Klątwa (Grabiński)/W godzinę chuci

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Żalny
Tytuł Klątwa
Pochodzenie W pomrokach wiary
Wydawca Księgarnia Maniszewskiego i Meinhardta
Data wyd. 1909
Druk Drukarnia „Narodowa“
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
W godzinę chuci.


Kłoniło się na podwieczerz. Duszny, niesamowity czas. Jesienną, przeźrałą dawno porą było, kiedy już zwiezion zbożny sprzęt, rozprzędło lato babskie kądzielne włosy, pomiotły drzewa...
Tam w dali łęgi, ścierne płanie, ozime uwrocie, sposoczyło słońce... mocne, dziw żarne w tej chwili, pobudne...
Więc rozgorzały zioła, ciekał się niewczesną rują zwierz, schutnieli ludzie...
Zawoniała przynętnie macierzanka, rozwiodły wabne czary dziewanny, uroczniki.. rozwarły lubieżnie przęsła skrzypy, wzdęły plemiona modrzeńce...
Cichajcie!.. cyt, cyt, cyt!..
Skleszczyły się w dzikiej rozkoszy stepowe turzyce, splotły lebioda z kostrzewą za bujne, rozwiązłe kędziory...
Pijane szałem, potrute wyślizgły się dzwona glist ziemnych z zabójczych uścisków czerwiody...
Cichajcie!.. cyt... cyt... cyt..
Dziwny odwieczerz, jesiennej żądzy smęt...
Pocichły sioła, zgłuchły łany wsłuchane w krwi swej szept...
Wieczornej zorzy szał płony na starczy, karli ląg. W parną godzinę pożądań, w klątewną chwilę zapłodu, gdy słonko na zapad się chyli, skoralą grzebieńce pagórów...
Jałowy żar, wyrodny pęd, wszetecznych sparzeń chwila..
Cichajcie!.. cyt... cyt... cyt..
W prześcigłym sadzie pogwar wystałych, zległych drzew, pomiotem hardych, błogosławnych.
Stary, dobry sad — Błażeja Żwacza włość..
A w sadzie cicho. Po ścieżach liście się rozesłało zwiotszałą pościelą, zmarniały słoneczniki..
Tylko hań pod przełazem modrzeje wrotycz, hołubi się przytulia..
A w sadzie cicho... Liść jeno zżółkły spadnie, zaszeleści, zawinie się w kręgach i legnie...
Przy wrótni z pomiędzy czaharów przed chatą człek widniał młody, urodziwy i bystro poglądał na gościniec. Snać niespokojny mocno i nieswój, bo bez postanku odwracał oczy ku zagrodzie, co z poza drzew bielała i znów wylękły wzrok wlókł spopielałym kurzawą traktem.
Wyglądał kogoś — ponoć nie stęskniony gościa.
Odbywał stróżę na przeklętych czatach przed rodzicem własnym, przed ojcową sadybą, bo brat młodszy z macochą się w chacie sparzyli w duszną godzinę zachodu, w poblaskach łuny wieczora.
Więc strzegł ich przed ojcem postawion na straży u wchodu, gdy się stary przed świtem na kiermasz wybrali.
Czuwał, by ich przestrzedz, gdy będzie powracał w obejście, niosąc korale, okrajce dla Halszki nowożonki, dla synów niedzielne przyodziewy.
A miał wrócić o zmroku drogą, co hań się wije ku miastu.
Przyczajił się Wonton, przywarł do ziemi strażując kazirodnej miłości. Bo taka wola Ostapa, młodszego brata.
Dziwnie przemożną miał władę, że nie lza się było Wontonowi przed nią uchylić, swobodną piersią odetchnąć. I nie byłoć to miłowanie braterskie, serdeczne — Bogać tam! — Jeno się go bał czegoś okrutnie i truchlał na jadowity błysk tych źrenic ciemnych, migotliwych niesamowitym żarem. Chmurzyła się w nich dzika moc i skuwała mu wolę, że ni kroku nie ważył postąpić.
Wonton miał serce śmiałe, nieulękłe na śmierć i przygodę i niejednemuby dogodził: mocny był, w barach rozłogi, śmigły — nie byle kogo się uląkł. Przecież, gdy Ostap wpoiwszy weń połyskliwe swe ślepia cichym a przykazującym głosem coś mu prawił, słuchał przystając mimo woli. Nieraz bywało niema go parę niedziel doma, zwyczajnie na zarobkach — myślałbyś, że się trocha odetchnie, z pod ciężkiej ręki wychynie.. darmo! Wonton nie śmiał przeciwić się bratu ni tem pomyśleniem marnem, co w tajni dusznej się nurza, zakryte mglicą, roztratne, ni tą płoną chęcią.
Przeczże?.. Dlaczego?..
Nie wiada... Może, że miał duszę wierzącą...
A był ci Ostap człek mały, przysiadły i wątły; siły u niego w członkach nie było nijakiej, jeno w oczach żglił się trawiący, niby cień czerwieńce biesowe na uroczyskach podleśnych. Żarzyło się tam coś, mrzyło zielonym ognikiem obłędnie, paląco, urocznie.
Sprawiedliwie też powiadali ludziska, że człek ten ni Bogu świeczki nie zażegł, ni dyabłu ogarka.
Bo i prawda. Bogać się nie bał ni krzynę, bies za kmotra go nie chciał.
A wszystkoć u niego śmiech a wszystkoć duby i mierzwa.
Czarci zatraceniec!..
Hej, hej! nie potrzać było Błażeju, stary młodziawej żonki brać, nie potrzać!..
Nie lza! chciałeś. — Pojoneś Halszkę, pojoneś krasawicę na dolę i niedolę, być porubstwem stadło skaziła.
Hardoś się nosił, z junoszów przekpiwał: córkęć powiła. Miłowałżeś ją, miłował i zweselonem okiem po niej wodził, gdy ci dziecię karmiła. Jenoś zabaczył, że wodził ponoś i drugi. I nie dziwota! Cudna bo była niewiastka! A małe ssało pierś krągłą, odętą karmią krwi maci. I szło młodziwo słodkie jak pieżga pszczelna, gruźliłoś jędrne, posytne...
Pozierał Ostap i łuną kraśniał, ilekroć spotkał się z źrenicą macochy.
Tak i rozgorzeli oboje...
A dziś sprzęgli się tam w chacie, w komorze: wieczór bo był jakiś dziwny, pobudny, więc nie zdzierżyli parnoty...
Pod czas strażował Wonton przy wierzejach.
Naraz mróz go zajął po pacierzu. Zdało mu się, że ktoś zaszedł w obejście z zatyla furtą od sadu, tam gdzie się łan poczyna. Skoczył gromem, by zajrzeć.
Błażej to był, co z nienacka miedzą ugorową powrócił z miasta, wybrawszy dłuższą nad zwyczaj drogę: sąsiada odprowadzał, więc mu się i zboczyło.
Ręką już imał skobli.
— Ojciec poczkajcie no, coś wam rzeknę!
Obejrzał się na Wontona i nagle jakoś mu z niedowierza łysło w oczach:
— A to stanie nam czasu i na potem...
I już nie zważając pchnął przed się dźwirze...
Zajrzał w głąb..
Krzyknęli... rozsprzęgli się...
Rozchełstana, sromem, lękiem zejmana Halszka przypadła na ziem za dzieżą, Ostap nie wiada, zestrachany, czy okoniem stanąć gotowy nie ruszył od wyrka; jeno po licu niejasne światła chodziły i pobielał niesporo...
Błażej zrazu nie odrywał oka od cudzołożnicy, jeno zapuścił w nią wejrzenie szklane bolem i krzywdą, zda się — skamieniał. Wtem przeniósł je na Ostapa: coś go poderwało z miejsca, że począł się wokoło oglądać, niby za czemś dybiąc, by cisnąć w wyrodka; lecz rychło poniechał, twarz mu krzepciej zziemiała, łeb powisł ku nalepie. Borykało się w nim, pieniło niedobrze, coś strasznego ważył...
Znienagła dźwignął ku synom ważkim miotem oblicze okrutne wolą, wzniósł w górę ręce drgające, zradlone udręką, zwęźlone ręce rataja: władny był jakiś, dostojny z tym włosem szedziwym w posoce zachodu, w sukmanie odświętnej, spłomienion..
...Klątwa wam syny wyrodne! Klątwa wam!
Ty Boże wielki w niebie słysz i słowa pełń!
Ty ziemio święta czuj i mścij!
Pomsta na was ojcowa!..
Niechaj wam łan szalejem zlega, ostem mątwi; niechaj was ugor tarnią posoczy, blekotem truje! Bezdomne włóczęgi, żebraki!..
Radości nie znajcie nijakiej, tą klątwą przeżarci do sedna, do wnątrza duszycy!..
Na próchno was zmiele, na rdzawe, na stęchłą, zbutwiałą czerwotocz!..
Bezrolni najmyci, zesłańce!..
Niech dzień ten w czas swój zachodowy przeklęty święci dla was skon... w ten dzień, za rok, w odwieczerz pomrzecie oba!..
...Chi, chi, chi! — zarehotał urągliwie Ostap.
— Słuchaj ty głupi stary, nie wierzę ni w ciebie, ni w klątwę twoją. Chi, chi, chi!. Pójdź Wonton!. cóże tak dygotasz jak osika na wietrze? Pójdź — ino a nie wierz mu, mówięć, nie wierz mu, bo... at!.. co gadać... ino się nie przyostawaj!..
Szarpnąwszy brata za świtę, pociągnął na gościniec...
A był to dzień Ofiarowania Przeczystej Panienki, gdy już liście rzęsnym pokotem zalega, słonko u stoku się waży, a po polach, po szerokich porozwiesza mgławe czechła jesienny, cichy smęt...
Nagle skądś, z pod ziemi zerwał się wicher mocny, zagonny, opasał zeschłym różańcem liści, zgarnął w lute pazury sypkie pięstugi piachu i cisnął im w twarz na odchodne..,
Słonko gdzieś z nagła zapadło i poćma gwałtowna, jesienna zapuściła na świat grube, nieprzezorne rańtuchy.
Zawyło po raz wtóry, zaniosło kurniawą i rozhulała wichrzyca...
Znacie jesienne nawałnice, gdy po rozłogach drzewa w przekłonach się chylą, gawrony w kruczych korowodach kraczą, rozełzawi się strugami dżdżu rozmokły, nudny świat?.
Znacie chery poletnie, rozkiełzłe, gdy po chojarach biesy się kołyszą, po wiatrowiskach jędzony chutnią, a po stajach, po samotnych wypatruje ślepe oczy czarna, biedna noc?..
W taką godzinę wygnał Błażej Żwacz synów z ojcowskiej, rodzimej zagrody...
Więc poszli w wicher, w szarugę, w poświstach zjuszonych orkanów, w odchlisko mgłami ciężarne..

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Grabiński.