Kazan/Rozdział I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor James Oliver Curwood
Tytuł Kazan
Wydawca „Polska Zbrojna“
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia „Polski Zbrojnej“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stanisław Poraj
Tytuł orygin. Kazan
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZARY KOBIECEJ DŁONI

W bogatym domu, gdzie się obecnie znajdował, leżał Kazan, nieruchomy i cichy, z przymkniętemi napół oczyma, z pyskiem, wciśniętym pomiędzy pazury przednich łap.
Zdawało się, iż skamieniał, jak złom skalny. Ani jeden muskuł potężnego cielska nie drgnął, ani jeden włos się nie poruszył, powieka nawet nie mrugnęła.
A przecież mimo ów bezwład pozorny wrzała w nim każda kropla dzikiej krwi, płynącej w żyłach wspaniałego kadłuba, pod wpływem jakiegoś niezmiernego, nieznanego dotąd wrażenia. Każdy fibr potężnych muskułów naprężony był, jak drut stalowy.
Cztery lata życia, jakie dotychczas liczył Kazan, mieszaniec, mający w sobie ćwierć wilka i trzy czwarte psa „husky“[1] upłynęły mu jednem nieprzerwanem pasmem w niezmierzonych, śnieżnych odludziach Północy. Zaznał tam straszliwych mąk głodu, przeznał, co chłód i mróz. Słuchał, jak jęczą wichry na „barrensach“[2] i płaszczył się pod straszliwym grzmotem burzy, w piorunowym huku strumieni i wodospadów. Na karku i na żebrach widniały blizny po stoczonych bójkach; pod mroźnem tchnieniem śniegu ślepia krwią mu nabiegły.
Zwał się „Kazan“, dziki pies w miejscowem narzeczu. Był zaś olbrzymem z pośród swej braci i niepokonaną wytrzymałością dorównywał ludziom, gdy, zaprzężony do sanek, biegł wraz z nimi poprzez tysiące niebezpieczeństw zmrożonego nawskroś świata.
Kazan nie wiedział, co to strach. Nigdy nie rwał się do ucieczki. Nawet wówczas, w owy dzień tragiczny, gdy w wielkim lesie jodłowym walczył z potężnym szarym rysiem, którego wreszcie pokonał.
Tu zaś przerażało go coś w tym domu. Bał się czegoś, a czego sam nie wiedział. Zdawał sobie jedynie sprawę, że go tu przeniesiono do świata zupełnie odmiennego, niż ów, gdzie żył dotychczas; że na widok całego mnóstwa rzeczy przejmowało go drżenie i niepokój.
Było to pierwsze jego zetknięcie się z cywilizacją. Czekał też, pełen niepokoju, aż pan jego powróci do tej dziwnej izby, gdzie go był zostawił.
W izbie tej zaś pełno było dziwnych, przejmujących trwogą przedmiotów. Wszędzie na ścianach widać było duże twarze ludzkie w złoconych ramach, nie poruszające się, nie mówiące nic, lecz wpatrujące się weń takim wzrokiem, jakim nikt jeszcze nigdy nań nie poglądał. Pamiętał przecież jednego ze swych dawnych panów, rozciągniętego na śniegu, nieruchomego i zimnego, jak te postacie. Długo go wówczas obwąchiwał, aż wreszcie, siadłszy na zadzie, rzucił w oddal ponury, przejmujący śpiew śmierci. Ale postacie te, wiszące na ścianach, wyglądały raczej na ludzi żyjących. Mimo to nie ruszały się, właśnie jakgdyby były martwe.
Nagle Kazan zastrzygł uszami. Posłyszał kroki czyjeś, potem głosy, coś zcicha szepczące. Jeden z tych dwu głosów był głosem jego rana. Drugi zaś... I nagle, gdy tak nadsłuchiwał, drżenie przebiegło mu po grzbiecie.
Był to roześmiany kobiecy głos. I zdawało mu się, że sobie przypomina jak przez sen podobny głos, w którym taiła się słodycz i szczęście, a który za dawnych czasów dzieciństwa rozbrzmiewał mu nieraz nad uszami.
Podniósł łeb w chwili właśnie, gdy do izby wchodził jego pan wraz ze swą towarzyszką. Wpatrzył się przekrwionemi oczyma w nich oboje.
Odgadł, że młoda kobieta drogą była jego panu, ten bowiem obejmował ją wpół ramieniem. Przy świetle palącego się na kominie ognia spostrzegł, że śliczne to stworzenie miało włosy jasne, jakby ze złota, że twarz jej była różowa, jak jesienią liście dzikiego wina, że oczy jej błyskały, jakby dwa błękitne kwiaty.
Zaskomlił na jej widok i rzucił się ku niej.
— Ostrożnie, moja jedyna! — ostrzegł pośpiesznie pan Kazana, — nie zbliżaj się zanadto. To niebezpieczne zwierzę.
Ale kobieta klęczała już przy Kazanie, drobna i delikatna jak ptaszek i tak śliczna z oczyma, tak cudownie lśniącemi, z malutkiemi rączkami, które gotowe były wnet pogładzić groźnego psa.
Kazan, zdumiony, przejęty niepewnością, zastanawiał się, co ma począć. Ma-ż naprężyć muskuły, rzucić się na nią i pokąsać? Była-ż ta kobieta z rzędu owych groźnych i wrogich rzeczy, wiszących na ścianach. Miał-że susem skoczyć jej do gardła i zagryźć ją?
Widział podbiegającego śpiesznie pana, zbladłego jak śnieg...
Ale młoda kobieta, bez cienia obawy, położyła już rękę na łbie Kazana, aż wszystkie nerwy zadrżały w nim pod tem dotknięciem. W obie ręce ujęła jego pysk i przyciągnęła ku sobie. A potem, pochyliwszy twarz tuż ponad nim, szeptać zaczęła w niezmiernem wzruszeniu:
— A, więc to ty jesteś Kazan, mój drogi, kochany, stary Kazan, pies - bohater. Tyś mu to, jak mi mówiono, życie ocalił i doprowadził go aż tu, do mnie, gdy padła reszta zaprzęgu! Mój pies - bohater kochany...
I gdy tak owa śliczna twarzyczka chyliła się ponad nim coraz bliżej, coraz bliżej, Kazan — o cudzie nad cudami — poczuł poprzez zbitą, puszystą sierć delikatne, ciepłe zetknięcie. Nie drgnął nawet. Zaledwie śmiał oddychać.
Upłynęła, długa, długa chwila, nim kobieta uniosła twarz z ponad łba Kazana. Gdy wstała, w oczach jej łzy błyszczały, mężczyzna zaś, górujący ponad nią i ponad Kazanem, zaciskał jeszcze pięście i szczęki.
— Szaleństwo! — mówił. — Nigdy jeszcze (a w przerywanym ze wzruszenia głosie brzmiało mu zdumienie) nie widziałem, by pozwolił się komukolwiek dotknąć gołą ręką. Odsuń się, błagam cię, Izabello!... I spojrzyj nań, na miłość boską!...
Kazan skomlił teraz pocichutku. Płonącemi od krwi oczyma wpatrywał się w twarz kobiety. Zdawało się, że błaga ją o nową pieszczotę dłoni, o powtórne dotknięcie twarzy. Porwało go nagle pragnienie, by się znów do niej przytulić. A gdyby się tak ośmieli? — rozmyślał — czy nie spadną mu kije na grzbiet? W sobie samym przecież nie miał najmniejszej złości.
Cal za calem czołgać się począł ku młodej pani, aż posłyszał, jak pan do niej mówił:
— Zdumiewające, zdumiewające... Spojrzyj nań, Izabello!
Drgnął w niepewności. Ale na grzbiet nie spadał mu kij, któryby go skłonił do cofnięcia. Zimnym czubkiem nosa dotknął wreszcie lekkiej sukienki; pani patrzyła nań wilgotnemi od łez oczyna.
— Widzisz, widzisz! — szeptała.
Jeszcze pół cala, potem cal i jeszcze dwa cale, aż wreszcie całe olbrzymie szare cielsko było tuż obok młodej pani. Teraz zaś pysk wznosić się zaczął powoli, od stóp ku kolanom, potem ku małej, pieściwej dłoni, zwisającej w bezruchu. I przez cały ów czas nie spuszczał oczu z twarzy Izabelli. Widział, jak po odsłoniętej, białej krtani przebiegło jej drgnienie, jak purpurowe wargi poruszyły się leciutko.
Zdawało się, jakgdyby sama była tem wszystkiem zdziwiona do głębi. Pan nie mniej był zdumiony. Objął znów wpół ramieniem swa towarzyszkę a wolną ręką gładził Kazana po łbie.
Kazan nie lubił ludzkiego dotknięcia, nawet gdy człowiek ów był jego panem. Instynkt wrodzony i doświadczenie nakazywały mu unikać raczej zetknięcia z ludzkiemi rękoma. Ale teraz pozwalał się głaskać, jakgdyby rozumiejąc, że się to będzie podobało młodej pani.
Z kolei pan zaczął doń przemawiać. Głos mu dziwnie złagodniał.
— Kazan, stary poczciwcze, — mówił — krzywdy jej nie wyrządzisz żadnej, prawda? Obaj ją bardzo kochamy, ty i ja. Bo jakżeby mogło zresztą być inaczej? Jest przecie naszem wspólnem szczęściem. Nasza jest, tylko nasza. A gdyby trzeba było stanąć w jej obronie, obaj gotowiśmy walczyć, jak dwa czarty, prawda, Kazan?
Zostawili go tam potem na derce podróżnej, z jakiej mu zrobiono posłanie, poczem zaczęli się przechadzać po pokoju. Oczu z nich nie spuszczał: słuchał, nie rozumiejąc, co mówili; ogarniało go niepohamowane pragnienie, by się znowu do nich podczołgać, by się znów otrzeć o rękę młodej pani, o jej suknię, o jej trzewiczek.
W pewnej chwili mężczyzna powiedział coś do swej towarzyszki, na co ta, podskoczywszy do góry ze srebrnym śmiechem na ustach, podbiegła do wielkiego czworokątnego pudła, stojącego ukosem w jednym z rogów pokoju.
Szczególne to pudło miało przez całą swą długość, znacznie dłuższą niż kadłub Kazana, szereg białych, płasko jeden koło drugiego leżących zębów. Ledwie wszedłszy do owej izby, zastanawiał się Kazan, do czego też służyćby mogły te zęby. Na nich to spoczęły wówczas palce młodej pani, poczem rozległy się jakieś dźwięki melodyjne, z któremi nigdyby się równać nie mogły ani słodkie wzdychania wiatru w gęstwinie liści, ani szemranie wody w potokach i kaskadach ani nawet ptaszęce tryle w porze wiosennej.
Po raz pierwszy wówczas usłyszał Kazan muzykę ludzi cywilizowanych, aż przez chwilę strach go objął taki, że zadrżał. Poczem uczuł, jak przerażenie rozprasza się zwolna, gdy w całem ciele grać poczynają szczególne echa i odzewy. Siadł na zadzie, wzięła go chęć zawyć, jak to czynił często w wielkiej Białej Pustyni, wznosząc pysk ku usianemu gwiazdami niebu w długie, mroźne noce zimowe.
Wstrzymywało go jednak inne uczucie, uczucie dla tej młodej pani, siedzącej opodal. Cichutko począł się ku niej czołgać.
Poczuł nagle na sobie wzrok swego pana i przywarował na miejscu. I znów zaczął pełzać, przywarłszy ciałem do podłogi. Był właśnie w pół drogi, gdy tony zaczęły się stawać coraz delikatniejsze, coraz cichsze, jakgdyby wnet miały zamrzeć; posłyszał wówczas, jak pan rzucił szybko półgłosem:
— Graj dalej, graj dalej... Nie przestawaj!
Młoda pani się odwróciła. Spojrzała, jak Kazan przywarował do ziemi, i znów grać zaczęła.
Teraz już nawet spojrzenie pana nie było go w stanie powstrzymać. Kazan podczołgał się do swej pani, pyskiem dotknął fałd sukni, spadającej na podłogę. I znów przejęło go drżenie, jeszcze silniejsze bodaj niż poprzednio. Kobieta zaczęła śpiewać.
Słyszał już Kazan pewną młodą Indjanke, nucącą przed namiotem swe narodowe piosenki. Słyszał też nieraz dziką „Pieśń o karibu[3]“. Żaden jednak posłyszany dotychczas głos ludzki nie mógł się równać z boskim miodem, sączącym się z ust młodej jego pani.
Zwinął się, skulił w sobie, jakby ze strachu, by go nie bito i podniósł na nią oczy. Ona zaś spojrzała nań również z całą dobrocią, wiec jej położył pysk na kolanach. I znów, po raz drugi, pogładziła go dłonią po łbie, on zaś przymknął oczy w uczuciu ogromnej błogości i głośno westchnął.
Muzyka i śpiew zmilkły. Kazan posłyszał ponad sobą lekki szelest, w którym było coś ze śmiechu razem i coś z westchnienia; pan zaś mruknął niby gniewliwie:
— Zawszem lubił tego starego łotra... Alem, doprawdy, nigdy nie przypuszczał, by był zdolny do podobnych komedyj.





  1. „Husky“ — rasa psów, zaprzęganych do sanek w północnej części Ameryki Północnej, zwanej „Northlandem“, Ziemią Północną, a ciągnącej się na przestrzeni 2.000 km. mniej więcej, aż po morze Podbiegunowe.
  2. „Barrens“ — rozległe, najdziksze, najbardziej pustynne obszary Northlandu.
  3. „Cariboo“ — gatunek renifera, żyjący dziko na północy Ameryki





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Oliver Curwood i tłumacza: Stanisław Koźmiński.