Kazan/Rozdział VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kazan |
Wydawca | „Polska Zbrojna“ |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Drukarnia „Polski Zbrojnej“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Stanisław Poraj |
Tytuł orygin. | Kazan |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Piotr pogłaskał Kazana po łbie i dał mu kawał mięsa. Wnet potem wyszła z namiotu Janina, pozostawiwszy w nim śpiące jeszcze maleństwo. Podbiegła i uściskała ojca, poczem, ukląkszy przed Kazanem, zaczęła doń pogadywać tym samym pieszczotliwym głosem, jakim przemawiała do Janeczki.
Gdy następnie powstała znowu pełnym wdzięku podskokiem, by pomóc ojcu w przygotowaniach do drogi, Kazan podniósł się również, aż Janina, widząc, że już wydobrzał zupełnie, krzyknęła z radości.
Dziwna to była teraz ich podróż. Piotr Radisson zrzucił przedewszystkiem z sanek wszystko, co na nich było, pozostawiwszy jedynie namiot składany, derki i żywność a wreszcie ciepłe gniazdko z futer dla Janeczki. Następnie nałożył na siebie jedną ze szlej i począł ciągnąć sanki po śniegu. Kazan szedł ztyłu, przywiązany do sanek.
Piotr kaszlał ciągle, plując krwią, aż się Janina tem zaniepokoiła.
— To tylko silny katar — uspakajał ją ojciec, — nic mi nie jest. Skoro dobijemy do domu, poleżę sobie z tydzień w ciepłej izbie i katar przejdzie.
Kłamał stary, a kaszląc, odwracał głowę i szybkim ruchem obcierał sobie wargi i brodę, by córka nie spostrzegła krwawych plwocin.
Janina nie wiedziała dobrze, co o tem myśleć i przypuszczała, że ojciec coś przed nią kryje. Ale Kazan dzięki owej dziwnej przemyślności zwierząt, której człowiek nie jest w stanie wytłumaczyć a którą zwie instynktem, powiedziałby, gdyby mógł mówić, co stary Piotr Radisson skrywa przed córką. Słyszał on już sam, jak inni ludzie kaszlali w ten sam sposób, jego ojce i praojce, psy uprzężne słyszały również ten kaszel, to też w umyśle Kazana sformowała się pewność tego, co nastąpić musi nieodzownie.
Nie raz też zdarzyło się mądremu psu zwietrzyć śmierć, która, nie dosiągłszy go dotychczas bezpośrednio, czaiła się przecież pod namiotami Czerwonoskórych lub wypatrywała sobie ofiary w chatach białych ludzi. Niejednokrotnie też zwęszył ją, jak węszył w powietrzu burzę lub pożar, gdy zdala zaledwie wypatrywała tych, których wkrótce zamierzała dosięgnąć. I owo widmo śmierci, unoszące się w powietrzu, zdawało mu się mówić, gdy tak szedł za Piotrem i za sankami, że śmierć już bliska, że wieje nań trupim oddechem.
Był też niezwykle czemś przejęty i zaniepokojony. Za każdym razem, gdy sanki przystawały, podbiegał i obwąchiwał chciwie ową maleńka ludzką istotkę, spowiniętą w futro rysia. Janina zbliżała się wówczas niezwłocznie, by strzec dziecka i kładła mu swą mięką dłoń na szarej sierci łba i grzbietu. Wówczas Kazan się uspakajał i radował się w duchu z pieszczoty.
Jedyną też rzeczą zasadniczą, jaką zdołał jasno sobie uświadomić w ciągu owego pierwszego dnia podróży, było to, że owo maleńkie stworzenie na sankach jest nieskończenie drogie kobiecie, która mu nie skąpiła pieszczot i mówiła doń głosem tak melodyjnym. Im więcej też sam zdawał się zwracać uwagę na owo maleństwo, tem bardziej kobieta owa zdawała się być rada i zachwycona jego zmyślnością.
Wieczorem jak zwykle rozbito obozowisko i znów Piotr Radisson długo w noc czuwał nad ogniem. Fajki jednak tym razem nie palił, wpatrywał się natomiast uporczywie w ogień. Gdy wreszcie wstał i iść miał już do namiotu, pochylił się przedtem nad Kazanem i począł mu oglądać rany.
— Jużeś, chwała Bogu, wydobrzał, piesku, — rzekł doń — i już ci siły powracają. Nałożę ci jutro uprząż i będziesz mi musiał pomóc. Jutro wieczorem powinniśmy stanąć nad rzeką. Jeśli nie...
Urwał zdanie w połowie i stłumił kaszel, szarpiący mu piersi; następnie poszedł spać do namiotu.
Kazan czuwał w dalszym ciągu, nastawiwszy uszy i wpatrując się z niepokojem w namiot. Nie podobało mu się, że Piotr tam poszedł. Bo tajemnicze widmo śmierci zdawało się bardziej zbliska niż dotychczas krążyć ponad głową starego.
Trzy razy w ciągu nocy posłyszał znów tęskny zew Szarej Wilczycy i nie mógł się obronić chęci ozwania się na wołanie. I znów jak w przeddzień podeszła o świcie do obozowiska. Była za wiatrem i Kazan wnet ją zwęszył. Począł szarpać za łańcuch i jął skomleć, przypuszczając, że ulituje się nad nim i podejdzie, by się przy nim położyć. Ale w tej-że chwili Radisson poruszył się głośniej w namiocie, a Szara Wilczyca, już zbliżająca się ostrożnie do Kazana, wylękła się i uciekła.
Ranka tego twarz starego bardziej była wychudła niż w przeddzień, a oczy bardziej były przekrwione. Kaszel mu jednak jakby zelżał. W oddechu słychać było natomiast rzężenie wewnętrzne, świadczące, że się już organizm poczyna rwać w kawały. Piotr co chwila rękoma chwytał się za piersi.
Janina, ujrzawszy ojca w pierwszym rozbrzasku, pobladła. Dotychczasowy niepokój w jej oczach zmienił się teraz w przerażenie. Zarzuciła ojcu ramiona na szyję, ten jednak zaczął się śmiać i zakaszlał umyślnie, by jej dowieść, że płuca ma jeszcze silne.
— Już mi jest znacznie lepiej, — rzekł, — sama przecież widzisz. Katar już przechodzi. Ale zawsze po każdym katarze, wiesz to równie dobrze jak ja, ma chérie, następuje znaczne osłabnienie i oczy się ma zaczerwienione.
Dzień był zimny i chmurny, prawie bezsłoneczny. Piotr, zaprzągłszy się razem z Kazanem, ciągnął sanki: Janina szła za niemi wydeptanym śladem. Kazan ciągnął bez wytchnienia, z całych sił choć Piotr ani razu nie smagnął go biczem. Za to od czasu do czasu głaskał go przyjaźnie rękawicą po łbie i po grzbiecie. Tymczasem chmurzyło się coraz bardziej a wierzchołki drzew kolysać się zaczynały w lekkim poświście wiatru, zwiastującym rychłą burzę śnieżną.
Mrok jednak ani nadciągająca śnieżyca nie skłoniły Piotra do zatrzymania się na postój.
— Trzeba za wszelką cenę — mówił sobie w duchu — dobić do rzeki; tak, tak, za wszelką cenę...
I naglił Kazana do tem śpieszniejszego pochodu, choć sam czuł wzrastający coraz ciężar uprzęży i wzmagający się upadek sił.
Już się zaczęła śnieżyca, gdy wreszcie w południe Piotr zarządził postój i rozpalił ogień, by każdy się mógł pogrzać.
Śnieg sypał się z nieba białym, niewstrzymanym potopem tak gęsto, że o pięćdziesiąt kroków nic nie było widać. Janina, drżąca cała, przysunęła się do ojca, trzymając dziecko na ręku. Piotr, chcąc jej dodać ducha, sam się śmiał i żartował. Poczem, po godzinnym wypoczynku, znów nałożył Kazanowi uprząż, sam zaś owiązał się szlejami w pół brzucha, ucisk ich bowiem na piersi sprawiał mu ból zbyt dotkliwy.
I ruszyła dalej malutka karawana poprzez las w zupełnym prawie mroku, w nieograniczonej, dzwoniącej w uszach ciszy; posuwano się naprzód z największym wysiłkiem. Piotr wciąż w ręku trzymał busolę i spoglądał na nią od czasu do czasu.
Późnem popołudniem las począł się coraz przerzedzać, wreszcie przed oczyma podróżnych roztoczyła się nowa niezarosła równina; Piotr wskazał na nią ręką, uradowany. Ale głos mu schrypł i osłabł.
— Tu się będziemy mogli rozłożyć obozem i wyczekać, aż minie śnieżyca, — rzekł do Janiny.
Rozbił namiot pod zwartem poszyciem ostatnich kęp jodłowych, poczem zaczął zbierać drzewo na ogień. Janina jęła mu pomagać. Gdy wreszcie spożyli posiłek, złożony z pieczonego mięsa i sucharów, a potem ugotowali i napili się kawy, Janina padła wyczerpana na legowisko z gałęzi, owinąwszy się szczelnie wraz z dzieckiem w futra i derki. Nawet nie miała sił pogwarzyć dobrotliwie tego wieczoru z Kazanem.
Piotr przysiadł jeszcze na sankach i kilka chwil czuwał nad ogniem. Nagle baczne oczy Kazana dostrzegły, jak zadrżał, a potem wstał i udał się ku namiotowi. Odsunął zapuszczone skrzydło namiotu i zajrzał do środka.
— Śpisz, Janko? — zapytał.
— Jeszcze nie, ojcze.. Ale już prawie zasypiam... Czy niedługo już przyjdziesz?
— Zaraz, tylko fajkę wypalę. Dobrze się czujesz?
— Nieźle... Tylkom bardzo zmęczona... i tak mi się chce spać...
Piotr zaśmiał się łagodnym, dobrotliwym śmiechem, ale mu grało w krtani.
— Słuchaj, Janeczko. Jużeśmy prawie doszli do domu. Na drugim końcu tej równiny, przed którą stanęliśmy, płynie nasza rzeka, wiesz, rzeka Małego Bobra. Gdybym się gdzieś zapodział i gdybyś przypuśćmy jutro została sama, powinnaś ruszyć wprost przed siebie, aż dojdziesz do domostwa. Jest jeszcze jakieś piętnaście mil najwyżej. Rozumiesz mnie dobrze?
— Rozumiem, ojcze.
— Piętnaście mil... Prosto przed siebie... aż do rzeki. Nie sposób, byś miała zabłądzić, Janeczko. Powinnaś tylko zwracać uwagę, idąc rzeką po lądzie, na worki powietrzne pod śniegiem.
— Dobrze, ojcze... Ale się kładź spać, proszę cię. Jesteś zmęczony... a i niebardzo zdrów...
— Chcę tylko skończyć fajkę.
I jeszcze począł powtarzać.
— Janeczko, zwracam ci nadewszystko uwagę ma te worki powietrzne; próżnia tam jest pod śniegiem i łatwo się w nie zapaść. Ale jeśli się zwraca uwagę, to można je wypatrzyć z łatwością. Śnieg tam jest bielszy niż wogóle na lodzie i zdziurawiony jak gąbka.
— Dobrze, ojcze...
Piotr wrócił do ognia i pogłaskał Kazana.
— Dobranoc ci, piesku. — rzekł. — Położę się koło dzieci, to mi się zaraz zrobi lepiej. Jeszcze jeden dzień tylko. Jeszcze te piętnaście mil.
Kazan po chwili zobaczył, jak stary traper wszedł do namiotu. Począł się rwać z uwięzi, aż go wreszcie obroża zdusiła za gardziel. Wparł się łapami w ziemię i naprężył grzbiet. W namiocie bowiem była Janina z dzieckiem. Wiedział on dobrze, że Piotr nie zrobi im nie złego, ale wraz z Piotrem weszło do namiotu coś straszliwego a nieuniknionego. Wolałby był, by stary został wraz z nim przy ogniu. Wówczas mógłby spokojnie wypocząć, zwinąwszy się w kłąb na śniegu i bacząc, by mu się nie stało nic złego.
W namiocie uczyniła się cisza.
Wycie Szarej Wilczycy ozwało się nocy tej bliżej jeszcze niż poprzednich. Kazan bardziej niż wprzódy pragnął ją mieć tuż obok siebie. Ale nie ośmielił się jej odpowiadać. Nie śmiał przerywać ciszy, panującej w namiocie. Zmęczony, wyczerpany całodziennym marszem, z rozwierającemi się ranami leżał dość długo w śniegu, ale spać mu się nie chciało.
W połowie nocy mniej więcej ogień począł przygasać. Wiatr się na wierzchołkach drzew uciszył. Gęste, czarne chmury, dotychczas osłaniające niebo, poczęły się zwijać, jakby ściągana za sznurki zasłona; wnet też gwiazdy poczęły się lśnić bladym, migotliwym, metalicznym blaskiem. Hen, gdzieś od północy słyszeć się dał jakiś pogłos, dojmujący a monotonny, jakby skrzypienie stalowych płóz sanek po zmarzniętym śniegu. Była to tajemnicza, harmonijna niebieska melodja zorzy północnej. Jednocześnie też mróz poczynał brać coraz większy i rtęć w termometrze opadała niezmiernie szybko.
Szara Wilczyca, nie polegając już jedynie węchu, nocy tej biegła odważnie, cicha jak cień za śladem sanek.
Teraz Kazan posłyszał jej wycie.
Tym razem nie było to jednak nawoływanie samca. Przystanęła, wyprężona i drżąca, dygocąc każdym członkiem, i poprzez powietrze słała w dal ponury zew pogrzebny.
Kazan posłyszał i sam począł wyć, jak wyją dzikie psy Północy przed namiotami Czerwonoskórych, gdy ich pan wydaje ostatnie tchnienie.
Piotr Radisson już nie żył.