Klasztor della Barbara/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Klasztor della Barbara
Pochodzenie cykl Ród Rodriganda
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1926
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III
W KLASZTORZE DELLA BARBARA

W kancelarji klasztoru della Barbara w Santa Jaga siedział stary Hilario, zatopiony w jakiejś księdze. Było to dzieło Luigi Regerdisa Sztuka władania królami. Tak się pogrążył w lekturę, że nie usłyszał wcale dwukrotnego pukania do drzwi. Dopiero gdy zapukano po raz trzeci, mocniej już i niecierpliwiej, niż poprzednio, spojrzał na zegar, zmarszczył czoło i, ściągnąwszy brwi, rzekł niechętnie:
Wejść!
Na widok jednak wchodzącej do kancelarji postaci ustąpiły zmarszczki z czoła. Podniósł się z krzesła z miną, która nie pozostawiała wątpliwości, że jest z wizyty bardzo zadowolony. Stał przed nim niski, krępy człowieczek. Obrzękłe, pełne policzki świadczyły, że nie należy do amatorów postu; małe oczy świeciły mile i wesoło. Wyraz ten jednak mógł każdej chwili przeobrazić się we wręcz przeciwny. Całe zachowanie się wskazywało, że człowiek ten świadomy jest swej godności.
— Witajcie, witajcie, sennor Arrastro! — rzekł Hilario, wyciągając do wchodzącego obydwie ręce. — Mówiąc szczerze, nie spodziewałem się pana.
— Przynoszę dobre nowiny.
— Skąd? Z głównej kwatery Juareza?
— O nie! Jakże mogą być dobre wieści z jaskini hieny?
— A więc wiadomości z obozu marszałka francuskiego?
— Także nie. Z głównej kwatery cesarskiej.
Ach! Od samego cesarza?
— Nie. Cesarz jest trzciną. W mocnych rękach może wyrosnąć i rozwinąć się, bez opieki jednak lada podmuch wiatru zegnie ją wdół. — Przychodzę od wodza naszego związku i chcę panu zadać w jego imieniu kilka pytań.
— Jestem gotów odpowiedzieć. Może jednak pokrzepimy się czemś przy rozmowie?
Hilario otworzył po tych słowach małą szafkę i napełnił dwie szklanki. Trącili się i podnieśli szklanki do ust. Gość patrzył badawczo na szklankę, którą trzymał starzec. Widocznie chciał się przekonać, czy Hilario pić będzie naprawdę. Ujrzawszy, że starzec Wychylił połowę swej szklanki, wypił również nieco słodkiego, mocnego napoju. Czyżby podejrzewał, że wino zawiera jakieś szkodliwe składniki? Czyżby uważał Hilaria, którego przywitał tak uprzejmie, za truciciela?
Postawili szklanki na stole i usiedli. Mały grubas rzekł:
— Można mówić spokojnie? Nikt nas nie szpieguje?
— Nikt.
— I nikt nie podsłucha naszej rozmowy?
— Nikt. Ilekroć mam jakąś wizytę, na warcie stoi mój bratanek.
— Pomówimy więc o polityce, a raczej o pewnej sprawie politycznej...
Wzrok Arrastra padł na otwartą księgę, którą Hilario położył na stole. Wziął ją w rękę, spojrzał na tytuł, przerzucił kilka kartek, potem uśmiechnął się i skinął porozumiewawczo głową:
— Czyta pan tę książkę? Wiadomo panu, że jest w niektórych krajach zabroniona?
— Owszem. Ale autor uczy wspaniałej mądrości życia.
— W takim razie warto ją przeczytać. I ja ją znam. Przyznaję, że dała mi dużo zadowolenia. Jakie jest wasze zdanie o rozdziale, który omawiał wybór środków, prowadzących do poskromienia władców?
Hm — odparł starzec z przezorną rezerwą. — Mam wrażenie, że tutaj autor pozwala sobie na zbyt wielką swobodę.
Grubas obrzucił Hilaria badawczym wzrokiem i rzekł:
— We wszystkich nas i w każdym poszczególnym człowieku żyje duch Boży, który do każdego przemawia w zrozumiały dlań sposób. Nauki i prawidła, które daje jednym, nie nadają się dla drugich. W ten sposób powstają osobiste poglądy i reguły. Ponieważ źródłem ich jest duch, są one bardziej święte i bardziej nietykalne od tak zwanych ustaw, stworzonych przez panów prawników. Człowiek — stworzenie, ulegające wpływom ducha Bożego, odpowiedzialne jedynie przed sobą — nie powinien przed nikim tłumaczyć się ze swych myśli, słów i uczynków. Oto jedyny rezultat racjonalnej filozofji. Nie dotrzemy nigdy do krainy wolności, w której każdy będzie sędzią i ustawodawcą. Dostać się do niej mogą tylko wybrani. Autor książki dowodzi, że jest jednym z nich. Jest to filozofja okrutna, szydząca ze wszystkich ustaw, pozwalająca czynić każdemu to, co mu się podoba. Jest to apologja zła, zniszczenia.
Mały grubas pozornie zamyślił się i udawał, że jest cały pochłonięty tem, o czem mówił przed chwilą. W rzeczywistości milczał jedynie poto, aby zbadać, jaki skutek wywarły jego słowa na starcu. Pełna twarz Arrastra, promieniejąca zadowoleniem wewnętrznem, miała drapieżny wyraz. Jeśli imię zdradza i określa człowieka, to grubas był klasycznym tego dowodem. Hilario mówił doń: — Arrastro. — Znaczy to mniej więcej: — Stworzenie skradające się — albo, ściśle mówiąc, coś w rodzaju drapieżnego zwierza. Człowiek ten skradał się do swej ofiary rzeczywiście cichemi i podstępnemi krokami drapieżnego zwierzęcia. Dalszy przebieg rozmowy będzie dowodem, że dobrotliwy z pozoru grubas nie przynosił ujmy swemu imieniu. Ciągnął dalej:
— Czy mogę uważać, że zgadza się pan na moją koncepcję?
Starzec wzruszył ramionami:
— W ogólnych zarysach — tak, w szczegółach — nie. Pochlebia mi to, że każdy człowiek, a więc i ja, oświetlony jest blaskiem ducha. Okoliczność jednak, że oświetlenie to bywa różne, zależne od zdolności, zmusza mnie do twierdzenia, że dwaj ludzie nie mogą mieć nigdy zdania identycznego, a tylko podobne w ogólnych zarysach. Z tego powodu muszę sobie zawarować samodzielność myślenia i działania.
Czy Hilario przeczuwa, że grubas sprowadził rozmowę umyślnie na te tory? Czy przeczuwa, że ma względem niego niebezpieczne zamiary? Czy je zgaduje i czy jest przygotowany do ich odparcia? — Zdaje się, że te myśli przebiegały przez mózg Arrastra. Mrużąc jeszcze mocniej małe oczy, zagryzając dolną wargę, ciągnął dalej, pozornie obojętnym tonem:
— Któż zamierza zaatakować pańską samodzielność? Mówi pan tylko, iż autor książki idzie za daleko. Ja zaś uważałem za obowiązek przyzwoitości bronić go przed tym zarzutem.
— To był tylko sąd a nie zarzut, — tłumaczył się krótko doktór Hilario.
— Cieszy mnie to nietylko ze względu na pana, ale i dlatego, że często musimy postępować w myśl zasad tej książki. Otrzymacie za chwilę dowód, że tak właśnie jest. Będziecie mieli sposobność dokazania czynu duchowego, z którego będziecie mogli być dumni, czynu, który zostanie sowicie nagrodzony.
— Jestem gotów przyjąć waszą propozycję.
Mały ujął szklankę, zwilżył wargi winem, rozsiadł się wygodnie w krześle i rzekł:
— Znacie stan naszego kraju; wiecie, czego ludzie tych samych poglądów, co my, oczekiwać mogą. A może uważacie, że zbawi nas Juarez?
— Skądże znowu! W żadnym wypadku.
— Może więc jesteście zdania, że zbawienie przyniesie Maksymiljan Austrjacki, lub któryś z przywódców, stojących zdala od naszych zasad, nie umiejący zaspokoić naszych żądań i wprowadzić w życie?
— Stanowczo nie.
— Dobrze. Zastanówmy się więc, czy istotnie niema już żadnych podstaw do nadziei. Jakie jest wasze zdanie o dalszej okupacji francuskiej?
— Francuzi będą musieli ustąpić.
— A co sądzicie o trwałości cesarstwa?
— Cesarstwo runie, skoro straci podporę — Francuzów.
— Cóż się potem stanie?
— Juarez dorwie się do władzy.
— Czegóż możemy się spodziewać po tym człowieku?
— Najbezwzględniejszej zemsty, najostrzejszego ucisku.
— Widzę, że jesteśmy w zgodzie. Musimy starać się, by nie doszło do tej ewentualności. Oto zadanie, które powinno pochłonąć wszystkie siły.
— Nie potrafimy go spełnić — rzekł starzec.
— Dlaczegóż? — zapytał Arrastro, uśmiechając się wyniośle i szyderczo.
— Czy chcemy i możemy powstrzymać Francuzów?
— Ani nam to w głowie!
— Czy wolno oddawać się błędnej nadziei; że Juarez zostanie naszym przyjacielem?
— O tem niema mowy. Czy wiecie, jakle ten człowiek niedawno rozpuścił o nas wieści? Oświadczył, że jest w kraju partja, którą możnaby nazwać partją djabła. Nie jest ona, jego zdaniem, ani republikańska, ani cesarska. Nie ma wogóle tendencyj politycznych. Składa się z ludzi, stojących poza ludzkiemi i boskiemi prawami, którzy odżegnali się od kościoła, a dla pozoru i mydlenia oczu wywieszają sztandar chrześcijaństwa. Partja ta nie daje pardonu, nie powinna więc od niego oczekiwać litości. Mimo pozorów skromności nie należy jej identyfikować z partją ultraprzyjazną kościołowi. Złożona z niewielu członków, odznacza się jednak energją i bezwzględnością, która nadaje jej cechy okrucieństwa i zgrozy.
Hilario milczał przez chwilę, uśmiechając się z zadowoleniem. Wreszcie rzekł.
— Ten Juarez nas zna. Sąd jego niezbyt daleko odbiega od rzeczywistości.
— Uważam go nawet za zupełnie trafny. Stąd wniosek, że nie możemy liczyć na żadne względy, prawo łaski, zlitowanie. Jeżeli znowu zostanie prezydentem, czeka nas niechybna zguba. Dlatego też podstawa naszej polityki powinna być następująca: innych odsunąć, Juareza usunąć.
Starzec potrząsnął głową.
— Polityka ta byłaby dobra, gdyby miała widoki powodzenia.
Na ustach grubasa pojawił się znowu szyderczy uśmiech wyniosłości. Rzekł lekceważąco:
— Trudno. Kto nie słucha rad, temu nie można świadczyć pomocy. Na szczęście jednak, przywódcą naszym jest Miramon, któremu nigdy nie brak rady. Należy więc przypuszczać, że znajdzie się również i pomoc.
Hm. Mogę dać jedną jedyną radę: Juarez musi zginąć.
— Więc uważa pan to naprawdę za jedyne wyjście? Jeśli tak, to pożałowania godna krótkowzroczność. Czy nie wiadomo panu, że dusza człowieka żyje i działa po śmierci? Gdy Juarez zginie, zjawią się inni, aby kontynuować dzieło jego ducha. Mojem zdaniem, jedynem wyjściem jest zabicie ducha Juareza bez zabijania ciała.
Hilario, mimo sprytu i przenikliwości, nie mógł ukryć zdziwienia.
— Mówi pan zbyt hiperbolicznie, zbyt zagadkowo. Nie rozumiem.
— W takim razie jeszcze raz, wyrażam swe ubolewanie. Juarez musi pozostać przy życiu — nie wolno go tknąć. Chcemy z niego zrobić nasze narzędzie. Ale duch jego, będący motorem czynów, musi zginąć zarówno pod względem moralnym, jak politycznym. Gdy nadejdzie chwila, którą będzie uważał za koronę swego dzieła, musi się ta korona zmienić w czapkę zbrodniarza, musi go otoczyć stos płomieni, wyciągających języki ze wszystkich stron kraju.
— Czuję, że macie jakiś określony plan, nie mogę jednak odgadnąć, o co wam chodzi.
— A więc powiem krótko i wyraźnie: cesarz Maksymiljan jest nieszczęśliwym poczciwcem. Popełnił błąd, wierząc, że uszczęśliwi Meksyk, nie można jednak zaprzeczyć, aby nie cieszył się sympatją całego świata. Powinien abdykować. Ale to nie leży w naszym interesie. Musi go spotkać los znacznie gorszy, a sprawcą trzeba uczynić Juareza. Jednem słowem — Juarez musi się stać mordercą cesarza Maksymiljana.
Doktór zerwał się z krzesła.
— Do licha! Wtedy byłby istotnie zgubiony. Wtedy potępiłby go cały świat. Nastąpiłby kres jego karjery.
— Tak jest. A potem? Nie byłoby ani Napoleona, ani Basaine’a, ani Austrjaka, ani Juareza. Wygralibyśmy grę!
— Do tego jednak nigdy nie dojdzie... Nie znajdziemy człowieka, który skłoniłby Juareza do splamienia się przelaną krwią cesarza.
Och, znam kogoś, kto do tego doprowadzić powinien i doprowadzi. Człowiekiem tym jesteś pan — doktór Hilario z Santa Jaga!
Trudno opisać wyraz twarzy starca. Widać było, że słowa Arrastra przeraziły go raczej niż zaskoczyły.
— Do kroćset djabłów! Jakaż byłaby w tem moja rola? — zapytał bezradnie.
— Nic panu na myśl nie przychodzi? Tyle jest delikatnych, dowcipnych dróg i sposobów.
— Widzę tylko jeden: cesarz może zginąć jedynie śmiercią skrytobójczą.
— Nie chcemy tego. Czy zna pan jego osławiony dekret, w myśl którego każdy patrjota jest rozbójnikiem i podlega karze śmierci?
— Dekret znam. Oczywiście.
— Czy pan nie rozumie, że działanie dekretu musi spaść na tego, kto go wydał?
— Rozumiem doskonale. Skoro Maksymiljan wpadnie w ręce republikanów, rozprawią się z nim krótko i stanowczo. Juarez niema innego wyjścia. Gdyby go ułaskawił, naraziłby się własnym partyzantom.
— Dobrze. Nareszcie dociera pan do jądra. Cały wysiłek powinniśmy skupić na tem, aby Maksymiljan dostał się w ręce republikanów.
— Jakże się do tego zabrać?
— Zapominacie o tem, że Francuzi rozpoczną odwrót.
— Jeśli Napoleon nie chce, aby go cały świat potępił, musi zapewnić odwrót Maksymiljanowi.
— To prawda. Ale jeśli cesarz będzie się opierać, jeżeli nie zechce opuścić kraju?
— Ważyłby się na szaleństwo!
— Bezwątpienia. Czyż jednak nie pod wpływem obłędu sięgał po koronę? Maksymiljan ma słabą wolę, jest marzycielem. Namalujecie mu koronę, a będzie wierzył, że farba jest prawdziwem złotem. Dwóch ludzi wystarczy, aby się plan udał. Jednego już mamy. Drugim pan będzie.
— Ja? — zapytał Hilario, znowu przerażony. — Ja mam radzić cesarzowi, aby nie odchodził z Francuzami? Tego nie potrafię!
— Damy panu wszystkie środki, potrzebne do przekonania Maksymiljana, że macie rację.
— Nie uwierzy mi.
— Pan go nie zna, zato my poznaliśmy na wylot.
— A więc mam opuścić Santa Jaga i udać się do Maksymiljana? Niepodobieństwo! Ważne sprawy zatrzymują mnie tutaj. Mam zobowiązania...
— Wystaw pan rachunek, my go wyrównamy.
— Uważam, że się nie nadaję do tego rodzaju przedsięwzięcia.
— Pan się myli. Nie wątpimy, że jest przeciwnie.
Hilario znalazł się w ogromnie kłopotliwem położeniu. Kłamał, twierdząc, że się nie nadaje. Myślał jednak o jeńcach, trzymanych w piwnicy, których trzeba było dozorować i żywić. Czyż mógł się ruszyć z miejsca?
— Nie — rzekł. — Proszę zrezygnować z mojej osoby. Są przecież inni, którzy zasługują na wyróżnienie tego rodzaju.
— Ci inni mają swoje zajęcia. Przynoszę panu rozkaz zjawienia się w ciągu dziesięciu dni w stolicy.
— Przecież Maksymiljan przebywa w Cuernavacca.
— Zaprosi pana do Meksyku. Jak pan widzi, wszystko jest przygotowane. O cofnięciu się niema mowy.
— Mimo to jestem zmuszony odmówić.
Arrastro wstał. Twarz jego nagle przybrała wyraz bezlitosny. Przeszył wzrokiem Hilaria.
— Chce pan naprawdę odmówić? Mimo ścisłego rozkazu?
— Okoliczności zmuszają mnie do odmowy.
— Zna pan zasady naszego związku?
— Owszem.
— Czegóż może się spodziewać ten, kto się waha?
— W każdym razie kary.
Grubas odparł słowami Hilaria, przedrzeźniając szyderczo jego głos:
— W każdym razie kary. Tak, ale kary — śmierci!
— Kary śmierci? — zawołał Hilario, blednąc jak trup. — Któż ma prawo ją wymierzyć? Nie uznaję jej!
Pah! Uznał ją pan, wstępując de stowarzyszenia.
— Byłoby to okrucieństwem, czynem nieludzkim!
Grubas popatrzył na Hilaria zpodełba i rzekł:
— Okrucieństwo? Czyn nieludzki? I to pan używa tych słów? To wesołe, warte śmiechu! Czy istnieje łotr okrutniejszy, bardziej bezwzględny, aniżeli pan? I równocześnie ośmiela się pan zarzucać nieludzkie okrucieństwo innym?
Starzec cofnął się o krok.
— Cóż panu strzeliło do głowy? Cóż o mnie wiecie?
— Jeżeli nie wszystko, to bardzo wiele. Nie przypuszcza pan chyba, że nie znamy trybu życia i postępowania naszych członków? Gdybyśmy z tego zrezygnowali, nie moglibyśmy się ostać. Przeciwnie, znamy swoich ludzi lepiej, niż oni siebie samych. Jeżeli więc chodzi o karę, to powtarzam, że jest w tym wypadku tylko jedna — kara śmierci. Czy usłucha pan rozkazu?
— Zostawcie mi przynajmniej czas do namysłu.
— Poco się namyślać, gdy wszystko już postanowione. Musi pan być tak samo ślepo i bezwzględnie posłuszny, jak każdy członek stowarzyszenia. Chcę pana łaskawie poinformować, że przy karze śmierci stosujemy czasami pewne obostrzenia. W tym wypadku obostrzenia byłyby bardzo wielkie. Kat dokonałby waszej egzekucji w stolicy.
Starca przeszedł zimny dreszcz.
— W jaki sposób chcecie wpłynąć na Maksymiljana? — wyjąkał wreszcie.
Hm. Powiem, jakkolwiek nie jestem zobowiązany do takiej szczerości... Ale, ale, przychodzi mi na myśl pewna sprawa, o której nie chciałbym zapomnieć. Czy istnieje trucizna, zabijająca ducha?
Doktór był przekonany, że pytanie to nasunęło się grubasowi zupełnie przypadkowo. Odezwał się w nim lekarz. Odpowiedział więc, nie przeczuwając nic złego:
Hm, możnaby pomyśleć o kurara. Paraliżuje ośrodki nerwowe. Człowiek nieruchomieje, wpada w stan pozornej martwoty, ma jednak dokładną świadomość tego, co się z nim dzieje. Czuje każdy powiew, każde najdrobniejsze ukłucie igłą. W pewnej kombinacji kurara sprowadza śmierć, w innej tylko obłęd ducha, nie niszcząc ciała.
— Zna pan tę mieszaninę?
— Nie.
— Czy istnieje jeszcze jakaś trucizna, która sprowadza obłęd, nie rozkładając ciała?
— Nie — odparł Hilario wstrzemięźliwie.
— A jednak wymieniono mi niedawno nazwę tej trucizny. Nazywa się toloadżi.
— Toloadżi? — rzekł starzec z udanem zdziwieniem. — Hm.
Hm? Zna to pan?
— Nie. Nie znam.
— Dziwne. Bardzo dziwne. Toloadżi to przecież, pospolita roślina.
— Być może, ale nie znam jej działania.
— Podobno działa niemal zupełnie tak, jak wilcze mleko. Kilka kropel tego mlecznego płynu, bez smaku i bez zapachu, sprowadza nieuchronny obłęd; natomiast ciało pozostaje zdrowe i może przetrwać długie lata. Rośliną tą unieszkodliwiają się wzajemnie politycy, rywale, wrogowie i konkurenci. Przypuszczam że słyszeliście, iż przy pomocy paru kropel toloadżi sprowadzono obłęd na kilka głów koronowanych.
— Nic o tem nie wiem — odparł starzec, nadrabiając miną.
Grubas zauważył jednak, że głos Hilaria nabrał jakiegoś przykrego dźwięku. Ciągnął dalej:
— Opowiadają o pewnej cesarzowej, której lud nie znosił, bo została mu wraz z mężem narzuconą. W pewnym starym klasztorze mieszkał stary lekarz, który oddawał się gorliwie nauce medycyny i był specjalnym znawcą toloadżi.
Hilario zakaszlał.
— Trapi was kaszel? — zapytał grubas szyderczo. — Jest pan chory?
— Nie.
— Nudzi pana moje gadanie?
— O nie!
— W takim razie będę opowiadał dalej. — Otóż do tego starego sennora przybyli dwaj mężczyźni i zażądali, aby im dał truciznę, która sprowadza obłęd. Nie ukrywali, że jest przeznaczona dla cesarzowej. Mimo to otrzymali ją, oczywiście po zapłaceniu pewnej sumy, której wysokość jest mi nawet znana.
— Czy to nie bajka, nie wytwór fantazji? — rzekł starzec, któremu pot wystąpił na czoło.
— O nie! Cesarzowa została otruta. Trucizna działała powoli, przygotowując nadejście obłędu. Cesarzowa musiała odwiedzić drugiego cesarza, który decydował o jej koronie. Chciała go prosić o spełnienie pewnej prośby, cesarz nie spełnił jej jednak. Wkrótce potem straciła zmysły.
— Może choroba wynikła wskutek rezultatu podróży?
— Tak mówiono i tak mówią dotychczas. Ale wtajemniczeni wiedzą, jak się rzecz miała. Nie przeczuwacie, kim są ci wtajemniczeni?
— Nie.
— Należy do nich kilku przywódców naszego tajemnego związku. I ja jestem wśród nich. Nie wie pan, o jakiej cesarzowej mówiłem?
— Przeczuwam — wykrztusił stary.
— Więc mogę nie wymieniać. A nie przeczuwacie, kto dawał i mięszał truciznę?
— Nie wiem.
— Trucizna zawarta była w flaszeczce z czarnego szkła.
Starzec stęknął ze strachu.
— Zamówiono ją w poniedziałek, a w piątek przywiózł ją sennorowi Ri.....
— Na miłość Boską! — zawołał Hilario, podnosząc ręce.
— Cóż się stało?
— Nie mogę słuchać tego!
— Przecież jesteś pan lekarzem. Powinieneś mieć mocne nerwy.
— Mimo to słabo się robi człowiekowi.
— Wyobrażam sobie! — roześmiał się Arrastro. — Coby jednak czuć musiał teraz prawdziwy sprawca? Sądzi pan, że władza poćwiartowałaby go, gdyby się dowiedziała o jego czynie?
— Czy są dowody?
— Owszem, są. Bądź pan spokojny. Ale odbiegliśmy od tematu... O czemże to była mowa?
Doktór otarł pot z czoła i rzekł:
— Mówiliśmy o rozkazie, który sennor miał mi zakomunikować.
— Tak, racja! No i cóż? Czy rozkaz jest panu miły?
Hm, tegobym nie powiedział, — syknął Hllario przez zaciśnięte zęby.
— Ale nie jest niemiły?
— Nie — wykrztusił.
— Doskonale! Jestem z pana zadowolony. Nie będziemy więcej mówić o toloadżi i obłąkanej cesarzowej! Nie przypuszczam, ażebym był zmuszony do odgrzebywania tej sprawy. — W ogólnych zarysach poznał pan zadanie, które panu przypadło w udziale; szczegółowe instrukcje otrzyma pan w stolicy. Chciałbym jeszcze pomówić o kilku sprawach. Czy pan sądzi, że Juarez ma do cesarza jakąś osobistą urazę?
— Sądzę, że jest przeciwnie.
— Jestem również tego zdania. Mam na to dowody. Juarez będzie się starał ochraniać cesarza. Prowadzi z nim nawet tajne układy, aby uratować Maksymiljana.
— Czy na dworze Maksymiljana są ajenci Juareza?
— Tylko jeden. Jest nim kobieta. To istota bardzo niebezpieczna. Piękna, sprytna, zwinna, chytra, jakby stworzona do roli tajnego agenta politycznego. Przejrzeliśmy ją nawkroś. Inni nie podejrzewają jej nawet. To entuzjastyczna zwolenniczka Juareza. Potrafiła jednak wpoić Francuzom przekonanie, że im sprzyja.
— Znałem i ja podobną kobietę.
— To rzadko spotykane typy. Ta, o której mówiłem, wywiodła w pole Francuzów i wydała Juarezowi Chihuahua.
Starzec zerwał się z miejsca.
— Do kroćset! Czy nie nazywa się przypadkiem Emilja?
— Tak — odparł Arrastro. — Nazywają ją sennoritą Emilją. Czy to ta, którą znacie?
— Tak. Gdzież teraz przebywa?
— W Cuernavacca.
— Czyżby miała dostęp nawet do cesarza?
— Nie. Ale pertraktuje z jego otoczeniem.
— Czy mam z nią wejść w kontakt?
— Oczywiście. Będzie pan musiał podjąć z nią walkę. Działa w interesie Juareza; pan działać będzie przeciwko niemu. Uczyni wszystko, aby skłonić cesarza do najrychlejszego wyjazdu. Pan zaś będzie musiał dołożyć starania, aby go zatrzymać.
Stosunek Hilaria do całej sprawy zmienił się w jednej chwili. Pewność, że spotka Emilję, pogodziła go w zupełności z powierzonem mu zadaniem. Ochłonął nawet z przerażenia, które go ogarnęło pod wpływem opowiadania o obłąkanej cesarzowej.
Obydwaj spiskowcy rozstali się po przyjacielsku. Tajemniczy grubas dosiadł konia, który stał w podwórzu, i zaczął zjeżdżać z klasztornej góry. U jej podnóża spotkał dwóch jeźdźców, jadących pod górę. Konie mieli zmęczone, wyczerpane. Widocznie podróż znużyła ich bardzo. Zatrzymali się. Jeden zapytał:
— Powiedzcie, sennor, to miasteczko przed nami nazywa się Santa Jaga, a budynek na górze należy do klasztoru della Barbara, nieprawdaż?
— Tak.
— Zna pan klasztor? Czy nie mieszka w nim niejaki doktór Hilario?
— Oczywiście, że mieszka, — odparł Arrastro, obrzucając obydwu badawczem spojrzeniem. — Chcecie z nim mówić? Jest teraz w swoim pokoju. Brama dziedzińca klasztornego otwarta. Wjechawszy przez nią, zapytacie, o doktora. To dzielny lekarz. Jesteście chorzy?
— Nie. Skądże to przypuszczenie?
— Stąd, że się wam łuszczy skóra, że macie straszne zmarszczki. Ludzie z takiemi liszajami nie powinni się pokazywać otoczeniu, możnaby bowiem pomyśleć, że to nie rezultat choroby, a skutki sztucznych zabiegów. A objawy takie u dwóch ludzi naraz mogą zwiększać tylko podejrzenia. A Dios!
Grubas ruszył w dalszą drogę, mrucząc:
— Te łotry uszminkowały sobie twarze. Jadą do starego. Mam wrażenie, że łajdak knuje intrygi, o których nam nic nie wiadomo. Już my go od tego odzwyczaimy!
Obydwaj jeźdźcy nie ruszali się z miejsca, patrząc za nim.
— Ten człowiek domyślił się prawdy — rzekł Landola.
— Czy to istotnie takie widoczne? — zapytał Cortejo.
— O nie. Na waszej szmince jest kilka delikatnych, drobnych rys; tylko wprawne oko może je zauważyć.
— Z wami ta sama sprawa. Musimy się mieć na baczności.
— Przedewszystkiem trzeba się dostać do klasztoru!
Brama klasztorna była otwarta. Wjechawszy więc na dziedziniec, zapytali spotkanego służącego, gdzie jest doktór Hilario. Wpobliżu znalazł się przypadkowo bratanek Hilaria, Manfredo; ofiarował się zaprowadzić ich do stryja.
Starzec siedział w swym pokoju, zatopiony w rozmyślaniach nad planem, który mu polecono wykonać. Bratanek wprowadził obydwóch przybyszy i oddalił się.
Hilario spojrzał na nich badawczo:
— Kim jesteście, sennores?
Zabrał głos Cortejo:
— Dowie się pan o tem po udzieleniu nam pewnej informacji.
— Słucham.
— Czy nazwisko Corteja jest panu znane?
Lekarz ożywił się, wstał z krzesła i zapytał:
— Dlaczego o to pytacie?
— Nie możemy odpowiedzieć, dopóki się nie dowiemy, czy je pan zna.
Ostrożny starzec potrząsnął wolno głową i odparł:
— Nazwisko to jest mi znane.
— A osoba?
— Nie.
Cortejo spojrzał ostro na Hilaria i rzekł:
— To dziwne!
Lekarz ściągną groźnie brwi.
— Zachowanie pana, sennor, jest co najmniej nieprzyzwoite. Wchodzicie tutaj i przesłuchujecie mnie, jakgdybym ja był przestępcą, a wy sędziami. Dziwicie się, że zachowuję wobec was rezerwę, a sami zjawiacie się zamaskowani. Jakże możecie żądać, bym odpowiedział na wasze pytania?
— Zamaskowani? Nie rozumiem was.
— Naprawdę? Ach, sennor, mimo podeszłego wieku mam wzrok dobry! Niebezpieczna to rzecz zostawiać szminkę i puder zbyt długo na skórze. Trzeba twarz od czasu do czasu zmywać i smarować na nowo. Człowiek się poci, broda rośnie i w rezultacie uwidacznia się nałożona warstwa. Bądźcie łaskawi zmyć farbę z twarzy, potem pomówimy.
Wsunął Cortejowi gąbkę w rękę i wskazał na umywalnię.
— Oświadczam, że się pan myli, — wtrącił Landola, ze złości tupiąc nogą w podłogę.
Hilario wyjął z szuflady biurka jakiś drobny przedmiot. Potem podszedł do drzwi i, zasłoniwszy je sobą, rzekł:
— Nie powinniście się dziwić, sennores, że zdumiewa mnie wizyta ludzi o zamaskowanych twarzach. Gdy się umyjecie, przekonam się może, że to zwykły żart. Jeżeli tego nie uczynicie, będę musiał przypuszczać, że grozi mi niebezpieczeństwo; które postaram się usunąć przy pomocy odpowiednich środków.
— Niebezpieczeństwo? — zapytał Landola. — Nikt o tem nie mówi! Jakiż to środek ma pan na myśli?
— Ten! — Hilario wyciagnął rękę, w której trzymał rewolwer. Drugą rękę położył na dzwonku. — Jeżeli się będziecie opierać, wezwę pomoc — rzekł groźnie.
— Do stu tysięcy djabłów! — zawołał Landola. — Przecież i my mamy broń!
— Zanim ją zdążycie wyciągnąć, strzelę.
Landola zacisnął pięści.
— Niechże się stanie pańska wola, w imię szatana! — mruknął.
Podeszli do umywalni. Podczas gdy się myli, starzec lustrował dokładnie osobę Corteja. Po chwili na ustach jego pojawił się charakterystyczny, triumfujący uśmiech.
Landola i Cortejo stali już obmyci.
— No — syknął Landola. — Jesteś pan teraz zadowolony?
Słowa te wypowiedział tonem niezbyt uprzejmym; Hilario odparł jednak słodko:
— Tak, sennor.
— Obawiał się pan...
— O nie, byłem tylko ostrożny, — przerwał Hilario. — Czy może mi pan teraz wyjawić swe nazwisko?
— Nazywam się Bartholomeo Diaz, jestem hacjenderem w okolicy Parsedillo.
— A towarzysz pana?
— Zwie się Miguel Lifetta, jest adwokatem. Szukamy niejakiego Pabla Corteja, z którym mam proces. Sennor Miguel towarzyszy mi, nie mam bowiem żadnych prawniczych wiadomości i potrzebuję jego pomocy.
— Dlaczego zmieniliście panowie wygląd?
— Ponieważ chcieliśmy wystąpić wobec Corteja jako ludzie obcy. Sądziliśmy, że, uważając za nieznajomych, wyjawi nam coś, co da podstawę do ujęcia go i wygrania procesu.
— Dowodzi to, że jesteście bardzo sprytni. Nie wynika z tego jednak, aby inni nie byli sprytniejsi. Do tych innych zaliczyłbym przedewszystkiem siebie. Co do waszej osoby, sennor, to podaliście się za hacjendera. Nie wierzę. Hacjendero wygląda zupełnie inaczej. Nie ma pan wcale oczu wieśniaka, czy hodowcy bydła.
— Jakież mam oczy? — zapytał Landola, rozbawiony znajomością ludzi, okazaną przez starca.
— Ma pan spojrzenie niezwykle przenikliwe. Oczy takie miewają strzelcy prerji i marynarze. Przysiągłbym, że jest pan marynarzem.
— Mylisz się sennor gruntownie.
— Zobaczymy. Powiedział pan ponadto, że pochodzi z okolicy Parsedillo. Przypadkowo znam to miasto i jego okolicę. Niema tam hacjendera imieniem Bartholomeo Diaz. Hacjenda pana leży zapewne gdzie indziej. Może na odludnej wyspie pośród Oceanu Spokojnego?
Ton, w jakim starzec wypowiedział ostatnie słowa, zastanowił Landolę. Rzekł po chwili:
— Co chce pan przez to powiedzieć?
— Chcę powiedzieć, że sennora poznałem. Pan jesteś Henrico Landola, tamten zaś nazywa się Gasparino Cortejo.
Słowa powyższe wywarły na przybyłych niesłychane wrażenie. Czy ten starzec jest jasnowidzący? A może to szubrawiec i oszust, który ich kiedyś poznał, a teraz chce tę znajomość wykorzystać? W obydwu wypadkach sytuacja nie była przyjemna. Postanowili przeczyć.
— Nie, to nieprawda, — rzekł Cortejo.
— To fałsz — dodał Landola.
Lekarz potrząsnął poważnie głową.
— Nie wyobrażajcie sobie, sennores, że się wam uda wprowadzić mnie w błąd. Mówię prawdę. Mogę dowieść.
Z małej szufladki biurka wyciągnął jakąś fotografję i pokazał gościom.
— Piekło i szatan! — zawołał Landola.
— Przekleństwo! — krzyknął Cortejo.
Starzec rozkoszował się ich przerażonemi maskami.
— Nie znam tego człowieka! — rzekł Landola.
— I ja również! — dodał Cortejo.
— Naprawdę? Nic was w tej fotografji nie uderza?
— Owszem — rzekł Cortejo. — Jest trochę do mnie podobna.
— Tylko trochę?
— No, — wyjąkał Cortejo — może nieco więcej, niż trochę. W każdym jednak razie to nie ja.
— W takim razie sprawa między nami skończona.
Włożył fotografję do szuflady, zamknął i ciągnął dalej:
— Pomyliliśmy się wszyscy trzej. Nie przypuszczaliście, że znam wasze nazwiska, ja zaś nie wierzyłem, aby mogło istnieć tego rodzaju podobieństwo. Była to fotografja adwokata Gasparina Cortejo z Manrezy, czy z Rodrigandy. W rezultacie nastąpiło rozczarowanie. Pożegnajmy się w zgodzie. A Dios, sennores!
Hilario, pożegnawszy ich skinieniem ręki, odwrócił się z uśmiechem, aby wyjść do przyległego pokoju. Przybysze spojrzeli po sobie bezradnie, wreszcie Cortejo rzekł:
— Zaczekajcie, sennor! Zechce mi pan jeszcze przed rozstaniem odpowiedzieć na jedno pytanie.
Lekarz odwrócił się ze zdumioną miną.
— Odpowiedzieć na pytanie? Pocóż to? Sądzę, że nie mamy już sobie nic do powiedzenia.
— Może się jednak mylicie, sennor. Czy fotografja, którą pan nam pokazał, jest własnością sennora?
— Tak. Otrzymałem ją przypadkowo od jednego z chorych, który mi ją darował.
— Czy wolno wiedzieć, kto to taki?
— Niejaki Mariano.
— Mariano? — zawołał Landola. — Cóżto za jeden?
— To rodowity Hiszpan. Przeszedł dziwne koleje losu. Nazywał się niegdyś Alfred de Lautreville.
— W jaki sposób poznał go pan?
— Pewien kolega przekazał mi go do wyleczenia.
— Lekarz?
— Tak, lekarz niemiecki nazwiskiem Sternau.
— Doktór Sternau? — zawołał Cortejo. — Czy wiadomo panu, gdzie się ten kolega znajduje?
— Owszem. Zna pan go może?
— Słyszałem o nim jako o...
Cortejo przerwał nagle. Landola ujął go bowiem za ramię i zawołał, obrzucając Hilaria nienawistnem spojrzeniem:
— Ani słowa więcej! Czyż nie widzicie, że starzec bawi się nami jak kot z myszą?
Cortejo miał to samo wrażenie, próbował jednak wyciągnąć coś z Hilaria bez awantury. Nie odpowiadało to gorącemu temperamentowi Landoli. Hilario obrzucił pirata zgryźliwem spojrzeniem i rzekł z uśmiechem:
— Powiada sennor, że się z wami bawię? Zamieniliśmy role. To wy chcieliście się mną zabawić. Przecież nie ja do was przyszedłem, przecież wy ukrywaliście twarze pod szminką!
— Nie mogliśmy postąpić inaczej!
— Czyż maski, fałszywe nazwiska i wrzekoma nieznajomość osób, o które chcecie się dowiedzieć, nie jest dowodem, że usiłowaliście zakpić ze mnie?
— Kierowaliśmy się tylko ostrożnością. A pan zmyślał.
— Ponieważ nie byliście wobec mnie szczerzy. Mam jednak nadzieję, że obecnie uznają panowie szczerość za najlepsze wyjście z sytuacji. Sennor jesteś kapitan Henrico Landola, tak?
— Do stu tysięcy świętych i djabłów! Wszystko mi jedno, niech się dzieje, co chce. Tak, jestem Henrico Landola!
— Doskonale! Sennor zaś jesteś Gasparino Cortejo, prawda?
— Tak.
— Nareszcie! Powiedzcie mi szczerze, co was sprowadza do Meksyku?
— Przecież wie pan o tem dobrze — odparł Landola. — Ale kto panu to zdradził, kto?
Z groźną miną uderzył pięścią w stół. Lekarz potrząsnął głową.
— To się wam na nic nie zda! Nie przestraszę się krzyków i hałasów. Musicie być grzeczni, jeśli chcecie dowiedzieć się czegoś ode mnie. Zapamiętajcie to sobie. Mówiliśmy dotychczas, stojąc. Siadajcie! Lepiej spokojnie pogawędzić, niż grozić sobie wzajemnie.
Obydwaj przybysze poszli za radą Hilaria, który ciągnął dalej:
— Jestem u siebie w domu; przypuszczam, że zwrócicie się do mnie o niejedną informację i usługę. Dlatego uważam za zrozumiałe samo przez się, abyście odpowiedzieli na kilka moich pytań.
Landola założył nogę na nogę, zmarszczył czoło i rzekł:
— Pytaj, sennor!
— Tak, pytaj! Odpowiadać będziemy w miarę możności — dodał Cortejo.
— Kto was do mnie przysłał?
— Strzelec Grandeprise — odparł Landola.
— Gdzieście go spotkali?
— W Veracruz u naszego agenta Gonsalva Verdillo.
— Dokąd się później udał?
— Do stolicy. Przebywa tam dotychczas.
— Cóż robi?
— Łajdactwa, z powodu których kark złamie. Popełnił pan głupstwo, wysyłając tego człowieka. Ani uczciwy, ani pewny.
Starzec zapytał z uśmiechem:
— Czy uważacie, sennores, że jest mniej uczciwy od pirata?
— Do stu piorunów, tak! — ryknął Lancola. — Uważacie, że pirat musi być szubrawcem i kanalją? O nie, pirat ze swoimi ludźmi zawsze postępuje uczciwie.
— A Grandeprise postępował inaczej? Był nieuczciwy wobec was? Mianowicie?
— Nie mogę odpowiedzieć na to pytanie. Nie znam pana.
— Nazywają mnie doktorem Hilario.
— To nie wystarczy. Nie wiemy, co o panu myśleć.
— Możecie się łatwo dowiedzieć.
— Taki właśnie mamy zamiar. Musimy wiedzieć czyś sennor naszym przyjacielem, czy wrogiem.
— To jasne, że przyjacielem! Nie zauważyliście, że znam wasze tajemnice?
— Mam wrażenie, że istotnie wie pan cośniecoś.
— Cośniecoś? Pah! Wiem wszystko!
Landola potrząsnął głową z niedowierzaniem.
— A więc proszę. Słucham.
— Zaczynam — zaczął starzec z uśmiechem. — Niejaka Marja Hermoyes i niejaki Pedro Arbellez mieli zabrać pewnego chłopca. Chłopca tego zamieniono w Barcelonie na syna niejakiego Gasparina Corteja i niejakiej Klaryssy.
— Tam do licha! Któż panu to powiedział? — zapytał Cortejo.
— Zaraz się dowiecie. Hrabia Fernando wychowywał w Meksyku fałszywego Alfonsa. Ale co tu dużo gadać! Wiem wszystko. Znam historię wrzekomej śmierci hrabiego Manuela i hrabiego Fernanda, dzieje pobytu don Fernanda w Harrarze, wystąpienie Sternaua, historję jego małżeństwa z Rosetą. Wiem, jak się odbyła wspaniała podróż na wyspę, wiem, że skazańców uratował kapitan Wagner.
Obydwaj słuchacze nie umieli ukryć niezadowolenia. Po chwili Landola zapytał:
— Powiedz, sennor, skąd o tem wiesz?
— A więc przyznajecie, że to prawda?
— Niestety, tak.
— Niestety? Za chwilę dowiecie się, że wtajemniczenie mnie w te sprawy przyniosło wam jedynie korzyść. Dowiedziałem się wszystkiego od sennora Pabla i sennority Józefy.
— Jakże do tego doszło?
— Wiecie chyba dobrze, jak niebezpieczną grę polityczną prowadzili. Skazano ich na banicję. Życiu ich grozi niebezpieczeństwo. Ponieważ nie chcieli usłuchać rozkazu, poszukali bezpiecznego schronienia...
— Znaleźli je? — zapytał szybko Cortejo.
— Tak. Tu u mnie, w klasztorze.
— Chwała Bogu! — westchnął z ulgą notarjusz. — Są tutaj?
— Oczywiście.
— Spada mi kamień z serca. Czy mogę z nimi mówić?
— Rozumie się.
— Sennor, sprowadź ich więc jak najprędzej!
— Tylko nie tak gwałtownie, sennor, — rzekł lekarz. — Nie mogę sprowadzić ich do tego pokoju. Sądzicie, że sam tu mieszkam w klasztorze? Nikt nie powinien przeczuwać, że są tutaj.
Ach, więc znajdują się w bezpiecznem ukryciu?
— W bardzo bezpiecznem. Prócz mnie nikt ich nie widuje.
— Gdzież ich pan umieścił?
— Pod ziemią.
— Do djaska!
— Nie było innej rady, sennor. Zresztą, nie sądźcie, aby w tych podziemiach źle im się działo. Mają wszystkiego poddostatkiem, nie wyłączając nudów.
— Temu już zaradzimy! Sennor, powiedz jednak, jak się to stało, że Pablo i Józefa zdradzili panu tajemnicę.
— Sprawa zupełnie prosta. Cortejo musiał wraz z córką uciekać. Bratanek mój należał do jego stronników, walczył po jego stronie i uratował Józefę od śmierci. Pomógł im w ucieczce, sprowadził tutaj. Wziąłem sennora Pabla i sennoritę Józefę pod swą opiekę i ukryłem przed pościgiem. Oczywiście musieli mi powiedzieć, kto ich ściga, abym wiedział, jak się mam zachować.
— Któż ich ścigał?
— Przedewszystkiem wszyscy przeciwnicy polityczni, do których zaliczam zwolenników Juareza, Maksymiljana oraz Francuzów. A nie są to przeciwnicy najniebezpieczniejsi. Stokroć groźniejsi są wrogowie osobiści: Sternau, Mariano, Bawole Czoło, Niedźwiedzie Serce i całe ich otoczenie. Brat pana zdecydował się zwierzyć przede mną ze wszystkiego i postąpił słusznie.
— Chciałbym w to wierzyć — rzekł Cortejo, wyciągając rękę do starca. — Dziękuję panu. Może sennor być pewny, że nietylko w słowach postaramy się okazać naszą wdzięczność.
— Gdzież przebywa Sternau i jego towarzysze? — zapytał niecierpliwie Landola.
Oh, niedaleko stąd, — rzekł starzec z uśmiechem.
— W głównej kwaterze Juareza?
— Nie. W mojej.
— W pańskiej? Co to ma znaczyć? Nie mówi pan chyba o klasztorze?
— Ależ owszem.
— Co? — zawołał Cortejo, zrywając się z miejsca. — Są tutaj?
— Ależ tak.
— Pan ich schwytał?
— Tak jest.
— Dzięki, stokrotne dzięki szatanowi! Jakże pan dokonał tego mistrzowskiego obrotu?
Ach, sennores!
Starzec z dumą opowiedział o swoim triumfie.
— Wspaniale! — unosił się Cortejo. — A więc musimy zejść nadół i zobaczyć ich?
— Rozumie się, sennor. Skoro przywitacie się z Pablem i Józefą, będziecie mogli zobaczyć jeńców.
Ah, to dopiero będzie satysfakcja! Co też powiedzą na mój widok?
— A na mój? — zgrzytnął Landola.
— Będą się z pewnością bardzo cieszyć — szydził starzec.
— Więc powiedz sennor, kto tam siedzi na dole?
Hilario wymienił nazwiska jeńców. Małego André, ponieważ go nie znali, opisał przy pomocy gestów. Landola zamyślił się i rzekł:
— Ułożył pan wszystko doskonale, niestety jednak, sennor, to nie wystarczy. Konieczność wymaga, abyśmy nie mieli świadków. Ludzie, którzy zostali wciągnięci w tajemnicę przez Sternaua, Mariana, hrabiego Fernanda, lub kogokolwiek z ich otoczenia, są równie niebezpieczni, jak nasi obecni jeńcy.
— Wszyscy muszą zginąć, wszyscy! — potwierdził Cortejo.
— Któż to są, ci wszyscy? — zapytał lekarz, zbity z tropu.
— Pomyślmy, zastanówmy się, — rzekł Landola. — Przedewszystkiem Emma i Karja, które były na wyspie. Potem Pedro Arbellez i Stara Marja Hermoyes. Trzeba również wybadać, co się dzieje w forcie Guadelupie. Ci z mieszkańców fortu, którzy znają tajemnicę, muszą również śmierć ponieść.
— Nawał nowej roboty — wtrącił Hilario.
— Prawda, ale to jeszcze nie wszystko. Trzeba nadto naprawić jeden błąd pański, sennor.
— Jaki?
— Wysłanie Grandeprise’a.
— Grandeprise nie wie o niczem, nie powiedziałem mu ani słowa.
— Był jednak u nas, przejrzał nasze plany i zdradził.
Kłamstwa tego Landola użył celem zgnębienia przyrodniego brata.
— Zdradził? — zapytał starzec. — W jakiż to sposób?
— Posłuchajcie — odparł Landola. — W Niemczech mieszkają osoby, które, zdaje się, wiedzą wszystko...
Ah, — odparł Hilario — zgaduję. Hrabianka Roseta i wszyscy krewni Sternaua i Ungera.
— Tak jest. Policzymy się z nimi później. Syn sternika Ungera przybył do Ameryki wraz z pewnym człowiekiem, zwanym Sępim Dziobem i jeszcze innym osobnikiem, aby wykryć nasze tajemnice. Chciałem włożyć trupa do pustej trumny starego hrabiego. Potrzebowaliśmy kogoś do pomocy, a ponieważ wysłaliście tego Grandeprise’a, więc sądziliśmy, że można mu zaufać...
— Co za nieostrożność! — zawołał starzec.
— Oczywiście. Cóż jednak mieliśmy robić? Grandeprise zdradził nas przed Ungerem. Wyjęliśmy trupa z innej trumny, napadnięto na nas, gdyśmy kładli trupa do trumny hrabiego.
— To cud chyba, że was tu oglądam, — rzekł Hilario.
— Dlaczego?
— Przecież to najlepszy dowód, żeście uszli cało.
— Ma pan rację. Ale cała stolica wie o tem, co zaszło. A te przeklęte łotry, Unger i towarzysze, dotrą aż tutaj.
— Skądże wiedzą, żeście się udali do klasztoru?
— Bezwątpienia powie im Grandeprise.
— Istotnie niemiła komplikacja — rzekł lekarz. — Mogę się dzięki temu znaleźć w przykrej sytuacji. Na wszelki wypadek trzeba sprzątnąć tych łotrów.
— Tak, usunęłoby to poszlaki. Ale zapomnieliśmy jeszcze o kimś. O tym przeklętym sir Drydenie!
Ach, ten Anglik? Prawda — przyznał starzec.
— Gdzież być może?
— Jako pełnomocnik Anglji należy zapewne do orszaku Juareza.
— W takim razie rozprawimy się z nim później. W tej chwili, zdaje się, w hacjendzie przebywają najgroźniejsi dla nas wrogowie. Trzeba będzie zawładnąć tem gniazdem os.
— Niełatwa sprawa — zauważył lekarz. — Hacjenda jest bardzo rozległa, zbudowana z cegieł.
— Cóż więc począć?
— Mam myśl — rzekł Cortejo. — Jesteście przecież lekarzem, sennor Hilario.
— Jaki to ma związek z hacjendą?
— Związek wielki i widomy. Musiałby tam ktoś pojechać... — Jak się przyrządza posiłek w takiej hacjendzie? Zapewne rozmaicie, zależnie od osoby, dla jakiej strawa jest przeznaczona?
Hilario zmiarkował natychmiast, co Cortejo ma na myśli.
— Państwo jadają niekiedy co innego, niż vaquerzy i służba, — odparł — ale w każdym razie wodę do gotowania czerpie się zawsze z wielkiego kotła, wmurowanego w piec, albo też zawieszonego na łańcuchu nad umiarkowanym ogniem.
— Doskonale. Więc plan mój da się zrealizować. Chodzi o to, aby ktoś rzucił proszek do tego kotła.
Cortejo i Landola spojrzeli na lekarza wzrokiem pełnym oczekiwania. Hilario pochylił głowę i milczał.
— Chyba istnieje taki proszek — rzekł Landola.
Ah, trucizn jest na świecie poddostatkiem, — odparł Hilario.
— Chodzi o taką, którejby przy sekcji zwłok nie można było ustalić.
— Taka trucizna istnieje. Myśl to niezła ale jak ją wykonać? Kogo posłać?
— Ja jechać nie mogę — rzekł Cortejo.
— I ja nie — dodał Landola. — Emma Arbellez poznałaby mnie natychmiast. Hm, — mruknął, patrząc badawczo na lekarza. — Nie wolno nikogo wciągać w tajemnicę.
— To rzecz zupełnie wykluczona.
— Więc jeden z nas. Pojechałby pan, sennor Hilario?
Zapytany potrząsnął głową, starając się ukryć niesamowity uśmiech.
— A dlaczegóż nie wy? — odpowiedział.
— Powiedziałem już, dlaczego nie mogę. Poznanoby mnie.
— Nie mogę się stąd oddalić. Czy ma pan jeszcze nieco szminki, dzięki której tak się panu twarz zmieniła, sennor Cortejo?
— Oczywiście, że mam.
— W takim razie może pan sam załatwić sprawę.
— Sennor, powierzyłbyś nam truciznę?
— Tak. Ale o tem później.
Na twarzy Hilaria znowu zjawił się z trudem ukrywany uśmiech.
— Gdzieście zsiedli z koni? W mieście?
— Nie. W klasztorze.
— A więc konie wasze jeszcze tu stoją? Hm. Nikt nie powinien wiedzieć, że tu jesteście.
— Czy da nam pan jakie schronienie?
— Chętnie.
— U brata i u siostrzenicy?
— Od dziś będziecie mieszkać razem z nimi. Zanim was jednak do nich zaprowadzę, bratanek mój przyniesie posiłek. Jesteście z pewnością głodni, nie chcę okazać się niegościnnym gospodarzem. Pozwólcie, abym się na jakiś czas oddalił.
Hilario wyszedł i polecił bratankowi przynieść gościom jadła i napitku. Manfredo skłonił się i chciał oddalić, aby spełnić rozkaz stryja, lecz Hilario zatrzymał go gestem ręki.
— Muszę cię o coś zapytać, Manfredo.
Starzec skrzyżował ręce na piersiach i ciągnął dalej:
— Od lat służyłeś mi wiernie, nie pytając, poco robię to lub owo. Zawsze jestem z ciebie zadowolony, a oddawna już myślę nad tem, jak wynagrodzić twą żarliwość.
— Co za szczęście! — rzekł Manfredo z uśmiechem.
— Nie mówiłem o tem nigdy. Czekałem, aż przyjdzie odpowiednia okazja.
— Dziś dzięki tym dwom gościom trafia się okazja?
— Tak.
— Co się stało? — zapytał Manfredo z zaciekawieniem.
Starzec spojrzał nań dziwnym wzrokiem.
— Czy chcesz zostać hrabią?
— Hrabią? — zapytał młodzieniec zdumiony. — Jesteś dziś w dobrym humorze, stryju!
— To prawda. Ale humor nie wpływa na moje zamiary. A więc, chcesz zostać hrabią?
— Jakim hrabią?
— Hrabią de Rodriganda.
— Wielkie nieba! Jest ich przecież czterech. Dwóch starych, uznanych za zmarłych, jeden młody który chce być hrabią, ale nim nie jest, i drugi młody, który nim również nie jest, chociaż być powinien.
Hilario wymienił nazwiska gości i opowiedział treść rozmowy. Gdy skończył, Manfredo zawołał:
— To nadzwyczajne! Jak myślisz postąpić? Mam nadzieję, że zamkniesz tych ptaszków razem z resztą. Zasłużyli na to bardziej od tamtych.
— Masz rację. Dając im zapłatę, myślę o tobie i sobie. Stanie się to dziś jeszcze. Od jutra wszyscy jeńcy pozostaną pod twoją opieką, wyjeżdżam bowiem do hacjendy del Erina.
— Do hacjendy? W jakim celu?
— Dowiesz się później.
— Jak długo zabawisz w hacjendzie?
— Pięć, sześć dni.
— Przez ten czas dam sobie z jeńcami radę.
— Będziesz ich musiał pilnować znacznie dłużej, gdyż natychmiast po powrocie wyjadę znowu. W przeciągu dziesięciu dni muszę być w stolicy.
— W stolicy? — zapytał Manfredo ze zdumieniem. — Cóż tam będziesz robił?
— Polecono mi ważną misję polityczną. Jestem przekonany, że misja ta przyniesie nam szczęście. Może zostanę ministrem, ty zaś hrabią Rodriganda. Czegóż chcesz więcej?
— Na miłość Boską, stryju, zaczynam wierzyć, że mówisz poważnie! Jakżeto chcesz zrobić ze mnie hrabiego?
— To sprawa zupełnie prosta. Zajmiesz miejsce prawdziwego hrabiego.
— To znaczy Mariana? A dowody?
— Wymusimy je na jeńcach, a potem usuniemy wszystkich, którzy nam będą przeszkadzać. Zostaw to już swemu stryjowi. Jeżeli Pablo Cortejo mógł zrobić ze swego bratanka hrabiego Rodrigandę, to mnie uda się to o wiele łatwiej. Idź teraz do tych dwóch, aby się nie nudzili. Skoro się pożywią, sprowadź ich nadół. Będę na was czekał. Schodzę tam teraz, aby przygotować wszystko na przyjęcie nowych mieszkańców.
Manfredo przyniósł gościom półmisek z zimnem mięsem. Obydwaj byli głodni i pałaszowali energicznie. Kiedy zaspokoili głód, Manfredo oświadczył:
— Chodźcie za mną, sennores! Stryj zszedł do podziemi, aby wam pokazać jeńców. Zaprowadzę was do niego.
— Cóż się stanie z naszemi końmi i rzeczami?
— Nic im chwilowo nie grozi. Potem sam się niemi zaopiekuję.
Opieka polegała na tem, że sprytny Manfredo sprzedał obydwa konie i przywłaszczył sobie rzeczy Corteja i Landoli.
Manfredo szedł przez ciche krużganki. Za nim postępowali Cortejo i Landola, zachowując na jego polecenie jak największą ciszę. Schodzili po ciemnych schodach. Manfredo zapalił latarkę. Minęli kilka piwnic i znaleźli się wreszcie w sklepieniu, w którem czekał na nich Hilario z latarką w ręku.
— Nareszcie — rzekł przyjacielskim tonem.
— Tak, jesteśmy, — odparł Cortejo. — Czy mamy zamieszkać w takiej piwnicy?
— Skądże znowu! Prowadzę was teraz do więzienia. Potem pójdziecie do mieszkania. Chodźmy!
Lekarz szedł pierwszy, za nim Landola, Cortejo i Manfredo. Na zakręcie Hilario wyciągnął z kieszeni, jakieś zawiniątko, w kształcie tutki, jeden koniec zapalił, odwrócił się i dmuchnął w drugi koniec. W tejże chwili pobiegł naprzód, bratanek zaś odskoczył w tył. Na Corteja i Landolę padł blask płomieni. Chcieli coś krzyknąć, nie mogli jednak wydobyć ze siebie ani słowa. Mglisty dym zatamował im oddech. Po chwili padli bez zmysłów na ziemię.
Po jakimś czasie Cortejo odzyskał przytomność. Głowa mu ciążyła, nie mógł zebrać myśli. Zaczął dokoła szukać rękami i przekonał się ku najwyższemu przerażeniu, że jest przywiązany łańcuchem do kamiennej ściany.
— Wielkie nieba! — zawołał straszliwym głosem.
Aha, jeden się obudził, — rzekł ktoś ztyłu głuchym głosem.
— Powiedział coś — dodał jakiś głos kobiecy z przeciwległej strony.
— Kto tam? — zapytał Gasparino.
— Tacy sami, jak ty, nieszczęśliwi jeńcy — odparł głos męski.
— Słyszałem rozmowę dwojga osób?
— Rozmawiałem z córką.
— Ktoś ty taki?
— Człowiek nieszczęśliwy. Więcej powiedzieć nie mogę, bo cię nie znam.
Cortejo nie oswoił się jeszcze z nową sytuacją.
— Do kroćset! Dlaczego mnie tutaj umieszczono? — zapytał.
— Aby was trzymać w niewoli — brzmiała odpowiedź.
— W niewoli? Mnie? Nie uwierzę!
— Dotknij muru i łańcuchów.
Cortejo zadzwonił łańcuchami i dotknął mokrej ściany. Przy tej sposobności namacał pod ścianą dzban wody i kawał suchego chleba.
— Wielkie nieba! To chyba żart!
— Żart? O nie! Tu na dole wszystko jest gorzką prawdą. I myśmy z początku przypuszczali, że to żarty. Zamknięto nas w okropnej norze, potem dopiero dostaliśmy lepszą celę. Teraz przeniesiono nas tutaj i znowu nam gorzej. Dręczyciel powiedział, że otrzymamy towarzystwo, które nam sprawi wielką przyjemność. Towarzystwo się zjawiło, nie widzę jednak przyjemności.
— Kogóż nazywacie dręczycielem? — zapytał Cortejo.
— Doktora Hilario. Jest on i waszym katem.
— Doktór Hilario? Ależ nie, to mój przyjaciel!
— Przyjaciel? A więc i tyś go obdarzył zaufaniem, tak samo, jak i my. Czy nie obezwładnił cię zatrutemi gazami?
Cortejo nie odzyskał jeszcze zupełnej świadomości. Odpowiadał, jak człowiek, który się powoli budzi ze snu. Miał wrażenie, że głuchy głos dochodzi z grobu; zdawało mu się, że leży w trumnie.
— Przyprowadzili was tutaj, nie paląc światła, — ciągnął głos nieznany. — Słyszałem jednak, że to był on i jego bratanek. Powiedz, kim jesteś!
— I ja nie mogę tego powiedzieć, zanim się nie dowiem, kim ty jesteś. Mówiłeś, że więżą nas we dwóch. Któż tu jest jeszcze?
— Przyprowadzono was razem. Jego przykuto do muru na prawo od ciebie.
Ah! Czyżby to był Lan... — Cortejo opamiętał się w porę i, naprawiając swój błąd, ciągnął dalej: — Czyżby to był mój towarzysz?
— Przypuszczam. Zginiesz razem z nim, tak samo jak my. Tu niema ani światła, ani życia, ani litości, ani łaski. Tu wszystko umiera. Żyje jedynie ciągła myśl o zemście.
Cortejo wyprostował się, o ile na to pozwalał łańcuch i rzekł:
— To się chyba do was odnosi, nie do mnie! Nie chcę i nie mogę zostać jeńcem. — Zaczął się szamotać na łańcuchu, chcąc oswobodzić członki, napróżno jednak wytężał wszystkie siły.
— Piekło i szatany! — zawołał, zgrzytając zębami. — Więc mnie schwytano, a inni chodzą sobie wolni?
— Inni? Kogóż masz na myśli?
— Oświadczył mi, że na dole mieszczą się moi wrogowie.
— Czyżby postąpił z tobą tak samo, jak z nami? I ja mam tu na dole wrogów. Ale nie wyobrażaj sobie, że są wolni! Kto przekroczy próg tego sklepienia, ten nie ujrzy nigdy światła dziennego. Kimże są twoi wrogowie?
— Muszę milczeć. A twoi?
— I mnie mówić nie wolno. Nie chcę, aby mnie znał ktokolwiek.
W wilgotnej piwnicy rozległo się głębokie westchnienie. Landola zaczął się ruszać. Szedł pierwszy i pierwszy został oszołomiony trującym gazem, dlatego dłużej od Corteja leżał nieprzytomny.
Ah! — jęknął, wyciągając się. Zadzwoniły łańcuchy, usłyszał ich dźwięk, zaczął nasłuchiwać. — O — o — — o! — jęczał — Cóżto ma znaczyć?
— Henrico, Henrico, czy to wy?
— Henrico? — zapytał Landola głosem zmęczonym. — Henrico? Tak, to moje imię.
Ah, na Boga, to, on! Henrico, czy to wy naprawdę?
Cortejo wymieniał rozmyślnie tylko imię Landoli.
— Henrico? — jęczał jeniec. — Kto to powiedział? Gdzie jestem?
— Jesteśmy jeńcami.
— Jeńcami? — jęknął wśród brzęku łańcuchów. — Cóżto tak dzwoni? Kto mnie ujął?
— To łańcuchy. Zwykłe łańcuchy!
— Łańcuchy? Ah, prawda. Starzec chciał nas zaprowadzić do jeńców, do Ster...
— Cicho! — zawołał Cortejo. — Nie wymieniać nazwisk!
Landola nie był jeszcze zupełnie przytomny. Odpowiedział, jak człowiek, który zbudził się niedawno z narkozy:
— Nie wymieniać nazwisk? Dlaczegóż to, mój Cortejo?
Ktoś zawołał z przeciwległej strony:
— Cóżto za imię? Kto mnie woła?
Gasparino zapytał:
— Ciebie? Ciebie nikt nie wołał.
— Ależ przeciwnie! To było moje nazwisko. Ponieważ już padło, dowiedz się, kim jestem. Jam Pablo Cortejo.
Gasparino przeciągnął się tak gwałtownie, że zadzwoniły łańcuchy i kości.
— Piekło i szatany! — ryknął. — Teraz rozumiem wszystko. A wiesz, kim jest ten, który, odzyskawszy przytomność, wymienił twe nazwisko? — To Henrico Landola!
Pablo Cortejo zadzwonił znowu łańcuchami, co było oznaką, że się przeraził.
— Henrico Landola? — zawołał bardzo głośno. — Kapitan morski?
Landola odparł:
— Tak, to — ja. Kapitan Landola.
— Czy być może? I to jeszcze? — zawołał Pablo, uderzając łańcuchami o mur. — Kimże ty jesteś, ty, który wszcząłeś ze mną rozmowę?
— Ja? Przeklinam cały świat! Nazywam się tak, jak ty. Jestem Gasparino Cortejo, twój brat!
Rozległy się dwa okrzyki, jeden męski, drugi kobiecy. Potem wszystko ucichło. Pablo i córka jego Józefa zemdleli. Słychać było tylko brzęk łańcuchów. — —



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.