Kiedy znów będę mały/Łatek

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Kiedy znów będę mały
Wydawca Wydawnictwo J. Mortkowicza
Data wyd. 1925
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa – Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ŁATEK
Obudziłem się smutny.

Kiedy się jest smutnym, nie jest źle. Smutek — to łagodne i przyjemne uczucie. Dobre myśli przychodzą do głowy. Żal wtedy każdego: i mamy, że jej mole suknię zniszczyły, i taty, że pracuje, i babci, że staruszka i niedługo umrze, i pieska, że mu zimno, i kwiatka, że listki zwiesił i pewnie chory. Chce się pomóc każdemu i samemu chce się poprawić.
Przecież lubimy smutne bajki także, to znaczy, że potrzebny nam smutek, który jest jakby aniołem, który stanie i patrzy i rękę na twojej głowie położy i jakby skrzydłami oddycha.
Chciałby człowiek być sam, albo z kimś jednym porozmawiać o różnych rzeczach.
I boi się, że mu ktoś ten smutek zepsuje, nie zepsuje, ale spłoszy.
Stanąłem przy oknie, a na szybach porobiły się w nocy piękne kwiaty. Nie kwiaty, ale liście. Palmy takie. — Dziwne liście, dziwny świat. Bo dlaczego tak się stało, skąd to się wzięło?
— Dlaczego się nie ubierasz? — pyta się ojciec.
Nic nie odpowiedziałem, tylko podchodzę do ojca i mówię:
— Dzień dobry.
I pocałowałem ojca w rękę, a on się na mnie spojrzał.
Już teraz prędko się ubieram. Zjadłem i idę do szkoły.
— Co ty tak dziś pędzisz do szkoły? — pyta się mama.
— Wstąpię do kościoła, — powiadam.
Bo sobie przypomniałem, że niebardzo się modlę, i przykro mi się zrobiło.
Więc wychodzę przed bramę i patrzę, czy Mundek nie idzie. Ale nie.
Woda pozamarzała. Już chłopcy wyrabiają ślizgawkę. Żeby wyślizgać na gładko. Z początku mały kawałek, a potem coraz dalej, — i już wszyscy mogą się ślizgać.
Przystanąłem, ale nie. Idę dalej.
I zamiast Mundka, spotykam Wiśniewskiego. A on:
— Te, trypsztyk, jak się masz?
Nie zrozumiałem naprzód, czego chce. Dopiero sobie przypomniałem, że daje mi nowe przezwisko. Od tego rysunku wtedy. Że tryptyk narysowałem.
Mówię:
— Odsuń się.
A on staje na baczność, salutuje i mówi:
— Rozkaz.
Widzę, że szuka zaczepki, więc przechodzę na drugą stronę. A on mnie jeszcze tylko pchnął, — i zaraz skręciłem w poprzeczną ulicę.
— Mam czas, — myślę sobie, — obejdę naokoło.
Niechętnie idę do szkoły. Tam zaraz krzyk, — popychają, — każdy coś mówi. Czasem umyślnie idzie się powoli, albo dalszą drogą, żeby odrazu zaczęła się lekcja. Przyjemnie przyjść akurat na dzwonek, bo zaraz pan wchodzi i jest spokój. Żeby mieć zegarek, toby można wyliczyć, a tak to się spóźnić nawet można.
Ale nic. Jeszcze w jedną ulicę skręciłem. Jakby mnie tam ktoś wołał, jakby mnie coś pchało. A bywa, że człowiek coś robi i sam nie wie dlaczego. I wychodzi na złe, albo na dobre. Jak wyjdzie na złe, mówi się, że skusiło. Bo dopiero aż później dziwi się: dlaczego tak zrobiłem?
Więc sam nie wiem, ale więcej okrążam, zupełnie inną drogą. A no, idę, a tu nagle stoi na śniegu piesek.
Taki mały, taki wystraszony. Stoi na trzech łapkach, a czwartą trzyma w powietrzu. I drży — i trzęsie się. — A ulica pusta. Tam gdzieniegdzie tylko ktoś idzie.
Stoję i patrzę na niego i myślę, że go pewnie wygnali, a on nie wie, gdzie iść. Biały, tylko jedno ucho ma czarne i koniec ogonka czarny. I ta łapka mu wisi, i żałośnie patrzy na mnie, żebym się zaopiekował. Aż podniósł ogonek, ale tylko dwa razy jakoś smutnie zakiwał. Tylko w jedną i w drugą stronę, jakby nadzieja w niego wstąpiła. I do mnie. Ale widać, że go boli. Tak mi się zdawało. I znowu stoi i czeka. I to czarne ucho postawił do góry, a białe zwieszone. I zupełnie jakby prosił, ale się jeszcze boi. Oblizał się — pewnie głodny — i patrzy tak błagalnie.
Ja na próbę idę parę kroków, a on za mną. Tak na tych trzech łapkach utyka, a co się obejrzę, przystaje. Przyszło mi na myśl, żeby tupnąć nogą i zawołać: «do domu», żeby zobaczyć, dokąd pójdzie. Ale mi go żal było, więc nie krzyknąłem, tylko mówię:
— Idź do domu, bo zmarzniesz.
A on już prosto do mnie.
Co tu robić? Przecież go nie zostawię, bo zmarznie.
A on podszedł — no podeszedł — zupełnie blisko i pokornie przywarł do ziemi i drży. I już pewien jestem — już jestem zupełnie pewny, że mój Łatek jest — bez-dom-ny. Może już całą noc się błąka? Może to już ostatnia jego godzina wybiła? I ja akurat zupełnie inną drogą idę do szkoły i akurat mogę go uratować w tej ostatniej godzinie.
Biorę go na rękę, a on mnie polizał. Cały zimny, a języczek tylko trochę ciepły. Więc prędko rozpinam palto — i pod palto go — tylko mu łebek wyścibiłem, sam aby pyszczek, żeby mógł oddychać. A on pogrzebał łapkami, aż się tam o coś zaczepił, żeby nie wypaść. A ja chcę go podtrzymać, ale się boję, żeby mu łapki nie urazić, więc go ręką objąłem, a tu mu serce bije, tak aż się tłucze.
Żebym wiedział, że mama pozwoli, tobym jeszcze zdążył do domu. Coby szkodziło, żeby sobie był. Jabym go ze swego karmił. Ale się boję wracać do domu, a do szkoły mnie z nim nie wpuszczą. No, a on już się wygodnie ułożył pod paltem i przestał się ruszać i ślepki przymrużył i jak go tak pod paltem trzymam, to mi rękaw w górę trochę podszedł, a on nawet nie chce oddychać powietrzem, tylko wsunął mordkę w rękaw i chucha. I już się cały robi cieplejszy. Pewnie zaraz zaśnie. Bo jak całą noc na mrozie i nie spał, to teraz napewno już zaśnie. I co ja wtedy zrobię?
Rozglądam się, a tu sklepik. Myślę:
— Co będzie, to będzie. Wejdę. Może się z tego sklepu zabłąkał? Spytam się.
Wiem, że nie, ale próbuję, bo co miałem robić?
Więc wchodzę i pytam się:
— Czy to nie pani piesek?
A ona spojrzała i mówi:
— Nie.
Ale ja nie wychodzę. Żebym miał pieniądze, tobym mu mleka kupił. — A ta pani mówi:
— Pokażno go.
Ja ucieszony pręciutko go wyjmuję, a on już śpi. I mówię:
— Oooo.
A ta pani jakby się czegoś namyślała i mówi znów:
— Nie, nie mój.
A ja:
— Może pani wie, czyj. Bo musi tu być z niedaleka.
A ona:
— Nie wiem.
Więc mówię:
— Jemu zimno, proszę pani.
I tak go trzymam, a on się nawet nie ruszył, tak mocno śpi. Żebym nie czuł, tobym myślał, że umarł, — że martwy już.
A wstydzę się powiedzieć, żeby go choć tymczasem wzięła, że go potem zabiorę. I przyszło mi do głowy, że jak nie, to może go pan woźny u siebie zatrzyma przez lekcje. Bo ten z pierwszego piętra jest zły, ale z drugiego dobry: rozmawia, żartuje z nami i ołówki temperuje.
A pani mówi:
— Ty na tej ulicy mieszkasz?
Niby że mnie nie zna i nic nie kupuję, więc poco stoję?
— No, idź już, idź — mówi, — do szkoły cię matka posłała, a ty psem się bawisz. I drzwi dobrze zamknij.
Myślała, że jak taki zafrasowany, to pewnie zapomnę drzwi zamknąć i zimna napuszczę. Bo każdy myśli tylko, żeby jemu ciepło było. A przecie pies też boskie stworzenie.
Wychodzę i już nie wiem, co robić, ale jeszcze próbuję:
— Niech pani zobaczy, taki biały, nie parszywy wcale.
Ale ręką zasłaniam, że ma łapkę kulawą. A może mu tylko zmarzła?
A ona:
— Nie zawracaj ty mi psem głowy.
Masz: już głowę zawracam. Niby to moja wina, że pies marznie na mrozie.
A no, trudno. Jeżeli się pan woźny nie zgodzi, to niech sam go wyrzuci.
I chłopcy zaraz wrzasku narobią na całą szkołę:
— Ooo, psa — psa przyniósł!
I nauczyciel jaki usłyszy. A trzeba w tajemnicy. — A ja tyle czasu niepotrzebnie straciłem, więc prędko pakuję go nie pod palto, ale pod kurtkę, już nawet nie zważam, że mu będzie duszno. I pędem do szkoły. — Bo pan woźny napewno się zgodzi. Pożyczę od kogo i dam na mleko dla mojego Łatka.
Łatkiem go nazwałem.
Pędzę tak, a on się już zupełnie rozgrzał. Przez koszulę — tak go sobą zagrzałem — i dopiero się zbudził i zaczyna drapać, kręcić się, aż nosek wyścibił i szczeknął — nie szczeknął, ale mruknął — taki głos wydał, że mu dobrze i że dziękuje. Z początku zimno od niego szło mi w piersi, a teraz już on mnie grzeje. Jakbym dziecko tulił. Nachyliłem się i pocałowałem, a on oczy przymrużył.
Dopiero ja odrazu do woźnego:
— Proszę pana, niech pan go schowa. Taki był zmarznięty.
— Kto zmarznięty?
— On.
Zobaczył, że psa trzymam. Zrobił się markotny.
— A ty skąd go wziąłeś?
— Z ulicy.
— Pocoś go brał — cudzego psa?
— On bezdomny. Łapkę ma przetrąconą.
— No i gdzie ja go schowam? Pocoś go ruszał. Może on tam miał kogo?
— Nikogo, mówię. — Wszystkich się pytałem. Jakby miał, toby go w mróz z domu nie wyganiali.
A on:
— Parszywy może jaki.
— Co też pan mówi. Bielutki.
Niby się obraziłem, a cieszę się, bo jak weźmie do oglądania, to zatrzyma.
Ale już któryś zobaczył, więc prędko go pod kapotę. A pan woźny mówi mu:
— Odejdź. Patrz, buty masz zaśnieżone.
I odpędził.
I jeszcze nie chce. Mówi:
— Jak was tu tyle, i każdy mi zacznie psy z ulicy znosić.
— Proszę pana, tylko na parę godzin. Ja go zaraz wezmę do domu.
— Akurat ci pozwolą.
Mówię:
— Pójdę na tę ulicę, może się kto przyzna do niego.
Podrapał się w czoło, a ja myślę: «dobrze».
Jeszcze marudzi:
— Mało tu mam z wami, — powiada, — jeszcze z psami.
No, i wziął. Ludzki człowiek. — Ten z pierwszego piętra by nie wziął, — jeszczeby nawymyślał.
No, i wziął. A już chłopcy zaczęli się gromadzić. A mój Łatek jakby rozumiał, bo ani drgnie, tylko na mnie patrzy. I już był dzwonek. I Łatka tymczasem umieściłem i nie spóźniłem się do klasy. I lekcja się zaczęła.
Siedzę, ale mi smutno. Bo chociaż Łatkowi teraz ciepło, ale pewnie głodny.
Siedzę, ale myślę, skąd zdobyć pieniądze na mleko dla Łatka.
Siedzę, ale myślę, że spałem całą noc w ciepłem łóżku i ani wiedziałem, że psina na mrozie nocuje i że choćbym wiedział, to i tak nic nie poradzę. Bo co? Przecież się nie ubiorę, nie pójdę w nocy Łatka po ulicy szukać.
Siedzę, ale mi smutno, że mógłbym tym smutkiem całą klasę obdzielić. — Już chyba nigdy nie będę się z chłopakami ganiał. Bo wczoraj bawiliśmy się a to w konie, a to w polowanie. Takie dziecinne zabawy. Nikomu pożytku nie przyniosą. — Żeby mi pozwolili wziąć mego pieska do domu, tobym się przynajmniej zaopiekował. Wykąpałbym go, wyczesał, musiałby być bielutki, jak śnieg. Jakby chciał, tobym go sztuk różnych nauczył. Ale cierpliwie, żeby nie bić. Nawetbym na niego nie krzyczał. Bo słowo często taksamo boli, jak uderzenie.
Jeżeli się lubi nauczyciela, to nawet najmniejsza uwaga boli. Powie tylko:
— Nie kręć się.
Albo:
— Nie rozmawiaj.
Albo:
— Nie uważasz.
I już ci przykro. Zaraz patrzysz, czy tak sobie tylko powiedział i zapomni, czy już się gniewa.
A Łatek będzie mnie lubił, więc jak źle jaką sztukę zrobi, — no, powiem mu, że źle, ale zaraz pogłaszczę, a on zamerda ogonkiem i będzie się starał.
Nie będę drażnił, nawet na żarty, żeby go nie przyuczać do złości. Bo to dziwne, dlaczego przyjemnie drażnić psa, żeby szczekał. I ja wczoraj kota postraszyłem. I przypomniałem sobie i wstyd mi się zrobiło. I co ja od niego chciałem? — A jemu pewnie też serce mocno ze strachu biło. — I czy koty naprawdę są fałszywe, bo może tylko tak mówią?
A pani mówi:
— Czytaj dalej.
Niby ja.
A ja ani wiem co, bo nawet książki nie otworzyłem.
Stoję, jak głupi. Oczy wytrzeszczyłem. I żal mi i Łatka i siebie:
A Wiśniewski mówi:
— Trypsztyk wrony łowił.
Aż mi łzy napłynęły do oczu, więc spuściłem głowę, bo nie chciałem, żeby kto widział.
Pani się nie gniewała, tylko mówi:
— Książki nawet nie otworzyłeś. Chyba cię za drzwi postawię.
Powiedziała pani: «postawię», a nie: «wyrzucę».
Ale nie wyrzuciła, tylko:
— Stój w ławce.
Nawet nie w kącie.
Musiała się pani domyśleć, że coś się ważnego stało. Bo żebym ja był panią, a chłopiecby siedział nad zamkniętą książką, tobym się zapytał, co ma za zmartwienie, co się z nim porobiło.
No, a gdyby się pani spytała, dlaczego nie uważam, czybym powiedział? — Przecież nie. — Bo co to panią może obchodzić. Jak lekcja, to lekcja. No i nie mogę zdradzić pana woźnego.
A pani powiedziała:
— Stój w ławce.
A potem jeszcze mówi:
— A może wolisz za drzwiami?
Ja taki czerwony, nic nie odpowiadam. A oni zaraz w krzyk. Jedni mówią:
— Chce za drzwi.
A drudzy:
— Nie woli, proszę pani.
Byle co, zaraz sobie zabawę robią, kontenci, że się lekcja przerwała. Nie pomyślą, że człowiekowi przykro i boi się, że panią rozgniewają.
No i dzwonek, — i tak się skończyło. A ja lecę do pana woźnego.
Ale mnie woźny z naszego piętra zatrzymał — ten zły.
— Gdzie? — pyta się. — Nie wiesz, że nie wolno?
Więc już się boję, ale myślę:
— Pożyczę skądciś dziesięć groszy na mleko.
Może od Bączkiewicza? On zawsze ma pieniądze. Ale nie da, bo go mało znam. I jak raz od niego chcieli pożyczyć, powiedział:
— Będę ci pożyczał, pętaku.
Myślę tak: «może ten — może ten» — i rozglądam się. Ale przypominam sobie, że mi przecie Frankowski winien pięć groszy. Szukam, a on się bawi, — ucieka.
— Słuchaj, oddaj mi pięć groszy.
— Odsuń się — mówi — nie przeszkadzaj.
— Ale mnie potrzebne.
— Później, teraz nie mogę.
— Ale mnie potrzebne.
— Mówię ci, że później. Nie mam teraz.
Widzę, że się złościć zaczyna, no i nie ma, więc co mu zrobię. — Mundek też.
Niema rady: idę do Bączkiewicza. Jego ojciec ma sklep: bogaty. — A on:
— Na co ci?
Mówię:
— Koniecznie mi potrzeba.
A on:
— A kiedy oddasz?
— Jak będę miał.
Bo co mam mówić? Inny powie:
— Jutro.
I nic sobie z tego nie robi. Jeszcze naurąga, jak się upominać. Powie:
— Odczep się.
Dorośli, żeby najbiedniejsi, mają choć dwadzieścia groszy, a my dla pięciu groszy musimy się czasem męczyć. Bardzo przez to cierpimy, że nie mamy choć najmniej, ale stale. Żeby zgóry wiedzieć, że będą.
— No co, pożyczysz?
— Kiedy nie mam.
— Masz, — mówię, — tylko nie chcesz dać.
Gdybym powiedział na co, toby dał. A może powiedzieć?
A on:
— Napożyczałem już, a nikt mi nie oddaje. Idź do Franka: już miesiąc winien mi 25 groszy.
A Franek nikomu nie oddaje, więc się skrzywiłem, ale nie mam rady.
Szukam, ale znaleźć nie mogę. Bo gdzie? W takim tłoku?
A Bączkiewicz nawet dobry: nie lubi odmawiać. Tylko ciekawy: wszystko lubi wiedzieć. — I sam mnie zaczepia:
— Co, dał?
— Nie wiem, gdzie jest.
Pomyślał trochę i mówi:
— Powiedz, poco ci?
— To dasz?
— Dam.
— A masz?
— Mam, ale chcę kupić dyktę; chcę ramkę zrobić.
Więc mu prędko powiedziałem, i przekradamy się na drugie piętro razem, a tu dzwonek. Trzeba iść do klasy.
Niespokojny jestem. Łatek głodny, może zacznie piszczeć — skomleć — i pan woźny weźmie go i wyrzuci.
Nazwałem go Łatkiem. Ale teraz myślę, że niedobrze. Wygląda jakby przezwisko. Pies nie rozumie coprawda, ale człowiekowi byłoby przykro. — Może go Śnieżek nazwać, że go na śniegu znalazłem. Albo Bielas — Bielasek. Albo coś od zimy.
Myślę tak, jakbym już wiedział, że mi go trzymać pozwolą.
Ale pani ze sklepu i woźny mówili, że ma właściciela, więc może się przepytać chłopaków koło tej bramy. Ale tam nawet bramy blisko nie było. I przyzna się który, że jego, a nieprawda: pobawi się i znów na mróz wyrzuci. I choćby naprawdę, i tak o niego nie dbają, kiedy go wygonili. — A może sam uciekł? Przecież go nie znam, nie wiem, jaki jest. A młode psiaki są psotne. — Może co zbroił, bał się kary i uciekł sam z domu.
Męczę się, bo nie wiem, co robić. Bo i to i to i to — jakbym miał dziecko, taki skłopotany siedzę. A Śnieżek myśli pewnie, że o nim zapomniałem. A pies tak samo żyje, jak dziecko. — Dziecko płacze, a pies skomle żałośnie. I szczeka z gniewu, albo z radości. I bawi się tak samo. I patrzy w oczy i dziękuje, poliże — i warczy; jakby ostrzegał i mówił:
— Przestań.
Ale sobie przypominam, że lekcja i trzeba uważać, bo już i tak w ławce stałem.
Kiedy byłem dorosły, myślałem, że łatwo być pilnym uczniem, uważać na lekcjach i dobrze się uczyć. A teraz dopiero widzę, jak trudno. — Kiedy byłem nauczycielem, a miałem zmartwienie, też na lekcji nie uważałem, a nikt mnie do kąta nie stawiał. Przeciwnie nawet: wtedy surowszy byłem i ciszej być musiało w klasie, żebym się mógł martwić wygodnie.
Oj, Bielasku — Bielasku. Mały jesteś i słaby, więc poniewierają, lekceważą ciebie. Nie jesteś wodołazem, który ratuje tonących, albo bernardynem, który w górach zmarzniętych ze śniegu wykopuje. Ani psem Eskimosa. Ani nawet mądrym pudlem, jak pudel wuja. Pójdę z moim pieskiem do wuja, niech się zaprzyjaźnią. Bo pies też lubi towarzystwo.
Myślę: pójdę do wuja. Nie myślę, ale marzę. Bo napewno mi go wziąć nie pozwolą.
Dorosły powie dziecku: «nie wolno — nie można» — i zaraz zapomni. Nawet nie wie, jaki ból zadaje.
Kiedy chciałem być dzieckiem, myślałem tylko o zabawie i że dzieciom wesoło, że o niczem nie myślą i nic ich nie obchodzi. A przecie większy mam teraz w duszy niepokój o jednego pieska na trzech łapkach, niż dorosły o całą rodzinę. Alem się wreszcie doczekał dzwonka.
No, i dajemy panu woźnemu dziesięć groszy na mleko. A on mówi:
— Czekałbym tam na wasze dziesięć groszy. A patrzcie tylko, co ten pies narobił.
I prowadzi nas, a tam Łatek zamknięty piszczy w ciemnej komórce.
— To nic, mówię. Czy można tą ścierką, to wytrę?
I wytarłem, i nawet wcale się nie brzydziłem.
A Bielasek mnie poznał, bo się ucieszył. Mało na korytarz nie wyleciał. Tańczy w kółko i podskakuje. Całkiem zapomniał o swojej biedzie i niebezpieczeństwie. Już może terazby leżał rozciągnięty i nieżywy na zimnym śniegu.
— No, wynoście się, — powiedział pan woźny, ale się zaraz poprawił i mówi: «no, idźcie już, bo nie mam czasu».
Bo dorosłemu nikt nie powie: «wynoś się», a dziecku często się tak mówi. — Zawsze jak dorosły się krząta, to dziecko się plącze, dorosły żartuje, a dziecko błaznuje, dorosły płacze, a dziecko się maże i beczy, dorosły jest ruchliwy, dziecko wiercipięta, dorosły smutny, a dziecko skrzywione, dorosły roztargniony, dziecko gawron, fujara. Dorosły się zamyślił, dziecko zagapiło. Dorosły robi coś powoli, a dziecko się guzdrze. Niby żartobliwy język, a przecie niedelikatny. Pędrak, brzdąc, malec, rak, — nawet kiedy się nie gniewają, kiedy chcą być dobrzy. Trudno, przyzwyczailiśmy się, ale czasem przykro i gniewa takie lekceważenie.
Biedny Bielasek (a może lepiej — Śnieżek) znów dwie godziny ma siedzieć w ciemności zamknięty.
— A możeby go trzymać pod bluzą, może będzie spokojny?
— Głupiś, — powiedział pan woźny i zamknął na klucz.
A Mundek spotyka i mówi:
— Co ty masz za tajemnice?
Zazdrosny, że nie wie. Więc mu powiedziałem.
— To taaak? To ty jemu wpierw powiedziałeś?
— No, musiałem, bo nie chciał pożyczyć na mleko.
— Wieeem, wieeem.
Żal mi Mundka, bo i mnie byłoby przykro, gdyby innemu naprzód powiedział. — Ale na dużej pauzie pytam go się:
— No, chcesz iść zobaczyć?
A tu na drugiem piętrze chłopaki papierosy palili, i idzie śledztwo, kto palił, kto na drugie piętro wchodził. (A nie mówi się wchodził, tylko «łaził»).
A nasz woźny mówi:
— Ciągle ich zganiam, a oni się przekradają.
I patrzy na nas. A ja się schowałem za Tomczaka. Boby odrazu poznali, bo się zrobiłem czerwony. Odrazu mi się gorąco zrobiło. A dorośli, jak dziecko o coś pytają, a ono się zająknie i zaczerwieni, zaraz myślą, że kłamie, albo że winien. A my się od samego podejrzenia rumienimy ze wstydu, ze strachu, albo wogóle serce mocno tłucze. — A niektórzy jeszcze mają zwyczaj, że każą w oczy patrzeć. — No, a są tacy, co winien, a prosto w oczy patrzy i łże aż się kurzy. Takim dobrze. Bo najgorzej się dzieje dziecku wrażliwemu. Niewinne, a cierpi. Bo dorośli krzyczą na wszystkich. Zaraz mówią: «wy».
— Wy zawsze. Wy nigdy. Wy wszystkie.
Krzyczą i grożą wszystkim:
— Już ja was znam. Wasze wykręty. Ja już teraz z wami.
I wrażliwy boi się, żyje w ciągłym strachu. Jak zając. Bo zając nawet jak śpi, boi się. A i my też mamy sny niespokojne. I budzimy się w strachu.
Skrzypnie coś w nocy, to się zdaje, że chodzi, albo duch, albo morderca. Albo się coś w oknie pokaże, albo się coś białego rusza. — Nakryjesz się kołdrą na głowę, spocony, oddychać się boisz, tylko myślisz:
— Co będzie, jak mnie dotknie jaka zimna ręka?
Najstraszniejsze bajki się wtedy przypominają, różne wiadomości straszne z gazety.
Bo nietylko w bajkach dzieją się straszności. Bo są przecie ludzie bez nóg, bez nosa, bo człowiek może oślepnąć, zwarjować, bo idzie sobie ktoś po ulicy, nagle się przewróci i zaczyna się rzucać, a z ust mu piana leci; zupełnie szedł, jak wszyscy, i nagle tak się stało. Zbierają się ludzie i radzą, a ciebie odpychają. A ty nie chcesz, a musisz patrzeć: jak skamieniały.
A czarna ospa, galopujące suchoty, a egipskie zapalenie oczu, gangrena, zakażenie krwi. — Nie zwraca się na te strachy uwagi. Bo dorośli umyślnie dużo rzeczy mówią, żeby dzieciaki słuchały i zanadto nie dokazywały. A ty widzisz, że cię samochód nie przejechał, żeś z okna nie wypadł, nogi nie złamali, oka nie wybili. No i przestajesz im wierzyć. Zresztą nie można ciągle być tylko ostrożnym.
Ale niech przyjdzie taka noc, wszystko się odrazu przypomina. A tu wszyscy śpią, a tu ciemno, albo księżyc świeci. Więc się znów boisz, że może zaczniesz we śnie po ścianach i po dachach chodzić.
Dziwne. Raz jest się tak odważny, że w największy bój, albo w nocy na cmentarz, a raz znów byle głupstwo nastraszy. — I trudno powiedzieć, czy się jest odważnym, czy tchórzem.
I wogóle bardzo trudno wiedzieć, jakim się jest naprawdę. Bo jak zadam sobie pytanie: czy jestem porządny tak jak chłopak powinien, sam nie wiem. Bo sobie przypomnę różne tajemnice, ale zaraz myślę:
— A inni są przecie gorsi.
Nawet jeżeli się zdaje, że ktoś porządniejszy odemnie, lepszy, — toć przecie nie wiem o nim wszystkiego, co robi i co myśli. Bo czasem ktoś może udawać, albo nie robi nic złego, bo się boi, że się może wydać.
Są znów tajemnice, kiedy się nic złego nawet nie zrobiło. Chyba dzieci najwięcej takich mają tajemnic. A muszą się ukrywać, bo im nie wolno. — Naprzykład ja teraz. — Bo i co w tem złego, że się nad głodnym, zmarzniętym psem zlitowałem. Zmarznięty piesek — żywa istota.
Bo dlaczego dorośli tyle zabraniają?
No, i co?
Powiemy pani na lekcji:
— Niech pani pozwoli wziąć Śnieżka do klasy. Zobaczy pani, że będziemy spokojni, że będziemy uważali.
A już. — Nicby z tego nie wyszło. Pierwszy Wiśniewski zacząłby na złość dokazywać.
Źle, że jesteśmy razem, — i delikatni, i ordynarni, i honorowi, i bez ambicji. Przez nich żadnej obietnicy, żadnego słowa nie można dotrzymać. Przez nich wszystko się zawsze źle kończy.
Przez nich dorośli nam nie ufają, nie wierzą i lekceważą wszystkich.
Bez nich byłoby może mniej śmiechu i wesołości, ale życie byłoby spokojniejsze.
Ale dorośli myślą, że my tylko łobuzów lubimy, że tylko najgorszych słuchamy i co nam tylko powiedzą, zaraz robimy. Że oni wszystkich psują.
Nieprawda. Jak my takiego łobuza dziesięć razy nie posłuchamy, nikt o tem nie wie. A jak raz coś z nim razem zrobimy — zaraz huzia na wszystkich.
Ładnieby świat wyglądał, gdybyśmy naprawdę zawsze i wszyscy ich tylko słuchali. Ładnieby wyglądał, gdybyśmy ich nie uspokajali.
Ile razy się mówi:
— Daj spokój — zostaw — przestań — nie rób tego. — Ej, bo będziesz potem żałował.
I posłucha się łobuz. I doprawdy, jeżeli dorośli mogą z nimi wytrzymać, nasza w tem zasługa.
No, i skończyło się tak, że kto palił papierosy na drugiem piętrze niewiadomo, a my pieska naszego nie widzieliśmy.
Dopiero po szkole pan woźny mówi:
— Bierzcie go już, a drugi raz mi tu psów nie przyprowadzajcie, bo nie mam czasu. Razem z psem pomaszerujecie do kancelarji.
I wyszliśmy: ja, Mundek i Bączkiewicz. I Łatek (niech już zostanie Łatek).
Jakże się cieszył, kiedyśmy go puścili na swobodę. — Jak wszystko, co żyje, ciągnie do wolności. Czy człowiek, czy gołąb, czy pies.
Radzimy we trzech, co dalej robić. A Bączkiewicz zgodził się wziąć go do jutra, a ja się tymczasem przepytam.
A jakby żal miałem do Bączkiewicza, kiedy mi Łatka mojego zabierał.
Przecież on mój. Przecież ja go grzałem pod kapotą. On mnie pierwszego polizał. Ja go znalazłem i przyniosłem do szkoły i o nim cały czas myślałem. A Bączkiewicz dał tylko przecie dziesięć groszy — i już.
Boże mój, czy sprawiedliwie, że jednym rodzice pozwalają, a drugim nie. — Każdy najwięcej kocha swoich rodziców i dom. Ale wie, że inny ojciec pozwala — i ma żal. Porówna siebie z innym, i boli go.
Dlaczego Bączkiewicz bierze Łatka i nic, a ja się muszę dopiero prosić i pewnie skończy się na niczem.
Że jeden bogatszy, a drugi biedniejszy, i bogatszy może co chce kupować, — to głupstwo. Wolność ważniejsza od bogactwa.
No, bo jeśli się wie, że rodzice naprawdę nie mają, jeszcze się ich więcej kocha tą żałością. Kto będzie się gniewał, że ojciec nie ma roboty, albo mało zarabia? — Ale jak na niepotrzebne rzeczy wydaje, a dziecku poskąpi, o sobie tylko myśli, a dziecku żałuje, — tu już trudno, tu i ksiądz nie pomoże. — Bo dlaczego ojciec Mundka na wódkę wydaje i jeszcze awantury wyrabia?
Żal mi Mundka i żal mi Łatka białego, że się przez niego tyle namartwiłem, a teraz inny zabiera.
— Możesz mi nie oddawać tych dziesięciu groszy, — mówi Bączkiewicz.
A ja:
— Bez łaski. Może jutro ci jeszcze oddam.
A on:
— Jak masz być zły, możesz go nie dawać.
Ja:
— Chodź, piesiunio, pożegnamy się.
A Łatek się wyrywa i nawet nie rozumie, że to jest rozstanie. Potem dopiero oparł mi się łapkami na piersiach i niby wesoło macha ogonkiem (z tą czarną kitką) — i patrzy — — — prosto — — w — oooczy!
Aż mi się łzy zakręciły.
I dopiero — — — liznął mnie w same usta. Że przeprasza.
I ja go przytuliłem ostatni raz!
Aż Mundek leciutko pociągnął mnie za kieszeń.
— No, już chodź.
I prędko poszliśmy, i nawet się nie obejrzałem.
Mundek przez całą drogę mówił o gołębiach, królach, o srokach, jeżach. A ja tylko jakie słowo wtrąciłem. I droga do domu przeszła niepostrzeżenie. Bo jest tak: niby godzina na zegarze zawsze taka sama, ale w człowieku jest jakby inny zupełnie zegar, inaczej zupełnie pokazuje. Czasem godzina przeleci, ani się spodziejesz, czasem wlecze się, że już chyba nigdy nie skończy. — Czasem ledwo wejdziesz do szkoły, już dzwonek i powrót do domu. A jeżeli się źle powiedzie, czekasz zanim się cały ten kram skończy i wychodzisz, jak więzień, i nawet już sił niema, żeby się cieszyć.
No, i żegnam się z Mundkiem, ale coś mnie skusiło, że się pytam:
— A czy twój stary urżnął się wczoraj znowu?
Mundek się zaczerwienił i mówi:
— Myślisz, że mój ojciec codzień pije?
Tak prędko odszedł, że nic już nie zdążyłem. — Poco mi to było? — Przez brak zastanowienia powie się coś czasem, a potem już nic nie poradzisz.
Raz mi ojciec powiedział przysłowie:
— Jest to cnota nad cnotami trzymać język za zębami.
Bardzo mądre przysłowie. Wtedy nawet byłem zły i nie podobało mi się. Bo coś powiedziałem, co było prawdą, a krzyczeli na mnie, jakbym nie wiem jakie kłamstwo powiedział. Nikt się nie pytał, więc mogłem nie mówić. Ale byłaby nieszczerość, że się prawdę w sobie kryje.
Dużo jest w życiu fałszu. Kiedy byłem dorosły, przyzwyczaiłem się, już mnie nie obchodziło. Jest — no, to jest, — trudno, — a żyć trzeba. Teraz inaczej czuje, — znów boli, że człowiek nie może powiedzieć człowiekowi, co naprawdę myśli. Tylko ciągle trzeba udawać.
Bo kłamstwo może być takie sobie — ani złe, ani dobre. Ale człowiek fałszywy — to już chyba najgorszy. Co innego myśli, co innego mówi, w oczy tak, za oczy inaczej. Już wolę stawiaka, kłamczucha, każdego wolę, niż fałszywego, — bo jego najtrudniej poznać. Tamtemu powiem:
— Kłamiesz.
Albo:
— Nie stawiaj się.
I skończone.
Jakoś prościej, szlachetniej.
A fałszywy taki słodki, miły, że go trudno przyłapać na gorącym uczynku.
No i co? — Przykrość sprawiłem Mundkowi. Ma żal do mnie. Na ojca powiedziałem — stary, — i że się urżnął. Tak ordynarnie powiedziałem, jak człowiek dorosły, co to zawstydzi dziecko, urazi, i nawet nie czuje.
Ale wchodzę do bramy, a na schodku siedzi ten sam kot, co wczoraj. Żal mi się go zrobiło i chciałem pogłaskać, a on w nogi. — Więc pamięta. — Może za kota Bóg mnie skarze, że mi Łatka wziąć do domu nie pozwolą?
— No, jak ci tam poszło w szkole? — pyta się mama.
Łagodnie się zapytała. Może czuje, że niesłusznie mnie wczoraj skrzyczała?
Mówię:
— Nic takiego.
A mama się pyta:
— A w kącie nie stałeś?
I dopiero przypominam sobie, że naprawdę.
Mówię:
— Stałem w ławce.
A mama:
— No i mówisz, że się nic nie stało.
Mówię:
— Zapomniałem.
Biorę nóż i zaczynam kartofle z mamą obierać. A mama:
— Zaco?
Mówię:
— Nie uważałem.
— Dlaczego nie uważałeś?
— A tak zamyśliłem się.
— A o czem?
Prędko obieram — niby zajęty — i nie odpowiadam.
— Widzisz, niedobrze, że zapomniałeś. Dziecko porządne wstydzi się stać w kącie i stara się już więcej tego nie robić. Przecież pani stawia w kącie dla nauki, dla przykładu: żebyś lepiej wszystko zrozumiał. A jak zapominasz, to cała nauka z kary idzie w las. Trzeba swoje kary pamiętać.
Spojrzałem na mamę i myślę:
— Biedna, dobra mama, ona nic nie wie i nic nie rozumie.
I pomyślałem:
— I biedna, i stara.
Bo jak mama siedziała pochylona, zobaczyłem, że ma siwe włosy i zmarszczki. Może nie stara jeszcze, ale życie ma ciężkie.
I myślę:
— Dobrze, że znów mam matkę. — Kłopot z rodzicami mają dzieci, ale bez rodziców gorzej, — źle, — bardzo smutno i źle.
— A może ty co jeszcze zmajstrowałeś w szkole?
Mówię:
— Nie, nic.
— A nie kłamiesz?
— Co mam kłamać? Jakbym nie chciał, i o kącie nicbym nie powiedział.
Mama mówi:
— No, pewnie.
I już cicho. Ale tak jakbyśmy dalej rozmawiali. Bo ja w myśli mam prośbę o mojego Łatka, a mama wie, że czegoś nie mówię, że coś tam ukrywam.
My dzieci lubimy gawędzić z dorosłymi. Oni lepiej wiedzą. Ale żeby nie mieli do nas tyle pretensyj. Żeby byli z nami łagodni. Nietylko ciągle burczyć, zrzędzić, fukać, krzyczeć, besztać.
Żeby mama innym razem tak się zapytała:
— A może kłamiesz?
Tobym się zirytował i może tak samobym odpowiedział, temi samemi słowami, ale w tych słowach byłaby już złość.
Dorośli nie chcą zrozumieć, że dziecko na łagodność odpowiada łagodnością, a na gniew zaraz się w niem budzi — jakby odwet, zemsta. Że niby:
— Taki jestem i już inny nie będę.
Przecie każdy, nawet najgorszy z nas, chce się poprawić.
I może złe dzieci najbardziej tem się różnią od złych ludzi dorosłych, że wyście już probowali — probowali — a nic z tego nie wyszło, — więc trudno. A my się borykamy, my się zmagamy ze sobą, staramy się, postanawiamy, a jak nam się znów raz nie uda — wy zaraz — huzia na nas. To okropnie przeszkadza. Im się człowiek więcej wysili — już zdaje się, że dobrze — masz — zaczynaj znów od początku. — Taka złość bierze, taki ból i zniechęcenie. — A wy zamiast pomóc, dodać otuchy — zaraz bij zabij. Dlatego mamy takie feralne dnie, złe tygodnie. Że jak się jedno nie powiedzie, zaraz drugie, trzecie, — wszystko się z rąk wali.
A najgorsze, jeśli się nie uda, a wy podejrzewacie złą wolę. Czasem nie dosłyszy się, albo przesłyszy, zapomni, nie zrozumie, albo źle zrozumie. A wy myślicie, że na złość. Czasem chce się właśnie coś dobrze, jaką niespodziankę, przyjemność wam zrobić, a że nie mamy doświadczenia, więc wyjdzie źle — szkoda jaka, strata. — Sami czujemy przecie, więc poco zaraz robić awantury.
Źle człowiekowi, który mocno czuje.
No i kręcę się po izbie. Doniczki z okna pozdejmowałem i kurz wytarłem. A potem w całym pokoju zacząłem wycierać. — A mama się dziwi. I takeśmy się z mamą przeprosili za wczorajsze. — Bo kto wie? Może tam i mojej winy było trochę? — Nie powinno się na obiad spóźniać. Przecież nawet święci grzeszyli.
— Idź, polataj trochę, — mówi mama. — Co będziesz tu siedział?
A ja:
— Pójdę do ochronki po Irenę.
Mama:
— Ano, idź.
Ubrałem się, ale idę. Sam nie wiem, dlaczego. Pewnie też przez Łatka. Bo małemi dziećmi też trzeba się opiekować.
Niedobry jestem brat. — Nad psem się lituję, a dla rodzonej siostry nie mam prawdziwej miłości. — Co tam miłości — nawet wyrozumienia.
Takie małe dziecko musi przecież przeszkadzać, musi z nudów naprzykrzać. Jeśli się z nią pobawię, jak z łaski. — A tak to fukam na nią i potrącam. Zupełnie jak dorośli z nami, starszemi dziećmi. Widać od nich idzie dla nas taka nauka.
Trzy są najgorsze rzeczy, przez które nie lubimy malców:
Pierwsze, że dorośli każą im ustępować, czy mają słuszność, czy nie.
Drugie, że każą im dawać dobry przykład.
Trzecie, że każą się z niemi bawić, kiedy nam przeszkadzają.
Czyli, że przez młodsze rodzeństwo często otrzymujemy bury. Więc się podwójnie cierpi: przez siebie i przez malca.
Naprzykład coś mam, a ona się napiera. Jeżeli zechcę, sam dam, bo wiem, co dać można, co nie. A czy dorośli nam ustępują, jak się napieramy? Jeszcze skrzyczą, a jak dadzą dla świętego spokoju, to jeszcze gorzej, bo nauczą, że dobrocią się nic nie dostanie. — A taki mały pieszczoch widzi, że się za nim ujmują i uczy się krzyczeć, jak czego chce. To strasznie gniewa.
Niech płacze. Ale nie: ono się drze głośno, najgłośniej, — właśnie, żeby wszyscy słyszeli, żeby zaraz było zbiegowisko.
Bo jak tu jedni tacy mieszkali, co mąż nie chciał jej czego dać, to narobiła krzyku na całe podwórko.
A on tylko mówi:
— No, cicho już, bo wstyd robisz mnie i sobie.
A ona:
— Właśnie chcę ci wstydu narobić. Niech ludzie wiedzą, niech się cały dom zleci. Niech policja przyjdzie, niech pogotowie przyjedzie, niech w kurjerze napiszą.
Ona się pewnie z maleńkości przyzwyczaiła. Bo tak robią małe. Drze się, a dorosłym nie chce się dowiedzieć, jak naprawdę było, tylko chcą, żeby cicho. I dopiero:
— Ona mała, powinieneś ustąpić.
Dorosłym ustępuj i malcom jeszcze także.
Dorosły da klapsa, nie zawsze sprawiedliwie, ale jak brat uderzy, zaraz się litują i biorą pod opiekę.
Zrobiłem sobie wiatraczek. Pół dnia się mordowałem.
— Daj.
Zaczyna mi wyrywać.
— Odejdź, bo dostaniesz.
A ona:
— Daj — daj.
A mama co?
— Zrobisz sobie drugi.
Zrobię, albo nie zrobię. I niech poprosi, poczeka, a nie wyrywa i:
— Maaamoooo!
Ledwo się człowiek wstrzymuje w tej złości. A ona chce nawet, żeby uderzyć, bo wtedy już napewno poleci na skargę. I masz awanturę:
— Taki brat, taki duży (chłop?).
Niby moja wina.
Jak wygodnie, jestem mały, jak wygodnie, tom duży.
Albo znów.
Już nietylko za to odpowiadam, co sam zrobię, ale i za nią.
— Ty ją nauczyłeś. Ty jej pokazałeś. Od ciebie słyszała. Twój przykład.
Czy ja kazałem po sobie małpować? Jeżeli daję zły przykład, niech za mną nie łazi, niech do mnie nie mówi, niech się ze mną nie bawi.
Aleee.
Właśnie mam się z nią bawić. I to jak?
— Ubierz palto, bo i ona też zechce bez palta. Nie dostaniesz piwa, albo kiełbasy, bo i ona będzie chciała. Idź spać, bo sama nie pójdzie.
Tak ci obrzydzą to małe dziecko, że nie chcesz mieć z niem nic do czynienia. Ale nie: musisz iść się bawić.
No, dobrze.
Są zabawy, gdzie mały może się przydać. Ono też może coś robić. Ale niech słucha, niech zabawy nie psuje, niech rozumie, że nie może tego wszystkiego, co my.
I mówi mu się:
— Usiądź tu, będziesz to i to.
A ono nie chce. Chce latać. — A przecie ja odpowiadam, jak się przewróci i guza nabije, albo podrze. No i plącze się przecie i przeszkadza.
Dla dorosłych dziecko — wszystko jedno, czy ma pięć lat, czy dziesięć. Jak wygodnie, to niema różnicy:
— Dzieci, idźcie się bawić.
A jak wygodnie, to jesteś starszy i masz być opiekunem, i ustępować, i dobry przykład dawać.
Sami sieją waśń między rodzeństwem, i dlatego nie może być zgoda. Dlatego staramy się unikać małego, i wtedy tylko się zbliży, kiedy bardzo się nudzi, albo chce od młodszego wypętać.
Bo i my nie bez winy. Dużo jest między nami oszukaństwa. Niech tylko ma coś mały, zaraz znajdzie się przyjaciel, co spróbuje wymanić. Niby się bawi, aż dostanie co chce, a potem ani spojrzy. A mały dumny, że go proszą, albo się wstydzi upomnieć, żeby oddał.
Bo różni są i starsi, i mali.
Dlatego, co porządniejszy, nie zadaje się z malcem, żeby go nie mieli w podejrzeniu, a garną się do nich najgorsi.
I naprawdę starsi dają małym zły przykład i psują. I tak od najmniejszego już cudak jakiś rośnie. A potem, jak ma rozum, trudno się odzwyczaić, trudno się poprawić.
Idę przez ulicę i myślę. Aż patrzę, a tu mój Łatek. Ażem przystanął. Ale tak mi się tylko zdawało. Niebardzo był nawet podobny. Więc teraz znów myślę o Łatku.
— Może go nie odbierać. Może lepiej mu tam będzie? Może mama pozwoli, a potem się będzie gniewała? Przecie jakby chcieli, toby był pies i beze mnie. — Zaczekam chyba parę dni, co powie Bączkiewicz, jak on się tam sprawuje. Bo nabrudził w komórce. Był coprawda zamknięty.
I nie wiem, czy chcę, żeby mnie było z nim weselej, czy żeby Łatkowi lepszą przyszłość zapewnić. — Bo co? — Uratowałem mu życie i o miejsce się wystarałem. — Może się teraz więcej zająć Ireną?
A no, przychodzę do ochronki, do tego przedszkola, a tam się malcy bawią w koło. Trzymają się za ręce, kołują i śpiewają.
A pani mówi:
— Masz stać, to się baw z nami.
I wyciągnęła rękę, a ja się przyłączyłem.
Innym razem pewniebym się wstydził i nie chciał, ale teraz nikt przecie mnie nie zobaczy. — Zacząłem się bawić. — Z początku zacząłem żartować, żeby było więcej śmiechu. To przykucałem, że jestem malutki, to kulałem, że mnie noga boli. I chciałem panią wyprobować, czy nie zacznie się gniewać. Bo jak co, mogę przecie odejść. Ale pani też się śmiała, więc już się naprawdę bawiłem.
Malcy byli zadowoleni, każdy chciał ze mną, żeby trzymać za rękę. No, nie każdy, bo niektóre się wstydziły, że mnie nie znają. A najdumniejsza była Irena, że ma dużego brata. I już zaczęła się rozporządzać:
— Ty tak — ty tu.
Myśli, że jak co, będę jej bronił.
A ja powiedziałem, żeby się uspokoiła, bo sobie pójdę.
Mali mają taki zwyczaj. Jeżeli wie, że mu starszy przyjdzie na pomoc, pierwszy zaczepi, a potem ucieka, żeby go brat bronił dopiero. A brat, jeżeli łobuz, sam chętnie się pobije, a tu nic przecie nie ryzykuje, bo jak co, on jeszcze szlachetny:
— A poco małego uderzył? Musiałem brata bronić.
Sam nawali kochanego braciszka cztery razy więcej, ale teraz — on kochający brat i opiekun.
A znów porządny, nie chce, a musi się ująć, choć wie, że malec nie ma racji, — bo się boi, że za małego przed rodzicami będzie odpowiadał.
Więc pani miała jakiś list napisać i mnie z malcami zostawiła, a oni się słuchali, bo pani była w drugim pokoju.
Tylko jeden cały czas przeszkadzał. Bo później im bajkę o kocie w butach opowiadałem, a mały szczeniak umyślnie przeszkadzał. To tak już złości, że nie wiem.
Więc idziemy z Ireną do domu, a tu mi coś w kieszeni bocznej brzdęknęło. I znalazłem dwa grosze. Żeby więcej, tobym zostawił dla Bączkiewicza, a tak to niewarto, — i dałem Irence. Ona też jak co ma, dzieli się ze mną.
Czasem wezmę, czasem nie. Bo jak co wziąć od małego, zaraz się nazywa wymanić. Bo tak już jest, że za złego zawsze odpowiada porządny, który nic nie winien.
Gdyby można coś zmienić (ale nie wiem co), toby nasze dziecinne życie naprawdę było miłe. Mało nam dzieciom potrzeba do szczęścia, a i tej troszki nie mamy. Niby dbają o nas dorośli, a źle nam jest na świecie.
Idę i przyjemnie mi małą za rękę prowadzić. Więcej uważam, jak iść, wybieram lepszą drogę. I czuję się starszy, silniejszy. I rączka taka mała i głaciuteńka, jakby atłasowa. I paluszki małe. I aż dziw, że raz to same małe dziecko lubisz, a raz nienawidzisz.
Jeden cukierek zjadła, a drugi mnie kazała. Nie chciałem, ale zjadłem, a ona patrzy i śmieje się, że poczęstowała.
Przyjemnie czasem coś dać ze swego, a nie zawsze tylko brać i brać od starszych. Nieprzyjemnie, kiedy się dorosłemu chce podarować, a oni nie biorą, albo dadzą coś innego, co więcej warte. Zaraz zapłata. — Poniżony się wtedy człowiek czuje, jak jaki żebrak.
Żeby można było tak świat urządzić, żeby wszystko była wzajemna wymiana przysług. Kiedy byłem smutny, Irena dała mi szkiełko, ja jej kupiłem cukierki, ona dała mi jeden. Cały łańcuszek dobrych przysług.
I wróciliśmy do domu. I wchodzimy. I ciocia była u mamy. I ciocia mówi:
— Ooo, już prowadzą się twoje cielęta.
Dlaczego cielęta, a nie ludzie? Cośmy złego zrobili, że nas ciotka od cieląt przezywa? Tylko krowy rodzą cielęta. Co za taka ordynarna zaczepka?
Zły jestem i nie witam się wcale. Aż mama się rozgniewała:
— Dlaczego wchodzisz, jak ordynus. Dlaczego się z ciotką nie przywitasz?
— Co się mam witać? — mówię. — Wczoraj przecież tam byłem.
— To było wczoraj, a to dzisiaj.
— A cielęta się nie witają, — burknąłem.
— Jakie znów cielęta? — pyta się mama, bo nawet nie dosłyszała, bo tylko obrazy dorosłych słyszy się i pamięta.
A ciotka w śmiech.
— Patrzcie, jaki honorowy. Obraził się.
I już wstaje, żeby mnie pocałować, a ja się odwróciłem. Łaskę mi robi, że mnie poślini.
— Zostaw tego chama, — mówi mama.
Dobrze: niech sobie będę. Obraziłem się. Nie wolno mi? Jak teraz nie będę ambitny, kiedy wyrosnę, też pozwolę sobą poniewierać.
Usiadłem i niby lekcje odrabiam. A cały aż drżę z oburzenia. Ale przypominam sobie, że i w tramwaju się śmieli, że jestem ambitny. Dorośli myślą, że dziecko nie potrafi się obrazić. Jakby to była sztuka. Każdy wie, co przyjemne, a co nie.
Mówią, że dzieci są uparte.
Uparł się i nie chce się przywitać.
No, bo nie.
— Powiedz w tej chwili, zrób w tej chwili.
A nie. — Wcale nie na złość, a wolisz oberwać, niż honoru nie uszanować. I nie powinni zmuszać, bo tylko zaciętość wyrobią.
Siedzę odwrócony i piszę. Ale nie tak prędko, jak dawniej. Czy ja już ze wszystkiem staję się dzieckiem? — A może zapomnę, co umiałem, kiedy byłem dorosły? — I znów będzie mi trudno w szkole. I już naprawdę będę musiał uważać na lekcjach. To byłoby straszne.
I akurat słyszę trąbkę, że jedzie straż ogniowa.
— Czy mogę?
Patrzę na mamę błagalnie i czekam, jak na wyrok. — Już nie wiem, coby było, gdyby mama nie pozwoliła. — Bo jak często dorośli bez zastanowienia powiedzą: «nie» — i zapomną, a ile bólu zadadzą, wcale nie wiedzą.
Dalczego «nie»? No, dlaczego? — Bo się może coś stać, bo wolą być spokojni, bo to niepotrzebne, bo poco? Przecież taki drobiazg, nic ważnego. Oniby mogli, a nie chcą wcale. Więc nie — i basta.
I wiemy, że mogłoby być: «tak», że ten zakaz jest przypadkowy, że zgodziliby się, gdyby zadali sobie troszkę tylko trudu, by pomyśleć, by spojrzeć nam w oczy: jak okropnie chcemy.
Więc pytam się:
— Czy mogę?
I czekam. Dorośli nigdy na nic tak nie czekają. Chyba więzień tylko: czy go wypuszczą na wolność?
Czekam i zdaje mi się, że gdyby mama nie pozwoliła, jużbym jej nigdy tego nie wybaczył. — Bo dorosłym się zdaje, że my zawsze i wszystko zaraz prosimy, że chcemy bez zastanowienia i zaraz zapominamy. — Owszem, i tak bywa, ale bywa i całkiem inaczej. — Albo wcale nawet nie prosimy, bo i tak nic z tego nie będzie, bo nie chcemy usłyszeć szorstkiej odmowy (o, jak to boli, kiedy jeszcze z przekąsem, z jakimś złośliwym przycinkiem odmówią), — więc wolimy w sobie ten cały ból ukryć i wcale nie prosimy, albo czekamy długo i cierpliwie, czy będą w dobrym humorze, czy są z nas całkiem zadowoleni, że im przykro będzie odmówić. — I to czasem się nie uda: wtedy gniewamy się na nich i na siebie:
— Dlaczego się pospieszyłem, może kiedyindziejby pozwolili?
Zdaje mi się, że dorośli mają inne jakieś oczy, inaczej patrzą, niż my. — Bo jak mnie kolega o co prosi, to spojrzę tylko i wiem, co robić. — Więc odrazu się zgadzam, albo postawię warunek, rozpytam się dokładnie, odłożę na później. Choćbym nie mógł nawet, nie ośmielę się, krótko i bez niczego odmówić.
Naprzykład wczoraj jeden chłopiec powiedział, że chce wyjść — do ustępu. A pani:
— Dosyć tego kręcenia. Mogłeś wyjść na przerwie.
No, wiem, kręcą się bez potrzeby — to prawda. Ale czy on winien? — Ja tylko spojrzę i już wiem. — Wkońcu go pani puściła, a potem przy końcu lekcji krzyczała, że niespokojny. Pani nawet nie pamiętała, że do ustępu wychodził, a ja wiem, że przez zemstę zaczął dokazywać, bo tyle się musiał nacierpieć, tyle się nastraszył, bo coby było, gdyby nie zdążył.
Dorośli nie wiedzą, dlaczego i zaco na złość im robimy. Im się zdaje, że tylko oni za karę tak i tak robią. My także karzemy ich — nieposłuszeństwem, jeżeli zasłużyli.
Bo dlaczego dla jednych jesteśmy inni, i dla drugich inni?
Gdyby inna ciotka nazwała mnie cielęciem, jabym się nie obraził, bo to mógł być żart. Ale ta nie pierwszy raz. Taki ma ton wyniosły, tak lubi rozkazywać i dumna taka. No, niechby sobie, ale lubi wyśmiewać — i buntuje na dzieci. — Pewnie zła, że ma dużo dzieci, ale kto jej winien? — Niech nie ma.
— Muszę się z niemi użerać. — Tyle kosztują. — Od ust sobie odejmuję. — Poświęcam się.
Od ust sobie odejmuje, a gruba, jak beczka. — Dziecko musi kosztować, na to niema rady.
Są dorośli, którzy nas jakby wcale nie widzą. Powie:
— Dzień dobry, zuchu.
Albo:
— Ho, ho, co za duży kawaler.
Tak tylko, żeby coś powiedzieć. I widać, że nie wie nic więcej i jakby się krępował. Jak pogłaszcze po głowie, to ostrożnie, jakby się bał, żeby czego nie urwać, albo nie złamać. — To są ludzie silni i dobrzy i delikatni. Lubimy słuchać, jak rozmawiają z dorosłymi, opowiadają o przygodach jakichś, o wojnie. — Lubimy ich.
A inni, jakby nic nie mieli do roboty, — albo żarty jakieś, wykpinki i przezwiska, albo warjackie zabawy. Brodę ma drapiącą, śmierdzi temi papierosami i dopiero karesy. Albo rękę ściśnie i śmieje się, że boli. Albo podrzuci w górę i myśli, że to dla nas pyszna zabawa.
— A wyrzucę cię przez okno, a nos ci nożem ukraję, uszy poobcinam, to się nie będziesz potrzebował myć.
Głupie to wszystko i bez sensu. I czekasz tylko, żeby się odczepił.
A kobiety znów — zaraz głaskanie, klepanie i całusy. Albo w usta, albo tak cię przyciśnie, że żebra bolą. A ty musisz być grzeczny, bo ona cię kocha.
A jak młokos jaki, co ma lat szesnaście, zacznie też udawać dorosłego, to już naprawdę wytrzymać trudno. — Albo się kończy płaczem, albo szkodą takie baraszkowanie.
Najlepiej wy sobie, a my sobie.
No i mama mi pozwoliła iść na pożar. A już czas najwyższy, bo jak straż przejedzie, to i pożaru nie znajdę.
— Tylko wracaj zaraz.
Pewnie miała o czemś z ciotką rozmawiać, że się odrazu zgodziła.
— Tylko butów nie drzyj, — wtrąciła się ciotka.
Ona wszędzie musi swój nos wściubić.
Kto zgadnie, co znaczy:
— Wracaj zaraz.
Pędzę, bo się boję, że nie zdążę, że mama coś jeszcze doda, albo się Irena przyczepi. Nigdy człowiek nie jest pewien, co go jeszcze czeka. Więc łap za czapkę — już mnie niema. — Po cztery schody. Można tak schodzić, tylko się trzeba trzymać poręczy, i czasem drzazga wejdzie w rękę. Trudno: ryzykuję.
Jeden chłopak wiedział, gdzie się pali. Niedaleko. Sklep z naftą. Mówią, że w piwnicy jest benzyna. Jak się zapali, cały dom wyleci w powietrze. Milicjanci rozganiają, a maszyny i hełmy strażackie błyszczą w ogniu.
Nie chcę, żeby te beczki z benzyną się zapaliły, bo będzie szkoda i ludzie zostaną bez dachu. Ale jak ich zbliska nie widać, jakoś mniej żal, a byłoby ładnie widzieć wybuch taki, że cały dom się zawalił.
Dlaczego przyjemnie patrzeć na straszne rzeczy? Jakiś wypadek, topielec, jak się rower mało pod samochód nie dostał, jak się biją, albo łapią złodzieja. Może właśnie dlatego są wojny, że ludzie lubią krew i niebezpieczeństwo.
A pożar chyba już najładniejszy. I walka taka szlachetna.
No i przecie dorośli też lecą się gapić, nietylko dzieci. Oni to niby mogą się przydać, a nam mówią:
— Zjeżdżaj, — tyś tu potrzebny.
Więc stoję coraz gdzieindziej i patrzę, ale ciągle myślę, czy trzeba już wracać, że jeszcze tylko chwileczkę. A nie być do końca przecie nie można, chociaż się boję bury.
Mówią, że pogotowie ma przyjechać, bo poparzyło kobietę. Bo już nie widać ognia, tylko dym.
— Nie będę chyba czekał na pogotowie. I tak się nie docisnę.
A tu znów słup ognia leci w górę. A tu strażak na piętro zakłada nowego węża.
— Jak puszczą wodę, to pójdę.
A może dom teraz będzie się walił?
Nawet już chcę, żeby się skończyło: pomodlić się, czy jak? — A policja daleko nas odepchnęła. Znów mało widzę i chcę wrócić.
A tu mówią, że się strażakom popsuło, i nowy oddział przyjedzie.
To znowu kobieta leci i krzyczy, ci ją zatrzymują, a ona się wyrywa. I widzę Felka i Bronka i Gajewskiego. I już naprawdę chcę, żeby ugasili. Ale nikt nie odchodzi, a jak oni stoją, samemu przykro odejść.
Pożar nie jest nawet zabawą. Ale często musimy przerwać coś przyjemnego w najciekawszem miejscu, żeby się nie spóźnić, albo kiedy każą.
Przecie i dorośli tak samo. Jak pójdą w gości, a dobrze się bawią, sześć razy powiedzą:
— No, trzeba wracać do domu.
I tak samo mówią:
— No, jeszcze chwilkę.
Że albo jeszcze po jednym kieliszku, albo jeden taniec, albo karty — i trzeba iść, bo niby się litują, że dzieci śpiące, że jutro wcześnie trzeba wstać. Przynajmniej mają zegarki i wiedzą, ile się spóźnią. A my nic nie wiemy, tylko odejść się nie chce.
Żona mówi: «już», a on mówi: «jeszcze». — I wiedzą, że nikt ich w domu nie skrzyczy.
A najwięcej gniewa, jeżeli była przyjemna zabawa i potem trzeba w strachu do domu, a tu zaczyna się awantura dopiero. Niechby choć zaczekali do jutra.
Bo się nawet myśli:
— Już nigdy, już wcale nie chcę się bawić. Już mi i zabawy zbrzydły i wszystko.
Wyrzeka się człowiek całej radości.
Więc pędzę do domu, a mama tylko powiedziała:
— Ładne zaraz.
Czekam: może się mama zapyta, gdzie się paliło. Ale mama wyszła.
Znów zasiadam do lekcji, a Irena podchodzi:
— Gdzie ty byłeś?
Mówię: «odejdź», bo przeczytałem zadanie i niebardzo wiem, jak robić. A ona stoi.
Więc mówię:
— Byłem, gdzie się paliło. I odejdź.
A ona:
— Co się paliło?
Przecie i tak nie zrozumie. Ale jestem cierpliwy. Mówię:
— Sklep się palił.
A ona:
— Dlaczego?
Mówię:
— Dlatego, że masz zasmarkany nos. Idź sobie wytrzyj.
Zawstydziła się i odeszła. Żal mi jej, że tak ordynarnie powiedziałem. Już dzisiaj drugi raz: rano Mundkowi, a teraz jej.
Więc mówię:
— No, chodź, to ci opowiem.
A ona już odeszła. Pewnie się obraziła. Więc znów czytam zadanie, bo jutro pierwsze rachunki.
A Irena znów:
— Już wytarłam nos.
Nic nie odpowiadam.
Ona stoi i mówi cichutko, tak jakby do siebie:
— Już mam teraz czysty nos. I majtek mi nie widać.
Pokornie — boi się, żeby się na nią nie gniewać.
Więc co? Chyba opowiedzieć? — No, i zacząłem. Nic nie rozumie. Ciągle:
— Dlaczego?
Dlaczego woda, dlaczego węże, dlaczego strażacy, jaka benzyna, czy żyje, czy duża?
Mała i nie rozumie. Ja też nie wiedziałem.
— Poczekaj, to ci narysuję.
Narysowałem strażaka w hełmie, pompę — i miałem jakby jaką pogadankę.
Żeby nie my, toby ci malcy nic nie wiedzieli. Od nas się wszystkiego dowiedzą. My od starszych, a oni od nas. I tak idzie nauka.
Już nie wiem, co mówić dalej, więc powiadam:
— Powtórz.
A ona:
— W sklepie się woda zapaliła. Przyjechała policja i rozganiała. I był ogień — i był pożar.
Myśli, że ogień i pożar — to co innego.
— Od ognia zrobił się pożar.
I znów ma świeczkę pod nosem, ale już nic nie mówię. Niech tam. I tak zadania nie zrobię. Wiersza się głośno uczyłem, Irena słuchała.
Mama wróciła, i zeszłem na ślizgawkę. — Taki długi kawał wyślizgali. — Chcę się nauczyć przykucać na jednej nodze. Umiem wykręcać się i tyłem jechać. Cztery aby razy się przewróciłem. Troszkę się uderzyłem.
I smutno mi było, kiedy spać poszłem.
Jeszcze większa tęsknota, niż kiedy byłem dorosły.
Tęsknota i samotność.
Tęsknota, samotność i chęć do przygód jakichś.
Lepiej urodzić się w Afryce, gdzie są lwy, ludożercy i daktyle.
Dlaczego ludzie siedzą na kupie? Tyle świata pustego, a w mieście ciasno.
Trochęby pomieszkać między Eskimosami, między murzynami, albo Indjanami.
Ładny musi być pożar stepu.
No, żeby choć każdy miał przed domem ogródek. Zagonków, kwiatków nasadzić — podlewać i niech rosną.
Znów myślę o Latku.
— Co powiem Bączkiewiczowi?
Bo nawet nie mam już ochoty. Kram z nim będzie. Zezłoszczę się może i obiję. I będzie mi żal. — I stróż go będzie gonił, i dzieciaki na podwórku. Za wielka odpowiedzialność — brać żywe stworzenie pod opiekę.
— Jeżeli chce, niech go sobie trzyma.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.