? Czy rozkaz jest panu miły?
Hm, tegobym nie powiedział, — syknął Hllario przez zaciśnięte zęby.
— Ale nie jest niemiły?
— Nie — wykrztusił.
— Doskonale! Jestem z pana zadowolony. Nie będziemy więcej mówić o toloadżi i obłąkanej cesarzowej! Nie przypuszczam, ażebym był zmuszony do odgrzebywania tej sprawy. — W ogólnych zarysach poznał pan zadanie, które panu przypadło w udziale; szczegółowe instrukcje otrzyma pan w stolicy. Chciałbym jeszcze pomówić o kilku sprawach. Czy pan sądzi, że Juarez ma do cesarza jakąś osobistą urazę?
— Sądzę, że jest przeciwnie.
— Jestem również tego zdania. Mam na to dowody. Juarez będzie się starał ochraniać cesarza. Prowadzi z nim nawet tajne układy, aby uratować Maksymiljana.
— Czy na dworze Maksymiljana są ajenci Juareza?
— Tylko jeden. Jest nim kobieta. To istota bardzo niebezpieczna. Piękna, sprytna, zwinna, chytra, jakby stworzona do roli tajnego agenta politycznego. Przejrzeliśmy ją nawkroś. Inni nie podejrzewają jej nawet. To entuzjastyczna zwolenniczka Juareza. Potrafiła jednak wpoić Francuzom przekonanie, że im sprzyja.
— Znałem i ja podobną kobietę.
— To rzadko spotykane typy. Ta, o której mówiłem, wywiodła w pole Francuzów i wydała Juarezowi Chihuahua.
Starzec zerwał się z miejsca.
— Do kroćset! Czy nie nazywa się przypadkiem Emilja?
— Tak — odparł Arrastro. — Nazywają ją sennoritą Emilją. Czy to ta, którą znacie?
— Tak. Gdzież teraz przebywa?
— W Cuernavacca.
— Czyżby miała dostęp nawet do cesarza?
— Nie. Ale pertraktuje z jego otoczeniem.
— Czy mam z nią wejść w kontakt?
— Oczywiście. Będzie pan musiał podjąć z nią walkę. Działa w interesie Juareza; pan działać będzie przeciwko niemu. Uczyni wszystko, aby skłonić cesarza do najrychlejszego wyjazdu. Pan zaś będzie musiał dołożyć starania, aby go zatrzymać.
Stosunek Hilaria do całej sprawy zmienił się w jednej chwili. Pewność, że spotka Emilję, pogodziła go w zupełności z powierzonem mu zadaniem. Ochłonął nawet z przerażenia, które go ogarnęło pod wpływem opowiadania o obłąkanej cesarzowej.
Obydwaj spiskowcy rozstali się po przyjacielsku. Tajemniczy grubas dosiadł konia, który stał w podwórzu, i zaczął zjeżdżać z klasztornej góry. U jej podnóża spotkał dwóch jeźdźców, jadących pod górę. Konie mieli zmęczone, wyczerpane. Widocznie podróż znużyła ich bardzo. Zatrzymali się. Jeden zapytał:
— Powiedzcie, sennor, to miasteczko przed nami nazywa się Santa Jaga, a budynek na górze należy do klasztoru della Barbara, nieprawdaż?
— Tak.
— Zna pan klasztor? Czy nie mieszka w nim niejaki doktór Hilario?
— Oczywiście, że mieszka, — odparł Arrastro, obrzucając obydwu badawczem spojrzeniem. — Chcecie z nim mówić? Jest teraz w swoim pokoju. Brama dziedzińca klasztornego otwarta. Wjechawszy przez nią, zapytacie, o doktora. To dzielny lekarz. Jesteście chorzy?
— Nie. Skądże to przypuszczenie?
— Stąd, że się wam łuszczy skóra, że macie straszne zmarszczki. Ludzie z takiemi liszajami nie powinni się pokazywać otoczeniu, możnaby bowiem pomyśleć, że to nie rezultat choroby, a skutki sztucznych zabiegów. A objawy takie u dwóch ludzi naraz mogą zwiększać tylko podejrzenia. A Dios!
Grubas ruszył w dalszą drogę, mrucząc:
— Te łotry uszminkowały sobie twarze. Jadą do starego. Mam wrażenie, że łajdak knuje intrygi, o których nam nic nie wiadomo. Już my go od tego odzwyczaimy!
Obydwaj jeźdźcy nie ruszali się z miejsca, patrząc za nim.
— Ten człowiek domyślił się prawdy — rzekł Landola.
— Czy to istotnie takie widoczne? — zapytał Cortejo.
— O nie. Na waszej szmince jest kilka delikatnych, drobnych rys; tylko wprawne oko może je zauważyć.
— Z wami ta sama sprawa. Musimy się mieć na baczności.
— Przedewszystkiem trzeba się dostać do klasztoru!
Brama klasztorna była otwarta. Wjechawszy więc na dziedziniec, zapytali spotkanego służącego, gdzie jest doktór Hilario. Wpobliżu znalazł się przypadkowo bratanek Hilaria, Manfredo; ofiarował się zaprowadzić ich do stryja.
Starzec siedział w swym pokoju, zatopiony w rozmyślaniach nad planem, który mu polecono wykonać. Bratanek wprowadził obydwóch przybyszy i oddalił się.
Hilario spojrzał na nich badawczo:
— Kim jesteście, sennores?
Zabrał głos Cortejo:
— Dowie się pan o tem po udzieleniu nam pewnej informacji.
— Słucham.
— Czy nazwisko Corteja jest panu znane?
Lekarz ożywił się, wstał z krzesła i zapytał:
— Dlaczego o to pytacie?
— Nie możemy odpowiedzieć, dopóki się nie dowiemy, czy je pan zna.
Ostrożny starzec potrząsnął wolno głową i odparł:
— Nazwisko to jest mi znane.
— A osoba?
— Nie.
Cortejo spojrzał ostro na Hilaria i rzekł:
— To dziwne!
Lekarz ściągną groźnie brwi.
— Zachowanie pana, sennor, jest co najmniej nieprzyzwoite. Wchodzicie tutaj i przesłuchujecie mnie, jakgdybym ja był przestępcą, a wy sędziami. Dziwicie się, że zachowuję wobec was rezerwę, a sami zjawiacie się zamaskowani. Jakże możecie żądać, bym odpowiedział na wasze pytania?
— Zamaskowani? Nie rozumiem was.
— Naprawdę? Ach, sennor, mimo podeszłego wieku mam wzrok dobry! Niebezpieczna to rzecz zostawiać szminkę i puder zbyt długo na skórze. Trzeba twarz od czasu do czasu zmywać i smarować na nowo. Człowiek się poci, broda rośnie i w rezultacie uwidacznia się nałożona warstwa. Bądźcie łaskawi zmyć farbę z twarzy, potem pomówimy.
Wsunął Cortejowi gąbkę w rękę i wskazał na umywalnię.
— Oświadczam, że się pan myli, — wtrącił Landola, ze złości tupiąc nogą w podłogę.
Hilario wyjął z szuflady biurka jakiś drobny przedmiot. Potem podszedł do drzwi i, zasłoniwszy je sobą, rzekł:
— Nie powinniście się dziwić, sennores, że zdumiewa mnie wizyta ludzi o zamaskowanych twarzach. Gdy się umyjecie, przekonam się może, że to zwykły żart. Jeżeli tego nie uczynicie, będę musiał przypuszczać, że grozi mi niebezpieczeństwo; które postaram się usunąć przy pomocy odpowiednich środków.
— Niebezpieczeństwo? — zapytał Landola. — Nikt o tem nie mówi! Jakiż to środek ma pan na myśli?
— Ten! — Hilario wyciagnął rękę, w której trzymał rewolwer. Drugą rękę położył na dzwonku. — Jeżeli się będziecie opierać, wezwę pomoc — rzekł groźnie.
— Do stu tysięcy djabłów! — zawołał Landola. — Przecież i my mamy broń!
— Zanim ją zdążycie wyciągnąć, strzelę.
Landola zacisnął pięści.
— Niechże się stanie pańska wola, w imię szatana! — mruknął.
Podeszli do umywalni. Podczas gdy się myli, starzec lustrował dokładnie osobę Corteja. Po chwili na ustach jego pojawił się charakterystyczny, triumfujący uśmiech.
Landola i Cortejo stali już obmyci.
— No — syknął Landola. — Jesteś pan teraz zadowolony?
Słowa te wypowiedział tonem niezbyt uprzejmym; Hilario odparł jednak słodko:
— Tak, sennor.
— Obawiał się pan...
— O nie, byłem tylko ostrożny, — przerwał Hilario. — Czy może mi pan teraz wyjawić swe nazwisko?
— Nazywam się Bartholomeo Diaz, jestem hacjenderem w okolicy Parsedillo.
— A towarzysz pana?
— Zwie się Miguel Lifetta, jest adwokatem. Szukamy niejakiego Pabla Corteja, z którym mam proces. Sennor Miguel towarzyszy mi, nie mam bowiem żadnych prawniczych wiadomości i potrzebuję jego pomocy.
— Dlaczego zmieniliście panowie wygląd?
— Ponieważ chcieliśmy wystąpić wobec Corteja jako ludzie obcy. Sądziliśmy, że, uważając za nieznajomych, wyjawi nam coś, co da podstawę do ujęcia go i wygrania procesu.
— Dowodzi to, że jesteście bardzo sprytni. Nie wynika z tego jednak, aby inni nie byli sprytniejsi. Do tych innych zaliczyłbym przedewszystkiem siebie. Co do waszej osoby, sennor, to podaliście się za hacjendera. Nie wierzę. Hacjendero wygląda zupełnie inaczej. Nie ma pan wcale oczu wieśniaka, czy hodowcy bydła.
— Jakież mam oczy? — zapytał Landola, rozbawiony znajomością ludzi, okazaną przez starca.
— Ma pan spojrzenie niezwykle przenikliwe. Oczy takie miewają strzelcy prerji i marynarze. Przysiągłbym, że jest pan marynarzem.
— Mylisz się sennor gruntownie.
— Zobaczymy. Powiedział pan ponadto, że pochodzi z okolicy Parsedillo. Przypadkowo znam to miasto i jego okolicę. Niema tam hacjendera imieniem Bartholomeo Diaz. Hacjenda pana leży zapewne gdzie indziej. Może na odludnej wyspie pośród Oceanu Spokojnego?
Ton, w jakim starzec wypowiedział ostatnie słowa, zastanowił Landolę. Rzekł po chwili:
— Co chce pan przez to powiedzieć?
— Chcę powiedzieć, że sennora poznałem. Pan jesteś Henrico Landola, tamten zaś nazywa się Gasparino Cortejo.
Słowa powyższe wywarły na przybyłych niesłychane wrażenie. Czy ten starzec jest jasnowidzący? A może to szubrawiec i oszust, który ich kiedyś poznał, a teraz chce tę znajomość wykorzystać? W obydwu wypadkach sytuacja nie była przyjemna. Postanowili przeczyć.
— Nie, to nieprawda, — rzekł Cortejo.
— To fałsz — dodał Landola.
Lekarz potrząsnął poważnie głową.
— Nie wyobrażajcie sobie, sennores, że się wam uda wprowadzić mnie w błąd. Mówię prawdę. Mogę dowieść.
Z małej szufladki biurka wyciągnął jakąś fotografję i pokazał gościom.
— Piekło i szatan! — zawołał Landola.
— Przekleństwo! — krzyknął Cortejo.
Starzec rozkoszował się ich przerażonemi maskami.
— Nie znam tego człowieka! — rzekł Landola.
— I ja również! — dodał Cortejo.
— Naprawdę? Nic was w tej fotografji nie uderza?
— Owszem — rzekł Cortejo. — Jest trochę do mnie podobna.
— Tylko trochę?
— No, — wyjąkał Cortejo — może nieco więcej, niż trochę. W każdym jednak razie to nie ja.
— W takim razie sprawa między nami skończona.
Włożył fotografję do szuflady, zamknął i ciągnął dalej:
— Pomyliliśmy się wszyscy trzej. Nie przypuszczaliście, że znam wasze nazwiska, ja zaś nie wierzyłem, aby mogło istnieć tego rodzaju podobieństwo. Była to fotografja adwokata Gasparina Cortejo z Manrezy, czy z Rodrigandy. W rezultacie nastąpiło rozczarowanie. Pożegnajmy się w zgodzie. A Dios, sennores!
Hilario, pożegnawszy ich skinieniem ręki, odwrócił się z uśmiechem, aby wyjść do przyległego pokoju. Przybysze spojrzeli po sobie bezradnie, wreszcie Cortejo rzekł:
— Zaczekajcie, sennor! Zechce mi pan jeszcze przed rozstaniem odpowiedzieć na jedno pytanie.
Lekarz odwrócił się ze zdumioną miną.
— Odpowiedzieć na pytanie? Pocóż to? Sądzę, że nie mamy już sobie nic do powiedzenia.
— Może się jednak mylicie, sennor. Czy fotografja, którą pan nam pokazał, jest własnością sennora?
— Tak. Otrzymałem ją przypadkowo od jednego z chorych, który mi ją darował.
— Czy wolno wiedzieć, kto to taki?
— Niejaki Mariano.
— Mariano? — zawołał Landola. — Cóżto za jeden?
— To rodowity Hiszpan. Przeszedł dziwne koleje losu. Nazywał się niegdyś Alfred de Lautreville.
— W jaki sposób poznał go pan?
— Pewien kolega przekazał mi go do wyleczenia.
— Lekarz?
— Tak, lekarz niemiecki nazwiskiem Sternau.
— Doktór Sternau? — zawołał Cortejo. — Czy wiadomo panu, gdzie się ten kolega znajduje?
— Owszem. Zna pan go może?
— Słyszałem o nim jako o...
Cortejo przerwał nagle. Landola ujął go bowiem za ramię i zawołał, obrzucając Hilaria nienawistnem spojrzeniem:
— Ani słowa więcej! Czyż nie widzicie, że starzec bawi się nami jak kot z myszą?
Cortejo miał to samo wrażenie, próbował jednak wyciągnąć coś z Hilaria bez awantury. Nie odpowiadało to gorącemu temperamentowi Landoli. Hilario obrzucił pirata zgryźliwem spojrzeniem i rzekł z uśmiechem:
— Powiada sennor, że się z wami bawię? Zamieniliśmy role. To wy chcieliście się mną zabawić. Przecież nie ja do was przyszedłem, przecież wy ukrywaliście twarze pod szminką!
— Nie mogliśmy postąpić inaczej!
— Czyż maski, fałszywe nazwiska i wrzekoma nieznajomość osób, o które chcecie się dowiedzieć, nie jest dowodem, że usiłowaliście zakpić ze mnie?
— Kierowaliśmy się tylko ostrożnością. A pan zmyślał.
— Ponieważ nie byliście wobec mnie szczerzy. Mam jednak nadzieję, że obecnie uznają panowie szczerość za najlepsze wyjście z sytuacji. Sennor jesteś kapitan Henrico Landola, tak?
— Do stu tysięcy świętych i djabłów! Wszystko mi jedno, niech się dzieje, co chce. Tak, jestem Henrico Landola!
— Doskonale! Sennor zaś jesteś Gasparino Cortejo, prawda?
— Tak.
— Nareszcie! Powiedzcie mi szczerze, co was sprowadza do Meksyku?
— Przecież wie pan o tem dobrze — odparł Landola. — Ale kto panu to zdradził, kto?
Z groźną miną uderzył pięścią w stół. Lekarz potrząsnął głową.
— To się wam na nic nie zda! Nie przestraszę się krzyków i hałasów. Musicie być grzeczni, jeśli chcecie dowiedzieć się czegoś ode mnie. Zapamiętajcie to sobie. Mówiliśmy dotychczas, stojąc. Siadajcie! Lepiej spokojnie pogawędzić, niż grozić sobie wzajemnie.
Obydwaj przybysze poszli za radą Hilaria, który ciągnął dalej:
— Jestem u siebie w domu; przypuszczam, że zwrócicie się do mnie o niejedną informację i usługę. Dlatego uważam za zrozumiałe samo przez się, abyście odpowiedzieli na kilka moich pytań.
Landola założył nogę na nogę, zmarszczył czoło i rzekł:
— Pytaj, sennor!
— Tak, pytaj! Odpowiadać będziemy w miarę możności — dodał Cortejo.
— Kto was do mnie przysłał?
— Strzelec Grandeprise — odparł Landola.
— Gdzieście go spotkali?
— W Veracruz u naszego agenta Gonsalva Verdillo.
— Dokąd się później udał?
— Do stolicy. Przebywa tam dotychczas.
— Cóż robi?
— Łajdactwa, z powodu których kark złamie. Popełnił pan głupstwo, wysyłając tego człowieka. Ani uczciwy, ani pewny.
Starzec zapytał z uśmiechem:
— Czy uważacie, sennores, że jest mniej uczciwy od pirata?
— Do stu piorunów, tak! — ryknął Lancola. — Uważacie, że pirat musi być szubrawcem i kanalją? O nie, pirat ze swoimi ludźmi zawsze postępuje uczciwie.
— A Grandeprise postępował inaczej? Był nieuczciwy wobec was? Mianowicie?
— Nie mogę odpowiedzieć na to pytanie. Nie znam pana.
— Nazywają mnie doktorem Hilario.
— To nie wystarczy. Nie wiemy, co o panu myśleć.
— Możecie się łatwo dowiedzieć.
— Taki właśnie mamy zamiar. Musimy wiedzieć czyś sennor naszym przyjacielem, czy wrogiem.
— To jasne, że przyjacielem! Nie zauważyliście, że znam wasze tajemnice?
— Mam wrażenie, że istotnie wie pan cośniecoś.
— Cośniecoś? Pah! Wiem wszystko!
Landola potrząsnął głową z niedowierzaniem.
— A więc proszę. Słucham.
— Zaczynam — zaczął starzec z uśmiechem. — Niejaka Marja Hermoyes i niejaki Pedro Arbellez mieli zabrać pewnego chłopca. Chłopca tego zamieniono w Barcelonie na syna niejakiego Gasparina Corteja i niejakiej Klaryssy.
— Tam do licha! Któż panu to powiedział? — zapytał Cortejo.
— Zaraz się dowiecie. Hrabia Fernando wychowywał w Meksyku fałszywego Alfonsa. Ale co tu dużo gadać! Wiem wszystko. Znam historię wrzekomej śmierci hrabiego Manuela i hrabiego Fernanda, dzieje pobytu don Fernanda w Harrarze, wystąpienie Sternaua, historję jego małżeństwa z Rosetą. Wiem, jak się odbyła wspaniała podróż na wyspę, wiem, że skazańców uratował kapitan Wagner.
Obydwaj słuchacze nie umieli ukryć niezadowolenia. Po chwili Landola zapytał:
— Powiedz, sennor, skąd o tem wiesz?
— A więc przyznajecie, że to prawda?
— Niestety, tak.
— Niestety? Za chwilę dowiecie się, że wtajemniczenie mnie w te sprawy przyniosło wam jedynie korzyść. Dowiedziałem się wszystkiego od sennora Pabla i sennority Józefy.
— Jakże do tego doszło?
— Wiecie chyba dobrze, jak niebezpieczną grę polityczną prowadzili. Skazano ich na banicję. Życiu ich grozi niebezpieczeństwo. Ponieważ nie chcieli usłuchać rozkazu, poszukali bezpiecznego schronienia...
— Znaleźli je? — zapytał szybko Cortejo.
— Tak. Tu u mnie, w klasztorze.
— Chwała Bogu! — westchnął z ulgą notarjusz. — Są tutaj?
— Oczywiście.
— Spada mi kamień z serca. Czy mogę z nimi mówić?
— Rozumie się.
— Sennor, sprowadź ich więc jak najprędzej!
— Tylko nie tak gwałtownie, sennor, — rzekł lekarz. — Nie mogę sprowadzić ich do tego pokoju. Sądzicie, że sam tu mieszkam w klasztorze? Nikt nie powinien przeczuwać, że są tutaj.
Ach, więc znajdują się w bezpiecznem ukryciu?
— W bardzo bezpiecznem. Prócz mnie nikt ich nie widuje.
— Gdzież ich pan umieścił?
— Pod ziemią.
— Do djaska!
— Nie było innej rady, sennor. Zresztą, nie sądźcie, aby w tych podziemiach źle im się działo. Mają wszystkiego poddostatkiem, nie wyłączając nudów.
— Temu już zaradzimy! Sennor, powiedz jednak, jak się to stało, że Pablo i Józefa zdradzili panu tajemnicę.
— Sprawa zupełnie prosta. Cortejo musiał wraz z córką uciekać. Bratanek mój należał do jego stronników, walczył po jego stronie i uratował Józefę od śmierci. Pomógł im w ucieczce, sprowadził tutaj. Wziąłem sennora Pabla i sennoritę Józefę pod swą opiekę i ukryłem przed pościgiem. Oczywiście musieli mi powiedzieć, kto ich ściga, abym wiedział, jak się mam zachować.
— Któż ich ścigał?
— Przedewszystkiem wszyscy przeciwnicy polityczni, do których zaliczam zwolenników Juareza, Maksymiljana oraz Francuzów. A nie są to przeciwnicy najniebezpieczniejsi. Stokroć groźniejsi są wrogowie osobiści: Sternau, Mariano, Bawole Czoło, Niedźwiedzie Serce i całe ich otoczenie. Brat pana zdecydował się zwierzyć przede mną ze wszystkiego i postąpił słusznie.
— Chciałbym w to wierzyć — rzekł Cortejo, wyciągając rękę do starca. — Dziękuję panu. Może sennor być pewny, że nietylko w słowach postaramy się okazać naszą wdzięczność.
— Gdzież przebywa Sternau i jego towarzysze? — zapytał niecierpliwie Landola.
Oh, niedaleko stąd, — rzekł starzec z uśmiechem.
— W głównej kwaterze Juareza?
— Nie. W mojej.
— W pańskiej? Co to ma znaczyć? Nie mówi pan chyba o klasztorze?
— Ależ owszem.
— Co? — zawołał Cortejo, zrywając się z miejsca. — Są tutaj?
— Ależ tak.
— Pan ich schwytał?
— Tak jest.
— Dzięki, stokrotne dzięki szatanowi! Jakże pan dokonał tego mistrzowskiego obrotu?
Ach, sennores!
Starzec z dumą opowiedział o swoim triumfie.
— Wspaniale! — unosił się Cortejo. — A więc musimy zejść nadół i zobaczyć ich?
— Rozumie się, sennor. Skoro przywitacie się z Pablem i Józefą, będziecie mogli zobaczyć jeńców.
Ah, to dopiero będzie satysfakcja! Co też powiedzą na mój widok?
— A na mój? — zgrzytnął Landola.
— Będą się z pewnością bardzo cieszyć — szydził starzec.
— Więc powiedz sennor, kto tam siedzi na dole?
Hilario wymienił nazwiska jeńców. Małego André, ponieważ go nie znali, opisał przy pomocy gestów. Landola zamyślił się i rzekł:
— Ułożył pan wszystko doskonale, niestety jednak, sennor, to nie wystarczy. Konieczność wymaga, abyśmy nie mieli świadków. Ludzie, którzy zostali wciągnięci w tajemnicę przez Sternaua, Mariana, hrabiego Fernanda, lub kogokolwiek z ich otoczenia, są równie niebezpieczni, jak nasi obecni jeńcy.
— Wszyscy muszą zginąć, wszyscy! — potwierdził Cortejo.
— Któż to są, ci wszyscy? — zapytał lekarz, zbity z tropu.
— Pomyślmy, zastanówmy się, — rzekł Landola. — Przedewszystkiem Emma i Karja, które były na wyspie. Potem Pedro Arbellez i Stara Marja Hermoyes. Trzeba również wybadać, co się dzieje w forcie Guadelupie. Ci z mieszkańców fortu, którzy znają tajemnicę, muszą również śmierć ponieść.
— Nawał nowej roboty — wtrącił Hilario.
— Prawda, ale to jeszcze nie wszystko. Trzeba nadto naprawić jeden błąd pański, sennor.
— Jaki?
— Wysłanie Grandeprise’a.
— Grandeprise nie wie o niczem, nie powiedziałem mu ani słowa.
— Był jednak u nas, przejrzał nasze plany i zdradził.
Kłamstwa tego Landola użył celem zgnębienia przyrodniego brata.
— Zdradził? — zapytał starzec. — W jakiż to sposób?
— Posłuchajcie — odparł Landola. — W Niemczech mieszkają osoby, które, zdaje się, wiedzą wszystko...
Ah, — odparł Hilario — zgaduję. Hrabianka Roseta i wszyscy krewni Sternaua i Ungera.
— Tak jest. Policzymy się z nimi później. Syn sternika Ungera przybył do Ameryki wraz z pewnym człowiekiem, zwanym Sępim Dziobem i jeszcze innym osobnikiem, aby wykryć nasze tajemnice. Chciałem włożyć trupa do pustej trumny starego hrabiego. Potrzebowaliśmy kogoś do pomocy, a ponieważ wysłaliście tego Grandeprise’a, więc sądziliśmy, że można mu zaufać...
— Co za nieostrożność! — zawołał starzec.
— Oczywiście. Cóż jednak mieliśmy robić? Grandeprise zdradził nas przed Ungerem. Wyjęliśmy trupa z innej trumny, napadnięto na nas, gdyśmy kładli trupa do trumny hrabiego.
— To cud chyba, że was tu oglądam, — rzekł Hilario.
— Dlaczego?
— Przecież to najlepszy dowód, żeście uszli cało.
— Ma pan rację. Ale cała stolica wie o tem, co zaszło. A te przeklęte łotry, Unger i towarzysze, dotrą aż tutaj.
— Skądże wiedzą, żeście się udali do klasztoru?
— Bezwątpienia powie im Grandeprise.
— Istotnie niemiła komplikacja — rzekł lekarz. — Mogę się dzięki temu znaleźć w przykrej sytuacji. Na wszelki wypadek trzeba sprzątnąć tych łotrów.
— Tak, usunęłoby to poszlaki. Ale zapomnieliśmy jeszcze o kimś. O tym przeklętym sir Drydenie!
Ach, ten Anglik? Prawda — przyznał starzec.
— Gdzież być może?
— Jako pełnomocnik Anglji należy zapewne do orszaku Juareza.
— W takim razie rozprawimy się z nim później. W tej chwili, zdaje się, w hacjendzie przebywają najgroźniejsi dla nas wrogowie. Trzeba będzie zawładnąć tem gniazdem os.
— Niełatwa sprawa — zauważył lekarz. — Hacjenda jest bardzo rozległa, zbudowana z cegieł.
— Cóż więc począć?
— Mam myśl — rzekł Cortejo. — Jesteście przecież lekarzem, sennor Hilario.
— Jaki to ma związek z hacjendą?
— Związek wielki i widomy. Musiałby tam ktoś pojechać... — Jak się przyrządza posiłek w takiej hacjendzie? Zapewne rozmaicie, zależnie od osoby, dla jakiej strawa jest przeznaczona?
Hilario zmiarkował natychmiast, co Cortejo ma na myśli.
— Państwo jadają niekiedy co innego, niż vaquerzy i służba, — odparł — ale w każdym razie wodę do gotowania czerpie się zawsze z wielkiego kotła, wmurowanego w piec, albo też zawieszonego na łańcuchu nad umiarkowanym ogniem.
— Doskonale. Więc plan mój da się zrealizować. Chodzi o to, aby ktoś rzucił proszek do tego kotła.
Cortejo i Landola spojrzeli na lekarza wzrokiem pełnym oczekiwania. Hilario pochylił głowę i milczał.
— Chyba istnieje taki proszek — rzekł Landola.
Ah, trucizn jest na świecie poddostatkiem, — odparł Hilario.
— Chodzi o taką, którejby przy sekcji zwłok nie można było ustalić.
— Taka trucizna istnieje. Myśl to niezła ale jak ją wykonać? Kogo posłać?
— Ja jechać nie mogę — rzekł Cortejo.
— I ja nie — dodał Landola. — Emma Arbellez poznałaby mnie natychmiast. Hm, — mruknął, patrząc badawczo na lekarza. — Nie wolno nikogo wciągać w tajemnicę.
— To rzecz zupełnie wykluczona.
— Więc jeden z nas. Pojechałby pan, sennor Hilario?
Zapytany potrząsnął głową, starając się ukryć niesamowity uśmiech.
— A dlaczegóż nie wy? — odpowiedział.
— Powiedziałem już, dlaczego nie mogę. Poznanoby mnie.
— Nie mogę się stąd oddalić. Czy ma pan jeszcze nieco szminki, dzięki której tak się panu twarz zmieniła, sennor Cortejo?
— Oczywiście, że mam.
— W takim razie może pan sam załatwić sprawę.
— Sennor, powierzyłbyś nam truciznę?
— Tak. Ale o tem później.
Na twarzy Hilaria znowu zjawił się z trudem ukrywany uśmiech.
— Gdzieście zsiedli z koni? W mieście?
— Nie. W klasztorze.
— A więc konie wasze jeszcze tu stoją? Hm. Nikt nie powinien wiedzieć, że tu jesteście.
— Czy da nam pan jakie schronienie?
— Chętnie.
— U brata i u siostrzenicy?
— Od dziś będziecie mieszkać razem z nimi. Zanim was jednak do nich zaprowadzę, bratanek mój przyniesie posiłek. Jesteście z pewnością głodni, nie chcę okazać się niegościnnym gospodarzem. Pozwólcie, abym się na jakiś czas oddalił.
Hilario wyszedł i polecił bratankowi przynieść gościom jadła i napitku. Manfredo skłonił się i chciał oddalić, aby spełnić rozkaz stryja, lecz Hilario zatrzymał go gestem ręki.
— Muszę cię o coś zapytać, Manfredo.
Starzec skrzyżował ręce na piersiach i ciągnął dalej:
— Od lat służyłeś mi wiernie, nie pytając, poco robię to lub owo. Zawsze jestem z ciebie zadowolony, a oddawna już myślę nad tem, jak wynagrodzić twą żarliwość.
— Co za szczęście! — rzekł Manfredo z uśmiechem.
— Nie mówiłem o tem nigdy. Czekałem, aż przyjdzie odpowiednia okazja.
— Dziś dzięki tym dwom gościom trafia się okazja?
— Tak.
— Co się stało? — zapytał Manfredo z zaciekawieniem.
Starzec spojrzał nań dziwnym wzrokiem.
— Czy chcesz zostać hrabią?
— Hrabią? — zapytał młodzieniec zdumiony. — Jesteś dziś w dobrym humorze, stryju!
— To prawda. Ale humor nie wpływa na moje zamiary. A więc, chcesz zostać hrabią?
— Jakim hrabią?
— Hrabią de Rodriganda.
— Wielkie nieba! Jest ich przecież czterech. Dwóch starych, uznanych za zmarłych, jeden młody który chce być hrabią, ale nim nie jest, i drugi młody, który nim również nie jest, chociaż być powinien.
Hilario wymienił nazwiska gości i opowiedział treść rozmowy. Gdy skończył, Manfredo zawołał:
— To nadzwyczajne! Jak myślisz postąpić? Mam nadzieję, że zamkniesz tych ptaszków razem z resztą. Zasłużyli na to bardziej od tamtych.
— Masz rację. Dając im zapłatę, myślę o tobie i sobie. Stanie się to dziś jeszcze. Od jutra wszyscy jeńcy pozostaną pod twoją opieką, wyjeżdżam bowiem do hacjendy del Erina.
— Do hacjendy? W jakim celu?
— Dowiesz się później.
— Jak długo zabawisz w hacjendzie?
— Pięć, sześć dni.
— Przez ten czas dam sobie z jeńcami radę.
— Będziesz ich musiał pilnować znacznie dłużej, gdyż natychmiast po powrocie wyjadę znowu. W przeciągu dziesięciu dni muszę być w stolicy.
— W stolicy? — zapytał Manfredo ze zdumieniem. — Cóż tam będziesz robił?
— Polecono mi ważną misję polityczną. Jestem przekonany, że misja ta przyniesie nam szczęście. Może zostanę ministrem, ty zaś hrabią Rodriganda. Czegóż chcesz więcej?
— Na miłość Boską, stryju, zaczynam wierzyć, że mówisz poważnie! Jakżeto chcesz zrobić ze mnie hrabiego?
— To sprawa zupełnie prosta. Zajmiesz miejsce prawdziwego hrabiego.
— To znaczy Mariana? A dowody?
— Wymusimy je na jeńcach, a potem usuniemy wszystkich, którzy nam będą przeszkadzać. Zostaw to już swemu stryjowi. Jeżeli Pablo Cortejo mógł zrobić ze swego bratanka hrabiego Rodrigandę, to mnie uda się to o wiele łatwiej. Idź teraz do tych dwóch, aby się nie nudzili. Skoro się pożywią, sprowadź ich nadół. Będę na was czekał. Schodzę tam teraz, aby przygotować wszystko na przyjęcie nowych mieszkańców.
Manfredo przyniósł gościom półmisek z zimnem mięsem. Obydwaj byli głodni i pałaszowali energicznie. Kiedy zaspokoili głód, Manfredo oświadczył:
— Chodźcie za mną, sennores! Stryj zszedł do podziemi, aby wam pokazać jeńców. Zaprowadzę was do niego.
— Cóż się stanie z naszemi końmi i rzeczami?
— Nic im chwilowo nie grozi. Potem sam się niemi zaopiekuję.
Opieka polegała na tem, że sprytny Manfredo sprzedał obydwa konie i przywłaszczył sobie rzeczy Corteja i Landoli.
Manfredo szedł przez ciche krużganki. Za nim postępowali Cortejo i Landola, zachowując na jego polecenie jak największą ciszę. Schodzili po ciemnych schodach. Manfredo zapalił latarkę. Minęli kilka piwnic i znaleźli się wreszcie w sklepieniu, w którem czekał na nich Hilario z latarką w ręku.
— Nareszcie — rzekł przyjacielskim tonem.
— Tak, jesteśmy, — odparł Cortejo. — Czy mamy zamieszkać w takiej piwnicy?
— Skądże znowu! Prowadzę was teraz do więzienia. Potem pójdziecie do mieszkania. Chodźmy!
Lekarz szedł pierwszy, za nim Landola, Cortejo i Manfredo. Na zakręcie Hilario wyciągnął z kieszeni, jakieś zawiniątko, w kształcie tutki, jeden koniec zapalił, odwrócił się i dmuchnął w drugi koniec. W tejże chwili pobiegł naprzód, bratanek zaś odskoczył w tył. Na Corteja i Landolę padł blask płomieni. Chcieli coś krzyknąć, nie mogli jednak wydobyć ze siebie ani słowa. Mglisty dym zatamował im oddech. Po chwili padli bez zmysłów na ziemię.
Po jakimś czasie Cortejo odzyskał przytomność. Głowa mu ciążyła, nie mógł zebrać myśli. Zaczął dokoła szukać rękami i przekonał się ku najwyższemu przerażeniu, że jest przywiązany łańcuchem do kamiennej ściany.
— Wielkie nieba! — zawołał straszliwym głosem.
Aha, jeden się obudził, — rzekł ktoś ztyłu głuchym głosem.
— Powiedział coś — dodał jakiś głos kobiecy z przeciwległej strony.
— Kto tam? — zapytał Gasparino.
— Tacy sami, jak ty, nieszczęśliwi jeńcy — odparł głos męski.
— Słyszałem rozmowę dwojga osób?
— Rozmawiałem z córką.
— Ktoś ty taki?
— Człowiek nieszczęśliwy. Więcej powiedzieć nie mogę, bo cię nie znam.
Cortejo nie oswoił się jeszcze z nową sytuacją.
— Do kroćset! Dlaczego mnie tutaj umieszczono? — zapytał.
— Aby was trzymać w niewoli — brzmiała odpowiedź.
— W niewoli? Mnie? Nie uwierzę!
— Dotknij muru i łańcuchów.
Cortejo zadzwonił łańcuchami i dotknął mokrej ściany. Przy tej sposobności namacał pod ścianą dzban wody i kawał suchego chleba.
— Wielkie nieba! To chyba żart!
— Żart? O nie! Tu na dole wszystko jest gorzką prawdą. I myśmy z początku przypuszczali, że to żarty. Zamknięto nas w okropnej norze, potem dopiero dostaliśmy lepszą celę. Teraz przeniesiono nas tutaj i znowu nam gorzej. Dręczyciel powiedział, że otrzymamy towarzystwo, które nam sprawi wielką przyjemność. Towarzystwo się zjawiło, nie widzę jednak przyjemności.
— Kogóż nazywacie dręczycielem? — zapytał Cortejo.
— Doktora Hilario. Jest on i waszym katem.
— Doktór Hilario? Ależ nie, to mój przyjaciel!
— Przyjaciel? A więc i tyś go obdarzył zaufaniem, tak samo, jak i my. Czy nie obezwładnił cię zatrutemi gazami?
Cortejo nie odzyskał jeszcze zupełnej świadomości. Odpowiadał, jak człowiek, który się powoli budzi ze snu. Miał wrażenie, że głuchy głos dochodzi z grobu; zdawało mu się, że leży w trumnie.
— Przyprowadzili was tutaj, nie paląc światła, — ciągnął głos nieznany. — Słyszałem jednak, że to był on i jego bratanek. Powiedz, kim jesteś!
— I ja nie mogę tego powiedzieć, zanim się nie dowiem, kim ty jesteś. Mówiłeś, że więżą nas we dwóch. Któż tu jest jeszcze?
— Przyprowadzono was razem. Jego przykuto do muru na prawo od ciebie.
Ah! Czyżby to był Lan... — Cortejo opamiętał się w porę i, naprawiając swój błąd, ciągnął dalej: — Czyżby to był mój towarzysz?
— Przypuszczam. Zginiesz razem z nim, tak samo jak my. Tu niema ani światła, ani życia, ani litości, ani łaski. Tu wszystko umiera. Żyje jedynie ciągła myśl o zemście.
Cortejo wyprostował się, o ile na to pozwalał łańcuch i rzekł:
— To się chyba do was odnosi, nie do mnie! Nie chcę i nie mogę zostać jeńcem. — Zaczął się szamotać na łańcuchu, chcąc oswobodzić członki, napróżno jednak wytężał wszystkie siły.
— Piekło i szatany! — zawołał, zgrzytając zębami. — Więc mnie schwytano, a inni chodzą sobie wolni?
— Inni? Kogóż masz na myśli?
— Oświadczył mi, że na dole mieszczą się moi wrogowie.
— Czyżby postąpił z tobą tak samo, jak z nami? I ja mam tu na dole wrogów. Ale nie wyobrażaj sobie, że są wolni! Kto przekroczy próg tego sklepienia, ten nie ujrzy nigdy światła dziennego. Kimże są twoi wrogowie?
— Muszę milczeć. A twoi?
— I mnie mówić nie wolno. Nie chcę, aby mnie znał ktokolwiek.
W wilgotnej piwnicy rozległo się głębokie westchnienie. Landola zaczął się ruszać. Szedł pierwszy i pierwszy został oszołomiony trującym gazem, dlatego dłużej od Corteja leżał nieprzytomny.
Ah! — jęknął, wyciągając się. Zadzwoniły łańcuchy, usłyszał ich dźwięk, zaczął nasłuchiwać. — O — o — — o! — jęczał — Cóżto ma znaczyć?
— Henrico, Henrico, czy to wy?
— Henrico? — zapytał Landola głosem zmęczonym. — Henrico? Tak, to moje imię.
Ah, na Boga, to, on! Henrico, czy to wy naprawdę?
Cortejo wymieniał rozmyślnie tylko imię Landoli.
— Henrico? — jęczał jeniec. — Kto to powiedział? Gdzie jestem?
— Jesteśmy jeńcami.
— Jeńcami? — jęknął wśród brzęku łańcuchów. — Cóżto tak dzwoni? Kto mnie ujął?
— To łańcuchy. Zwykłe łańcuchy!
— Łańcuchy? Ah, prawda. Starzec chciał nas zaprowadzić do jeńców, do Ster...
— Cicho! — zawołał Cortejo. — Nie wymieniać nazwisk!
Landola nie był jeszcze zupełnie przytomny. Odpowiedział, jak człowiek, który zbudził się niedawno z narkozy:
— Nie wymieniać nazwisk? Dlaczegóż to, mój Cortejo?
Ktoś zawołał z przeciwległej strony:
— Cóżto za imię? Kto mnie woła?
Gasparino zapytał:
— Ciebie? Ciebie nikt nie wołał.
— Ależ przeciwnie! To było moje nazwisko. Ponieważ już padło, dowiedz się, kim jestem. Jam Pablo Cortejo.
Gasparino przeciągnął się tak gwałtownie, że zadzwoniły łańcuchy i kości.
— Piekło i szatany! — ryknął. — Teraz rozumiem wszystko. A wiesz, kim jest ten, który, odzyskawszy przytomność, wymienił twe nazwisko? — To Henrico Landola!
Pablo Cortejo zadzwonił znowu łańcuchami, co było oznaką, że się przeraził.
— Henrico Landola? — zawołał bardzo głośno. — Kapitan morski?
Landola odparł:
— Tak, to — ja. Kapitan Landola.
— Czy być może? I to jeszcze? — zawołał Pablo, uderzając łańcuchami o mur. — Kimże ty jesteś, ty, który wszcząłeś ze mną rozmowę?
— Ja? Przeklinam cały świat! Nazywam się tak, jak ty. Jestem Gasparino Cortejo, twój brat!
Rozległy się dwa okrzyki, jeden męski, drugi kobiecy. Potem wszystko ucichło. Pablo i córka jego Józefa zemdleli. Słychać było tylko brzęk łańcuchów. — —



IV
SĘPI DZIÓB W OPAŁACH

Wydaje się często, że Opatrzność zdecydowała się pobłażać zuchwalcom, utrudniać triumf dobra. Nie należy jednak poddawać się zwątpieniu, drogi bowiem Opatrzności nie są naszemi drogami. — —
Załatwiwszy się w Meksyku z koniecznemi wizytami, Kurt wsiadł na koń i opuścił stolicę w towarzystwie marynarza Petersa.
Jadąc bystro, dotarli w krótkim czasie do miasteczka Tuli. Tu przyłączyli się do nich Sępi Dziób i Grandeprise i ruszono w dalszą drogę.
Kurt miał dobre mapy, obydwaj strzelcy byli idealnymi przewodnikami.
Uchodząc przed pościgiem, Cortejo i Landola nie jechali szosą, lecz wynajęli jako przewodnika pewnego metysa; wskutek złego stanu bocznych dróg górskich, posuwali się bardzo wolno. Kurt jechał szosą. Liczył na to, że przybędzie do Santa Jaga przed obydwoma złoczyńcami. Rachuba ta okazała się niestety, mylna.
Następnego wieczora przybyli do miasta Zimapam. Tu zastali wojsko. Miasto obsadzili Francuzi; zamierzali udać się pod dowództwem swego generała do Queretaro, stamtąd zaś przez Meksyk do portu Veracruz. W północnej stronie miasta stali żołnierze cesarscy pod wodzą osławionego generała Marqueza. Mieli obsadzić miasto po wyjściu Francuzów. Dyscyplina panowała tu jednak słaba, i całe szeregi cesarskich chodziły wieczorami do miasta, aby się bratać z francuskimi kolegami.
Kurt musiał sobie torować drogę poprzez tłum żołnierzy. Najchętniej byłby spędził noc pod gołem niebem, w namiocie, ale obydwaj strzelcy odradzali to ze względu na sąsiedztwo niedyscyplinowanego wojska, gotowego do gwałtów, przed któremi chronią mury miasta.
Przypuszczenie okazało się mylnem. Miasto roiło się od żołnierzy. Było podobne do słoika, w którym pełno chrabąszczów, robaków, poczwarek i czerwi. Kurt wędrował wraz z towarzyszami od venty do venty, od posady do posady, od domu do domu, napróżno szukając schronienia choćby na godzinę. Potrzebowali go bardzo nietylko ludzie, ale i głodne, spragnione konie.
Od pewnej starej Indjanki, siedzącej w podartej, brudnej koszuli przed rozwaloną chałupą dowiedzieli się wreszcie, że tuż koło miasta płynie potok, nad którym rośnie bujna trawa. Postanowili więc rozbić nad potokiem namioty.
Niestety, i tutaj miejsca nie było. Rozlokowała się kawalerja francuska. Kurt musiał się zadowolić maleńkim skrawkiem ziemi tuż przy potoku, u którego można było przynajmniej konie napoić. Wokoło naszego małego oddziałku płonęły ogniska; przy ich świetle widać było dokładnie twarze przybyszów.
Okoliczność ta nietylko pozbawiła naszą kompanję spokoju i wypoczynku, lecz skierowała na nią uwagę żołnierzy, co się fatalnie skrupiło na strzelcach.
Tuż obok leżał oddział, składający się z jakichś trzydziestu kawalerzystów. Żuli mocny meksykański tytoń i rozprawiali o swoich przygodach wojennych. Rozmową kierował z wielką godnością stary sierżant.
Gdy Kurt wraz z trzema towarzyszami rozłożył się wpobllżu, po żołnierzach poszedł pomruk.
— Czego chcą ci ludzie? — zapytał jeden z nich. — Czy mają prawo tu biwakować?
— Czy mamy pozwolić, aby się obok rozkładały osoby cywilne? — mruknął drugi.
— Meksykańskie włóczęgi to nie sąsiedztwo dla munduru — oświadczył trzeci.
Czwarty zaś zwrócił się do sierżanta:
— Sierżancie, czy mamy na to pozwolić?
Zapytany pogładził brodę i odparł:
— Pożytku nam nie przynosi.
— W takim razie obowiązkiem waszym jest uwolnić nas od sąsiedztwa tych ludzi.
Widząc, że stary się waha, jakiś młody żołnierz rzekł:
— Boicie się może cywila?
Sierżant rzucił żołnierzowi miażdżące spojrzenie:
— Milcz, żółtodziobie! Nosiłem bagnet, gdyś ty jeszcze latał bez spodni. Pokażę wam zaraz, jak te cywile uciekać przede mną będą.
Podszedł do naszej czwórki. Kurt leżał na trawie z cygarem w ustach. Trzej pozostali rozłożyli się na brzegu potoku i pilnowali koni.
— Czego tu chcecie? Wstawać i wynosić się!
Sierżant wypowiedział te słowa do Kurta grzmiącym głosem, czyniąc odpowiedni ruch ręką. Kurt odparł ze spokojem:
— Sierżancie, jaką kwaterę przeznaczono wam na noc dzisiejszą?
Oburzony starzec odpowiedział donośnym głosem:
— Co? Pytacie o moją kwaterę? Jakiem że to prawem? Czy nie wiecie, że wstać należy, kiedy się rozmawia z podoficerem Jego Cesarskiej Mości?
— Dobrze, wstanę, ale na waszą odpowiedzialność, — rzekł Kurt ze swobodą. — Podkreślam, że robię to dla świętego spokoju i powtarzam pytanie: jaką kwaterę przeznaczono wam na noc dzisiejszą?
— To nie wasza sprawa!
— Owszem, moja. Jeżeli oddział wasz otrzymał rozkaz rozbicia tutaj namiotów, ustąpię chętnie. Jeżeli jednak macie kwaterę w mieście, zostanę, bo prawo moje do tego miejsca nie jest gorsze od waszego.
Stary spojrzał na młodzieńca ze zdumieniem.
— Coście wy za jeden? Zachowanie wasze każe przypuszczać, że się znacie na przepisach służbowych.
Podczas rozmowy sierżanta z Kurtem zaciekawieni żołnierze otoczyli ich szerokim kołem.
— Umiecie czytać, sierżancie? — zapytał Kurt.
Mille tonnerres! — zaklął stary. — Jak śmiecie wątpić?
Kurt odparł ze spokojem:
— Pytam, ponieważ znałem wielu sierżantów analfabetów. Choć mógłbym odwołać się do waszego komendanta, nie wzgardzę rozmową z wami. Czytajcie, kolego!
Wyciągnął z pośród papierów paszporty, sporządzone w języku francuskim, i wręczył sierżantowi.
— Nie wierzę, aby się tam znalazło co mądrego, — mruknął stary, Podszedł do ognia, aby dokładnie obejrzeć dokumenty. Ledwie skończył czytać, wyprostował się jak struna i rzekł:
— Przepraszam, panie poruczniku! Nie mogłem przewidzieć.
— Trzeba było poinformować się naprzód. Gdzie jest wasza kwatera?
— W mieście.
— Zostanę więc tutaj. Możecie odejść.
Stary zrobił pół obrotu i pomaszerował na dawne miejsce. Dokoła rozległy się szepty.
— Dlaczego nie poszedł sobie? — zapytał jeden z żołnierzy.
— Ponieważ nie mamy prawa wypędzać go. To oficer pruski, a ja go tak brutalnie potraktowałem. Szczęście, że jutro stąd odchodzimy.
— Jaka ranga?
— Porucznik.
— Tylko? Pah!
— Ale porucznik huzarów gwardyjskich! W dodatku jeszcze służy w sztabie generalnym.
Słowa te ostudziły nieco zapały. Mimo to żołnierze wściekali się, że stary podoficer pozwolił się tak potraktować cywilom. Wieść o zajściu rozniosła się lotem błyskawicy. Żołnierze zaczęli pielgrzymować do miejsca, na którem leżał Kurt, oraz do grupki, wśród której znajdował się stary sierżant.
Zjawił się między innymi pewien dragon, który brał udział w walkach na północy kraju. Dowiedziawszy się, co zaszło, obejrzał przybyszów.
Sacrébleu! — zawołał zaskoczony. — Tego znam!
— Oficera? — zapytał sierżant.
— Nie. Tego drugiego, z długim nosem. Głowę daję, że walczyłem z nim twarzą w twarz. Pozabijał wielu naszych. Było to w bitwie pod Cena Sonores.
Słowa te wywarły niesłychane wrażenie.
— Co takiego? Więc to wróg?
— Tak. Był u Juareza. To amerykański strzelec. Nazywają go Sępim Dziobem.
— A więc jest szpiegiem? — zawołał ktoś półgłosem.
— Czyś pewien, że się nie mylisz? — szepnął sierżant do dragona.
— Wykluczam pomyłkę. Pójdę po Mallou i Rénarda. Walczyli razem ze mną. Poznają go.
— Idź, mój synu! Zaczyna mi coś świtać. Oficer niemiecki w cywilnem ubraniu w otoczeniu szpiega Juareza i jeszcze dwóch, którzy są zapewne szpiegami, — toby był dopiero połów!
— Wtedy pokażemy im, gdzie mają nocować. Ale gdzie? Ha, ha, ha!
— Cicho, chłopcy! — rozkazał starzec. — Ci ludzie nie powinni przeczuwać, co się tu święci, inaczej gotowi nam zbiec.
— Zbiec? — rzekł młodzieniec, który przed chwilą okazywał taki zapał. — To niemożliwe!
— Język za zębami, mój chłopcze! — ciągnął stary. — Musisz naprzód poznać strzelców; wtedy dopiero zrozumiesz, co są warci. Jeżeli Juarez zdobędzie znowu ten kraj, to tylko dzięki dyscyplinie, wytrwałości i niezwykłej odwadze strzelców.
W tej samej chwili wrócił dragon w otoczeniu dwóch swoich kamratów.
— Oto Rénard i Mallou — rzekł. — Niech poświadczą, czy mam rację.
— Chłopcy, — zwrócił się do nich sierżant — przypatrzcie się dobrze temu człowiekowi z długim nosem, który leży nad potokiem. Wasz kamrat twierdzi, że nos ten jest wam znany.
Obydwaj żołnierze spełnili polecenie. Rénard rzekł:
Parbleu! Znam tego łotra! To sławny strzelec amerykański Sępi Dziób.
— Należy do wojsk Juareza — dodał Mallou. — Wielu naszych padło od jego kul.
— Co? Więc znacie go osobiście? — zapytał sierżant, który uważał, że należy ustalić dokładnie stan faktyczny tak ważnej sprawy.
— Nie mam wątpliwości, że to on. Wykluczam pomyłkę. Kto w życiu widział tę twarz, ten się nie pomyli, sierżancie.
Hm — mruknął stary. — Mogą to być dla tych ludzi niezwykłe tarapaty. Czy znacie któregoś z pozostałych?
— Nie.
— To zresztą nie ma znaczenia. Obowiązkiem naszym jest ująć tych ludzi. Trzeba postępować ostrożnie, jeden z nich bowiem jest oficerem. Zamelduję o wszystkiem generałowi. Ci trzej pójdą razem ze mną. A reszta niech chwilowo zachowa spokój i niech z nich nie spuszcza oka.
Odszedł z trzema żołnierzami, którzy mieli świadczyć wobec generała. Tymczasem Kurt wypoczywał spokojnie, nie przeczuwając nawet, co grozi jego osobie i otoczeniu.
Po upływie jakiejś półgodziny zjawił się capitaine de cavalerie w otoczeniu uzbrojonych żołnierzy. Sierżant przyprowadził go tutaj. Trzech żołnierzy generał zatrzymał jako świadków.
Żołnierze, towarzyszący oficerowi, usunęli się nieco nabok. Tymczasem rotmistrz podszedł do Kurta, który podniósł się z murawy, zaciekawiony, czego też oficer francuski chcieć może od niego. Rotmistrz obserwował go przez chwilę w milczeniu, poczem zapytał:
Monsieur, mam wrażenie, że nie jest pan stałym mieszkańcem tego miasta.
— Ma pan rację — odparł uprzejmie Kurt.
— Jest pan w podróży?
— Tak.
— Skąd pan przybywa?
— Z Niemiec.
Oficer przymknął oczy i rzekł:
— Z Niemiec? Ach! Chciał pan zapewne powiedzieć z Austrji?
— Nie. Z Prus.
— Z Prus? Hm. Uważa pan, że to dobra rekomendacja?
Kurt spojrzał na oficera ze zdumieniem.
— Przyznam się, że nie rozumiem pańskiego pytania.
Rotmistrz wstrząsnął lekceważąco ramieniem.
— Zrozumie pan wkrótce. Niech mi pan powie, jaki jest cel pańskiej podróży?
— Udaję się naprzód do Santa Jaga, później do hacjendy del Erina.
Ah, przypominam sobie tę nazwę. To zapewne ta sama hacjenda, która się tak doskonale nadaje do biwakowania.
— Tego nie wiem. Nigdy tam nie byłem.
— W jakim celu pan podróżuje?
— Jadę w sprawach osobistych. Mam nadzieję spotkać tam krewnych.
— Czy towarzyszące panu osoby należą do służby?
— Są to raczej przyjaciele.
— Aha. Hm. Przyjaciele. Czy jeden z nich nie nazywa się Sępi Dziób?
— Owszem.
— W takim razie proszę o pofatygowanie się ze mną do generała, który jest komendantem miasta.
Kurt spojrzał nań ze zdumieniem:
— Cóżto ma znaczyć?
— Nie jestem upoważniony do udzielania w tym względzie informacyj.
— Czy mam panu towarzyszyć jako jeniec?
— Nie chcę używać tego słowa. Generał polecił mi sprowadzić pana wraz z towarzyszami.
— Jesteśmy na pańskie usługi, panie rotmistrzu.
— Dobrze. Proszę za mną!
Ujęli konie za uzdy i ruszyli, pod eskortą żołnierzy i rotmistrza.
— Przeklęta historja! Czego chcą od nas? — szepnął Sępi Dziób do strzelca Grandeprise’a, wypluwając kawał tytoniu, na miejsce którego wpakował drugi o kolosalnych rozmiarach.
— Któż to wiedzieć może? — odparł zapytany. — Może podejrzewają, że jesteśmy szpiegami.
— Byłaby to ładna gwiazdka! Słyszałem, że jeden z tych ananasów wymienił moje imię. Cóż generała obchodzić może?
— Wkrótce się o tem dowiemy.
— W każdym razie będziemy mieli zaszczyt mówić z samym generałem. Niech go wszyscy djabli porwą!
Minąwszy konne oddziały żołnierzy, dotarli do miasta i zatrzymali się przed główną kwaterą komendanta. Natychmiast zaprowadzono ich do generała. Zebrani u niego liczni oficerowie obrzucili wchodzących ponuremi spojrzeniami. Rotmistrz zatrzymał się wraz ze swymi żołnierzami przy drzwiach, aby mieć aresztowanych na oku.
Generał zwrócił się przedewszystkiem do Sępiego Dzioba i przez kilka chwil przyglądał się z wesołą miną jego niezwykłej twarzy. Potem rzekł:
— Nazwisko?
Sępi Dziób skinął uprzejmie głową i powtórzył:
— Tak, nazwisko.
Generał zdumiał się i zapytał ponownie.
— Nazwisko?
Wypowiedział to słowo tonem groźnym, lecz strzelec udawał, że groźby wcale nie wyczuwa. Uśmiechnął się do generała i zwrócił doń zapanbrat:
— Oczywiście, że nazwisko.
— Człowieku, co wyprawiasz? Pytam o nazwisko pana! — zawołał generał w pasji.
— Ach tak, chce pan wiedzieć, jak się nazywam? Nie miałem pojęcia. Stawiając pytania, kokietował pan przez cały czas mój nos. Ponieważ nosowi zawdzięczam swe imię, byłem pewien, że je pan zna. Tymczasem okazuje się, że zaszła omyłka.
— Do djabła! Przecież się samo przez się rozumie, że pytam o nazwisko!
— O nie! Gdy mi ktoś powie: — Czcigodny sennorze, niech pan będzie łaskaw powiedzieć swe szanowne nazwisko, — wiem, czego ode mnie chcą. Ale gdy ktoś mówi: — Nazwisko! — mogę tylko przypuszczać, że ma względem mego nazwiska djabli wiedzą jakie zamiary!
Generał nie wiedział, co sądzić. Czy ma przed sobą zuchwalca, czy człowieka ograniczonego? Pohamował jeszcze wybuch gniewu.
— No, więc teraz już pan wie, że chcę usłyszeć nazwisko.
— Prawdziwe, czy przybrane?
— Prawdziwe.
— Prawdziwe? Hm. Z tem będzie trudniej — rzekł Sępi Dziób po namyśle.
Generał zmarszczył czoło.
— Jakto? Czy ma pan jakąś podstawę do tego by nie posługiwać się prawdziwem nazwiskiem? Nosi pan przybrane imię? To wzbudza podejrzenia!
— Z tem będzie trudniej — powtórzył Sępi Dziób lekceważąco. — Od tak dawna nikt nie nazywał mnie prawdziwem imieniem, że je prawie zapomniałem.
— Więc przypomnij pan sobie. No?
Hm. Mam wrażenie, że się nazywam William Saunders.
— Skąd?
— Skąd się tak nazywam?
— Nie. Skąd pochodzicie? — zagrzmiał generał.
— Ze Stanów Zjednoczonych.
— A drugie nazwisko?
— Sępi Dziób.
Ah! To nom de guerre! Chętnie nadają je sobie przestępcy. Któż pana tak nazwał?
— Towarzysze.
— Spodziewałem się. Mieszkali zapewne w tylnych kwaterach?
— W tylnych kwaterach? — rzekł Sępi Dziób ze zdumieniem. — Pierwszy raz słyszę podobne określenie. Brzmi obiecująco. Cóż ma oznaczać?
— Przypuszczam, że ludzie ci obawiali się światła dziennego.
Ah! Zapewne mówi pan o opryszkach i im podobnej hołocie?
— Tak — potwierdził generał.
Pffttf, pflttf...!
Splunął tak blisko głowy oficera, że ten cofnął się z przerażeniem i, raczej zdziwiony, niż zły, zawołał:
— Człowieku, cóż ci strzeliło do głowy! Nie wiesz, z kim rozmawiasz?
— Owszem, wiem, — rzekł Sępi Dziób jowialnie.
— Zachowuj się więc pan odpowiednio! Któż był pańskim kompanem?
— Kompanem? Niech mnie wysmażą w smole, jeżeli wiem, co pan przez to słowo rozumie. Czy chodzi o moich towarzyszów?
— Tak.
— To dzielni, tędzy chłopcy, którym wszystko jedno, czy mają do czynienia z generałem, czy z papugami. Byli to strzelcy, trapperzy squatterzy i Indjanie. Trzeba panu wiedzieć, że niema prawie strzelca w sawanie, któryby nie miał jakiegoś przezwiska. Jeden zapożycza je od jakiegoś przymiotu, inny od jakiejś wady. Największą moją zaletą jest nos. Czyż można się dziwić, że te przeklęte bestje nazwały mnie Sępim Nosem, lub Sępim Dziobem?
Generał nie wiedział, jak ma ocenić zachowanie się trappera. Przeszedł więc do sprawy właściwej.
— A więc jesteś pan strzelcem prerji? Czy zawsze zajmował się pan tylko myślistwem?
— Nietylko. Oprócz polowania, jadłem, piłem, spałem, cerowałem sobie spodnie, żułem tytoń i zajmowałem się podobnemi rzeczami.
Mille tonnerres! Żartuje pan sobie ze mnie?
— Nie.
— Nie radziłbym! Zna pan Juareza?
— Owszem. Bardzo dobrze.
— Walczył pan pod jego rozkazami?
— Przeciw Francuzom? Tak. Oni walczyli przeciwko mnie, ja przeciw nim.
— Zabił pan jakichś Francuzów?
— Być może. Podczas walki trudno biegać za kulami i patrzeć, czy kogo nie trafią.
— Brał pan udział w bitwie pod Cena Sonores?
— Tak.
— Zna pan tych ludzi?
Generał wskazał na trzech żołnierzy, których zatrzymał jako świadków. Sępi Dziób przyjrzał się im badawczo:
— Owszem. Znam ich. Widziałem ich niedawno za miastem.
— A przedtem?
— Nie przypominam sobie. Zresztą, ani mnie to grzeje, ani ziębi.
— Ci trzej ludzie obserwowali was pod Cena Sonores.
— To możliwe.
— Twierdzą, że strzela pan bardzo trafnie.
— Tak? Bardzo mnie to cieszy! Dobry strzelec z przykrością dowiaduje się, że strzelał napróżno.
— Dosyć błazeństwa! — zawołał generał ze złością. — Chodzi tu o śmierć i życie!
Sępi Dziób zdumiał się.
— O śmierć i życie? Jakżeto?
— Sam pan tego nie rozumie? Jeżeli tak, to należy się litować nad pana ubóstwem umysłowem. Strzelał pan do Francuzów, jesteś więc mordercą.
— Mordercą? — zapytał szybko Sępi Dziób.
— Tak. A z mordercami rozprawiamy się krótko.
— Racja. Pakuje im się kulę w łeb, lub wiesza na stryczku, — potwierdził Sępi Dziób. — Któż mi jednak udowodni, że jestem mordercą?
— Już sprawa udowodniona.
Oho! Jestem kombatantem, nie mordercą. Zaczyna mi coś świtać w głowie. Ci trzej widzieli mnie podczas bitwy; teraz poznali i donieśli.
— Istotnie. Dekret cesarski każe rozstrzeliwać buntowników.
— Buntowników? Pffttf, pffttf!
Splunął nad głową generała, gasząc ciemną śliną jedną ze świec łojowych, które stały na stole.
— Ja mam być buntownikiem? — powtórzył. — Panie generale, czy będzie pan łaskaw przeczytać te papiery?
Wyciągnął z kieszeni kilka dokumentów i podał jeden generałowi. Rzuciwszy nań okiem, oficer zawołał:
Ah, więc był pan amerykańskim kapitanem dragonów?
— Tak. Można nim zostać mimo długiego nosa.
Generał puścił tę uwagę mimo uszu.
— To pana nie uratuje. Przyłączył się pan do meksykańskiej bandy.
— Czy wojsko Juareza jest bandą? Proszę i to jeszcze przeczytać.
Podał drugi dokument. Generał przeczytał i odparł, potrząsając ramionami:
— To patent wystawiony przez Juareza, że jest pan kapitanem ochotniczych strzelców.
— No tak. Spotkałem przypadkowo Juareza. Byłem mu potrzebny. Okazało się, że kroczymy temi samemi drogami, przyłączyłem się więc do niego otrzymałem i dowództwo nad kompanją strzelców.
— Jest więc pan zbiegiem?
— Któż to twierdzi?
— Ja! Walczył pan pod Juarezem, mimo, że jesteś oficerem Stanów Zjednoczonych.
— I dlatego mam być zbiegiem? Gdybym nawet uciekł, nie kto inny ma mnie sądzić, tylko mój prezydent. Dostałem bezterminowy urlop. Prezydent pozwolił mi walczyć pod Juarezem. Nie jestem ani zbiegiem, ani mordercą!
— Gdybym nawet nie przywiązywał wagi do tego, o czem pan mówi, pozostaje fakt, że jako żołnierz Juareza znalazł się pan w naszym obozie. Powinieneś wiedzieć, czem się to skończyć może.
— Niewolą?
— O nie! Czemś znacznie gorszem. Pan zakradł się tutaj. Pan jest szpiegiem!
Oho! — zawołał Sępi Dziób. — Nie jestem już kombatantem. Oto dowód.
Wyciągnął trzeci papier. Rzuciwszy nań okiem, generał rzekł:
— Dokument dowodzi, że Juarez zwolnił pana ze służby, ale nie zmienia istoty rzeczy. Złapano pana w obozie. Jesteś szpiegiem.
— Czy każdy obcy, przybywający przypadkowo na miejsce postoju wojsk, jest szpiegiem?
— Dowodzenie pana nie jest zbyt mądre. Nie mam zresztą ani czasu, ani ochoty dyskutować z wami dłużej. W myśl dekretu cesarskiego, każdy, kto przeciw wojskom cesarza stanie z bronią w ręku, uważany być winien za buntownika i ponieść śmierć przez rozstrzelanie. Wyrok na was już zapadł.
Trapper wyprostował się i rzekł z dumą:
— Generale, jest pan poddanym cesarza Francji, który uznał cesarzem Meksyku arcyksięcia austriackiego Maksymiljana, musi się więc pan stosować do rozkazów Napoleona i Maksymiljana. Ale ja jestem obywatelem Stanów Zjednoczonych. Mój prezydent nie uznaje i nie uznawał nigdy cesarza Meksyku. Zarządzenia więc arcyksięcia austrjackiego są dla mnie i dla mego prezydenta najzupełniej obojętne.
— Zobaczymy, jak pan wyjdzie na tej obojętności. Na terytorjum naszej władzy będą wobec pana stosować nasze ustawy.
— Nie radzę! Protestuję przeciw wszelkiemu gwałtowi. Mój prezydent potrafi zażądać za mnie i za siebie satysfakcji.
Pah! Prezydent kramarzy... — zawołał jenerał z pogardą.
Pffttf! — plunął Sępi Dziób przez cały pokój, pozostawiajac znak na ścianie. — Kramarzy? — zawołał. — Niech mi pan generał powie, dlaczego wojska opuszczają teraz Meksyk? Napoleon każe wam maszerować do domu, ponieważ prezydent kramarzy oświadczył, że nie zniesie dłużej obecności jego wojsk w Meksyku. Widać z tego, że ci kramarze nie w ciemię bici, że cieszą się w Europie szacunkiem.
Po raz pierwszy ktoś odważył się mówić z generałem w podobny sposób. Sępi Dziób stał w dumnej postawie, wsparty na swej strzelbie. Zdawałoby się, że to on jest komendantem, generał zaś jeńcem. Oficer byłby już dawno dał rozkaz rozstrzelania go, ale musiał się liczyć z okazanemi dokumentami, których znaczenie dobrze rozumiał. Rzekł więc wyniośle i ozięble:
— Zniżyłem się, by zbadać pańską sprawę. — Teraz milczeć i słuchać, co będzie dalej!
— Jestem bardzo ciekaw — rzekł Sępi Dziób.
Generał zwrócił się do Grandeprise’a:
— Wasze nazwisko?
— Grandeprise.
— Skąd pochodzicie?
— Z Nowego Orleanu.
— Jesteście więc również obywatelem Stanów Zjednoczonych?
— Tak, byłem nim, potem na jakiś czas być przestałem, teraz jestem znowu.
— Jak to mam rozumieć?
— Jestem strzelcem, mieszkam na texaskim brzegu Rio Grande.
— Walczyliście pod Juarezem?
— Nie.
— Co tu robicie?
— Jestem w służbie u porucznika Ungera.
— A wy? — zapytał Francuz marynarza Petersa.
— Jestem marynarzem, nazywam się Peters. Mam w Meksyku załatwić pewną prywatną sprawę. Oto moje papiery.
Odpowiedź była lakoniczna, lecz dokładna. Generał przejrzał papiery i zapytał:
— Jesteście również w służbie u tego pana?
— Tak.
— Mimo, iż macie prywatne interesy do załatwienia?
— Przypadkowo mamy identyczne interesy.
— Przypuszczam, że wkrótce się o nich dowiemy.
Po tych słowach generał zwrócił się do Kurta, który spokojnie przysłuchiwał się rozmowie, niby widz przypadkowy. Generał zapytał:
— Pańskie nazwisko?
— Oto moje papiery! — rzekł Kurt ostro i krótko.
Przeczytawszy, generał przyglądał się Ungerowi badawczo przez długą chwilę. Wreszcie zapytał:
— Nazywa się pan Kurt Unger, jest pan porucznikiem huzarów gwardji w Berlinie, odkomenderowanym do sztabu słynnego dziś Moltke’go?
Po tych słowach generał uśmiechnął się ironicznie. Kurt odparł ze spokojem:
— Poco to pytanie, panie generale? Czytał pan przecież papiery i zna pan moje personalja. Pocóż powtarzać?
— Mówi pan z wielką pewnością siebie — rzekł, uśmiechając się, generał. — Mam wrażenie, że ten ton wyniosły stał się u Prusaków drugą naturą. Stawiam pytanie, ponieważ trudno mi uwierzyć w prawdziwość pańskich papierów. Nie przypuszczam, aby człowiek, podający się za oficera, był szpiegiem.
Kurtowi krew uderzyła do głowy, ale opanował się.
— Generale, wypowiedział pan słowo „szpieg“. Albo musi pan dać dowody, że tak jest, albo też ja muszę otrzymać satysfakcję.
— Tylko nie tak wyniośle, mój młody poruczniku! Niech pan raczy mi powiedzieć, skąd pan przybywa?
— Z Meksyku.
— Czy odwiedzał pan tam jakichś Niemców?
— Owszem. Pełnomocnika Prus v. Magnusa.
— Ah tak. W sprawach urzędowych?
— Nie. W prywatnych.
— Dokąd pan chciał się stąd udać?
— Do Santa Jaga i hacjendy del Erina.
Sacré! Do tej sławnej, a raczej osławionej hacjendy? Czy wiadomo panu, że hacjenda znajduje się teraz w rękach Juareza?
— Owszem.
— To wystarczy. Przybywa pan ze stolicy, udaje się pan do Juareza.
— Przybywam ze stolicy, udaję się w osobistych sprawach do Santa Jaga, — odparł Kurt. — Później udam się zapewne do hacjendy. Któż twierdzi, że szukam Juareza?
— Należy się tego spodziewać.
— A więc to tylko przypuszczenie! Nie sądzę, by ha podstawie przypuszczeń można było obrażać i więzić oficera i gentlemana.
— Znajdę dowody! — huknął generał. — Przeszukać tych ludzi!
— Protestuję przeciw tego rodzaju postępowaniu! — zawołał Kurt z oburzeniem.
— Protest nie ma najmniejszego znaczenia. Rozkaz zostanie wykonany!
Przyniesiono tłumoki wszystkich czterech, przeszukano im nawet kieszenie. Opór Kurta nie zdał się na nic.
— Gdyby pan nawet nie był szpiegiem, — grzmiał generał — gdybym nawet chciał ułaskawić tego Sępiego Dzioba, musiałbym was zatrzymać w areszcie.
— Dlaczegóż to? — zapytał Kurt.
— Sądzi pan, że pozwolę wam pójść do Juareza, aby się dowiedział, co się u nas dzieje? Rotmistrzu, proszę wydzielić tej czwórce kwaterę!
Nastąpiła gwałtowna wymiana zdań. Nasi czterej podróżnicy musieli oddać wszystko, prócz przedmiotów najniezbędniejszych. Potem zamknięto ich i otoczono strażą. O ucieczce nie mogło być mowy. Generał mścił się za wyniosłość Sępiego Dzioba i Kurta.
Następnego dnia powleczono gdzieś wszystkich czterech. Kurt napróżno spodziewał się uwolnienia, napróżno żądał posłuchania — nikt na niego nie zważał. Odzyskali wolność dopiero po upływie szeregu dni. Oddano im również zabrane rzeczy. Mimo pogróżek, generał nie odważył się postawić Sępiego Dzioba przed sąd wojenny.
Można sobie wyobrazić, jaka wściekłość ogarnęła naszą czwórkę. Postanowiono wprawdzie zwrócić się do przedstawicieli swych państw, ale o nadrobieniu straconego czasu nie mogło być przecież mowy.
Ku swej rozpaczy podróżnicy nasi musieli stwierdzić, że Cortejo i Landola im uszli. Zamienili wyczerpane konie na wypoczęte i ruszyli galopem ku Santa Jaga. — —



V
PIRNERO U CELU

Kto wierzy w Boga i Opatrzność, ten wie, że Stwórca wtedy właśnie ściąga nici losu, gdy się człowiek tego najmniej spodziewa i gdy już gaśnie w nim wszelka nadzieja. — —
W forcie Guadelupie było obecnie pusto i samotnie. Apaczowie obsadzili w imieniu Juareza powiaty graniczne, strzelcy zaś i zdolni do broni mężczyźni, przebywający zwykle w twierdzy, ruszyli wślad za Zapoteką. Życie zamarło więc. Do fortu zawitał zły gość — Nuda.
Było późne popołudnie. Rezedilla siedziała przy oknie na swem zwykłem miejscu i cerowała. Pobladła nieco. Bladość ta nadawała jej twarzy niezwykle miły i delikatny wyraz. Oczy nabrały głębi, nad ustami pojawił się wyraz cichej rezygnacji. Wyglądała nie tak wesoło, jak dawniej, była jednak piękniejsza, bardziej kobieca, niż wtedy, gdyśmy ją poznali.
Przy drugiem oknie siedział Pirnero. Trzymał książkę w ręku, nie czytał jednak, lecz patrzył na zachodzące słońce. I on się zmienił. Wyłysiał nieco, na czole pojawiły się zmarszczki, usta miał mocno zamknięte. Oczy patrzyły ponuro.
W pokoju panowała niemiła cisza; ani Rezedllla, ani Pirnero nie chcieli jej przerwać.
Nareszcie stary chrząknął:
Hm. Podła pogoda.
Rezedilla nie odpowiedziała.
— Bardzo podła pogoda! — powtórzył po chwili.
Milczała nadal.
No? — zawołał ze złością.
— Co, ojcze?
— Podła pogoda.
— Przeciwnie. Jest bardzo ładnie.
Odwrócił głowę, spojrzał na nią ze zdumieniem, jakgdyby powiedziała coś niepojętego i mruknął:
— Co? Jak? Ładnie?
— Oczywiście. Popatrz tylko.
— Patrzyłem przez cały dzień, ale nic ładnego nie zauważyłem. Świeci słońce, stoją drzewa, krzaki, płynie rzeka, jest kilka domów i ptaków — to prawda. Ale ludzi nie widzę. Nikt nie przychodzi do gospody, nie pije julepu, nikt nic nie kupuje, niema z kim pogadać, niema z kim ubić interesu.
— Ach tak! Masz rację, przyjmując ten punkt widzenia. Niema nikogo — rzekła z pewnym smutkiem.
— Tak. Niema nikogo, nikogo; nawet — — zięcia!
Pirnero spojrzał ostro na córkę. Pochyliła głowę; na twarz jej wystąpiły rumieńce.
— I cóż? — rzekł — Cóż powiesz o zięciu?
Rezedilla westchnęła głęboko. Pirnero był nieprzejednany. Ponieważ nie odpowiedziała, zawołał:
— No, gdzie masz rozum, słuch? Pamiętasz, ile wysiłku kosztowały mnie starania o zięcia?
— Tak — potwierdziła, nie chcąc pogarszać jego humoru.
— Był tu mały André. Przystojny, miły kawaler.
Hm.
— Cóż mruczysz? Chłop w sam raz. Piwowar; miał pełne worki nuggetów. Potem zjawił się następny.
Nie pytała, kogo ojciec ma na myśli. Zawołał więc:
— No? Następny! Wiesz, kto taki?
— O kim mówisz?
— Ach tak! Człowiek się męczy, aby mieć nareszcie zięcia, a ona nie zna nawet swych adoratorów. Myślę o Amerykaninie, który przypłynął czółnem.
— O Sępim Dziobie?
— Tak. Był to sławny scout, wysłany przez lorda. Nie miałabyś zgryzoty z powodu jego nosa; odziedziczyłyby go tylko córki, a nie synowie, córki bowiem dziedziczą cechy ojca, synowie zaś podobni są zwykle do matek. — Potem zjawił się trzeci.
Pochyliła głowę jeszcze głębiej.
No — mruknął. — Zjawił się trzeci. Któż to był taki?
— Myślisz o Gerardzie? — rzekła, zacinając się.
— Tak. Ten był najmilszy. Tobie także?
— Tak — szepnęła po chwilowem wahaniu.
— Do licha! Sławny człowiek. Dzielny, mocny, przystojny, przytem łagodny jak dziecko, skromny jak baranek. I bogaty! Ta kolba ze złota. Pamiętasz, jak odkroił kawałek?
— Byłam przy tem.
— A pamiętasz, jak pozabijał na górze Francuzów, mimo, że sam był napół żywy... Biedak. Tak długo wił się między życiem a śmiercią. Ciężka to była sprawa, co?
— O tak, ojcze, bardzo ciężka!
— Znowu miałem nadzieję. Wiesz, co zacząłem wtedy w siebie wmawiać?
— No?
— Zacząłem sobie wyobrażać, że poprosi o twoją rękę.
Rezedilla milczała.
— Albo że przynajmniej wyzna ci swą miłość.
Znowu milczenie.
— No i cóż? — zawołał Pirnero. — Nie doszło do tego?
— Nie.
— Nie pocałował cię ani w rękę, ani w usta?
— Nie.
— A może cię uszczypał w ramię, lub w ucho?
— Także nie.
— Do kroćset! Nie zmiażdżył ci ręki w uścisku?
— Owszem. Gdy odchodził.
— Wtedy było już za późno. Ale od czasu do czasu mrugał oczami?
— Nie mogę sobie przypomnieć.
— Otóż to! Co ja się naściskałem, namrugałem, nasapałem po poznaniu twej matki. My starzy o wiele lepiej znaliśmy się na miłości, niż wy młodzi. Z Gerarda chłop morowy, a jednak dopiero przy pożegnaniu zmiażdżył ci rękę. Osioł. Mój Boże, też byłby zięć z niego. Nie mówił ci, dokąd się udaje?
— Owszem.
— Co? Tobie powiedział, a mnie nie? Do licha! Wypraszam to sobie! Nie zniosę tajemnic, nie pozwolę, aby się coś działo poza mojemi plecami. Wygląda to tak, jakbyście byli parą kochanków. Przecież mówiłaś mi, że nie wiesz, dokąd się udał.
— Wiedziałam o tem.
— Patrzcie tylko! Dlaczegóż nie powiedziałaś mi tego?
— Była to tajemnica.
— Piekło i szatany! Macie wspólne tajemnice? Na to nie pozwolę nawet córce i zięciowi. Muszę wiedzieć o wszystkiem, nawet o ilości pocałunków na godzinę. Wynieść z tego można pewien pogląd na sytuację, konieczny dla porównania małżeństwa córki ze swojem własnem. Cóżto więc za tajemnica?
— Ojcze, chciałam zachować milczenie, ale chwila jego powrotu minęła i zaczynam się obawiać.
— Zaczynasz się obawiać? Czy to sprawa nie bezpieczna?
— Tak. Był przecież taki słaby, kiedy odjeżdżał.
— Mówże o co chodzi!
— Miał zamiar... Chciał... O mój Boże!
Przerwała w środku zdania. Utkwiła martwy wzrok w oknie. Była trupio blada; ręce przycisnęła mocno do serca.
Pirnero poszedł za jej wzrokiem. Otworzywszy okno, ujrzał jeźdźca, jadącego wolno po stromej ulicy. Za jeźdźcem szły cztery muły, obładowane towarem.
— Do kroćset bomb i kartaczy, to przecież on! — krzyknął oberżysta i wybiegł z gospody.
Życie wstąpiło znowu w Rezedillę. Opuściła ręce, po chwili podniosła je znowu do oczu. Popłynęły łzy ulgi.
— To on, to on, — zaszlochała. — Bogu niech będą dzięki. Nie chcę, aby mnie taką zobaczył, nie chcę...!
Czując, że w tej chwili nie umiałaby zapanować nad sobą i musiałaby paść Gerardowi na piersi, pobiegła szybko na górę, do swego pokoju.
Pirnero wyszedł przed gospodę i wyciągnął obydwie ręce na powitanie gościa.
— Witam, witam serdecznie, sennor Gerard! — zawołał. — Gdzieżeście to byli?
— Dowiecie się o tem wkrótce, drogi sennor Pirnero. Pozwólcie, abym naprzód zsiadł z konia.
Był to dawny, prawdziwy Gerard. Na olbrzymiej postaci, prawie takiej, jaką się odznaczał Sternau, nie pozostał żaden ślad choroby. Ubranie miał podarte, co wskazywało, że doświadczył niezwykłych przygód. Opalona twarz wyglądała świeżo i jędrnie. Oczy błyszczały zdrowiem i siłą. Niktby nie odgadł, że niedawno jeszcze pasował się ze śmiercią.
Zeskoczył z konia. Nie wyciągnął rąk do starca, lecz wziął go w objęcia, przycisnął i pocałował głośno w policzek.
— Witajcie, sennor Pirnero! — zawołał promieniejący szczęściem. — Jakże się cieszę, że znowu jestem u was!
Pirnero nie miał dotychczas w życiu podobnego wypadku. Pod wpływem wzruszenia i tkliwości oczy zaszły mu łzami. Trzymał mocno obydwie ręce strzelca.
— Naprawdę? Cieszycie się? Ściskacie mnie z radości? Miażdżycie mnie w swych objęciach tak samo, jakeście miażdżyli przy pożegnaniu Rezedillę? Sennor, jesteście zuchem! Macie dobry, poczciwy charakter. Chciałbym tylko... Ale boję się mówić z wami o tem, bo postanowiliście zostać za wszelką cenę kawalerem.
— Macie rację! Jak się ma sennorita Rezedilla? Czy jest wesoła?
— Wesoła? Niestety nie. Musiała sobie zepsuć żołądek, bo nic nie je. Chudnie, wzdycha po kątach, stęka, jęczy i płacze, jakgdyby wkrótce umrzeć miała. Radziłem jej, aby kładła na brzuch gorczycę, plecy zaś smarowała melisą. Nie słucha wcale. Przydałby się energiczny zięć — już onby jej wytłumaczył, czem jest dla chorego, źle funkcjonującego żołądka gorczyca i melisa.
Czarny Gerard znał Pirnera. Słowa starca nie działały też na niego tak, jak na innych.
— Gdzież jest teraz?
— W pokoju.
— Pozwólcie więc, abym się z nią przywitał.
Gerard wszedł do sieni, otworzył drzwi od pokoju i spojrzał do środka.
— Niema nikogo — rzekł.
— Ależ jest na pewno! — odparł stary.
— Gdzież się podziała? — zapytał Gerard z uśmiechem.
— Jest tutaj.
Pirnero wskazał na miejsce, na którem Rezedilla siedziała przed chwilą. Było puste.
— Jak mi Bóg miły, niema jej! — zawołał ze zdziwieniem. — Uciekła. To dopiero zachowanie! Do stu siarczystych piorunów! Cóżeście jej zrobili?
— Ja? Jakto?
— Nie znosi was!
— Trudno mi zrozumieć.
— Tak, popsuliście naszą wzajemną harmonję! Gdy was ujrzała, żółć ją zalewać zaczęła — widziałem to doskonale. Dlatego uciekła. Nie chce o was słyszeć!
— Cóż robić? Powiedzcie, drogi sennor Pirnero, czy mogę umieścić u was konia, muły i ładunek?
— Oczywiście.
— Wolałbym zostawić towar w zamkniętem miejscu.
Ah, czy to rzeczy wartościowe?
— Owszem. Ołów.
— Ołów? Świetnie! Ołów jest poszukiwany. Dokądże go wieziecie?
— Chwilowo zostawię tutaj. Na górze, w Sierra, są pokłady ołowiu. Ponieważ w najbliższej przyszłości potrzebna mi będzie wielka ilość pieniędzy, pojechałem tam i zabrałem sporą porcję. Powinna mi wystarczyć.
— Mam nadzieję, że nie postawicie zbyt wysokiej ceny. Pocóż wam jednak tyle pieniędzy?
— Zgadnijcie.
— Lepiej powiedzcie sami.
— Dobrze! Chcę się ożenić.
Stary skoczył jak oparzony.
— Ożenić się? Nonsens!
— Skądże znowu? — odparł Gerard.
— Kiedyż to?
— Wkrótce.
— Z kim?
— Z pewną sennoritą, która mieszka niedaleko stąd.
— Czy straciliście głowę?
— Nie. Ale człowiek chciałby raz zakosztować szczęścia.
— Szczęścia? Niechże was wszyscy djabli! Czy małżeństwo daje szczęście? Człowiek traci tylko swobodę i samodzielność, schodzi zczasem do roli przedmiotu, którym według swego widzimisię rozporządza kobieta. Nie doradzam żeniaczki!
— Już za późno.
— Nigdy nie jest za późno! Poślijcie ją do djabła! Ma rodziców?
Tylko ojca, który, niestety, nic o mnie wiedzieć nie chce.
— Musicie z tem skończyć! Przecież w takim razie nie będziecie nawet mieli porządnego teścia! A pocóż człowiek się żeni? Aby mieć teścia, z którym można utrzymywać dobre stosunki.
— Jestem tego samego zdania. Powiedziałem już jednak, że teraz za późno.
— W takim razie współczuję z głębi serca.
— Czy mogę umieścić towar w waszym składzie? — zmienił Gerard temat rozmowy.
— Owszem. Zawołam zaraz ludzi. Ależ jesteście ostrożni! Zapieczętowaliście worki.
— Nigdy ostrożność nie bywa nadmierna. Uważajcie, aby nie uszkodzono pieczęci i postarajcie się o dobrą kolację.
Gerard wszedł do pokoju. Pirnero zawołał swoich ludzi, poczem pośpieszył do kuchni, aby dać córce odpowiednie zlecenia.
— Gdzie Rezedilla? — zapytał starą służącą, która sama siedziała w kuchni.
— Nie wiem — odpowiedziała. — Słyszałam, jak szła po schodach na górę.
— Uciekła — rzekł. — Hm, nie biorę jej tego za złe. To jednak setny głupiec!
— Dlaczego? — zapytała stara, korzystając z tego, że pan w drodze wyjątku rozmawia ze służbą.
— Ponieważ się żeni — odparł.
Oh, Madonna, czy to naprawdę takie głupie? To nie głupota wziąć sennoritę Rezedillę za żonę. Po pierwsze jest miła, po drugie przystojna, po trzecie zamożna, po czwarte...
— Po pierwsze, po drugie, po trzecie i po czwarte powinnaś trzymać pysk! — przerwał gniewnie. — Nie chce się wcale żenić z Rezedillą!
— Nie? — zapytała stropiona służąca.
— Nie! Mylił się grubo, jeżeli przypuszczał, że mu dam Rezedillę za żonę. Choćby był od głowy do stóp ze złota, nie dostałby mej córki. Umyśliłem sobie kogoś innego na zięcia, jemu też ją oddam. Nie poto starannie ją wychowałem, aby wyszła zamąż za strzelca. Dostanie lepszego męża!
Pirnero wpadał w gniew coraz okrutniejszy. Fakt, że Czarny Gerard chce się ożenić z inną kobietą, a nie z jego córką, zburzył jego nadzieje i napełnił go niesłychaną pasją. Udając, że mu na Gerardzie nic a nic nie zależy, mruknął:
— Cieszę się, że Rezedilla nie chce o nim słuchać. Niech zostanie, dokąd uciekła. Gerard chciałby coś zjeść. Przyrządzimy mu posiłek bez pomocy Rezedilli.
Zakrzątał się w kuchni wraz ze starą. — —
Tymczasem służba zajęła się rozlokowaniem mułów i towarów Gerarda.
Gerard wszedł po schodach na górę. Stanąwszy przed drzwiami pokoju Rezedilli, który pozostawał mu żywo w pamięci, zapukał delikatnie. Usłyszawszy ciche: — Wejść! — otworzył drzwi. Rezedilla stała przy oknie. Piękne oczy były jeszcze wilgotne od łez. Zbliżył się.
— Czy masz mi za złe, sennorita, że ośmieliłem się przyjść?
— Nie — szepnęła.
Ah, płakała pani?
— Trochę — rzekła cicho, uśmiechając się przez łzy.
— Gdybym znał przyczynę tych łez...
Nie odpowiedziała. Ciągnął więc dalej:
— Gdy przybyłem, była pani na dole?
— Tak.
— I uciekła pani. Teraz zaś nie mówi pani ani słowa. A więc mój powrót jest dla pani obojętny?
Wypowiedział te słowa tonem tak smutnym, że podeszła doń i, wyciągając ciepło obie ręce, rzekła:
— Cieszę się, żeś przybył, sennor!
— Naprawdę? — zapytał, ujmując jej dłoń.
— Tak. Cieszę się bardzo.
— A jednak uciekła pani? Przede mną, czy tak?
— Tak — przyznała z wahaniem.
— Dlaczego?
Zaczerwieniła się aż po uszy.
— Nie chciałam, aby mnie pan zaraz zobaczył, bo, bo... Niech mi pan pozwoli nie odpowiedzieć!
Gerard spojrzał na nią badawczo.
— Dałbym jednak wiele, aby usłyszeć tę odpowiedź. Sennorita, błagam, niech pani powie!
Pochyliła główkę i rzekła nieśmiało.
— Nie byłam przecież sama.
— Nie była pani sama? Jak to mam rozumieć?
— Ojciec był na dole.
Ogarnęło go jakieś radosne przeczucie. Pochylił głowę.
— Dlaczegóż nie chciała pani, aby ojciec był świadkiem naszego przywitania?
Wyrwała ręce z jego dłoni, oplotła mu szyję ramionami i zawołała:
— Nie chciałam, aby widział, jak cię kocham, z jakiem utęsknieniem na ciebie czekałam!
Mocny Gerard ledwie się powstrzymał od wybuchu radości. Otoczył ją ramionami, przyciągnął do siebie i zapytał głosem, drżącym ze szczęścia:
— A więc to prawda?
— Tak — powiedziała, kładąc mu, głowę na piersi. — Możesz w nią uwierzyć.
— Rezedillo moja! — przytulił ją mocniej. Po chwili odnalazły się ich usta i utonęli w długim pocałunku.
— Kochasz mnie więc, myślałaś o mnie? — szepnął.
— Tak.
— Myślałaś o zwykłym, biednym strzelcu... O obcym, złym człowieku, który w ojczyźnie swej był...
— Nie mów już o tem nigdy! Bóg ci przebaczył! Bóg da ci szczęście!
— Dzięki tobie, tylko dzięki tobie! Jakże się dręczyłem jeszcze w ostatnich czasach! Miałem wrażenie, że wyciągnąłem rękę po coś, czego nie dosięgnę nigdy.
— Tymczasem stało się inaczej. Jestem twoja.
— Tak, moja! — rzekł radośnie, całując ją raz po raz. — Ale co powie twój ojciec?
Na pięknej jej twarzy pojawił się figlarny uśmiech.
— Boisz się go?
— Prawie.
Z zabawnym grymasem ust, patrząc nań szeroko otwartemi oczami, zawołała:
— Sławny strzelec boi się starego Pirnera?
— Tak — powtórzył z uśmiechem.
— Niechże i tak będzie! Nie jesteś przecież sam. Znajdziesz we mnie oparcie. Zresztą, ojciec jest w tobie formalnie zakochany.
— Sądzisz więc, że powinienem z nim pomówić?
— Tak.
— Kiedy?
Zarumieniła się nieco i odparła zdecydowana:
— Kiedy zechcesz.
Znowu przycisnął ją do siebie.
— Dziś jeszcze?
— Tak, jeszcze dziś, — szepnęła, podnosząc nań oczy, błyszczące szczęściem.
— Dziękuję! Przed chwilą oświadczyłem ojcu, że mam zamiar się ożenić. Zapytał, z kim. Odpowiedziałem: — Z dziewczyną, która mieszka niedaleko stąd. Usłyszawszy, zaczął mi gwałtownie odradzać żeniaczki.
Rezedilla roześmiała się serdecznie.
— Ojciec jest przekonany, że się chcesz ożenić z inną. Wpadnie w bardzo zły humor. Gdzież jest teraz?
— W kuchni. Prosiłem, aby mi podał jedzenie.
— Nie będzie najlepsze. Gdzie chcesz mieszkać? W swoim dawnym pokoju?
— Tam, gdzie usnąłem wtedy z wyczerpania?
— Tak — odparła z uśmiechem. — W tym samym pokoju, w którym przekonałam się, że masz złotą kolbę. Chcesz w nim zamieszkać?
— Chciałem o to prosić.
Rezedilla zeszła po chwili do kuchni. Stary Pirnero wraz ze służącą uwijał się wśród misek i talerzy. Ujrzawszy córkę, zapytał:
— Gdzie byłaś?
— Na górze, w swoim pokoju.
— Wracaj prędko do siebie! Nie jesteś nam potrzebna.
— Chcę przygotować strawę.
— Nie potrzeba! Sami sobie damy radę. Nie mam zamiaru traktować tego Gerarda smakołykami.
Wiedziała dobrze, dlaczego ojciec jest w tak złym humorze. Tłumiąc śmiech, odparła:
— Miałam wrażenie, że cenisz go bardzo wysoko.
Pah! Zmieniają się czasy.
— Dlaczegóż to?
— To cię nie powinno obchodzić! Gdzież jest ten łotr?
— W swoim pokoju.
— Mógłby właściwie spać na sianie u vaquerów! Nie zamówił nawet szklanki parszywego julepu. No, to jedzenie popamięta sobie! Zamiast masła dałem mu wapna, zamiast pieprzu cukru, zamiast octu mleka. W dodatku dostanie kawał starego mięsa. Postawiłem je na ruszcie, niech się dobrze przypali. Zęby niech sobie łotr połamie na tych przysmakach!
— Ależ ojcze!
— Milczeć, ani słowa! — przerwał. — Dla głupca, który się chce żenić, przypalone i przepieprzone płucka wołowe są odpowiednim smakołykiem.
Wypchnął Rezedillę za drzwi. Nie opierała się. Pobiegła do ukochanego i wśród śmiechu ostrzegła go przed wspaniałą ucztą. Potem weszła do gospody i usiadła przy oknie.
Po jakimś czasie weszła służąca i zaczęła nakrywać. Gdy skończyła, Pirnero posłał na górę po Gerarda. Potem usiadł przy oknie tak, aby widzieć dobrze, co się dzieje na nakrytym stole. Już zgóry cieszył się z nietęgiej miny gościa.
Gerard wszedł i usiadł przy stole z powagą. Chwycił widelec i wpakował w mięso. Musiał wytężyć siły, mięso było bowiem twarde, jak kamień.
— Delicje! — rzekł, oblizując się. — Jaka soczysta i miękka pieczeń. Cóżto za mięso, sennor Pirnero?
— Pieczone płuca cielęce — odparł gospodarz.
— Moja ulubiona potrawa! Wolę ją jednak na zimno. Schowam więc wasze mięso na później. W torbie od siodła mam jeszcze kawał mięsa bawolego, smażonego na ruszcie. Ogień się pali, sennor Pirnero?
— Nie — odparł ojciec Rezedilli, wściekły, że gość mu się wymyka.
Gerard nie dawał za wygraną. Otworzył drzwi do kuchni i rzekł:
— Ależ bucha jasnym płomieniem! Przyniosę swoją ćwiartkę mięsa. Sennorito Rezedillo, czy będzie pani łaskawa ją przyrządzić?
Stary rzucił w kierunku córki groźne spojrzenie; chciał, aby odmówiła. Ale Rezedilla podniosła się z krzesła i rzekła:
— Nie mogę odmówić, sennor, choć muszę przyznać, że mi żal bardzo naszej pieczeni.
— Tak — wtrącił Pirnero. — Któż to jada płuca cielęce na zimno? Nie słyszałem o tem ani tutaj, ani w Pirnie, a tam ludzie rozumieją się na kuchni.
Gerard nie dał się przekonać. Przyniósł kawał mięsa bawolego i wręczył Rezedilli. Dziewczyna weszła do kuchni, aby się zająć przyrządzeniem posiłku.
W pokoju nastała cisza. Gerard znał naturę i przyzwyczajenia starego. Wiedział dobrze, że Pirnero nie wytrwa w milczeniu. Nie omylił się. Po pięciu minutach oberżysta zaczął skakać na stołku; po upływie zaś dziesięciu rzekł:
— Podła pogoda.
Gerard nie odpowiedział. Pirnero powtórzył więc:
— Podła pogoda!
Skoro i teraz nie było odpowiedzi, odwrócił się i zawołał:
— No?
— O cóż chodzi? — zapytał Gerard z uśmiechem.
— Podła pogoda. Co za upał!
— Można wytrzymać.
— Można? Do kroćset! Możecie sobie wyobrazić większą posuchę?
— Owszem. W Llano estacado były większe posuchy.
— Może. Ale dla naszej okolicy jest to klęska. Widzieliście rzekę? Wyschła prawie do dna. Ryby giną, ludzie padają z nóg. Przeklęty kraj! Od czegóż jednak głowa na karku? Wyniosę się z niego.
Postanowienie to zaskoczyło Gerarda.
Ah. Naprawdę? Dokądże to?
Hm. Nie wiecie, skąd pochodzę? Z Pirny, z Saksonji. Tam powrócę.
— Dlaczego?
— Ponieważ wczoraj otrzymałem stamtąd list. Mam tam kolegę szkolnego, który po długoletniej pracy doszedł do stanowiska tajnego wachmistrza sądu zamiejscowego. Ma syna, który pracował naprzód przy kolei, potem był marynarzem, potem wstąpił do prokuratorji. Teraz jest rzeczywistym tajnym radcą najwyższej kasy sportowo-pocztowo-oszczędnościowo-rewizyjnej. Ten rzeczywisty tajny radca prosi mnie listownie o rękę Rezedilli.
— Do licha! Zna ją?
— Głupie pytanie! Tacy dostojni ludzie żenią się zwykle na odległość.
— Daliście już odpowiedź?
— Owszem. Oświadczyłem, że się zgadzam. Dałem swe błogosławieństwo.
— Prędkoście załatwili.
— Dlaczegóż miałem się ociągać? Przyszły mój zięć pochodzi z jednej z najlepszych rodzin w kraju. Jest rzeczywistym tajnym radcą. Kogóżby Rezedilla dostała tutaj? Najwyżej jakiegoś biednego trappera lub strzelca, któregobym musiał utrzymywać.
— Może macie rację. Życzę szczęścia.
— Dziękuję — rzekł stary, kiwnąwszy protekcjonalnie głową.
— Ale, — ciągnął Gerard — jak zamierzacie rozporządzić swoją posiadłością?
— Sprzedam ją. Na gospodę zawsze znajdzie się kupiec. Kilku ferm mleczarskich również łatwo się pozbędę.
— Macie już kupca?
— Mam.
Stary nie myślał nawet o opuszczaniu Guadelupy, był jednak zły na Gerarda i chciał mu dokuczyć. Gerard odparł z najniewinniejszą pod słońcem miną:
— To szkoda. Przybyłem bowiem poto, by się dowiedzieć, czy nie macie na sprzedaż gospody?
Pirnero odwrócił się i spojrzał nań zpodełba.
— Co...? Wy...? Skądże to pytanie?!
— Znam pewnego kupca, któremu wasza oberża i fermy mleczne bardzoby odpowiadały.
— Gdzież ten kupiec?
— To obojętne. Przecież już macie innego.
— To nie powód do milczenia! Kiedy dwóch reflektuje, większy jest wybór. A więc, któż to taki?
— Ja sam.
— Wy —?! — Jakże możecie myśleć o kupnie, gdy nie jesteście w stanie zapłacić ceny kupna! Macie wprawdzie kolbę ze złota, wiecie może, gdzie leży jeszcze kilka nuggetów, macie parę worków ołowiu, ale wszystko to nie umywa się do sumy, której żądam.
Hm. A może jednak. Ile żądacie?
— Sześćdziesiąt pięć tysięcy dolarów. Jeżeli zapłacicie tę sumę, będziecie mogli zabrać wszystko, nie wyłączając mieszczących się w składach zapasów.
Gerard pokiwał głową.
Hm. Toby było niezłe. Niestety, nie rozporządzam taką sumą.
— Byłem tego pewien! Ileż macie?
— Dwanaście tysięcy dolarów.
— To drobiazg, prawie nic! Takiemi sumami rozporządzają jedynie biedacy. Z moim rzeczywistym tajnym radcą rzecz ma się inaczej. A więc z naszego interesu nici, nawet gdybyście dostali kilkaset dolarów za ołów, który od was kupię.
— Tak, niestety. Ileż dacie za ołów?
— To zależy od gatunku.
— Jestem bardzo ciekaw.
— Pokażcie!
Gerard oddalił się w milczeniu. Po chwili wrócił z jednym workiem skórzanym.
— Dlaczego tutaj? — zapytał Pirnero. — Załatwimy interes w składzie.
— Wszystko jedno, bo i tak nie kupicie ołowiu.
Położył worek przed Pirnerem.
— A dlaczego?
— Nie będziecie mogli zapłacić.
— Co takiego? Stary Pirnero ma jeszcze dosyć pieniędzy, aby zakupić ten ołów!
— Zobaczymy! Otwórzcie worek.
Gerard wyciągnął nóż i podał oberżyście.
Stary zeskrobał pieczęcie i, naciąwszy, ściągnął skórę.
Okazało się, że pierwsza powłoka osłaniała jeszcze dwie, sporządzone z garbowanej skóry. Usunąwszy je, Pirnero schylił się, aby obejrzeć metal. W tejże chwili odskoczył wtył. Zawołał:
— Przecież to złoto, szczere, najszczersze złoto! Nuggety wielkości orzechów włoskich!
— Do kroćset! — zaklął Gerard z uśmiechem. — Cóż ja zrobiłem! Pomyliłem się. Napchałem worek nie ołowiem, ale nuggetami.
Pirnero skamieniał. Wyciągnął ręce, pełne nuggetów, i patrzył nieprzytomnie na złoto. Rezedilla, która przysłuchiwała się rozmowie w kuchni, teraz weszła do pokoju i przyglądała się złotu z równem zdumieniem, co Pirnero.
— Pomyliliście się? — zawołał wreszcie. — Na miłość Boską, ileż waży ten worek?
— Sześćdziesiąt funtów — odparł strzelec.
— Każdy muł niósł takie dwa worki?
— Tak.
— Do kogo to wszystko należy?
— Do mnie.
— W takim razie prawdziwy z was bogacz! Macie o wiele więcej pieniędzy ode mnie!
— To bardzo prawdopodobne.
— Skądżeście je wytrzasnęli?
— Przywiozłem z gór. Jest ich tam więcej.
— Jeszcze więcej? Mówicie z takim spokojem, jakby tu chodziło o kupę śmieci!
Pah! Złoto nie daje szczęścia. Pieniądze są mi potrzebne do zawarcia małżeństwa, o którem wam mówiłem.
— Niestety, niestety. Nie bierzcie mi za złe, sennor, ale muszę was ostrzec, że popełniacie niezmierne głupstwo. Mogliście dostać wcale inną żonę, a w dodatku tęgiego teścia.
— Nie przeczę, że to coś warte, — rzekł Gerard z uśmiechem. — Z początku szukałem dziewczyny, któraby mi przyniosła w posagu dobrego teścia, alem się spóźnił. Ojciec przyrzekł ją innemu.
— Nie znał was?
— Przeciwnie. Znał doskonale.
— W takim razie był głupi, jak sak! Kto was zna, ten wie dobrze, ileście warci.
— Nie byłem tyle wart, co ten, który dziewczynę dostanie.
Ah, naprawdę? Ojciec złowił tak grubą rybę?
— Bardzo grubą — oświadczył Gerard poważnie. — Kandydat jest rzeczywistym tajnym radcą najwyższej kasy sportowo-pocztowo-oszczędnościowo-rewizyjnej.
Pirnero cofnął się i wybałuszył oczy na strzelca.
— Jak to rozumiecie? Co chcecie przez to powiedzieć?
— Chciałem powiedzieć, kim jest tamten człowiek.
— Mówicie o tamtym z Pirny?
— Tak.
— Czyście rzucili okiem na Rezedillę?
— O tak! Nawet obydwoma.
Stary wybuchnął:
— A wasza narzeczona?
— O sennor! Powiedziałem tylko, że chciałbym wziąć za żonę dziewczynę, która mieszka wpobliżu. Czyż córka wasza nie mieszka w najbliższem sąsiedztwie?
— A więc to był żart? — zagrzmiał Pirnero. — Takie figle mogą najdzielniejszego człowieka wtrącić w opresję! Zresztą, Rezedilla nie chce was wcale.
— Jesteście pewni?
— Tak! Ucieka od was.
— Cóż z tego? Pobiegłem za nią i zapytałem, czy uciekła z nienawiści, czy z miłości.
— Koszałki opałki! Żadna kobieta nie ucieka z miłości.
— Tak jednak było. Oświadczyła, że mnie kocha i że gotowa jest zostać moją żoną.
Pirnero klasnął w dłonie.
— Świat się kończy! Ucieka przed nim, a chce zostać jego żoną? A więc macie się ku sobie?
Twarz mu się nagle rozjaśniła. Promieniał zadowoleniem.
— Tak — odparli oboje.
— Bądźcie więc szczęśliwi! Błogosławię was w imię Boże!
Chciał ująć ich ręce, ale Gerard oparł się.
— Dziękuję, sennor! Nic z tego nie będzie. Musicie dotrzymać słowa, któreście dali rzeczywistemu tajnemu radcy.
— On wcale nie istnieje.
— Samiście o nim opowiadali.
Pirnero zmieszał się. Po chwili jednak wpadł na następujący pomysł:
— Owszem, sam o tem mówiłem, ale tylko poto, aby was ukarać, sennor Gerard! Sądzicie, że byłem tak naiwny i nie wiedziałem, co się święci? Przejrzałem oddawna waszą słabość do Rezedilli, a nie wierzyłem wcale, że macie inną narzeczoną. Ponieważ opowiadaliście o narzeczonej tyle, za karę wymyśliłem bajkę o tajnym radcy. Teraz, gdyście wszystko wyznali, i ja się przyznam, żem bardzo kontent z przyszłego zięcia. Chcecie naprawdę wziąć moją dziewczynę?
— Z całego serca.
— A ty, Rezedillo, jesteś mu wzajemna? Chcesz go za męża?
— Tak — odparła Rezedilla, uśmiechając się przez łzy.
— Chodźcie, dzieci, niech was przycisnę do serca! Nareszcie mam zięcia, nareszcie! I w dodatku jakiego!
Uściskał ich gorąco. — —
Wieczorem, przy uroczyste] kolacji, Pirnero przyszedł nagle do wniosku, że należy wyprawić się w podróż poślubną. Zaproponował, aby pojechano do szwagra, Pedra Arbelleza. Spotkają tam zapewne Sternaua i towarzyszy. Gerard przyjął plan przyszłego teścia z wielką radością. Pewnym szkopułem była wyręka Pirnera w interesach. Postanowiono jednak rozejrzeć się za zastępstwem.
— Drogie dzieci, — rzekł — wspaniały to pomysł z waszej strony. To się dopiero zdziwią Pedro i Emma, gdy ich odwiedzę w towarzystwie — — zięcia! — — —



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.