Kazan/Rozdział V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor James Oliver Curwood
Tytuł Kazan
Wydawca „Polska Zbrojna“
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia „Polski Zbrojnej“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stanisław Poraj
Tytuł orygin. Kazan
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


SPOTKANIE

Siadłszy na zadzie, Kazan począł długo węszyć powietrze: węszył swobodę, którą się teraz mógł cieszyć dowoli. Świt się czynił, a wraz z nim gubiły się teraz resztki mroków w ciemnych gęstwach leśnych.
Od owej chwili, gdy hen, daleko nad brzegami rzeki Mackenzie[1] nabyli go od Czerwonoskórych kupcy, handlujący w owych okolicach i gdy go po raz pierwszy zaprzężono do sanek, marzył on niejednokrotnie, rwał się ze wszystkich sił do swobody, do której ciągnęła go owa ćwierć krwi wilka, jaką w żyłach wyczuwał. Nigdy jednak nie śmiał posiąść jej całkowicie. Gdy ją wreszcie osiągnął, czuł się początkowo jakby zbitym z tropu.
Słońce wytoczyło się już było zupełnie na niebo, gdy się znalazł nad brzegiem zamarzniętych, cichych mokradeł w zapadlinie pomiędzy dwoma pasmami wzgórzy. Smukłe jodły i cedry rosły na obrzeżu mokradeł tak zwarcie, że śnieg ledwie zlekka przyprószył ziemię pod ich gałęźmi a światło tak się przez nie skąpo sączyło, że panował tam ledwie szary brzask.
Światło dzienne nie rozpraszało jednak całkowicie niepokoju Kazana. Czuł się wolnym, dokoła nie było nic, coby mu miało przypominać znienawidzonych ludzi. Brakło mu jednak towarzystwa innych psów, ognia, zawczasu już przygotowanego jadła, sanek, do których tak był nawykł, słowem wszystkiego, co od tak dawna wypełniało mu całe życie. Czuł się sam.
Pies w nim żałował tego wszystkiego; żalił się na swą dolę. Ale jednocześnie budził się w nim wilk. Opowiadał on psu, że hen, gdzieś w owym cichym, rozległym świecie tają się jego bracia, że dość mu siąść na zadzie i zawyć, skarżąc się na osamotnienie, by ich tu zwołać do siebie. Czuł już po kilkakroć razy, jak w piersiach, w krtani grać mu poczynają dźwięki rodzinnego zewu; nie odrazu jednak zdołał go ze siebie wyrzucić.
Z posiłkiem mniej miał znacznie kłopotu. W południe mniej więcej przyparł do drzewa wielkiego białego królika i pożarł go. Ciepłe mięso i krew czerwona wydały mu się znacznie smaczniejsze od mrożonych ryb i sadła, jakie jadał codziennie; smakowitość też tego nieznanego posiłku dodała mu otuchy.
W ciągu popołudnia polował znów na króliki i dwa z nich jeszcze zabił. Dotychczas nie zaznał rozkoszy łowów, nie wiedział, co to jest możność zabijania tylu sztuk, ile mu jeno przeszło przez głowę, choćby nawet nie miał zjadać wszystkiego, co upolował.
Wreszcie osądził, że króliki zbyt łatwo dają się zabijać. Nie potrzebował z nimi zupełnie walczyć. Były bardzo świeże, mięso miały bardzo delikatne, smakowały mu, gdy był głodny, — ale uczucie zwycięstwa było nikłe. Ruszył więc na poszukiwanie grubszej zwierzyny.
Szedł otwarcie, nie myśląc się kryć, z podniesionym w górę łbem, ze zjeżonym grzbietem. Puszystym ogonem machał swobodnie, po wilczemu. Całem ciałem drżał z ochoty do życia, z żądzy czynu. Instynktownie kierował się ku północnemu zachodowi. Wiódł go tam zew dni niegdyś przeżytych nad brzegami rzeki Mackenzie o tysiąc mil[2] stamtąd.
Napotykał po drodze tropy rozmaite, wietrzył zapachy, jakie pozostały na śniegu w śladach kopyt łosi i karibu. Rozpoznał odciski miękich, pokrytych futrem łap rysia. Wytropił lisa po drodze, aż wyszedł wreszcie na polanę, okoloną wysokiemi jodłami, pokrytą zdeptanym, okrwawionym śniegiem. Leżał tam łeb puhacza, pierze, skrzydła i wyszarpane trzewia. Pojął stąd, że nie był jedynym na okolicę myśliwym.
Nad wieczorem natrafił na inne tropy, żywo przypominające jego własny ślad na śniegu. Był to trop świeży jeszcze, to też, zwęszywszy mocną woń niedawnych wycisków, przysiadł na zadzie i począł skowyczeć, usiłując odnaleźć w krtani dźwięki wilczego wycia.
W miarę, jak się w lesie rozwłóczyły i rosły coraz nocne cienie, osamotnienie odczuwał tem dotkliwiej, tem żywsza brała go chęć zwołania do się swych dzikich braci. Biegł prawie cały dzień, ale zmęczenia nie czuł zupełnie. Noc była widna, niebo usiane gwiazdami. Księżyc wschodził.
Znów przysiadł na śniegu, zadarł pysk ku wierzchołkom jodeł i nagle zbudził się w nim wilk: ponure, przeciągłe wycie poleciało hen, w oddale, milami, poprzez nocną ciszę.
Przestawszy wyć, siedział jeszcze i nasłuchiwał, pyszniąc się niezwykłemi, nowemi dla się tonami, jakie udało mu się dobyć z gardzieli. Na zew jednak nie odpowiedziało mu nic. Nie zdał sobie sprawy, że zawył pod wiatr i że pęd powietrza zwiewał jego wołanie. Tylko łoś zerwał się ze snu gdzieś tuż w pobliżu i począł uciekać, aż mu pod kopytami trzaskało leśne podszycie, a rozłożyste rogi łomotały o gałęzie drzew nakształt głuchego walenia w bęben.
Po dwakroć jeszcze zawył w oddale Kazan, by się upewnić, że odtąd wyć już potrafi. Poczem znów ruszył w drogę.
Znalazł się wreszcie u podnóża stromej, pokrytej garbami wyniosłości, wdrapał się na nią krętym ślimakiem i stanął na szczycie.
Wydało mu się tam, jakby księżyc i gwiazdy były mu bliższe — aż się tem zdumiał. Poczem spojrzawszy na drugie zbocze wyniosłości, ujrzał pod stopami rozległą równinę z zamarzłem jeziorem, skąpaną w księżycowem świetle. Z jeziora wypływała rzeka, również biała od lodowej skorupy, gubiąca się gdzieś dalej śród drzew nie tak już gęstych i zwartych — o ile to mógł był osądzić — co jodły, rosnące dokoła moczaru.
I nagle w dali, na równinie rozległ się zew podobny do tego, jaki sam rzucił przed chwilą, — dało się słyszeć wilcze wycie! Kłapnął potężnie szczękami, z pod drgających warg błysnęły mu kły i już miał rzucić w dale odzew. Ale instynkt nieufności „Wildu“[3], jaki miał we krwi, nakazał mu mieć się na ostrożności i zmilczeć narazie.
Nasłuchiwał więc w dalszym ciągu, drżąc cały, dając się ogarnąć ledwie hamowanemu, dzikiemu podniecaniu. Wnet wycie rozległo się znów już znacznie bliżej, a potem odpowiedziały za nie inne wycia, mieszając się z ostrem, wysokiem ujadaniem. Wilki zbierały się na nocne łowy.
Kazan, wciąż siedząc na zadzie i dygocąc całem ciałem, nie ruszał się z miejsca. Nie, by go strach ogarniał. Ale dlatego, że ów szczyt wzgórza, odzie się znajdował, wydawał mu się jakby dzielić dwa różne światy.
Tam, u stóp, wprost przed nim, poniżej był świat nowy, nieznany, bez ludzi i ludzkiej niewoli. Poza nim zaś unosiło się w powietrzu coś, co go ciągnęło do się poprzez przestrzenie, zalane księżycową, rwącą oczy poświatą. Kobieta, taka dlań łagodna i dobra, której głos zdawał się jeszcze słyszeć w oddali, której delikatną pieszczotę zdawał się jeszcze wyczuwać. Wydało mu się, że słyszy jeszcze jej dźwięczny śmiech, który go czynił tak szczęśliwym, że jeszcze dostrzega jej śliczną twarzyczkę.
Na któryż z owych dwóch zewów ma odpowiedzieć? Czy na ów, co go wołał tam, hen, na rozlegle równiny? Czy też na tamten drugi, co nęcił go między złych ludzi, ku ich kijom i świszczącym i rzemieniom batów. Długo trwał tak nieruchomy, wahający się, zwracając łeb coraz to w tę, to znowu w tamtą stronę.
Wreszcie zbiegł na równinę.
Przez całą noc trzymał się pobliżu stada wilków, bacząc jednak, by się doń zbytnio nie zbliżyć. I dobrze zrobił. Sierć jeszcze przesiąkniętą miał swoistą wonią noszonej przez się uprzęży, wonią ludzi, w pobliżu których przebywał. Wilki rozszarpałyby go niezwłocznie. Instynkt samozachowawczy stworzeń Wildu, jaki się w nim rozbudził nakształt cichego szeptu ojczystych i dziadowskich wilczych pokoleń, powiedział mu, pouczył go, iż naprzód przejąć się musi inną wonią, tarzając się długo w śniegu tam, gdzie najwięcej odnajdzie śladów swych dzikich braci.
Horda wilcza upolowała nad brzegiem jeziora karibu i ucztowała prawie do świtu. Kazan wdychał w siebie wiatr, nań lecący. Z wiatrem szły don wonie krwi i ciepłego jeszcze mięsa, łechczące mu mile nozdrza. Bystry słuch chwytał trzaskanie kości w potężnych szczękach. Instynkt samozachowawczy jednak silniejszy był od pokus.
Za dnia już, gdy się wilki rozproszyły we wszystkie strony na równinie, zbliżył się powoli Kazan do miejsca uczty. Zastał tam już tylko śnieg, splamiony krwią, pokryty rozwleczonemi wnętrznościami i poszarpanemi strzępami łykowatej skóry. Na grubych kościach trzymały się jeszcze kawały mięsa, porzucone przez objedzone stado. Kazan zatopił pysk w tych resztkach i znów tarzać się począł po śniegu, by przesiąknąć wyziewami ucztujących wilków.
Wieczór go tam jeszcze zastał, a gdy się już na niebie pojawił księżyc i gwiazdy, znów począł wyć, tym razem już bez obawy.
Inne stado nadciągało wówczas z południa, pędząc przed sobą ściganego karibu, którego starało się zagonić na zamarznięte jezioro. Noc była prawie równie widna jak dzień; w świetle księżyca dojrzał Kazan ścigane zwierzę, samicę, ledwie się była wyłoniła z jodłowego lasu z wilkami na tropie. Wilków było około dwunastu; rozbiły się one na dwa stadka, formujące się każde pod wodzą starego samca w dwa półbarki podkowy i starające się oskrzydlić ściganą zwierzynę.
Gdy karibu przebiegł tuż obok Kazana, pies porwał się z donośnem, wrzaskliwem ujadaniem i puścił się za zwierzyną lotem strzały, przywarłszy ściganemu niemal do pęcin. Karibu przebiegłszy około dwustu jardów[4] skręcił w prawo i wpadł na jednego z przywódców wilczej zgrai, który mu zabiegł drogę, szczerząc zęby. Na mgnienie oka karibu przystanął, ale chwili tej starczyło Kazanowi by mu się rzucić do gardła.
Gdy reszta wilków nadbiegała z głośnem ujadaniem, karibu zwalił się na ziemię, ciężarem swym przytłaczając napół Kazana, który mimo to tem silniej zacisnął kły, wżerając się w gardziel swej ofierze. Choć ciężar ten przygniatał go i dech mu zapierał, nie puścił jednak upolowanej zwierzyny. Była to pierwsza wielka zdobycz. Krew paliła go, bardziej wrząca niż ogień; harczał też z zaciekłości przez zawarte zęby.
Dopiero wyczuwszy ostatnie drgawki konania karibu, dobył się Kazan z pod rozrosłej jego piersi. W ciągu dnia upolował był i zjadł królika, to też nie był głodny. Cofnął się wiec i siadłszy na śniegu, począł się przypatrywać, jak stado wilków jęło szarpać i rwać na strzępy upolowaną sztukę.
Gdy już uczta miała się ku końcowi, podsunął się chyłkiem ku swej braci, roztrącił dwu z pośród nich pyskiem i na powitanie otrzymał potężne draśnięcie zębami.
Zastanawiał się właśnie, cofnąwszy się nieco na ubocze, czy się powinien napierać ich towarzystwa, gdy nagle wielka wilczyca, odbiwszy się od stada, rzuciła się doń, usiłując go chwycić za gardziel. Ledwie miał czas odparować natarcie, osłoniwszy się barkiem, poczem zwalił się wraz z napastnicą w śnieg i jął się wraz z nią tarzać po ziemi.
Wnet oboje porwali się znów na łapy, ale tymczasem ta gwałtowna utarczka zwróciła już na nich uwagę całego stada. Wilki porzuciwszy niedojedzonego karibu, zatoczyły zwarty krąg, błyskając kłami, jeżąc szczeciniaste, żółtawo-szare grzbiety, a tymczasem jeden z dwóch prowodyrów ruszył ku Kazanowi, wyzywając go na bój. Skoro obaj stanęli już do walki, straszliwy pierścień zacisnął się dokoła obu zapaśników.
Ów turniej w zamkniętym kręgu widzów nie był dlań rzeczą nową ani nieznaną. W ten sam sposób przecież walczą ze sobą psy uprzężne, gdy chcą rozstrzygnąć spory swe i swary. Jeśli człowiek nie nadejdzie na czas z biczem lub kijem, bójka kończy się wówczas śmiercią niezawodną jednego z dwu zapaśników. Niekiedy obaj giną nawet.
Tu jednak nie sposób się było spodziewać, by ich miał człowiek rozdzielić. Dokoła ciągnął się łańcuch zamknięty bestyj o ostrych zębach, wyczekujących niecierpliwie na wynik bójki, gotowych rzucić się na tego z pośród dwu zapaśników, który pierwszy zwali się na wznak lub na bok i rozszarpać go w strzępy. Kazan czuł się tam najzupełniej obcym. Ale wiedział, że ze strony widzów nie grozi mu żadne niespodziewane natarcie. Prawa walki dla obu przeciwników były jednakie i równie sprawiedliwe.
Obchodził go więc jedynie rozrosły szary prowodyr, który go wyzwał na pojedynek. Ramię o ramię krążyli w koło, wypatrując chwili sposobnej, w której możnaby się rzucić na przeciwnika. I wnet tam, gdzie przed chwilą jeszcze rozlegało się głośne mlaskanie szczęk, trzask rozgryzanych kości i darcie żywego mięsa, teraz zaległa cisza.
Zwyrodniałe psy z Ziemi Południowej o słabych nogach i delikatnej gardzieli warczałyby groźnie w podobnych okolicznościach, błyskając ostremi kłami. Kazan i wielki wilk przeciwnie zachowywały spokój przynajmniej pozorny. Śpiczaste ich uszy, nastawione ku przodowi, nie zwijały się w tył bojaźliwie, ani puszyste kity ogonów, wiewające na wietrze, nie podginały się im pomiędzy tylne łapy.
Nagle wilk natarł po raz pierwszy tak gwałtownie, że Kazan ledwo zdołał uskoczyć. Potężna paszcza zawarła się ze stalowym trzaskiem, z czego skorzystał Kazan, by cios odparować ciosem. Ostremi zębami worał się przeciwnikowi w łopatkę. I znów obie bestje krążyć poczęły w koło, przywarłszy bokami do siebie.
Oczy rozpalały się im coraz bardziej, wargi marszczyły się, odsłaniając ostre szpice zębów. Teraz Kazan miał natrzeć z kolei, próbując śmiertelnego chwytu za gardziel. I on jednak chybił również o włos, znów więc rozpoczął się taniec wirowy obu zapaśników.
Wilkowi krew płynęła obficie z rozszarpanego ramienia, plamiąc śnieg czerwonemi piętnami. Nagle Kazan padł na ziemię z przymkniętemi do połowy ślepiami (był to dawny podstęp, jakiego się nauczył jeszcze w dzieciństwie). Wilk zdumiony przystanął i pochylił się nad przeciwnikiem. Wówczas Kazan, obserwujący go z pod oka, wyczekał, aż gardziel wilka znajdzie się w obrębie jego zasięgu, by znów spróbować chwytu. Ale znów mu się nie powiodło i rozległo się głośne klaśnięcie zatrzaskującej się w powietrzu paszczy. Wilk, zwinny jak kot, okręcił się na tylnych łapach i odwrócił doń tyłem.
Wówczas dopiero zaczęła się prawdziwa walka. Obie bestje rzuciły się wzajem na się i z impetu piersią zderzyły się o pierś. Kazan, wciąż usiłujący uchwycić przeciwnika za gardziel, siepnął się ponownie. Chybił znowu o grubość włosa, a wilk tymczasem, skorzystawszy z chwili, gdy przeciwnik łeb przed nim pochylił, chwycił go zębami za kark.
Chwyt był potężny. Kazana strach jął ogarniać. W karku czuł ból dojmujący. Mimo to zdołał przeciągnąć łeb wilczy nieco ku przodowi i chwycił go zębami za jedną z przednich łap w przegubie.
Kość przedramienna chrobotnęła mu w potężnym uścisku zębów, wpijających się poprzez sierć i ciało. Wilki tem baczniej jęły się teraz przyglądać zapasom. Zbliżało się rozwiązanie, który z nich pierwszy puści przeciwnika i zwali się w śnieg — hordzie na pożarcie.
W tejże chwili Kazan, zebrawszy całą swą moc w rozpaczliwym wysiłku, zdołał się wyprostować pod potężnym naciskiem przeciwnika i gwałtownem siepnięciem wydarł mu się z paszczy.
Poczem, ledwie poczuwszy się wolnym, rzucił się na wilka, który mając strzaskaną łapę, z trudem utrzymywał równowagę. Zebrał się w sobie, zwinął w kłąb i całym sobą pchnął wilka w piersi. Ów zachwiał się, zwalił na wznak, a w temże mgnieniu oka rzuciła się nań cała horda, rwąc już w sztuki dawnego swego przywódcę, który utracił był siły i władzę.
Kazan odsunął się na ubocze, patrząc, jak rozżarta, wyjąca sfora okrwawionemi pyskami rozszarpywała powalonego; sam dyszał ciężko z wysiłku i we łbie mu się mąciło. Czuł się niezmiernie słaby.
Brała go też chęć, by się położyć na śniegu. Ale nieomylny instynkt samozachowawczy dawnych pokoleń przestrzegł go, by tego nie czynił.
Od stada odbiła się tymczasem młoda szara wilczyca, smukła i gibka, i zwolna podeszła ku niemu. Położyła się naprzód przed nim kornym, poddańczym ruchem, potem podniosła się żywo i jęła mu obwąchiwać krwawiące rany.
Było to śliczne, doskonale zbudowane stworzenie. Kazan nie zwracał jednak na nią uwagi. Zbyt zajmował go widok, jak ginął dawny prowodyr, którego kości trzaskały teraz, jak przedtem trzeszczały kości karibu, a mięso i skórę rwały w strzępy rozżarte wilki.
Przepełniała go duma, szepcąca mu, iż godzien jest odtąd swych nowych braci, których już sobie zdobył. Skoro odtąd rzuci swój zew ku gwiazdom i ku księżycowi poprzez wielka Białą Pustynię, odpowiedzą nań chmurni chyżonodzy myśliwcy i zgromadzą się przy nim niezwłocznie!
Odzyskawszy nieco siły, rzucił jeszcze raz okiem ku hordzie zażerającej pokonanego i ruszył truchtem ku najbliższym jodłom. Nim się jednak pomiędzy nie zaszył, odwrócił się jeszcze i spostrzegł, że idzie za nim Szara Wilczyca, którą tak odtąd będziemy zwali.
Byla odeń zaledwie o kilka jardów i szła w trop jakby nieco onieśmielona. Coś, co nie było ani wonią krwi, ani zapachem drzew balsamowych[5], ani żywicznym aromatem sosen — unosiło się w powietrzu, pod roziskrzonemi gwiazdami, w kojącej ciszy nocnej. Owo coś biło wonią od Szarej Wilczycy.
Zajrzał jej w oczy, któremi się zdawała pytać go o coś. Młoda była, ledwie wyrosła ze szczenięcia. Na łbie, na grzbiecie lśniła się jej w księżycowem świetle mięka, jedwabista sierć. W błyszczących oczach Kazana wyczytała nagle podziw i zaskomliła cichutko.
Kazan podszedł do niej. Wsparł łeb na jej grzbiecie i wyczuł, że zadrżała pod dotknięciem. Obojgiem owładnął czar nocy i gwiazd migotliwych. Z kolei Szara Wilczyca sięgnęła Kazanowi pyskiem do ran i poczęła je lizać, chcąc uśmierzyć ból dojmujący. Kazan zaś marzył o innych pieszczotach, co go taką przepełniały błogością.
Wnet potem z najeżonym dumnie grzbietem, ze łbem wzniesionym ku górze, zapuszczał się ramię do ramienia z Szara Wilczycą coraz głębiej w gąszcze jodłowe.





  1. Rzeka Mackenzie wypływa z gór Skalistych, przepływa w pobliżu jezior Niedźwiedziego i Niewolniczego i przeciąwszy Kanadę na ukos ku zachodowi, wpada do oceanu Lodowatego.
  2. Mila angielska równa się 1.600 metrów.
  3. „Wild“ lub „Wilderness“ jest nazwą swoistą, nie dająca się przetłumaczyć, jak pampasy, step, dżungla i t. p. Wild obejmuje znaczną część amerykańskiego Northlandu, ciągnąc się aż po koło podbiegunowe. Nie jest to już ląd zamieszkały normalnie, a jeszcze nie są to obumarłe pustkowia biegunowe. Rosną tam lasy, gęsto poprzecinane łąkami. Przez znaczną część roku sroży się tam zima, spowijając świat jednolitym płaszczem śnieżnym. W ciągu krótkiego lata ziemia okrywa się bujną, szybko rosnącą roślinnością. Powierzchnia jest to jednostajnie płaska, jak rozlegle płaszczyzny barrenów, to znów poprzecinana wzgórzami.
  4. Jard równa się 91.4 cmtr.
  5. Drzewa, wydzielające balsam, rodzaj niezwykle silnie pachnącej żywicy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Oliver Curwood i tłumacza: Stanisław Koźmiński.