Kazan/Rozdział IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor James Oliver Curwood
Tytuł Kazan
Wydawca „Polska Zbrojna“
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia „Polski Zbrojnej“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stanisław Poraj
Tytuł orygin. Kazan
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


WYZWOLONY!

Wiatr zawodził płaczliwie nad wierzchołkami jodeł. Kazan przez część nocy włóczył się po ostępach.
Następnie podsunął się znów ukradkiem do obozowiska i, nie śmiąc wychylić się z gąszczy, położył się, drżący, w głębokim śniegu, wpatrując się w namiot, gdzie się rozegrała owa walka straszliwa.
Czuł śmierć w powietrzu, śmierć, którą sam zadał człowiekowi. I trzy czwarte psa, jakie w nim tkwiło, skomliło teraz żałośnie, gdy ćwierć wilka, jaką miał we krwi, srożyła się groźnie jeżąc kark, szczerząc kły, gotowa znowu śmierć zadawać.
Po trzykroć razy widział, jak Thorpe, zataczając się, z owiązaną w chusty głową, wychodził przed namiot i nawoływał:
— Kazan! Kazan! Kazan!
Izabella wychodziła również za każdym razem wraz z Thorpe’em. W blasku ogniska Kazan widział ją teraz, taką samą jak wówczas, gdy skoczył, by jej bronić i gdy zagryzł człowieka. Jeszcze była blada jak śnieg pod wrażeniem niebezpieczeństwa, jakie jej było groziło; jeszcze jej wyraz przestrachu nie całkiem znikł z błękitnych oczu. I ona również nawoływała:
— Kazan! Kazan! Kazan!
Zdawało się chwilami, że instynkt psa weźmie w nim górę; drżąc z radości, poczynał pełzać ku ludziom, gotów niemal z pokorą poddać się ich kijom, jakie, jak sądził, spaść mu wnet miały na grzbiet. To znów strach w nim poczynał górować; brała górę obawa, by go nie bito; znów więc cofał się i krył się coraz w mroczną gęstwinę. Thorpe i Izabella wrócili wreszcie zniechęceni do namiotu i znów zapadła cisza.
Widząc, że niema już nikogo, że ognisko już poczyna wygasać, Kazan postanowił wreszcie podsunąć się ku sankom i ku napół wypalonym głowniom. Nieco opodal pod derką leżał trup zażartego przezeń człowieka. Thorpe go wyciągnął z namiotu i rzucił pod krzakiem.
Chcąc się ogrzać, Kazan się położył przy wypalonem ognisku ze łbem na wysuniętych ku przodowi łapach, z oczyma wlepionemi w namiot, gotów na pierwszy szmer najlżejszy zbiec chyłkiem do lasu. Usiłował nie spać, wnet jednak zmogło go błogie ciepło, bijące nań od żarzących się węgli i gorących popiołów. Oczy jęły mu się kleić. Otworzył je jeszcze raz i drugi, zamknął i wreszcie zasnął na dobre.
Śnily mu się to słodkie pieszczoty kobiecej dłoni, to znów walki zajadłe, aż kłapał zębami nakształt hiszpańskich kastanjetów... I nagle zerwał się w chwili właśnie, gdy zasłona namiotu zlekka się poruszyła. Uciekł i zaszył się w jodłowe zarośla.
Był świt. Z namiotu wyszedł Thorpe, trzymając swą młodą żonę za rękę; w drugiej ręce miał strzelbę. Oboje spojrzeli naprzód na leżącego pod derką trupa. Potem Thorpe, przechyliwszy głowę w tył, począł wołać:
— Ho, o, o, o... Kazan! Kazan! Kazan!
Kazan poprzez zwarte, nisko opadające gałęzie jodłowe popatrzał naprzód na Thorpe’a, potem na strzelbę i począł dygotać cały ze strachu. Pan chciał go niewątpliwie znęcić w pobliże tej rzeczy, co zabija.
— Kazan! Kazan! Ka, a, a, a, zan! — nawoływał Thorpe w dalszym ciągu.
Ale Kazan wiedział, że dla tej zabójczej, zimnej rzeczy, jaką Thorpe trzymał w ręku, niema odległości. Niebezpieczeństwem było dłużej tu jeszcze pozostawać. Po raz ostatni zwrócił jeszcze ku Izabelli oczy, pełne niewypowiedzianych pragnień umiłowania i tkliwości. Już jednak wybiła godzina rozstania. Brała go chęć wypłakać jeszcze szaremu niebu gorycz swą i rozpacz osamotnienia. Ale zmilkł, bo się bał, że go spotrzegą.
— Poszedł sobie! — rzekła wzruszona Izabella.
— Tak, poszedł! — rzekł Thorpe drżącym, niepewnym głosem. — Byłem dlań niesprawiedliwy. On wiedział, a ja nie wiedziałem. Żałuję, żałuję niewymownie, żem go tak pobił, jak głupiec! Teraz już zapóźno... Ruszył w świat i już do nas nie wróci.
— Nie, nie! Wróci... — żywo odparła Izabella. — Nie opuści mnie, zobaczysz. Taki był do mnie przywiązany. Dziki był i straszny. Ale wiedział dobrze, jakem go bardzo lubiła. Wróci!... Słuchaj...
Hen, z głębi lasu dolatywało do obozowiska długie, rzewliwe wycie. Była to pieśń pożegnalna Kazana.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Oliver Curwood i tłumacza: Stanisław Koźmiński.