Klątwa (Grabiński)/Na lewadzie

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Żalny
Tytuł Klątwa
Pochodzenie W pomrokach wiary
Wydawca Księgarnia Maniszewskiego i Meinhardta
Data wyd. 1909
Druk Drukarnia „Narodowa“
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Na lewadzie.


Była kotlina — przestrona, darniowa płań, podszyta łączą i zielem. Pagóry po krańcach, uroczyska pobrały się wkoło, zsupliły we wian przełęków, wierzchołów... a szłomy gorzały w pokrwawiu.
Zachód bo się rozżagwił czerwcowy, więc i łuniały w zgorzeli.
Na przełaj przez darń, przez murawę przebierał się modrawą strugą potok, rozwodził pośrodku w wiszarem zgłuszoną młaczkę i zatracał hen za kurhanem, gdzie zagaj bukowy się ćmawił. Poprzez rozpadlinę, co owdzie się rzuciła między dwa osypiska, wnęciły się poślednie promieńce i klinem przypadły w lewadę: spłomieniły się gładysze, zapachniały dzwońce, marzanna, zagrały grzechotki stada wedle moczaru... tak słonko żegnało dolinę...
Na zboczu połogiego wysypu, pod wierzbą, płaczką-samotnicą dwoje młodych siedziało.
On dziewkę wpół objął, a drugą rękę przyłożywszy do czoła zapatrzył się gdzieś daleko przed siebie, w rozświetl zachodową...
Choć drogą mu być musiała jedyna, płowowłosa Hanka, przecież cień mroczył młode lice, udręka cicha, tajona mętniała w oczach.
Nie wesoło miłował Wonton, nie wesoło.
Zawszeć pono był taki ponury i markotny. Nie widziała innego od owego dnia, jak przyszedł z bratem Ostapem do słobody ojcowej, aż do tego wieczora, co ot na łanach goreje.
Pomni, jak wstąpili do zagrody jej rodzica przemokli, nasiąkli deszczem, zgłodzeni... w jesienny, późny dzień — jak im warzę ładziła, podejmowała...
I pozostali w chacie najmytami.
We wsi nikt ich nie znał, bo snać z dalekich stron przywędrowali, ojciec też nie wywiadywał.. bo i poco?.. Sieroty pogorzelcy... Boże dzieci. Pracowali niezgorzej, jeno młodszy czasami zbereźnikiem patrzył, zbożności urągał, że i stary, sam nieraz zgromił i rozeźlił się niepomiernie, ale że był chłop nie leniący się a czasu orki czy kośby nie wylegiwał jako on głupi Maciuś za przypieckiem i roboty się imał piorunem, więc mu gazda jeno luźne rozpinał wniki i poszerzał oka.
Różnie też obnosiły go baby po siole, choć nie zawsze po bożemu; ale czego to jęzorami nie wymielą?
Obstawał sam za nim, przeto i milkły. Pono nawet o dorodną dziewkę z przysiołka, gospodarską córkę zabiegał i o dziewosłębach zatrącał.
Wiodło mu się.
Hankę coś odeń odrzucało strachem i odrazą okrutną, że się nim jak jadowitym gadem mierziła. Przychodziły na nią godziny nieprzejednanej nienawiści i lęku przed tym człekiem wieczyście urągliwym, śmiejącym. Szeptało w piersi dziewuszej, że od niego przyjdzie na jej młodą dolę jakieś wielkie, niechybne nieszczęście.
Zato umiłowała całą duszą Wontona. Może za to sumowanie od rana do nocy, za to utrapienie, co mu się uporczywie na szyi wieszało, za wielką cichość serca?
Smutny był zawsze i zadumany; coś robaczywego toczyło duszę. A choć na chwilę, gdy mu biedną głowę przyciskała do piersi, o tem zapominał, to nie na długo; nieraz bywało w całunku miłosnym wykrada się przez bielejące wargi głuchy tłumiony stęk. Ważki snać ciężar ugniatał Wontonową duszę.
Radaby go zdjąć, cisnąć precz daleko, lecz nie wiedziała jak. Nie zwierzał się, nie skarżył nigdy. Nagabywała Ostapa, lecz się śmieszkami opędzał i przekpiwał z brata.
Więc i poniechała.
A wiedział bez pochyby! Coś było między nimi, jakiś się supeł nieludzki zawęźlił w osierdziach i zczepił obu tajną pętlicą, której końców nie wydoliła zachwycić. Wonton potrzebował Ostapa; łaknął jego beztroski, szydnego śmiechu i — dziwna — jakoby rad słuchał, bezbożnych natrząsań.
Wtedy zdało się nabierał otuchy; odchodził, tajał stęgły na czole ból, marniał wieczny lęk leżący się w oczach.
Tak było na małą chwilę. Za jakiś czas znów wyczołgiwała się z przeklętej nory zgryzota i zapuszczała w duszę drążące zagony. Na ostatek począł pić.
Pił dużo, łapczywie jak na śmierć i jakoś nie mógł upić się ni razu; rankami wracał w obejście trzeźwy jakby nic i ruszał w pole na robotę, chmurniejszy jeno niż wczora i głębiej pochylon ku ziemi.
Tak i przekociło się z pół roku: ziemia odjęłaś lodowej obieży, prześcigła wiosenka, ładziłoś na drogę lato miłościwe...
Pod zmierzch, na wodopój zalatywały z dolin, łąk, wygonów pośpiewy dziewuch, parobów, gdy do dom od dziennych mozołów pilili, poryki stad.
Rodzic Hanczyny dostatnią oborę dzierżył, że dziewce ponierazu przychodziło się dobrze nagonić, nakrzyczeć, nim to z pastwiska w obejście zawróciła. Litował się jej umęczeniu Wonton i nieraz bywało od roboty wolniejszy zachodził w parów i pomagał spędzać kierdel w opłotki.
Tak ci się i dziś przygodziło. Że już pora była zawracać do domu, przytknął do warg ligawkę i smutna dumka poniosłaś po rosie wieczornej.
Gdy już rozwiały się ostatnie pogłosy, skądś z za wzgórzy, pagórów przewąkroniłoś w lewadę...

Jawor, jawor.
Jaworowy gaj!..
Słysz, jak głucho smęci,
Zżółkłe liście kręci
Dziki, luty wiatr!...
Hej!...
Jawor, jawor.
Jaworowa stroń!
Czuj jak oman chodzi,
Jak w bezdnie zawodzi,
W tajną ślepą chłań!
Hej!...
Jawor, jawor.
Jaworowy strzyg!
Poszedł w ścież zawrotną,
Junosza — wykrotną

Zatracił się ślad...
Hej!...

Wzdrygnęła się Hanka.
— Antek straszno mi, skądś od wertepu przywiało, od hańtego bugaju.
— Pono... kędy wiedzie Czarcia Perć... Hanuś! to doli mojej znak! Zarehotało złe! Jak dnia jakiego nie wrócę do chaty wspomnij na odwieczerz ten... To rodzic przed sąd Boży pozywa w klątewną godzinę..
Przypadł twarzą ku ziemi i zwinął się w kłąb.
Słyszała, jak kłańcał zębami ze strachu drąc murawę a oczy obłędem nabiegły.
— Antek! miejże Boga w sercu! a cóże robisz nieszczęśniku?... Jać przeznać doli, nie przeznam, ale ci rzekę, że rychło nastanie odmiana i nam może miłościwsze jutro zapłonie. Za dwa dni święcim gody słonka w noc uroczną Soboty. Dziew boże stado zawiedzie święty wian, kupalnych ogni kolisko... Kralicą pośród stanę, wianeczek pierwsza na wody cisnę; ty złów, a będziesz mój... Antek! cóże ci to?... W rusalnym zdroju ocudzim się, zbędziemy winy na szczęsny życia znój... w świątalnym żarze otrząśniem z niemocy w sobotni cudów czas, gdy Ładoń w męża tężnieje.., Antek! w noc czarów zajdziemy w las po kwiecie, co dolą darzy, paprotne ziele... razem.., Ino się nie ulęknij!
— Darmo, darmo cieszysz; nie dla mnie ono wyrośnie, nie dla mnie.. Z innym pójdziesz na szczęsnej doli łów... Nielza, za późno... I z bólem okrutnym podjął ją za kolana...
— Chi, chi, chi!... — zaniosło śmiechem i z leszczyny wychynął czegoś wielce zweselony Ostap.
— Wonton!... Chi, chi chi!... Nowinę niosę — uradujesz się ździebko samostrachu! Stary skapiał! A jakże... do cna... jutro na cmentarzyk wywloką. Chi, chi, chi!... Ot i wywróżył.. jeno sobie, nie nam... Nuże, zaliś osłupiał?!...
Wonton słowem nie odparł, jeno oczyma błąkał po bracie, niby po obcym; wreszcie zwiesił w zadumie głowę ku ziemi...
Aż coś snać mu zaświtało od nowa, bo wpił ręce tak krzepko w ramię Ostapa, że syknął z bólu:
— A ja ci Ostap powiadam, że to nic. Jeszcześmy nie po drugiej stronie... jeszcze nie minęła pora... Przeczżeś wesoły?
Lecz tamten już się rozeźlił.
— A zmarniejże w tej udręce, skoro ci się tak zachciewa, ino mnie przyostaw w spokoju! A toć powiem w przydatku, że się z godami ładzę pod jesień. Pojoneś Wonton?.. pod późną jesień, na przekór... Obaczym kto z nas przeważniejszy: ty, nie!... chciałem rzec: wy — czy ja?...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Słabo już pełgotała czerwień z pomiędzy pni, zgarniając resztę ogni pod ziemię.
Ponad głowami wszczęły przedzmierzchowe kwilenia lelki, cmentarne przyzywy puhacze... Z bajorów dźwigały mleczne cielska mgły wieczorne, skłaczały się w odęte buły i płożyły po polach. Od stawisk przygnały wiatrowe podmuchy gawędę żab...
Na trakcie pędziło trzodę owiec troje ludzi. Widno spóźnili się mocno, bo żwawo pomykali na wieczerzę. Przyjęła ich wieś kręgiem lśnień watrzanych...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Grabiński.