Kazan/Rozdział XX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor James Oliver Curwood
Tytuł Kazan
Wydawca „Polska Zbrojna“
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia „Polski Zbrojnej“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stanisław Poraj
Tytuł orygin. Kazan
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


KSZTAŁCENIE JEDYNAKA

W pamięci Kazana i Szarej Wilczycy utkwił na zawsze dramat na Sun Rock‘u, jaki im zburzył był swego czasu szczęście rodzinne.
Teraz też na najlżejszy szelest Szara Wilczyca, rozdygotana i drżąca, gotowa była rzucić się na niewidzianego wroga i rozszarpać w strzęp wszystko, co nie było Kazanem, ani jej synem.
Kazan niemniej był podniecony i czujny. Co chwila zrywał się na łapy i rozglądał nieufnie dokoła. Nie dowierzał nawet cieniom, włóczącym się za pędzacemi z wiatrem obłokami. Na najlżejszy trzask gałązki, na szelest ocierających się o siebie młodych traw szczerzył kły i jeżył sierć na grzbiecie. Warczał też groźnie za każdym razem, gdy z podmuchem wiatru zalatywała go najlżejsza choćby woń obca.
Ani na chwilę też zarówno dniem jak i nocą nie zaniedbywał strażowania. Równie pewnie jak spodziewamy się codzień wschodu słońca, spodziewał się Kazan, że pewnego dnia, wcześniej czy później pojawi się, czołgając lub susem rzucając się na szczenię, ich wróg śmiertelny. W tym to przecież czasie ryś poszarpał mu potomstwo na strzępy i oślepił Szarą Wilczycę.
Nad moczarem rozciągnął jednak pokój swe słoneczne skrzydła. Dokoła Kazana i Szarej Wilczycy nie było żadnych istot obcych prócz milkliwego whiskey-jack‘a[1], łosich ptaków o okrągłych ślepkach, świegotliwych wróbli, zwinnych nadewszystko myszy leśnych i drobnych gronostai.
Kazan uspokoił się wreszcie. Porzucając na chwilę strażowanie, szedł w mrok dziupli, by obwąchać swego syna, jedyne wilczę, jakie tym razem wydała na świat Szara Wilczyca.
Gdyby siedlący się nieco dalej ku zachodowi Indjanie „Dog Ribs“[2] mieli ochrzcić owo wilczę, nadaliby mu niezawodnie imię „Bari“, co w mowie ich oznacza jednocześnie jedynaka i mieszańca psa z wilkiem, a czem szczenię to było istotnie.
Była to od pierwszej chwili łagodna, żywa istotka, o którą matka troszczyła się jak tylko mogła najpieczołowiciej. Istotka ta rozwijała się następnie ze zdumiewającą szybkością, cechującą wilczęta, a nie z ową powolnością, charakterystyczną dla szczeniąt.
W ciągu pierwszych trzech dni młode wilczę tuliło się jak tylko mogło najmocniej do łona matki. Ssało, skoro tylko poczuło głód, spało po całych dniach i nocach, Szara Wilczyca zaś lizała je, myjąc i czesząc, bez chwili przerwy.
Czwartego dnia zaczęła się w wilczęciu budzić ciekawość. Z niesłychanym wysiłkiem, czepiając się pazurkami za kudły Szarej Wilczycy, dostało się ono aż do pyska matki. Następnie odważyło się puścić samopas, powlokło się, przewalając z boku na bok na niepewnych jeszcze łapkach o parę kroków opodal, gdzie nagle poczęło rozpaczliwie węszyć, jakby przerażone, że się gdzieś zagubiło nazawsze.
Mały wilczek zrozumiał następnie, że Kazan jest jakby drugą polową Szarej Wilczycy. Przed upływem tygodnia nauczył się on zwijać w kłębek między przedniemi łapami ojca i zasypiać tam najspokojniej w świecie ku obopólnemu zadowoleniu.
Gdy się to przydarzyło po raz pierwszy, Kazan, niesłychanie zdumiony, nie śmiał się ruszyć i leżał tak coś z pól godziny, aż Szara Wilczyca zbliżyła się i poczęła lizać z rozradowaniem małego zbiega.
Po dziesięciu dniach Bari dokonał niezwykłego odkrycia; przekonał się mianowice, że tarmoszenie i ciąganie na wszystkie strony strzępów króliczej skórki stanowi niesłychanie zajmującą zabawę.
Wszystko to działo się jeszcze zaciszu w dziupli drzewnej. Aż do chwili, gdy młode wilczę dowiedziało się, co to jest światło i słońce.
Było to pewnego pięknego popołudnia. Przez szczelinę w korze przedarł się złocisty promyk i padł niby gwiazdka migotliwa tuż w pobliżu wilczęcia. Bari jął się ze zdumieniem przypatrywać złocistej plamce. Niebawem zapragnął się nią bawić, jak bawił się dotychczas króliczemi skórkami. Nie był też w stanie zrozumieć, dlaczego nie może jej pochwycić; odtąd jednak dowiedział się o istnieniu światła i słońca.
Jednego z dni następnych podszedł ku wyjściu, skąd śmiała się doń ta sama światłość i z oślepionemi, mrużącemi się wciąż ślepkami położył się, onieśmielony, u progu rozległego, niezmierzonego świata, jaki go wabił ku sobie.
Szara Wilczyca, dozorująca troskliwie swego potomka, przestała odtąd zatrzymywać go w dziupli. Wyszła sama na słońce, położyła się i jęła go nawoływać do siebie. Zwolna słabe ślepki oswoiły się ze słoneczną światłością, którą Bari nadzwyczajnie polubił. Polubił też łagodnie powiewy powietrza, rozkosz życia na swobodzie i poczuł odtąd wstręt do mrocznej ciemnicy, w której się zrodził.
Niebawem przekonał się również, że nie wszystko, co jest we świecie, bywa dobrem i miłem. Pewnego dnia włóczył się po wysepce dokoła drzewa, gdy Szara Wilczyca czując nadciągająca burzę, zaczęła go nawoływać, by się schronił do dziupli. Wilczę nie rozumiejąc wołania, nie zwracało na nie uwagi. Wówczas przyroda sama wzięła na się sprawę pouczenia go własnym jego kosztem. Spadła nań nagle straszliwa ulewa, oślepiła błyskawicami i ogłuszyła hukiem gromów, aż przerażone stworzenie przypłaszczyło się literalnie ku ziemi, przemokło do kości i byłoby się może utopiło, gdyby nie Szara Wilczyca, która nadbiegłszy, chwyciła je w pysk i odniosła do suchego i ciepłego schroniska.
W ten sposób kształciło się stopniowo małe wilczę i poczynały się w niem budzić coraz to nowe instynkty. Pewnego dnia natrafił myszkującym wszędy pyszczkiem na świeżo upolowanego i przyniesionego przez Kazana, ociekającego krwią królika. Skosztował wówczas po raz pierwszy, jak smakuje krew i uznał, że jest wyborna. Wrażenie to powtarzało się odtąd za każdym razem, skoro Kazan powracał z upolowaną zwierzyną. Że zaś powinien się był sam nauczyć polować, wkrótce też, poniechawszy zabaw z miękiemi skórkami króliczemi, zaczął staczać walki z gałęźmi i szczapkami drzewa, na których ostrzył sobie ząbki, aż przeistoczyły się pod wpływem tych ćwiczeń w malutkie kiełki, tnące i rwące wszystko na strzępy.
Nadszedł wreszcie czas, gdy odsłoniła się przed nim wielka tajemnica życia i śmierci. Kazan przyniósł dnia tego wielkiego białego królika, jeszcze żywego ale tak zduszonego, że biedne stworzenie nie było w stanie się podnieść, gdy je pies złożył na ziemi. Bari wiedział już dobrze, co to są króliki i kuropatwy, a nawet wolał krwawe ich mięso od słodkiego mleka wilczycy. Ale widywał je dotychczas już martwe.
Tym razem królik z przegryzionym stosem pacierzowym rzucał się w drgawkach po ziemi. Wilczę na ów widok cofnęło się, wystraszone. Wnet jednak powróciło znów, z zaciekawieniem przyglądając się przedśmiertnym skurczom nieszczęsnego stworzenia.
Wówczas Szara Wilczyca zdając sobie sprawę, że nauka sama nie pójdzie, podeszła do królika i obwąchała go kilkanaście razy, nie zadając mu jednak śmiertelnego ciosu; następnie zwróciła swój pysk oślepły do wilczęcia. Co do Kazana, to ten rozłożywszy się niedbale na ziemi, przyglądał się z zajęciem i zdawał się wybornie bawić tem widowiskiem.
Za każdym razem, gdy Szara Wilczyca schylała łeb i wodziła pyskiem po grzbiecie królika, wilcze czujnie nastawiało uszy i wytrzeszczało ślepki. A gdy wreszcie spostrzegło, że matce nie stało się nic złego, samo podeszło z ostrożna, zapierając się mocno na łapkach. W chwilę potem dotknęło samo królika i wzorem matki oparto pyszczek na nieruchomem, zdawało się, puszystem futerku.
Królik jednakże jeszcze nie zdechł. W gwałtownym skurczu tak się rzucił i tak potężnie wyrżnął wilczka, że biedaczek Bari potoczył się o kilkanaście kroków, zamierając ze strachu.
Porwał się jednak niezwłocznie na łapki. Był niesłychanie zagniewany i czuł gwałtowną żądzę pomsty. Ruszył też do natarcia, tym razem nie tak już bojaźliwie, ze zjeżoną siercią na grzbiecie, aż kończąc samemu swe wykształcenie, zagłębił ostre ząbki w karku królika. Czuł drgające jeszcze życie w zamierającem ciele, czuł pod pyszczkiem prężenie się mięśni zdychającego królika i nie rozwarł ząbków, nim ostatnie tchnienie życia nie opuściło tej pierwszej jego ofiary.
Szara Wilczyca była tem zachwycona. Polizała pieszczotliwie swe wilczątko, Kazan zaś podniósłszy się z ziemi, wyraził swą aprobatę długiem obwąchiwaniem potomka. Bari zjadł następnie, ile sam tylko zapragnął, a mięso i krew smakowały mu tego dnia, jak nigdy dotychczas.
W ten sposób odsłaniały się kolejno przed jego bystremi ślepkami coraz to nowe tajemnice życia. Przekonał się, że niema potrzeby obawiać się ohydnego pohukiwania płowej sowy w czasie godów miłosnych, łoskotu walącego się drzewa, huku piorunów, szumu płynącej wody, przenikliwego miauczenia kota-rybojada, beczenia klępy w czasie rui ani odległego zewu braci wilków, wyjących nocami.
Dowiedział się też o swem własnem powonieniu, najcudowniejszej z pośród wszystkich poznanych dotąd tajemnic. Włócząc się pewnego dnia o jakieś pięćdziesiąt jardów od rodzinnego schroniska, natknął się noskiem na świeżą jeszcze woń króliczą. Nie zgłębiając swego wrażenia, bez chwili żadnego zgoła procesu myślowego pojął, że wystarczy iść za tą wonią, by zdobyć owo żywe, pełne krwi mięso, które tak lubił. Niezwłocznie też, drżąc z zadowolenia, począł biec za wykrytym tropem. Dobiegł w ten sposób do potężnego zwalonego w poprzek pnia drzewnego, poprzez który królik przeskoczył. Ślad mu się jednak urwał w tem miejscu i Bari, zbity z tropu, zawrócił jak niepyszny.
Chodził odtąd codziennie na poszukiwanie coraz to nowych przygód i niby podróżnik, co wylądował bez busoli na nieznanej wyspie, zapuszczał się na chybił-trafił w niewiadome. Codzień też napotykał coś nowego, niekiedy rzeczy cudowne, częstokroć straszne. Obawy jego jednakże malały teraz za każdym razem, rosła zaś w nim ufność, bo jak dotychczas nie przydarzyło mu się nie poważniejszego.
Równolegle zaś obok rozwoju umysłowego formowało się też ciało młodego wilczka. Przestał on być krągłą, tłuściutką bryłką; kształty poczęły się wydłużać, ruchy stawały się zwinniejsze i żywsze. Żółtawa sierć ciemniała, wzdłuż grzbietu zarysowała się jasno płowa pręga, jaka miał Kazan. Łbem wydłużonym i śpiczastym przypominał matkę. Całością jednak korpusu podobniejszy był raczej do ojca.
Oddziedziczył po nim wilczek zwarte, krępe kończyny i rozrosłą pierś, zapowiadającą siłę na przyszłość. Ślepia miał szeroko rozwarte z malutkiem piętnem krwawem w łzawicach. Wszyscy ludzie leśni wiedzą, czego się mają trzymać na widok owej kropelki krwi w ślepiach szczeniąt huskies. Znaczy to, że pies urodził się w Wildzie i je jedno z rodziców pochodziło z dzikich hord outlaw‘ów Wielkiej Białej Pustyni. W ślepkach Bari ta krwawa plamka rysowała się szczególnie wyraziście. Znaczyła ona, że choć był napoły psem był mimo to prawym synem Wildu, który go wziął raz na zawsze w swe panowanie.
Zwiedziwszy wreszcie jaknajdokładniej wysepkę, na której się zrodził, mały wilczek zapragnął zapuścić się poza jej obręb.
Naprzyglądawszy się wodzie, szemrzącej u brzegów wysepki, zamoczywszy w niej niejednokrotnie łapki i wycofawszy się zawsze z odrazą, zapuścił się ostatecznie na zwalony pień drzewa, służący za most rodzicom. Przeszedł po nim na drugi brzeg, nie straciwszy przytem równowagi i rozwarł szerokie ślepia w zdumieniu, jakby go nagle przeniesiono w świat nowy a nieznany. Zawahał się jeszcze przez chwilę, poczem odważnie ruszył przed siebie.
Uszedłszy jakieś pięćdziesiąt jardów, posłyszał naraz w pobliżu łopot skrzydeł. Był to whiskey-jack: miał go tuż wprost przed sobą.
Ptak nie mógł latać. Powłóczył ciężko jednem ze skrzydeł, prawdopodobnie złamanem w bójce, stoczonej z jednym z malutkich drapieżników Wildu. Mimo to wydał się wilczkowi od pierwszego wejrzenia jedną z najbardziej przejmujących obawą, a jednocześnie najbardziej podniecających do walki istot w świecie.
Sierć mu się zjeżyła wzdłuż płowej pręgi na grzbiecie i ruszył ku ptakowi.
Whiskey-jack, dotąd dotrzymujący miejsca, jął się kulejąc cofać, spostrzegłszy, że Bari zbliżył się doń na odległość jakichś trzech stóp. Wilczek zaś, wyzbywszy się wahania, natarł teraz zapalczywie na rannego ptaka z ostrem, gniewnem „i-i-p“. Nastąpiła krótka, zapalczywa gonitwa, aż ostre ząbki wilczka zagłębiły się w pierze.
Ptak wówczas jął go kuć dziobem. Whiskey-jack jest bowiem postrachem drobnego ludu ptaszęcego. W okresie wysiadywania jajek morduje swym mocnym dziobem pisklęta wróbli, gnieżdżących się po krzakach, łosich ptaków, a nawet dzięciołów, których zowią skrzydlatymi kowalami puszczy.
Ptaszysko więc waliło wciąż wilczka w łeb. Bari jednak dość już był duży, by pragnął uchodzić z pola walki, a ból, jakim go przejmowały ciosy dzioba, sprawił jedynie, że tem mocniej zagłębił ząbki. Odnalazł niemi wreszcie mięso pod pierzem i aż warknął piskliwie z dziecinnej uciechy.
Opór whiskey-jacka zaczął od tej chwili słabnąć, wnet też ptak przestał stukać dziobem i rzucać się w uścisku. Bari rozluźnił ząbki i zlekka się cofnął. Popatrzał na leżącego przed nim nieruchomo ptaka o poszarpanem upierzeniu. Whiskey-jack był już nieżywy.
W swej pierwszej bitwie odniósł wilczek zwycięstwo, nie dziw też, że zbudziła się w nim odtąd niezmierna duma. Nie będzie już w Wildzie pasorzytem. Uczynił pierwszy krok w bezlitosnym mechaniźmie dzikiego życia. Zabił.
W godzinę potem Szara Wilczyca idąc za śladem, znalazła go na tem samem miejscu. Z wielkiej sójki kanadyjskiej zostały jeno strzępy; pióra rozproszone były po ziemi. Bari zaś z umazanym krwią pyszczkiem leżał w triumfie, wypoczywając, na wprost szczątków swojej ofiary.
Szara Wilczyca odgadła wnet wszystko i jęła pieścić swe małe. Wzięła je potem ze sobą, wilczek zaś poniósł ojcu w pyszczku pióro zwyciężonego ptaka.
Od owej chwili łowy stały się najwyższą rozkoszą wilczka. Jeśli nie spał w dzień na słońcu lub nocą w dziupli drzewnej, szukał wszystkiego, co żyło, a coby mógł zamordować.
Wymordował też całą rodzinę myszy leśnych. Jedną z łatwiejszych zdobyczy były łosie ptaki, które podchodził pod wiatr i których coś trzy ubił w ciągu kilku dni. Mniej mu się powiodło z gronostajem, który go ugryzł boleśnie i uciekł, dawszy mu zaznać pierwszego posmaku porażki.
Przejął się nią ogromnie i trapiąc się przez kilka dni, zachowywał się znacznie spokojniej i mniej napastliwie. Pojął też, że z pośród zwierząt Wildu należało się mieć na ostrożności wobec tych, które jak i on posiadały ostre zęby. Pojął również, że nie one to stanowić mogły pożywienie. Istotnie też, spotkawszy po pewnym czasie kota-rybojada, jak i on poszukującego strawy, pozwolił mu przejść spokojnie, nie zaczepiając go wcale. A kot-rybojad, niemniej przezorny, postąpił w ten sam sposób.
Z każdym dniem pozyskiwał też wilczek coraz to nowe wiadomości. Instynkt szepnął mu, nim nawet zaznał, jak smakują palące kolce, iż należy się strzec jakiegokolwiek zetknięcia z jeżozwierzem.
W wyprawach swych zapuszczał się stopniowo wilczek coraz dalej i coraz to dłużej przebywał zdala od rodzinnego schroniska. W początkach, gdy wilczek się zapóźniał, Szara Wilczyca silnie się niepokoiła. Zwolna jednak przestała się o to troszczyć. Takie to są prawa przyrody.
Nadeszło wreszcie pewne popołudnie, gdy Bari zapuścił się dalej, niż kiedykolwiek. Upolował królika, posilił się nim i wypoczywał w tem samem miejscu, aż do zmierzchu.
Wzeszedł potem księżyc w pełni, olbrzymi i zloty, zalewając równiny, lasy i szczyty wzgórz poświatą, równą prawie jasności dziennej. Noc była cudowna. Bari pojrzał na księżyc i ruszył w drogę, hen w dal, nie myśląc już o rodzinnem schronisku.
Szara Wilczyca czuwała całą noc, wyczekując powrotu syna. Gdy wreszcie wzeszło słońce, przysiadła na zadzie i podniósłszy oślepłe oczy ku niebu, zawyła długo i przeciągle.
Bari dosłyszał wycie, ale nie odpowiedział na nie. Już był dorosły. Przyroda brała go w swe objęcia. Rozwierał się teraz przed wilczkiem nowy świat i nowe życie. Rodziców swych pożegnał raz na zawsze.





  1. Whiskey-jack“ (łiski-dżek) — rodzaj sójki o wielkich ślepiach, gnieżdżący się w Nortlandzie.
  2. O psich żebrach — nazwa plemienia.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Oliver Curwood i tłumacza: Stanisław Koźmiński.