Kazan/Rozdział XIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor James Oliver Curwood
Tytuł Kazan
Wydawca „Polska Zbrojna“
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia „Polski Zbrojnej“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stanisław Poraj
Tytuł orygin. Kazan
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


SYN KAZANA

Milkły zwolna wrzaski i gasły ognie w oddali, gdy Kazan ruszył wraz Szarą Wilczycą ku północnemu zachodowi.
Polując i wypoczywając po drodze, oba stworzenia po kilkunastu dniach dotarły znów do moczarów, gdzie spędziły okres głodu przed napotkaniem psów bezpańskich.
Grunt tam wówczas był zmarznięty i przysypany śniegiem. Teraz na pogodnem niebie paliło się jasne słońce w promienistej chwale wiosny. Jak okiem sięgnąć, ostatnie lody pękały, śnieg tajał, zewsząd sączyły się bystre strumyczki wód wiosennych. Na każdym kroku czuło się ostatnie tchnienie zamierającej zimy, śród skał zarówno jak i pośród drzew; przecudne, zimne lśnienia zorzy północnej, rozkwitające na niebie przez tyle ubiegłych nocy, odpłynęły hen w dal, ku biegunowi, by opromieniać go bledniejącą coraz otęczą.
Lepkie pączki topól nabrzmiewały z dniem każdym, że lada chwila zdawały się popękać; w powietrzu unosiły się coraz mocniejsze wonie drzew balsamowych, jodeł i cedrów. Tam, gdzie przed sześciu tygodniami srożyły się głód i śmierć, Kazan i Szara Wilczyca wdychały teraz pełną piersią ożywcze zapachy ziemi, nasłuchiwały mocnego pulsowania odradzającego się życia.
Ponad głowami ich para ptaków, zwanych, „moose-bird“[1], w nowem upierzeniu, polatywała z głośnym świegotem. Sójka przebierała w słońcu swe lśniące piórka. Gdzieś w oddali rozległ się głośny tupot łap, pod których ciężarem trzeszczały drobne gałązki, jakiemi ziemia była usiana. Zaleciał ich jednocześnie swąd niedźwiedzicy, co wspinając się na łapy, przyginała ku ziemi gałęzie topól, by niedźwiadki objadać mogły słodkie, smakowite pąkowie. Przyroda cała tchnęła durem miłosnym i rozkosznemi wyziewami macierzyństwa, Szara Wilczyca ocierała się też ustawicznie ślepym łbem o mocny łeb Kazana. Pieściła go bez ustanku i skowytała, by się do niej tulił w ciepłem, wygodnem legowisku.
Nie miała najmniejszej ochoty, do polowania. Woń karibu ani niedźwiedzicy nie budziła w niej najmniejszej żądzy walki. Łono jej ciężało, usiłowała też stale choć napróżno wyjaśnić to swemu towarzyszowi.
Para podeszła wreszcie do wypróchniałego drzewa, w którego dziupli poprzednio obrała sobie była legowisko. Kazan rozpoznał je odrazu, a Szara Wilczyca je wywęszyła.
Malutkiego pagórka pod drzewem nie zalewała tu zupełnie woda z topniejących śniegów, rozlewająca się gdzieindziej w drobniutkie jeziorka na moczarze. Omywał go jednak ze wszystkich stron strumyczek, zamykając doń całkowicie dostęp.
Szara Wilczyca przystanęła, strzygąc uszami ku szemrzącym zlekka wodom, Kazan zaś rozglądał się na wszystkie strony w poszukiwaniu brodu, którymby się można było przeprawić. Brodu nie było, ale był cedr zwalony, leżący w poprzek strumienia, możnaby było po nim przejść, jak po moście. Kazan wszedł też na pień drzewny, a po chwili wahania ruszyła za nim i Szara Wilczyca.
W ten sposób dostały się oba stworzenia do swego dawnego schroniska. Obwąchały przedewszystkiem z całą przezornością dostęp do dziupli, poczem, nie zwęszywszy nic podejrzanego, odważyły się wejść.
Szara Wilczyca, zmęczona i zadyszana, położyła się zaraz w najciemniejszym kącie dziupli, a Kazan podszedł do niej i polizał ją pieszczotliwie po łbie na dowód zadowolenia. Poczem gotował się do odejścia, zamierzając ruszyć na poszukiwanie zwierzyny.
Stał właśnie w progu swego schroniska, gdy nagle zaleciała go woń jakiegoś żywego stworzenia. Zaparł się niezwłocznie mocno na łapach i zjeżył sierć na grzbiecie.
W chwilę potem dało się słyszeć jakby gaworzenie ludzkiego dziecka, a jednocześnie pojawił się jeżoźwierz. I on też poszukiwał schroniska i z oczyma, utkwionemi w ziemię, nie patrząc przed siebie, dążył prosto ku drzewu.
Kazan wiedział dobrze, że jeżoźwierz nie napastowany jest najbezpieczniejszą najbardziej pokojową istotą w świecie. Nie przeszło mu jednak przez myśl, że mógłby poprostu odstraszyć głośniejszem warknięciem owo dobroduszne, skrzekotliwe i piskliwe stworzonko, wiecznie niby gaworzące samo z sobą. Dojrzał w niem jednak przedewszystkiem nieproszonego, niepożądanego gościa, któryby zakłócił spokój Szarej Wilczycy. Słowem, pod wpływem chwilowego nastroju nieopatrznie rzucił się na jeżoźwierza.
Rozległa się naraz cała gama prosięcych chrząkań, pisków i dojmujących wrzasków, z którą zlało się oszalałe psie wycie.
Szara Wilczyca wypadła skokiem z dziupli, jeżoźwierz zaś zwinął się tymczasem w kulę, najeżoną ostremi kolcami, a Kazan o parę kroków opodal miotał się, jak szalony, pod wpływem przejmującego, piekącego bólu.
Pysk i łeb Kazana wyglądały teraz niby poduszeczka, w którą dziewczyna wpina szpilki. Kazan tarzał się po ziemi, kopiąc w żyznej glebie głębokie dziury i bijąc się raz po raz łapami po tkwiących w ciele kolcach. Poczem, jak zrobił to w swoim czasie ryś na łasze piasczystej, jak czynią to wszystkie stworzenia, zbyt zbliska zaznajomiwszy się z jeżoźwierzem, — porwał się nagle i zaczął biegać po krawędzi wysepki, dając szalone susy i wyjąc zapamiętale.
Wilczyca domyśliła się niezwłocznie, co się stało. Nie przejmowała się jednak tem ponad miarę, a może nawet — któż wie, jakie myśli rodzić się mogą w niezgłębionym dla nas umyśle zwierząt? — bawiła się w duchu ową żałosną przygodą swego nieopatrznego towarzysza, którego skoków i susów domyślała się po głośnym tupocie.
Że jednak nic narazie zaradzić nie mogła, przysiadła więc na zadzie i wyczekiwała, strzygąc jedynie uszami i usuwając się nieco na bok, gdy Kazan, kołując jak oszalały, przebiegał tuż obok niej.
Jeżoźwierz zaś, zadowolony, iż mu się udało odeprzeć napastnika, rozwinął się ostrożnie z kłębka, położył kolce po sobie i kołysząc się z nogi na nogę, podszedł pocichutku do pobliskiej topoli, poczem zgrabnie wdrapał się na nią, czepiając się pnia pazurkami. Następnie jął najspokojniej w świecie obgryzać mięką jeszcze korę z młodych pędów.
Po dłuższej bieganinie w kółko Kazan przystanął wreszcie przed Szarą Wilczycą. Ból, wywołany przez ostre kolce jeżoźwierza nieco już stracił na sile. Wciąż jednak czuł Kazan jeszcze głębokie, stałe palenie.
Szara Wilczyca zbliżyła doń pysk oślepły i zaczęła nim wodzić po łbie, starając się coś wyczuć językiem. Wreszcie chwyciła parę kolców w zęby i wyrwała je.
Kazan ozwał się na to radosnym skowytem, poczem Szara Wilczyca powtórzyła troskliwy zabieg. To go już przekonało ostatecznie; położył się na ziemi, wyciągnął przednie łapy, przymknął ślepia i oddał się pieczołowitym zabiegom towarzyszki, nie skomląc więcej, a tylko od czasu odzywając się dźwiękiem „lip“, niby cichutką skargą.
Wnet cały pysk począł mu krwawić. Coś z godzinę oddawała się pracy Szara Wilczyca mimo swą ślepotę, aż wreszcie zdołała wydobyć większą część przeklętych kolców. Zostały tylko co krótsze lub te, co zbyt głęboko uwięzły, by je mogła pochwycić zębami.
Kazan zeszedł wówczas do strumyka i jął chłodzić palący pysk w zimnej jak lód wodzie. Sprawiało mu to ulgę ale tylko chwilową. Kolce bowiem, jakie jeszcze tkwiły w ciele, wywoływały w pysku i ma wargach zapalenie, coraz wzrastające w miarę, jak igły darły tkankę mięsną i zagłębiały się w ciało niby żywe istoty.
Wreszcie wargi i pysk jęły mu puchnąć. Z gęby toczyła mu się zmieszana z krwią ślina, a oczy nabiegły krwią. Minęło dwie godziny odkąd Szara Wilczyca ukończywszy swój zabieg, schroniła się z powrotem do dziupli, a nieszczęśliwy Kazan był ciągle w tym samym stanie.
Naraz rzucił się w porywie wściekłości na jakiś kawałek drzewa i zaczął go gryźć, aż poczuł, jak mu się wyłamał jeden z najboleśniejszych kolców; sprawiło mu to dużą ulgę, odtąd więc gryzł drzewo zawzięcie.
Przyroda wskazała psu jedyny środek, do jakiego mógł się był uciec, mianowicie żucie gwałtowne ziemi i kawałków drzewa. Pod wpływem parcia na mięśnie ostrza kolców ścierały się, a same kolce zaczynały się łamać. Wreszcie parcie to wypychało je z ciała, podobnie jak się to dzieje z drzazgą, gdy się mocno naciska palcem miejsce, gdzie uwięzła.
O zachodzie Kazan już się pozbył wszystkich kolców, poczem wrócił do dziupli, gdzie leżała Szara Wilczyca. Kilkakrotnie jednak w ciągu nocy musiał wstawać i chłodzić w strumieniu palący go pysk.
Nazajutrz trudnoby było o nim powiedzieć, że jest urodziwy; miał to mianowicie, co ludzie Wildu nazywają „uśmiechem jeżoźwierza“. Pysk napuchł mu do tego stopnia, że Szara Wilczyca trzęsłaby się była ze śmiechu, gdyby nie była ślepa i gdyby była istotą ludzką. Wargi wzdłuż szczęk obrzmiałe były jak poduszki. Ślepia wyglądały jak dwie wąskie szpareczki na opuchniętym całkowicie łbie.
Gdy Kazan wyszedł z drzewa i wyjrzał na świat, widział nie wiele więcej od swej ślepej towarzyszki. Ból za to ustąpił już prawie zupełnie. Nocy następnej mógł się już nawet puścić na łowy i wrócił przed świtem z królikiem w pysku.
Polowanie lepiejby się było powiodło i towarzyszce swej przyniósłby był prócz tego leśną kuropatwę, gdyby nie to, że w chwili właśnie, gdy się miał rzucić na siedzącego na ziemi ptaka, posłyszał był dobroduszny skrzekot jeżoźwierza.
Jakby go to przygwoździło do miejsca. Wogóle nie byle czem dał się nastraszyć. Ale niewinne, puste gaworzenie stworzenia o ostrych kolcach sprawiło, że początkowo skamieniał w miejscu, a potem zmykać począł co sił, podwinąwszy ogon pod siebie.
Odtąd też wzorem ludzi, czujących nieprzezwyciężoną odrazę do węży, unikał zawsze Kazan tej najpoczciwszej w Wildzie istoty, nie tracącej nigdy, odkąd świat światem, swej skrzekotliwej wesołości, ani nie zadzierającej nigdy z nikim.
Zwolna dnie się stawały coraz dłuższe, słońce dogrzewało coraz to mocniej. Stajały wreszcie ostatnie śniegi po zacienionych kotlinach. Jak okiem sięgnąć, pękały paki topól, strzelały z nich nowe, zielone pędy, śmiały się w słońcu karmazynowe liście czerwonej łozy winnej. Na pochylonych ku słońcu stokach śród skał pojawiły się malutkie kwiatuszki pierwiosnków, niechybna zapowiedź nadciągającej wiosny.
W ciągu tygodnia po owej pamiętnej przygodzie Kazana z jeżoźwierzem, Szara Wilczyca wychodziła niejednokrotnie na łowy wraz ze swym towarzyszem. Nawet nie trzeba było zapuszczać się daleko. Moczary roiły się od drobnej zwierzyny, łowy też nocne czy dzienne zawsze się wieńczyły powodzeniem.
W ciągu następnego tygodnia Szara Wilczyca polowała już znacznie rzadziej. Poczem przyszła cudowna, wonna noc, słodko-srebrzysta od blasków wiosennej pełni księżyca, gdy wilczyca nie zechciała zupełnie opuścić dziupli.
Kazan jej nie nakłaniał bynajmniej. Instynkt mówił mu, że wkrótce wydarzy się coś niezwykłego. Poszedł na łowy sam, nie oddalając się zbytnio i wkrótce przyniósł w pysku białego królika.
Minęło potem jeszcze kilka dni i wreszcie nadeszła noc, gdy Szara Wilczyca, wciśnięta w najciemniejszy kąt schroniska, powitała wracającego Kazana stłumionem warknięciem. Przystanął u wejścia z królikiem w pysku i nie wszedł do wnętrza.
Po kilku chwilach rzucił królika na ziemię i wpatrzył się w mrok, skąd go dochodził oddech Szarej Wilczycy. Wreszcie położył się wpoprzek przed wejściem do schroniska. Nie mógł jednak doleżeć na miejscu, wstał i ruszył przed siebie.
Powrócił dopiero za dnia. Jak niegdyś na Sun Rock‘u długo węszył u wejścia. Woń, jaka się unosiła w powietrzu, już dlań nie była zagadkową. Podszedł do Szarej Wilczycy, która już nie warknęła nań teraz. Obwąchał ją i pieszczotliwie polizał, ona zaś zaskowytała łagodnie. Wreszcie pyskiem namacał coś, co oddychało leciutko.
Dnia tego nie ruszył wcale na łowy. Wyciągnął się rozkosznie w słońcu, spuściwszy łeb ku ziemi i rozwarłszy szeroko pysk na znak ogromnego za dowolenia.





  1. „Ptak łosia“ — ptaki te siadają łosiom na grzbietach i wyjadają gnieżdżące się tam pasorzyty, podobnie jak u nas czynią to szpaki, sadowiące się na grzbietach wołów i baranów.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Oliver Curwood i tłumacza: Stanisław Koźmiński.