Kazan/Rozdział XXIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor James Oliver Curwood
Tytuł Kazan
Wydawca „Polska Zbrojna“
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia „Polski Zbrojnej“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stanisław Poraj
Tytuł orygin. Kazan
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


WYDRA DZIURAWI TAMĘ

W kilka dni potem Kazan odzyskał swe zwykłe siły i bujne zdrowie. Jednocześnie jednakże wzrosła w nim nienawiść do owych przeklętych bobrów. Myślał teraz jedynie o tem, jakby wytracić całe to wrogie plemię — aż się w nim krew burzyła od owych myśli.
A tymczasem grobla na strumieniu rosła coraz, przybierając olbrzymie rozmiary. Czworonożni inżynjerowie szybko i zwinnie cementowali obecnie tamę głównie pod wodą. Z każdą dobą poziom wody podnosił się coraz bardziej, staw rozlewał się coraz szerzej, zatapiając nowe przestrzenie.
Kazan, wiecznie trwający na straży, skoro go tylko nie odrywał od tego mus zdobycia pożywienia dla siebie i dla Szarej Wilczycy, krążył nieustannie dokoła stawu w poszukiwaniu sposobności, któraby mu pozwoliła ubić jednego z mniej ostrożnych członków rodu Złamanego Zęba.
W ten właśnie sposób napadł i zamordował dużego bobra, który zapuścił się nieco dalej na ląd. W trzy dni potem ofiarą jego padło dwoje małych, taplających się w błocie o kilka stóp od brzegu. Kazan, wściekłszy się jakby, poszarpał je dosłownie na strzępy.
Złamany Ząb postanowił wówczas, że praca odbywać się ma jedynie nocą, za dnia zaś cały ród ma siedzieć w chatach. Kazanowi jednak nie przeszkodziło to w niczem. Był równie sprawnym nocnym jak i dziennym myśliwcem i w ciągu dwóch nocy z rzędu ubił za każdym razem bobra. Już siedem sztuk miał na rozkładzie, gdy w walce z bobrami wzięła udział wydra.
Nigdy dotąd nie zdarzyło się Złamanemu Zębowi znaleźć się pomiędzy dwoma równie zażartymi wrogami, jacy go teraz osaczyli z obu stron jednocześnie. Na lądzie Kazan był przeciwnikiem niezwykle groźnym, a to dzięki niezrównanej zwinności ruchów, dzięki niezwykle subtelnemu powonieniu, dzięki wreszcie chytrej przemyślności w walce. W wodzie straszliwiej jeszcze groziła wydra.
Zwijała się ona w nurtach szybciej niż ryby, jakiemi się żywiła. Ostre jej zęby cięły nakształt stalowych igieł. Gładka była przytem i lśniąca, a tak zwinna, że bobry, choćby ich było całe mnóstwo, nie byłyby jej w stanie ująć; prześlizgiwała się im niemal pod brzuchami.
Nie jest to zresztą, jak i bóbr, istota krwiożercza, a przecież mimo to w całym Northlandzie niema nad nią większej niszczycielki bobrowych osad. Sroższą jest dla nich od dżumy.
Zimą zwłaszcza w czasie wielkich mrozów wyrządza bobrom wydra najstraszliwsze krzywdy. Nie napada ona bynajmniej na ich zaciszne domostwa. Robi jednak to samo, co człowiek przy pomocy dynamitu, mianowicie wygryza szczeliny w tamie pod lodem. Woda wówczas ze stawu poczyna wyciekać, lód łamie się i spiętrza w bezkształtne zwały, a domki bobrów są od owej chwili odsłonięte i wystawione na mróz. Bobry zdychają z zimna, mimo bowiem gęste swe futra są one niezmiernie wrażliwe na chłód, zwłaszcza, że zimą w Kanadzie temperatura obniża się niejednokrotnie do czterdziestu a nawet do pięćdziesięciu stopni poniżej zera. Osłona więc, jaką im daje lód i woda przeciw mroźnym podmuchom wiatru, jest im równie niezbędna jak ludziom ogień po domach.
Przez dwa dni z rzędu wydra zwijała się dokoła tamy, nurkując w głębokiej wodzie stawu. Kazan brał ją za bobra i próżno usiłował ją zajść znienacka. Wydra ze swej strony poglądała na Kazana z całą nieufnością i przezornie trzymała się odeń zdaleka. Ani jedno ani drugie nie przypuszczało nawet, że są dla się sprzymierzeńcami.
Bobry w dalszym ciągu oddawały się pracy, pilnie się strzegąc, lecz nie ustając ani na chwilę. Poziom wody wznosił się coraz bardziej.
Na trzeci dzień niszczycielski instynkt wydry podszepnął jej, że czas działać. Dała nurka i śpiesznie myszkując wzdłuż tamy, poczęła skrupulatnie badać groblę u podstaw. Niebawem wykryła słaby punkt budowli, gdzie polana, gałęzie i cement nie dość ściśle spojone były ze sobą; w to właśnie miejsce zapuściła swe ostre zęby.
Cal za calem, rwąc pazurami i miażdżąc zębem, torowała sobie drogę poprzez tamę. Okrągła szczelina, jaką powoli przebijała, mierzyła około siedmiu cali w średnicy. Po sześciu godzinach tama została przebita na wylot.
Wówczas szczeliną tą woda poczęła uchodzić jak gdy się w beczce kran otworzy. Kazan dojrzał, jak wydra, zadowolona z wyników swej pracy, wyszła z wody, wdrapała się na tamę i otrząsnęła z ukontentowaniem. Po półgodzinie poziom wody w stawie obniżył się już widocznie; nadto pod parciem rwącej przez tamę wody szczelina rozszerzała się coraz bardziej.
Nim minęła godzina, już trzy chatki bobrów wynurzyły się z wody: dokoła nich rozciągało się teraz czarne błocko.
Wówczas dopiero Złamany Ząb zaniepokoił się nie na żarty stanem rzeczy. Ogarnięty lękiem, zgromadził cały ród dokoła siebie, poczem wszyscy członkowie osady jęli się miotać w prawo i w lewo, pływać we wszystkich kierunkach, nie zwracając nawet uwagi na psa ani na wilczycę. Gdy wreszcie jeden z bobrów zapuścił się nieco dalej na brzeg, Kazan a za nim Szara Wilczyca susem się nań rzuciły. Walka trwała krótko, a wynik jej był straszliwy dla bobra; w mgnieniu oka padł zadławiony na śmierć. Reszta bobrów, dojrzawszy to, rzuciła się ku przeciwległemu brzegowi.
Złamany Ząb tymczasem dawszy wraz z kilku najlepszymi robotnikami nurka u podstaw tamy, zaczął poszukiwać szczeliny, którą należało zaszpuntować. Wydra chyłkiem się gdzieś wyniosła.
Praca była trudna i mozolna, bobry bowiem musiały przycinać polana odpowiedniej długości i ciągnąć je wraz z gałęźmi po błocku. Trzeba było przytem wystawiać życie na szwank, bo Kazan i Szara Wilczyca zapuszczały się po błocie daleko od brzegów, dysząc żądzą mordu. Wkrótce też pod ich ostremi kłami padło w ciągu jednego popołudnia pięć dorosłych bobrów i jedno małe, rozszarpane w mgnieniu oka na strzępy.
Złamany Ząb wreszcie zdołał zatknąć szczelinę, woda znów się poczęła podnosić, poczem mord przestał się srożyć.
Wydra ruszywszy w górę strumienia, oddaliła się o jakieś pół mili, by wypocząć po pracy. Rozciągnęła się gdzieś na gałęzi i grzała w ostatnich promieniach zachodzącego słońca. Zamierzała ona zaraz nazajutrz ruszyć znowu ku tamie i znowu ją przedziurawić. Tak sobie poczynała zazwyczaj, bawiąc się tem doskonale.
Ale ów zagadkowy, niewidzialny rządca losów w Wildzie, którego Indjanie zwą „Wielkim Duchem“, O-se-ki, ulitował się tym razem nad Złamanym Zębem i całym jego nieszczęsnym rodem.
Na widok przybierającej znowu wody w stawie Kazan i Szara Wilczyca poszły jak i wydra w górę strumienia, przypuszczając, że natrafią gdzieś na bobra, któryby się zapuścił nieco dalej od brzegu.
Wydra była, jakeśmy to już powiedzieli, duża, spłowiała latem i stara. Żyła już coś lat dziesięć, jakby chcąc dowieść człowiekowi, że jest przebieglejsza od niego. Próżno liczni traperzy zastawiali na nią sidła i potrzaski. Próżno najprzemyślniejsi z pośród nich budowali w nurtach strumieni i rzek chytre korytarze z polan i wielkich kamieni, gdzie u wyjścia czekały na wydrę stalowe cęgi, — zawsze na czas zwęszyła wydra niebezpieczeństwo.
Niewielu zresztą z pośród tych, co na nią polowali, było ją w stanie zobaczyć. Ślad tylko, jaki zostawiała za sobą na błocie lub na piasku nadbrzeżnym, mówił o jej wielkości. Gdyby nie umiała się tak wybornie bronić przeciw pożądliwości ludzkiej, przepyszne jej, jedwabiste futro zimowe powędrowałoby już było oddawna gdzieś do najwykwintniejszego sklepu na lądzie europejskim. Futro to bowiem godne było istotnie jakiegoś księcia czy księżnej, króla czy też cesarza. A jednak przez dziesięć lat z rzędu umiała żyć i wyślizgiwać się z zastawianych na nią potrzasków.
Owego jednak pięknego letniego wieczora nic nie budziło w niej nieufności. Żaden myśliwiec nie polowałby na nią, futro jej bowiem o tej porze roku nie przedstawiało żadnej zgoła wartości. Mówiła jej o tem przyroda i jej instynkt tajemny. Dlatego to zmorzona jednocześnie łagodnem słońcem i dziennym mozołem, z żołądkiem dobrze wypełnionym rybami, jakich się była najadła, spała teraz rozkosznie, najzupełniej spokojna, wyciągnąwszy się na gałęzi nad brzegiem strumienia.
Kazan nadszedł tam, stąpając bezszelestnie, a za nim ciągnęła Szara Wilczyca. Wiatr, wiejący ku nim, nie zdradzał ich obecności, niosąc im natomiast ze sobą zapach wydry.
Po owej jeiłkiej woni o rybim wyziewie poznały oba stworzenia, że mają przed sobą istotę wodną i nie wątpiły też ani na chwilę, że jest to jeden z owych nienawistnych wrogów o płaskim, szerokim ogonie. Szły odtąd jeszcze ostrożniej, aż nieposłyszane stanęły wprost przed wydrą. Kazan wstrzymał się nagle i zlekka trącił barkiem ślepą wilczycę.
A właśnie słońce zapadło poza drzewa, zgasło i zmierzch zwolna począł zapadać. W ciemniejącym już lesie ozwała się sowa, głuchemi nutami witając noc nadchodzącą. Wydra poruszyła się nagle na gałęzi. Zadygotała od jakiegoś niespodziewanego niepokoju i zmarszczyła wąsaty pyszczek. Już się miała zbudzić, gdy Kazan skokiem rzucił się na nią.
Oko w oko, w starciu wręcz mogłaby się była jeszcze bronić, dając dowody wrodzonej odwagi, Wild jednak tym razem orzekł, iż ma zginąć. O-se-ki, Duch wszechpotężny i wiekuisty wydał wyrok straszliwszy niźli wszystkie podstępy człowieka; od wyroku tego już ratunku nie było.
Kły Kazana wpiły się w gardziel, przecięły żyłę podgardlaną i wydra padła trupem w temże okamgnieniu, nie rozeznawszy nawet, kto był owym straszliwym napastnikiem. Co do psa i ślepej wilczycy, to te z całym spokojem ruszyły dalej, w dalszym ciągu poszukując nieopatrznych bobrów i nie przypuszczając ani na chwilę, że zamordowawszy wydrę, usunęły tem samem jedynego sprzymierzeńca, który długiemi zabiegami zmusiłby ostatecznie groźnego najeźdźcę do usunięcia się z moczaru.
Odtąd też stan rzeczy coraz się dla nich pogarszał. Gdy już nie było wydry, Złamany Ząb z całym swym rodem łatwo i sprawnie narządził budowle. Załatanie szczeliny było teraz igraszką; w lipcu cała już prawie kotlina moczaru została zatopiona.
Kazana i Szarą Wilczycę przeraziła wreszcie owa moc niezwalczona, równie prawie potężna i groźna co człowiek. Nocą raz, gdy na niebie świecił ogromny, srebrno-biały księżyc, opuściły oba stworzenia okolicę swego dawnego legowiska i poszły w górę brzegiem strumienia aż do pierwszej osady bobrów, którą oględnie wyminęły zdaleka; następnie, nie zatrzymując się ani na chwilę, ruszyły dalej ku północy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Oliver Curwood i tłumacza: Stanisław Koźmiński.