Kawaler de Maison-Rouge/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Kawaler de Maison-Rouge
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ALEKSANDER DUMAS
(OJCIEC)
KAWALER
DE MAISON - ROUGE
POWIEŚĆ
WARSZAWA
NAKŁADEM BIBLJOTEKI RODZINNEJ
1928
DRUKARNIA WŁ. ŁAZARSKIEGO, WARSZAWA ZŁOTA 7/9.









ROZDZIAŁ I.
OCHOTNICY

Działo się wieczorem 10-go marca 1793-go roku.
Na wieży kościoła Panny Marji wybiła godzina dziesiąta, a każdy dźwięk pojedyńczy zegara, rozlegał się w powietrzu smutny, monotonny, drgający.
Inny był wówczas Paryż, niźli go dzisiaj znamy; dziś oślepia on wieczorem tysiącami ogni, odbijających się w złocistem jego błocie, dziś pełen jest zajętych przechodniów, radosnych szeptów, ma liczne przedmieścia, jest szkołą zuchwałych sporów, śmiałych występków, piecem o tysiącu kominach; wówczas zaś było to miasto wstydliwe, bojaźliwe, pracowite, którego mieszkańcy, przebiegając kiedy niekiedy z jednej ulicy na drugą, kryli się w zakątkach lub pod własne bramy, na kształt zwierzyny, co obsaczona przez strzelców, we własnej norze dusić się daje.
Przez skazanie na śmierć króla Ludwika XVI, Francja zerwała z całą Europą. Do trzech nieprzyjaciół, z któremi naprzód walczyła, to jest: Anglją, Holandją i Hiszpanją, Szwecja tylko i Danja zachowały dawną swą neutralność, z powodu względów na działania ówczesnej władczyni północnego mocarstwa.
Położenie Francji było przerażające. Mniej pogardzana dla swej fizycznej potęgi, lecz także mniej poważana dla swej potęgi moralnej, od czasu wrześniowej rzezi i egzekucji w dniu 21-go stycznia, blokowana była literalnie przez całą Europę, niby proste miasto. Na brzegach jej widziano Anglję, na Pirenejach Hiszpanję, na Alpach Austrję i Piemont, na północnych prowincjach ciążyły Holandja i Prusy, a jednym tylko punktem, pomiędzy górnym Renem a Escaut, dwakroć sto tysięcy żołnierza postępowało przeciw rzeczpospolitej.
Tkliwa, jak każde ożywione ciało, Francja, we właściwem swem sercu, to jest w Paryżu, boleśnie uczuwała każdy cios, jaki jej z najodleglejszych punktów zadawały napady, bunty lub zdrady. Każde zwycięstwo wywoływało buntowniczą radość, każda porażka rodziła pełne zgrozy powstania. Łatwo więc pojąć, jakiego zgiełku powodem były wiadomości o niepowodzeniach, których doznawaliśmy pokolei.
Cóż to takiego miało miejsce w Paryżu wieczorem 10-go marca i co sprawiało, że wśród tej wilgotnej ciemności, wśród tak groźnego milczenia, domy przeznaczone do chronienia w sobie istot żyjących, teraz nieme i ponure, raczej podobne były do grobów samemi tylko umarłymi zaludnionych?
W rzeczy samej, silne patrole gwardji narodowej pod przewodnictwem wysłanych na zwiady, z nadstawionemi bagnety wojska obywatelskie, sekcje na los szczęścia uzbrojone i ściśnięte jedne o drugie, żandarmi przeglądający zakątki każdej bramy lub każde otwarte przejście, stanowili jedynych mieszkańców miasta, którzy śmieli wyjść na ulicę, tak dalece własne natchnienie przekonywało wszystkich, że się knuje jakaś rzecz straszna, nieznana.
Tego to więc wieczoru, kiedy Paryż padł łupem panicznej trwogi, tak często wznawianej, że powinien był być mniej więcej do niej przyzwyczajony, tego wieczoru, kiedy głucho mówiono o potrzebie wyrżnięcia oziębłych rewolucjonistów, którzy po większej części warunkowo głosując za śmiercią króla, dziś wahali się wyrzec o śmierci królowej, więzionej w Tempie wraz z dziećmi i beatową, — jakaś kobieta owinięta w salopę koloru lila w czarne cętki, ukrywszy, a raczej zanurzywszy głowę w kapturze tej salopy, przesuwała się wzdłuż domów ulicy św. Honorjusza; chroniąc się to w głębi jakiej bramy, to za rogiem muru, ilekroć zdała dostrzegła nadchodzący patrol, stojąc nieruchoma jak posąg, zatrzymując oddech, aż póki, patrol nie przejdzie, i wówczas dopiero znowu biegnąc szybko i niespokojnie, póki nowe tego rodzaju niebezpieczeństwo nie zmusiło ją powtórnie do milczenia i nieruchomości.
Takim sposobem, dzięki przedsiębranym ostrożnościom. przebiegła już była bezkarnie część ulicy św. Honorjusza, gdy nagle na rogu ulicy de Grenelle, wpadła nie w ręce patrolu, lecz w ręce małego oddziału dzielnych ochotników, którzy obiadowali w składzie zbożowym, a których patrjotyzm bardziej jeszcze podżegały liczne toasty wznoszone na cześć przyszłych zwycięstw.
Biedna kobieta krzyknęła i usiłowała umknąć przez ulicę du Coq.
— Hej! hej! obywatelko! zawołał przywódca ochotników, już bowiem, wedle wrodzonej człowiekowi potrzeby posiadania dowódców, zacni ci patrjoci wybrali sobie naczelnika — hej! hej! a dokąd to?
Uciekająca nie odpowiedziała, lecz ciągle biegła.
— Pal!... zawołał przywódca; to mężczyzna przebrany! to uciekający arystokrata!
I brzęk dwóch czy trzech strzelb nieregularnie opadających na niepewne ręce, oznajmił biednej kobiecie, że zabierano się do wykonania nieszczęsnego ruchu.
— Nie! nie!... zawołała nagle, zatrzymawszy się i wracając, — nie, obywatelu, mylisz się; jam nie mężczyzna...
— A więc przystąp... rzekł przywódca i odpowiadaj kategorycznie. Dodąkże to idziesz, nocna piękności?
— Ależ, obywatelu, ja nigdzie nie idę... ja powracam.
— Jak na uczciwą kobietę, to zapóźno nieco powracasz, obywatelko.
— Idę od chorej krewnej.
— Biedna mała kotka... powiedział przywódca, machnąwszy ręką tak, że przelękła kobieta żywo odskoczyła; a gdzie masz kartę?
— Kartę? Jakto, obywatelu? Co przez to rozumiesz i czego żądasz ode mnie?
— Czy nie znasz dekretu gminy?
— Nie.
— Słyszałaś przecież, jak go obwoływano?
— Wcale nie. Cóż to znowu za dekret, mocny Boże?
— Naprzód, już się teraz nie mówi Bóg, lecz Najwyższa Istota.
— Przepraszam. Omyliłam się. To stary nałóg.
— Mówiłem, że dekret Gminy zabrania wychodzić po godzinie dziesiątej wieczorem baz karty obywatelskiej. Czy masz ją?...
— Niestety!... nie mam.
— Zapomniałaś jej u twej krewnej?...
— Nie wiedziałam, że trzeba wychodzić z taką kartą.
— A więc zajdźmy do najbliższego posterunku, tam wytłumaczysz się grzecznie przed kapitanem, a jeżeli będzie z ciebie kontent, każe cię dwom żołnierzom odprowadzić do domu; jeżeli nie, zatrzyma cię aż do czasu powzięcia dokładniejszych informacyj. Na lewo zwrot, krokiem podwójnym, naprzód, marsz!...
Z okrzyku przerażenia jaki wydała uwięziona, przywódca ochotników wniósł, że biedna kobieta mocno się lękała tego środka.
— Oho!... rzekł, jestem pewien, żeśmy jakąś znakomitą zwierzynę złowili. No, dalej w drogę, moja mała! I przywódca schwycił rękę podejrzanej, wziął ją pod ramię i mimo krzyków jej i łez pociągnął za sobą do posterunku w pałacu Równości (Palais Egalite). Zbliżali się właśnie ku rogatce des Sergents, gdy nagle wysoki młodzieniec otulony płaszczem pokazał się na rogu ulicy des Petits-Champs, i posłyszał, jak uwięziona błaganiami usiłowała odzyskać wolność. Ale przywódca ochotników nic na to nie zważając, grubjańsko pociągnął ją za sobą. Kobieta krzyknęła już to z przestrachu, już z bólu. Młodzieniec widział tę walkę, słyszał krzyk, przeskoczywszy więc z jednej strony ulicy na drugą, spotkał się oko w oko z małym oddziałem.
— Co to jest, co robicie tej kobiecie?... zapytał tego, który wyglądał na przywódcę.
— A ty co za jeden jesteś, że śmiesz nas zapytywać?...
Młodzieniec rozpiął płaszcz, a na wojskowym jego mundurze zabłysła szlifa.
— Jestem oficerem, rzekł, jak to widzicie.
— Oficerem... gdzie?...
— W gwardji obywatelskiej.
— Cóż stąd!... cóż nam do tego?... odparł jeden z oddziału, my nie znamy żadnych oficerów gwardji obywatelskiej!...
— Co, co on mówi?... zapytał, drugi przeciągłym i wyłącznie ironicznym akcentem ludu, a raczej pospólstwa paryskiego, skoro się gniewać poczyna.
— On mówi, powtórzył młodzieniec, że jeżeli szlifa nie nakazuje szacunku, dla oficera, to pałasz nakaże szacunku dla szlify.
To mówiąc nieznajomy obrońca młodej kobiety cofnął się krokiem wstecz, odrzucił fałdy swego płaszcza i przy świetle latarni błysnął szerokim i mocnym piechotnym pałaszem. Potem za nagłem poruszeniem, dowodzącem, że nawykł do zbrojnej walki, schwycił przywódcę ochotników za kołnierz jego kapoty i przytykając mu koniec pałasza do gardła, rzekł:
— Teraz pomówmy z sobą po przyjacielsku.
— Ależ obywatelu... odpowiedział przywódca, usiłując mu wyrwać się.
— Ach!... uprzedzam cię, że skoro się tylko ruszysz, skoro się ruszy który z twoich ludzi, natychmiast przeszyję cię mym pałaszem.
Tymczasem dwaj ludzie z oddziału ciągle pilnowali kobiety.
— Pytałeś mię, kto jestem, mówił dalej młodzieniec, chociaż nie miałeś do tego prawa, bo nie jesteś dowódcą regularnego patrolu. Mniejsza jednak oto, wiedz, że nazywam się Maurycy Lindey; dnia dziesiątego kwietnia dowodziłem baterją kanonierów. Jestem porucznikiem narodowej gwardji i sekretarzem sekcji Braci i Przyjaciół. Czy to dosyć?...
— Ach!... obywatelu poruczniku, odrzekł przywódca, ciągle zagrożony ostrzem, które mu coraz bardziej ciężyło, to wcale co innego!... Jeżeli jesteś w istocie tem, czem się mienisz być, to jest dobrym patrjotą...
— Aha, wiedziałem dobrze, że trochę z sobą pogadawszy, wnet się porozumiemy. No, na ciebie teraz kolej, odpowiadaj, dlaczego ta kobieta krzyczała i coście jej zrobili?...
— Prowadziliśmy ją do kordegardy.
— A to dlaczego?...
— Bo nie ma karty obywatelskiej, a ostatni dekret gminy rozkazuje aresztować każdego spotkanego po dziesiątej na ulicach Paryża bez karty obywatelskiej. Miałżebyś zapomnieć, że ojczyzna w niebezpieczeństwie, że czarny sztandar powiewa na ratuszu?...
— Czarny sztandar powiewa na ratuszu i ojczyzna w niebezpieczeństwie, bo bandy niewolników maszerują do Francji, odrzekł oficer, nie zaś dlatego, że kobieta chodzi po ulicach Paryża po godzinie dziesiątej. Lecz mniejsza o to obywatele, gmina wydała dekret, jesteście w waszem prawie i gdybyście mi byli to wszystko odrazu oświadczyli, porozumienie nasze byłoby prędsze i nie tak burzliwe. Dobrze jest być patrjotą, ale nieźle także znać się na grzeczności, a nadto — obywatele winni szanować oficerów, których, jak mi się zdaje, sami mianowali. A teraz prowadźcie sobie tę kobietę, jeżeli tak się wam podobało.
— O!... obywatelu, zawołała zkolei kobieta, która z głęboką trwogą słuchała tego sporu, chwytając Maurycego za rękę. O!... obywatelu!... nie zostawiaj mnie na łaskę tych grubjanów na pół pijanych.
— Dobrze, odpowiedział Maurycy, podaj mi twą rękę, odprowadzę cię wraz z nimi na odwach.
— Na odwach?... z trwogą powtórzyła kobieta, na odwach?... a pocóż mnie tam prowadzić macie, kiedym nikomu nic złego nie zrobiła...
— Zaprowadzą cię na odwach, odpowiedział Maurycy, nie dlatego, abyś co złego zrobiła, nie dlatego, aby przypuszczano, że się złego możesz dopuścić, lecz, że rozkaz gminy zabrania wychodzić bez pozwolenia, a ty go nie masz.
— Ależ ja nie wiedziałam...
— Obywatelko, znajdziesz na odwachu zacnych ludzi, którzy ocenią twoje tłumaczenie... nie powinnaś się ich obawiać.

— Panie... odpowiedziała młoda kobieta, ściskając rękę oficera, nie zniewag się obawiam, lecz śmierci, bo jeżeli zostanę zaprowadzona na odwach, to już będę zgubiona.

ROZDZIAŁ II.
NIEZNAJOMA

W głosie kobiety tyle było trwogi, a zarazem godności, że Maurycy zadrżał. Ten głos wstrząsający, jak prąd elektryczny przeniknął do jego serca.
Zwrócił się ku rozprawiającym między sobą ochotnikom. Upokorzeni, że jeden człowiek umiał ich utrzymać w szachu, widocznie chcieli odzyskać swą powagę, było ich bowiem ośmiu przeciw jednemu, a trzech miało strzelby, inni zaś pistolety i piki. Maurycy posiadał tylko pałasz, walka więc nie mogła być równa.
Równie dobrze pojmowała to nieznajoma i zwiesiwszy głowę na piersi, westchnęła.
Wtem na rogu ulicy Bons-Enfants zabłysło kilka luf karabinowych i usłyszano miarowy chód patrolu, który widząc stojącą gromadkę, zatrzymał się o kilka kroków, a kapral zawołał: Kto idzie!...
— Przyjaciel!... odrzekł Maurycy. Przyjaciel!... zbliż się tu Lorin.
Ten, który rozkaz taki otrzymał, żywo zbliżył się na czele swoich ośmiu żołnierzy.
— Czy to ty, Maurycy?... spytał kaprala!... rozpustniku, co robisz o tej godzinie na ulicy?...
— Widzisz, że wychodzę z posiedzenia Braci i Przyjaciół.
— Tak... i udajesz się na posiedzenie sióstr i przyjaciółek, znamy się na tem.
— Nie, mylisz się przyjacielu; powracałem wprost do siebie i oto spotkałem na drodze obywatelkę, wydzierającą się z rąk obywateli ochotników; podbiegłem i spytałem, dlaczego ją aresztowano?...
— Poznaję cię teraz, rzekł Lorin. Taki to charakter francuskich rycerzy.
Potem, odwracając się do ochotników spytał:
— A dlaczego aresztowaliście tę kobietę?
— Jużeśmy to powiedzieli porucznikowi, odrzekł przywódca małego oddziału, bo nie miała karty bezpieczeństwa.
— O! o! rzekł Lorin, to ci wielka zbrodnia.
— Nie wiesz więc, jaki jest rozkaz Gminy? spytał przywódca ochotników.
— Prawda! prawda! ale jest drugi rozkaz, który znosi tamten:

Bo miłość wyrok wydala,
Że nawet i na Parnasie
Piękność i młodość będzie miała
Wolny przystęp w każdym czasie.

— I cóż ty na ten rozkaz obywatelu? ja mniemam, że jest bardzo trafny.
— Prawda, ale nie jest on ostateczny. Najprzód nie był ogłoszonym w Monitorze, powtóre nie jesteśmy wcale na Parnasie, potrzecie teraz noc, a wreszcie obywatelka nie jest może ani młoda, ani ładna, ani miła.
— Założę się, że przeciwnie, podchwycił Lorin. No, obywatelko przekonaj mnie, że mam słuszność, podnieś twój woal i niech wszyscy osądzą, czy te wiersze mogą ciebie dotyczyć?...
— O! panie, zawołała młoda kobieta, tuląc się do Maurycego, broniłeś mnie przeciw twym nieprzyjaciołom, broń że teraz przeciw przyjaciołom, błagam cię!...
— Widzicie, rzekł przywódca ochotników, jak ona się kryje. To musi być szpieg arystokratów, albo nocny włóczęga, ladaco jakieś...
— Oh! panie, zawołała młoda kobieta stojąc przed Maurycym i odsłaniając twarz młodej i cudnej piękności. O! spojrzyj na mnie, czym podobna do tego, co oni mówią?
Maurycy patrzył jak oczarowany. Nigdy nie marzył o podobnym widoku. Lecz widok ten trwał ledwie chwilę, nieznajoma równie szybko twarz swoją znowu zakryła.
— Lorin, rzeki Maurycy, powiedz, że sam zaprowadzisz aresztowaną na odwach!... masz do tego prawo, jesteś naczelnikiem patrolu.
— Dobrze, odpowiedział młody kapral, rozumiem cię nieco.
I, zwracając się do nieznajomej dodał:
— No, no, moja piękna, ponieważ nie chcesz nas przekonać, musisz się udać z nami.
— Nic z tego nie będzie... odrzekł przywódca pierwszego oddziału, ona do nas należy, my więc ją zatrzymamy.
— Ej! obywatele, obywatele... odezwał się Lorin, jak widzę to się pogniewamy.
— Gniewajcie się, lub nie, do licha! to mi wszystko jedno. My jesteśmy prawdziwi żołnierze rzeczypospolitej i kiedy wy patrolujecie po ulicach, my musimy przelewać krew naszą na granicach.
— Strzeżcie się, abyście jej tu po drodze nie przeleli, obywatele, a to bardzo łatwo może nastąpić, jeżeli nie będziecie grzeczniejsi.
— Grzeczność to rzecz arystokratów, a my jesteśmy sankiuloci, odparli ochotnicy.
— No, no... rzekł Lorin, nie mówcie przy pani o podobnych rzeczach. Może ona angielka. Nie gniewaj się o to przypuszczenie, mój piękny ptaszku, dodał uprzejmie zwracając mowę do nieznajomej.
— Pani... rzekł Maurycy, widzisz, na co się zanosi, za pięć minut tych kilkunastu ludzi będzie się zabijało dla pani. Czyż sprawa tych, którzy cię bronić pragną zasługuje na przelew krwi?
— Panie... odpowiedziała nieznajoma załamując ręce, tylko jedną rzecz wyznać panu mogę, że jeżeli każesz mnie aresztować, sprowadzi to dla mnie i dla innych tak wielkie nieszczęścia, że wolę, abyś mnie przebił bronią, którą trzymasz w ręku i trupa mego wrzucił w Sekwanę, niżeli miał mnie opuścić.
— Ha! dobrze... odrzekł Maurycy. Biorę wszystko na siebie.
I puściwszy ręce pięknej nieznajomej, które trzymał w swoich, rzekł do gwardzistów narodowych:
— Obywatele! jako wasz oficer, jako patrjota, jako francuz, rozkazuję wam, abyście bronili tej kobiety. A ty, Lorin, jeżeli który z tych łotrów piśnie choć słowo, na bagnet go!
— Za broń! Lorin zakomenderował.
— O! Boże! Boże; zawołała nieznajoma, osłaniając głowę kapturem i opierając się o kamienny słupek. O Boże! miej mię w Twojej opiece!
Ochotnicy starali się uszykować obronę. Jeden z nich strzelił nawet z pistoletu, a kula przeszyła kapelusz Maurycego.
— Do ataku broń!... rzekł Lorin. Tram, tam, tam, tram...
I wśród ciemności nocnej wszczęła się walka i zamieszanie, słyszeć się dało parę wystrzałów z ręcznej broni, potem krzyki, przekleństwa; nikt jednak na miejsce bójki nie przybył, bo jak wspomnieliśmy, krążyły głuche wieści o rzezi, mniemano więc może, że to jej początek. Kilka okien wprawdzie otworzyło się, lecz je natychmiast zamknięto. Ochotnicy mniej liczni i nie tak dobrze uzbrojeni, w jednej chwili stali się niezdatnymi do boju.
— A co... odezwał się Lorin, spodziewam się, że teraz będziecie łagodni, jak baranki. Co do ciebie, obywatelu Maurycy, zobowiązuję cię odprowadzić tę kobietę na ratusz. Jesteś za nią odpowiedzialny, pojmujesz?
— Pojmuję... odrzekł Maurycy i dodał po cichu: A hasło?
— Tam do djabła... szepnął Lorin drapiąc się w ucho, hasło!...
— Może boisz się, abym go nie użył na złe?
— O! na honor... przerwał Lorin, użyj go jak chcesz: wszak to twoja rzecz.
— Powiesz więc?... rzekł znowu Maurycy.
— Zaraz, ale pozwól niech się pozbędziemy wprzód tych włóczęgów. A potem, zanim się rozstaniemy, mam ci udzielić jeszcze jedną dobrą radę.
— Dobrze, zaczekam.
Lorin wrócił ku swym gwardzistom, którzy ciągle trzymali ochotników w oblężeniu.
— No, cóż, czy dosyć już macie teraz?... spytał.
— Dosyć, dosyć, ty psie żyrondystowski!... odparł przywódca.
— Mylisz się mój przyjacielu... spokojnie rzeki mu Lorin, jesteśmy lepsi od ciebie sankiuloci, bo należymy do klubu Termopilistów, któremu patrjotyzmu nikt nie zaprzeczy, jak się spodziewam. Kaź odjeść obywatelom, mówił dalej Lorin.
— Jednak, jeżeli ta podejrzana kobieta...
— Gdyby była podejrzana, byłaby już uciekła podczas utarczki, zamiast czekać końca, jak widzisz. Zresztą, przekonamy się o tem, bo przyjaciel mój, odprowadzi ją do ratusza, a my tymczasem wstąpimy gdzie napić się za pomyślność narodu.
— Wstąpimy napić się?... powtórzył przywódca.
— Tak jest, mam wielkie pragnienie, a znam ładny handelek przy ulicy Thomas du Louvre.
— A czemużeś tego od razu nie mówił, obywatelu? Żałujemy mocno, żeśmy zwątpili o twoim patrjotyzmie; no, ale teraz, w imię narodu i prawa uściskajmy się.
— Uściskajmy się... rzekł Lorin.
To mówiąc ochotnicy z zapałem ucałowali gwardzistów narodowych. W owym czasie równie chętnie ściskano się jak zabijano.
— A teraz przyjaciele.. zawołały oba razem połączone oddziały, na róg ulicy Thomas du Louvre.
— A my? żałośnie odezwali się ranni. Mieliżbyście nas tu zostawić?
— Ma się rozumieć!... rzekł Lorin, zostawimy dzielnych, którzy przez pomyłkę polegli w walce ze współziomkami i potrjotami. No, ale przyślemy tu wam nosze, a tymczasem dla rozrywki zaśpiewajcie sobie.
Potem zbliżywszy się do Maurycego, który wraz z nieznajomą stał na rogu ulicy du Coq, podczas gdy gwardziści i ochotnicy prowadząc się pod ręce, zmierzali ku placowi Palais-Egalite dodał:
— Maurycy, przyrzekłem dać ci radę, jest ona następująca: Pójdź raczej z nami, a nie kompromituj się odprowadzaniem tej obywatelki, która wprawdzie wydaje się bardzo zachwycającą, ale także i tembardziej podejrzaną; bo zachwycające kobiety, które o północy biegają po ulicach Paryża...
— Panie... rzekła kobieta, błagam cię nie sądź o mnie z powierzchowności.
— Najprzód, pani mówisz „panie“, co jest bardzo źle, rozumiesz, obywatelko? No ale i ja mówię ci także, pani...
— Tak jest, masz słuszność, obywatelu, ale dozwól twemu przyjacielowi spełnić dobry uczynek.
— Maurycy! Maurycy... rzekł Lorin, rozważ co czynisz; narażasz się strasznie!...
— Wiem o tem; odpowiedział młodzieniec; ale cóż chcesz! jeżeli opuszczę tę biedną kobietę, pierwszy lepszy patrol znowu ją zaaresztuje.
— O! tak, tak, kiedy tymczasem przy tobie, panie, chciałam mówić, przy tobie obywatelu, będę ocalona.
— Słyszysz, powiada, że będzie ocalona! podchwycił Lorin. Więc grożą jej jakieś wielkie niebezpieczeństwa?
— No, no, mój kochany Lorin... odparł Maurycy, bądźmy sprawiedliwi. Jest to albo dobra partjotka, albo arystokratka, więc będziemy mogli sobie powiedzieć, albo że niesłusznie się nią opiekowaliśmy, albo że bronić jej było naszą powinnością.
— Widzisz, Maurycy, żądasz ode mnie albo poświęcenia obowiązku dla przyjaciela — albo przyjaciela dla obowiązku. A ja boję się, mój Mourycy, abym nie poświęcił obowiązku!
— Mój drogi... jedno albo drugie, wybieraj. Ale na Boga wybieraj natychmiast!
— Ale nie nadużyjesz mojej dobroci?
— Przyrzekam.
— To za mało; przysięgnij!
— A na czem?
Przysięgnij na ołtarzu ojczyzny.
Lorin zdjął kaszkiet, podał go Maurycemu od strony kokardy, a ten uważając to za bardzo naturalne, z całą powagą wykonał żądaną przysięgę na tym improwizowanym ołtarzu.
— Więc słuchaj... rzekł Lorin, oto hasło: „Galja i Lutecja“! A choćby kto ci powiedział, jak mnie przed chwilą; „Galja i Lukrecja*’ nie rób z tego kwestji, jedno i drugie brzmi po rzymsku.

— Obywatelko... odezwał się Maurycy, teraz jestem na twoje usługi. Dziękuję ci, Lorin.

ROZDZIAŁ III.
ULICA, WAŁY ŚW. WIKTORA

Maurycy, znalazłszy się sam z młodą kobietą, przez chwilę był zakłopotany. Obawa, aby nie został omamiona tą cudną pięknością, zaniepokoiła sumienie jego czysto republikańskie i wstrzymała go w chwili, gdy miał podać rękę młodej kobiecie.
— Dokąd idziesz obywatelko?... zapytał.
— Ku ogrodowi botanicznemu.
— Bardzo dobrze; chodźmy!
— O! mój Boże... rzekła nieznajoma, wiem, iż naprzykrzam się panu, lecz wierzaj mi, gdybym była wystawiona na zwykłe tylko niebezpieczeństwo, nie nadużywałabym pańskiej wspaniałomyślności.
— Więc, z jakiegoż to powodu... odpowiedział Maurycy, znajdujesz się pani o tej godzinie na ulicach Paryża? Czyż oprócz nas spostrzegłaś choćby jedną osobę?
— Już panu mówiłam, iż chodziłam w odwiedziny na przedmieście du Roule. W południe wyszłam nie wiedząc wcale co zaszło, powracając również nie wiedziałam o niczem; cały czas przepędziłam w domu cokolwiek ustronnym.
— Tak... podchwycił Maurycy półgłosem, — zapewne w jakiej jaskini arystokratycznej. Obywatelko, przyznaj się, że prosząc mnie o obronę, w duchu śmiejesz się z tego, że się jej podejmuję. Bezwątpienia, widzisz republikanina, który, opiekując się tobą, zdradza swoją sprawę.
— Obywatelu... odparła żywo nieznajoma, jesteś w błędzie, gdyż tak samo, jak wy, kocham rzeczpospolitą.
— Zatem jesteś, obywatelko, dobrą patrjotką. a więc poco się ukrywasz. Skąd idziesz obywatelko?
— Litości! mój panie!... zawołała nieznajoma.
W słowach „mój panie“ przebijało tak głębokie delikatne uczucie wstydu i żalu, że Maurycy opanowany życzliwością pomyślał:
— Zapewne kobieta ta powraca z jakiej czułej schadzki. Na tę myśl uczuł ściśnięcie serca, i sam nie wiedząc dlaczego od tej chwili stał się milczący.
Tymczasem nasi wędrowcy nocni doszli już do ulicy Verrerie, spotkawszy trzy, czy cztery patrole, które usłyszawszy hasło, dalej ich przepuściły. Dopiero oficer ostatniego czynił pewne trudności. Maurycy musiał oprócz hasła wymienić swoje nazwisko i mieszkanie.
— Dobrze, — odpowiedział oficer, — a obywatelka?...
— To... to siostra mojej żony.
Oficer przepuścił ich.
— Pan jesteś żonaty?... — wyszeptała nieznajoma.
— Nie, pani, a dlaczego o to pytasz?
— Bo, — odparła śmiejąc się, — mogłeś pan łatwiej powiedzieć, iż jestem pańską żoną.
— Pani... — odpowiedział Maurycy — nazwa żona jest świętym tytułem i lekkomyślnie nie powinna być traktowana. Nie mam zaszczytu znać pani.
Obecnie przyszła kolej na nieznajomą: uczuła się dotknięta. Milczała.
W tej chwili przechodzili przez most Marji.
— Zapewne jesteśmy w dzielnicy, gdzie pani mieszka?... — zapytał Maurycy.
— Tak, obywatelu... — odrzekła nieznajoma, — ale tu właśnie bardziej, niż gdziekolwiek, twojej pomocy potrzebuję.
— Pani, zabraniasz mi być ciekawy, a jednocześnie słowy swemi ciągle coraz więcej podniecasz moją ciekawość, to nie szlachetnie. Proszę o więcej nieco zaufania; sądzę, żem na nie dobrze zasłużył. Czy nie uczynisz mi pani zaszczytu, abym się dowiedział z kim mówię?
— Mówisz pan — z uśmiechem przerwała nieznajoma, — z kobietą, którąś uwolnił od największego w życiu niebezpieczeństwa, i która też aż do śmierci nie przestanie ci być za to wdzięczna.
— Ja tyle nie żądam, moja pani; nie bądź tyle wdzięczna, lecz racz mi wyjawić swe nazwisko.
— To niemożliwe.
— A jednak musiałabyś je była wyjawić pani pierwszemu lepszemu sierżantowi, gdyby cię zaprowadzono na odwach.
— Nie, nigdy!... — zawołała nieznajoma.
— W takim razie, poszłabyś do więzienia.
— Gotowa byłam na wszystko.
— A więzienie w obecnych czasach...
— Wyrównywa rusztowanie, wiem o tem dobrze.
— I byłabyś pani wołała rusztowanie?...
— Aniżeli zdradę... bo wyjawić moje nazwisko, byłoby to wszystko jedno, co zdradzić!
— Widzę, że miałem słuszność, utrzymując, że dziwną mi pani każesz odgrywać rolę, jako republikaninowi!
— Grasz pan rolę wspaniałomyślnego. Spotykasz pan biedną, znieważoną kobietę, nie pogardzasz nią, chociaż nie należy do pospolitej klasy ludu, a ponieważ na nowo może być znieważona, więc dla ochronienia jej od tego odprowadzasz ją do dzielnicy, którą zamieszkuje, oto wszystko.
— Tak, słusznie pani mówisz, że wszystko; ja takbym mniemał, gdybym cię nie był widział, pani; lecz piękność twoja i mowa świadczą, że jesteś kobietą znakomitszego rodu; ta otóż znakomitość tak przeciwna i twemu ubiorowi i temu nędznemu cyrkułowi, przekonywa mnie, że wycieczka pani o tej godzinie, kryje w sobie jakąś tajemnicę. Milczysz pani?... no, dobrze, to nie mówmy o tem. Jak daleko jeszcze do mieszkania pani?
— Widzisz ten mały czarny budynek? — spytała nieznajoma Maurycego, wskazując ręką na dom, poza murem ogrodu botanicznego położony. — Tam mnie pan opuścisz.
— Jestem na twe usługi, pani.
— Gniewasz się pan?...
— Bynajmniej, ale wreszcie, cóż to panią obchodzi?
— Bardzo, bo chcę prosić pana jeszcze o jedną łaskę.\
— O jaką?
— O bardzo czułe i bardzo szczere pożegnanie... o pożegnanie przyjacielskie!
— O pożegnanie przyjacielskie?... O! zbyt mi pani wiele czynisz zaszczytu. Szczególny to przyjaciel, który nie zna nazwiska przyjaciółki, przed którym ukrywa ona swoje mieszkanie, z obawy zapewne, aby jej nie nudził odwiedzinami swemi.
Młoda kobieta nic nie odpowiedziała, opuściła głowę.
— Wreszcie, proszę pani... — rzekł Maurycy — jeżelim zdybał jaką tajemnicę, nie na mnie gniewać się należy, nie starałem się o to wcale.
— Otóż jesteśmy u celu... — rzekła nieznajoma.
Było to naprzeciw starej ulicy świętego Jakóba, otoczonej czarnemi, wysokiemi domami, poprzerzynanej ciemnemi przejściami i uliczkami, pełnemi farbiarni i garbarni, bo o parę kroków stamtąd płynie rzeczka Bievre.
— Jakto?... — spytał Maurycy, — jakto, tu pani mieszka?
— Tak, panie.
— To niepodobna.
— A jednak tak jest w istocie. Żegnam cię, dzielny rycerzu; żegnam cię, wspaniałomyślny protektorze!
— Żegnam panią... — odpowiedział z lekką ironją Maurycy; — lecz chciej mi pani powiedzieć, dla spokojności mojej, czy żadne ci już teraz nie grozi niebezpieczeństwo?
— Żadne.
— No, to odchodzę.
Nieznajoma pozostała przez chwilę nieruchoma na swojem miejscu.
— Nie chciałabym w ten sposób rozstać się z panem... — rzekła, — i proszę cię, panie Maurycy, podaj mi rękę swoją.
Maurycy przystąpił ku nieznajomej i spełnił jej żądanie. Uczuł wtedy, że nieznajoma wsuwa mu pierścień na palec.
— No! no! obywatelko, co czynisz? Czy nie czujesz, że tracisz jeden z twych pierścionków?
— No, proszę cię... mój panie... mój przyjacielu... nie opuszczaj mnie w ten sposób. Powiedz, czego żądasz?... czego ci potrzeba?
— Może, żebym został zapłacony?... — powiedział z goryczą młody człowiek.
— Nie... — odparła nieznajoma z pełnym zachwycenia wyrazem, — nie, ja chcę tylko, abyś mi pan przebaczył, że muszę ukrywać pewną przed tobą tajemnicę.
Maurycy, widząc mimo ciemności blask pięknych oczu, prawie zwilżonych łzami, czując drżenie delikatnej ręki, którą trzymał, słysząc głos, który zniżył się prawie aż do błagania, zapomniał o dąsach zupełnie.
— Potrzeba mi... — zawołał z zapałem, — abym panią jeszcze raz widział.
— Niepodobna.
— Chociaż raz tylko, godzinę, minutę, sekundę...
— Niepodobna! powtarzam panu.
— O! pani ulituj się nade mną... — powiedział Maurycy.
I podniósł szlachetną głowę i otrząsnął długie włosy, jakby usiłując stawić opór pociągającej go sile.
— Posłuchaj pan... — rzekła po chwili milczenia, przerwanego jedynie westchnieniem, które Maurycy napróżno stłumić w sobie usiłował. — Czy przysięgniesz mi na honor, że zamkniesz oczy w chwili, w której ci to uczynić każę, że ich nie otworzysz w ciągu przynajmniej sześćdziesięciu sekund? Ale... na honor.
— Jeżeli przysięgnę, to cóż się ze mną stanie!
— Przekonasz się, że dowiodę ci mojej wdzięczności w sposób, w jaki przyrzekam, że jej nigdy i nikomu dowodzić nie będę, chociażby nawet więcej, niż pan dla mnie uczynił; co zresztą byłoby bardzo trudne.
— Doprawdy, proszę pani, że nie wiem, czyś jest aniołem czy szatanem?
— Przysięgasz pan?
— Cokolwiek bądź nastąpi, nie otworzysz pan oczu... Cokolwiek nastąpi?... czy rozumiesz pan dobrze? Chociaż byś nawet czuł, że cię pchnięto sztyletem.
— Odurza mnie pani tem swojem wymaganiem.
— Przysięgajże pan!... zdaje się, że nie wiele ryzykujesz.
— Pozwól mi pani ujrzeć cię raz jeszcze, — rzekł — raz tylko, błagam.
Młoda kobieta odrzuciła kaptur z uśmiechem niezupełnie wolnym od zalotności; a światło księżyca, właśnie w tej chwili z poza chmur wychodzącego, po raz drugi pokazało młodemu człowiekowi długie włosy, spadające w puklach hebanowych i pyszny łuk brwi podwójnej, niby chińskim atramentem zarysowanej, dwoje oczu wielkich jak migdały, gładziutkich, omdlewających, nos najwytworniejszego kształtu i usta świeże, a błyszczące jak korale.
— O! jesteś pani piękna, bardzo piękna, zbyt piękna! zawołał Maurycy.
— Zmróź pan oczy, — powiedziała nieznajoma.
Maurycy spełnił żądanie.
Młoda kobieta ujęła obie jego ręce i nagle zdawało mu się, jakby przy swojej twarzy poczuł pachnące ciepło, i jakby jakieś usta dotknęły ust jego, zostawiając w nich pierścień, którego przyjąć nie chciał przed chwilą.
Było to dotknięcie równie nagłe jak myśl, a równie palące jak płomień. Maurycy doznał wrażenia podobnego prawie do boleści, tyle bowiem było to niespodziane i dojmujące, tak mu do głębi serca wniknęło, i tak zatrzęsło tajnemi jego włóknami.
Poruszył się szybko i wyciągnął ręce przed siebie.
— Przysięga! — zawołał głos już oddalony.
Maurycy zakrył oczy rękami dla pokonania pokusy ku krzywoprzysięstwu. Nie liczył już, nie myślał, ale stał niemy, nieruchomy, chwiejący się.
Po chwili usłyszał niby łoskot drzwi zamykanych o pięćdziesiąt lub sześćdziesiąt kroków od niego i zaraz potem głuche milczenie.

Wtedy dopiero otworzył oczy, spojrzał wkoło, jakby ze snu przebudzony i może byłby mniemał, że się w istocie dopiero przebudził, że wszystko, co mu się przytrafiło, snem było tylko, gdyby w zaciśnionych ustach nie trzymał pierścienia,.który całą tę trudną do uwierzenia przygodę w rzeczywistość zamieniał.

ROZDZIAŁ IV.
ÓWCZESNE ZWYCZAJE

Gdy Maurycy Lindey przyszedł do siebie i spojizal wkoło, na prawo, i na lewo, zobaczył same tylko uliczki; szukał, przypominał sobie, ale mieszało mu się w głowie; noc była ciemna, księżyc, który wyszedł na chwilę z poza chmur, aby oświecić piękną twarz nieznajomej, teraz znowu skrył się za niemi. Po chwili okrutnej niepewności, młodzieniec nasz udał się napowrót do mieszkania swego przy ulicy du Roule.
Na ulicy Sainte-Avoie zdziwiło go mnóstwo — patroli, krążących po cyrkule Temple.
— A co to znowu nowego, sierżancie?... — zapytał prowadzącego patrol, który dopiero co czynił poszukiwania na ulicy Fontaines.
— Co nowego?... — odpowiedział sierżant, — oto mój oficerze, chciano dzisiejszej nocy wykraść wdowę po Kapecie z całem jej gniazdem...
— A to jakim sposobem?
— Patrol obcy, dowiedziawszy się, nie wiem za czyjem pośrednictwem o haśle, dostał się do Tempie w ubiorze strzelców gwardji narodowej i miał dopełnić wykradzenia. Szczęściem ten, co grał rolę kaprala, mówiąc z oficerem dyżurnym, użył wyrazu panie i zdradził się, arystokrata!
— Do djabła! — rzekł Maurycy. — A czy przytrzymano spiskowych?
— Nie, patrol zdołał dostać się na ulicę i przepadł.
— Jest jaka nadzieja schwytania łotrów?
— Jednego tylko z nich ujęcie było ważne, mianowicie dowódcy, słusznego, chudego... którego jeden z urzędników służbowych wprowadził między wartę. Nabiegaliśmy się za zbójem, ale znalazł tylne drzwi i umknął.
W każdym innym razie, Maurycy byłby pozostał całą noc z patrjotami, czuwającymi nad bezpieczeństwem rzeczypospolitej; ale od godziny, nie sama tylko miłość Francji umysł jego zajmowała. Poszedł więc dalej swoją drogą, bo świeżo doznany wypadek, tłumił w nim wszelkie inne wrażenia. Zresztą, wieści o usiłowaniach wykradzenia tak się zagęściły i tak dobrze patrjoci widzieli, iż w pewnych okolicznościach używano tych pogłosek jako środka politycznego, że prawie żadnego republikanina nie nabawiało to niespokojności.
Nazajutrz Maurycy znalazł list na stoliku obok łóżka.
Pismo było cienkie, eleganckie, kreślone ręką nieznaną. Spojrzał na pieczątkę, dewizą jej był tylko jeden angielski wyraz Nothing. — Nic.
Otworzył i wyczytał te słowa:
„Dziękuję!...
„Wieczna wdzięczność wzamian za wieczne zapomnienie!...“
Maurycy zawołał na oficjalistę.
— Scewola, — zapytał, — co to za list?...
— Nie wiem, obywatelu.
— Kto ci go dał?...
— Odźwierny.
— A jemu kto go przyniósł?...
— Komisant zapewne jaki, bo nie widzę narodowej po pieczęci.
— Zejdź i poproś do mnie odźwiernego.
Odźwierny przybył, bo go Maurycy potrzebował, a Maurycego lubili wszyscy ci, z którymi miał stosunki; przybył i oświadczył, że gdyby to o kogo innego z lokatorów chodziło, toby go był prosił, aby się do niego na dół pofatygował.
Odźwierny nazywał się Aristydes.
Maurycy dowiedział się od niego, że list, o który chodzi, przyniósł jakiś nieznajomy około ósmej z rana. Maurycy prosił go, aby przyjął dziesięć franków i zaklinał, iż jeżeli ten człowiek znowu się pokaże, aby ostrożnie wyśledził, dokąd się uda i zawiadomił go o tem.
Gdy Maurycy pozostał sam, zgniótł list, zdjął pierścionek z palca i wraz z listem położywszy na stole, odwrócił się do ściany z stanowczym zamiarem zaśnięcia na nowo; lecz po upływie godziny, otrząsnął się z fanfaronady i całował znowu pierścionek a list odczytywał. W pierścionku był bardzo piękny szafir.
Podczas, gdy Maurycy tak mu się przypatrywał, otworzyły się drzwi jego pokoju. Maurycy wsunął pierścionek na palec, a list ukrył pod poduszkę. Był-że to wstyd rodzącej się miłości?... Byłaż to obawa patrjoty niechcącego, aby wiedziano, że ma stosunki z ludźmi, tyle nierozsądnymi, iż odważają się na pisanie listu, którego sama woń mogła zdradzić rękę kreślącą go i tę, co ko odpieczętowała?...
Wchodzący był to młody człowiek, ubrany jak patrjota. lecz z najwyższą patrjotyczną elegancją. Za pasem miał ten człowiek parę pistoletów z ex-królewskiej fabryki w Wersalu, oraz krótki i prosty pałasz, podobny do pałaszy uczniów pola Marsowego.
— Cóż to!... śpisz Brutusie — rzekł nowoprzybyły, — śpisz, gdy ojczyzna w niebezpieczeństwie?... Wstydź się!..
— Nie, Lorin, — odparł śmiejąc się Maurycy, — nie śpię, lecz marzę.
— Rozumiem.
— Ale ja nie rozumiem.
— No... ta kobieta.
— Jaka kobieta?...
— Kobieta z ulicy św. Honorjusza, kobieta z patrolu, owa nieznajoma, dla której obaj ryzykowaliśmy wczoraj nasze głowy.
— A!... prawda... — odpowiedział Maurycy, wiedzący doskonale, co chce mówić jego przyjaciel, ale udający że go nie rozumie, kobieta, nieznajoma!
— Cóż to za jedna?
— Phi!.. — ziewnął Maurycy pogardliwie rozszerzając usta.
— Biedna kobiecina, zapomniana na jakiejś miłosnej schadzce.
— Być może... — szepnął Maurycy, odtrącając z odrazą podobną myśl od siebie, w tej chwili bowiem wołałby był widzieć w swej pięknej nieznajomej uczestniczkę jakiego spisku, niż kobietę rozkochaną.
— A gdzie mieszka?
— Nie wiem.
— No, no!... nie wiesz?... to być nie może!
— Uciekła mi na moście Marji.
— Uciekła?... — zawołał Lorin, głośnym wybuchając śmiechem. Kobieta ci uciekła, żartujesz sobie chyba?...
— Ale mówmy lepiej o polityce. Poto nawet tu przyszedłem, czy wiesz, co słychać?
— Wiem, że wdowa po panu Kapecie, zemknąć pragnęła.
— Bah!... to jeszcze nic...
— Cóż zatem więcej?
— Sławny kawaler de Maison-Rouge, jest w Paryżu...
— Doprawdy?... — zawołał Maurycy, siadając na posłaniu.
— Tak, jest sam we własnej swojej osobie.
— Kiedyż przybył?
— Wczoraj wieczorem.
— Jakim sposobem?
— Przebrany za Strzelca gwardji narodowej. Jakaś arystokratka, przebrana, jak utrzymują, za prostą kobiecinę, wyniosła mu ubiór za rogatki, a wkrótce potem prowadząc się z nim pod ręce, wprowadziła do miasta. Placówka powzięła podejrzenie dopiero, gdy przeszli. Widziała jak owa kobieta niosła pod pachą zawiniątko, a później wracała z jakimś niby wojskowym; było w tem coś podejrzanego; zaalarmowała więc wszystkich i pobić i za nimi. Znikli w jednym z pałaców przy ulicy św. Honorjusza, którego drzwi, jakby zaczarowane dla nich sie otworzyły. Pałac miał drugie wejście na Elizejskie pola, Kawaler de Maison-Rouge i jego wspólniczka znikli. Zniszczą pałac, zgilotynują właściciela, ale to nie przeszkodzi wcale kawalerowi pokusić się ponownie o to, co mu się przed czterema miesiącami nie udało po raz pierwszy, a wczoraj po raz drugi.
— Nie schwytano go?... — spytał Maurycy.
— Trzeba przyznać, że dzielny to co się nazywa człowiek.
— Tak jest, w rzeczy samej, trzeba nielada odwagi, aby się puszczać na podobne przedsięwzięcia.
— Albo nielada miłości.
— Wierzysz więc w tę miłość kawalera do królowej?
— Nie wierzę; ale mówię o niej, jak wszyscy. Wreszcie tylu za nią szalało, cóżby dziwnego było, gdyby go uwiodła? Mówią, że uwiodła Barnava.
— Miniejsza o to, ale Kawaler musi mieć w samem Ternie stosunki.
— Więc i ty temu wierzysz?
— Dlaczegobym nie miał wierzyć?...
— Choćby dlatego, że królowa musiałaby mieć ze dwustu przynajmniej kochanków.
— Dwustu?... Może trzystu, czterystu... wszakże dosyć ładna. Nie mówię, że ich kochała, ale, że oni ją kochali. Wszyscy widzą słońce, ale słońce nie każdego widzi.
— Tak więc powiadasz, że Kawaler de Maison-Rouge...
Powiadam, że tropią go w tej chwili, a jeżeli umknie chartom rzeczpospolitej, da dowód, że jest przebiegłym lisem.
— Cóż Gmina na to wszystko?
— Gmina przygotowuje postanowienie, na mocy którego na frontowej ścianie każdego domu wywieszona będzie lista wszystkich jego mieszkańców płci obojga. Czemuż to w sercu ludzkiem nie ma okna, przez któreby mógł każdy widzieć, co się w niem dzieje?
— Przewyborny pomysł!... — zawołał Maurycy.
— Porobić okna w sercach ludzi?
— Nie, wywieszenie listy na drzwiach każdego domu.
W rzeczy samej, Maurycy mniemał, że to mu poda sposobność odnalezienia nieznajomej, lub przynajmniej naprowadzi go na jej ślad.
— Nieprawdaż?... — spytał Lorin. — Założyłem się już, że ten środek dostarczy nam odrazu pięciuset arystokratów. Ale... ale... dziś rano przyjmowaliśmy w klubie deputację ochotników; przybyła pod przewodnictwem przeciwników naszych z dzisiejszej nocy, których dopiero na śmierć spity opuściłem; przybyła, powiadam ci z girlandami kwiatów i wieńcami nieśmiertelników...
— Doprawdy!... — zawołał Maurycy, — a wieluż ich tam było?
— Trzydziestu, wszyscy ogoleni i z bukietami. „Obywatele klubu Termopilów... — rzekł ich mówca, — jako prawdziwi patrjoci, żądamy, pragniemy, aby nieporozumienie nie zamącało jedności francuzów i dlatego przybywamy na nowo zawrzeć związek braterstwa“.
W chwili, gdy Lorin kończył to wiarogodne opowiadanie, które w owej epoce nie było wcale ucieszne, na ulicy dał się słyszeć zgiełk i odgłos bębnów, naprzód odległy, potem coraz bliższy. Dawano sygnał.
— Co to jest?... — spytał Maurycy.
— Jest to ogłoszenie postanowienia Gminy... — odrzekł Lorin.
— Biegnę do sekcji... — powiedział Maurycy, wyskakując z łóżka i wołając na służącego, aby go ubrał.
— Ja zaś pójdę spać... — rzekł Lorin, — dzięki twoim wściekłym ochotnikom, dwie godziny tylko spałem tej nocy. Jeżeli nawet czubić się będą, nie przerywaj mi snu, gdyby zaś zaniosło się na dobrą awanturę, przyjdź mnie obudzić.

Lorin serdecznie podał rękę Maurycemu, którą tenże równie serdecznie uścisnął i wyszedł, żując pastylki.

ROZDZIAŁ V.
KIM BYŁ OBYWATEL MAURYCY LINDEY

Maurycy Lindey, ubrawszy się spiesznie, udał się do sekcji przy ulicy Lepelletier, której jak wiemy, był sekretarzem. My tymczasem skreślimy czytelnikowi obraz poprzedniego życia tego człowieka, którego wprowadziliśmy na scenę, mając pociąg ku dzielnym i szlachetnym naturom!
Młodzieniec najzupełniejszą i najczystszą wyznał prawdę, oświadczając wczoraj nieznajomej, że się nazywa Maurycy Lindey i mieszka przy ulicy du Roule. Mógł był dodać, że jest dzieckiem owej pół arystokracji, przebaczanej klasie średniej. Przodkowie jego od lat dwustu należeli do zagorzałej opozycji parlamentarnej, która uświetniła nazwiska rodzin Mole i Maupou. Ojciec jego poczciwy Lindey, który przez całe życie wyrzekał na despotyzm, umarł z przerażenia i trwogi, kiedy 14 lipca 1789 roku, Bastylja wpadła w ręce ludu, a w miejsce despotyzmu nastąpiła wolność wojująca.
Rewolucja więc, wybuchnąwszy wkrótce po tym wielkim wypadku, zastała Maurycego, posiadającego już w odpowiednim stopniu wszelkie warunki siły i dojrzałości męskiej, jakie przystoją mającemu wstąpić w szranki atlecie. Otrzymał on wykształcenie republikańskie, wzmocnione uczęszczaniem do klubów i czytaniem ówczesnych pism. Bóg wie, ile tego Maurycy czytać musiał. Głęboka i wyrozumowana pogarda dla hierarchji, filozoficzne równoważenie żywiołów, składających ciało, zupełne zaparcie się wszelkiej egzaltacji, żarliwość ku nowym pojęciom, sympatja dla ludzi, a do tego najarystokratyczniejsza organizacja, stanowiły moralną jego stronę.
Pod względem fizycznym — Maurycy Lindey był to mężczyzna mający pięć stóp i osiem cali wzrostu, lat 25 lub 26, muskularny jak Herkules, piękny ową pięknością francuską, tak plemieniu temu właściwą, to jest z pogodnem czołem, z niebieskiem okiem, ciemnym wijącym się włosem, różowemi policzkami i z zębami jak kość słoniowa.
Skreśliwszy obraz tego człowieka, wspomnijmy teraz o jego stanowisku.
Maurycy, wprawdzie nie bogaty, lecz niezależny, noszący szanowne i popularne nazwisko, znany z liberalnego wychowania, a bardziej jeszcze z liberalniejszych zasad, stanął, że tak powiemy, na czele stronnictwa, złożonego z młodych mieszczan patrjotów. Być może, iż w oczach sankiulotów wyglądał na nieco oziębłego, a w oczach sekcjonistów nieco na eleganta, lecz pierwsi przebaczyli mu tę oziębłość, bo najbardziej sękowate pałki łamał jak kruchą trzcinę, drudzy zaś przebaczyli elegancję, widząc, że każdy z nich, którego wejrzenie nie podobało się Maurycemu, ugodzony pięścią w czoło, odrazu padał, tocząc się jak gałka.
Zważmy teraz Maurycego pod względem fizycznym, moralnym i obywatelskim zarazem. Znajdował się on przy wzięciu Bastylji, należał do wyprawy wersalskiej, walczył jak lew dnia dziesiątego sierpnia, i sprawiedliwie przyznać mu należy, że w owym dniu pamiętnym, położył trupem tylu patrjotów ilu i szwajcarów; zarówno bowiem nie mógł cierpieć mordercy w kaftanie, ja i nieprzyjaciela rzeczpospolitej w czerwonym mundurze.
Po wypowiedzeniu wojny, Maurycy wstąpił do wojska i w charakterze porucznika ruszył ku granicy wraz z tysiącem pięciuset ochotników, których miasto wyprawiło przeciw najeźdźcom, a za którymi wkrótce zdążać miało drugie tyle.
W pierwszej zaraz bitwie, to jest pod Jemmapes, kula, przeszywszy żelazne muskuły jego łopatki, oparła mu się na kości. Reprezentant narodu, znający Maurycego osobiście, odesłał go na kurację do Paryża. Przez cały miesiąc Maurycy, pożerany gorączką, wił się na łożu boleści; lecz w styczniu powstał znowu na nogi i jeżeli nie tytularnie to przynajmniej faktycznie zarządzał klubem Termopilistów, to jest seciną mieszczańskiej młodzieży paryskiej, uzbrojonej dla stawiania czoła wszelkim zachciankom na korzyść Kapeta. Co większa: Maurycy, z brwią zmarszczoną od ponurego gniewu, z rozszerzonem okiem, czołem bladem, z sercem zagasłem przez szczególne zlanie się moralnej nienawiści i fizycznej litości, towarzyszył z wydobytą szpadą przy straceniu króla, i sam jeden może w całym tym tłumie milczał, gdy spadła głowa tego syna świętego Ludwika, gdy dusza, jego wstępowała do nieba; wtedy dopiero, kiedy już wszystko się skończyło, wzniósł w górę straszną swą szpadę, a wszyscy przyjaciele jego krzyknęli, uniesieni wściekłą radością, nie zważając, że tym razem, Maurycy głosu swego nie połączy z ich okrzykami.
Takim był człowiek, zmierzający dnia jedenastego marca, rano, ku ulicy Lepelletier, a któremu powieść nasza nada wybitniejszą charakterystykę w szczegółach burzliwej epoki.
Około dziesiątej — Maurycy przybył do sekcji, której był sekretarzem.
Wielkie tam panowało wzburzenie, szło bowiem o głosowanie nad adresem Konwencji, w przedmiocie poskromienia żyrondystowskich spisków. Maurycego więc oczekiwano niecierpliwie. Główną kwestję stanowił powrót kawalera de Maison-Rouge i śmiałość z jaką ten zagorzały buntownik znalazł się po raz drugi w Paryżu, pomimo wiadomości, że nałożono na jego głowę nagrodę.
Wszelako wbrew powszechnemu oczekiwaniu, Maurycy ponury był i milczący. Zręcznie zredagował proklamację, w trzy godziny skończył pracę i spytał, czy posiedzenie już zamknięte, a otrzymawszy potwierdzającą odpowiedź, wziął kapelusz, wyszedł i udał się na ulicę św. Honorjusza.
Przeszedłszy most, dostał się wkrótce na ulicę Wiktora, jak ją podówczas nazywano.
— Biedna!... — szepnął Maurycy, — nie zastanowiła się wczoraj, że noc trwa tylko dwanaście godzin, że zatem tajemnica jej dłużej niż noc trwać nie będzie. Przy blasku słońca, znajdę drzwi, któremi schowała się przede mną, a kto wie, może i ją samą w jakiem oknie spostrzegę?...
Był już wtedy na starej ulicy św. Jakóba i stanął tak, jak mu wczoraj stać kazała nieznajoma. Przez chwilę zmrużył oczy, sądząc może, biedny szaleniec, że wczorajszy pocałunek powtórnie spiecze mu usta. Uczuł jednak samo tylko jego wspomnienie, jakkolwiek co prawda i ono go piekło.
Maurycy zatem otworzył oczy i ujrzał obie uliczki na prawo i na lewo, błotniste, źle wybrukowane, z barjerami i mostkami na strumyku. Było to siedlisko najordynarniejszej pracy w całej swej nędzy, siedlisko nędzy w całej swej szpetności. Szukał i kombinował przez dwie godziny, lecz nic nie znalazł; dziesięćkroć zagłębiał się w ów labirynt i dziesięćkroć znowu wracał w to samo miejsce, aby nie zabłądzić. Lecz wszystkie te usiłowania były daremne, wszelkie poszukiwania bezowocne. Zdawało się, że mgła i deszcz zmyły zupełnie ślad młodej kobiety.

— Ha!... — rzekł sam do siebie, — marzyłem. Ta kloaka ani na chwilę nawet nie mogła służyć za schronienie mojej pięknej wieszczce z dzisiejszej nocy.

ROZDZIAŁ VI.
TEMPLE

Tegoż dnia, gdy Maurycy boleśnie zawiedziony, wracał przez most de la Tournelle, kilku urzędników w towarzystwie Santerra dowódcy paryskiej gwardji narodowej, ścisłą odbywało rewizję w wielkiej wieży Tempie, od dnia trzynastego sierpnia 1792 r. przemienionej w więzienie.
Rewizja uskuteczniona została wyłącznie w apartamencie na trzeciem piętrze, złożonym z przedpokoju i trzech izb.
Jedną z tych izb zajmowały dwie kobiety, młoda dziewica i dziewięcio-letnie dziecię w stroju żałobnym.
Najstarsza z owych kobiet mogła mieć trzydzieści siedem do trzydziestu ośmiu lat wieku. Siedząc przy stoliku czytała.
Druga zajęta była robotą kobierca; liczyła zapewne lat dwadzieścia osiem, lub dwadzieścia dziewięć.
Młoda wreszcie, czternastoletnia dziewica, stała przy chorem, na łóżku leżącem dziecku, które zamykało oczy, udając, że śpi, chociaż widocznie hałas, jaki czynili rewidujący, snu tego nie dopuszczał.
Jedni przetrząsali łóżka, inni rozwijali bieliznę, inni wreszcie, skończywszy poszukiwania, z natrętną i znieważającą uporczywością wpatrywali się w nieszczęśliwe więzione, z których jedna naumyślnie nie odejmowała oczu od książki, druga od roboty, trzecia zaś od brata.
Najstarsza kobieta była wzrostu słusznego, blada i piękna; czytając, zdawała się zwracać na książkę całą swą uwagę, chociaż, według wszelkiego prawdopodobieństwa, tylko oczami lecz nie umysłem czytała. Wówczas przystąpił ku niej jeden z urzędników, wyrwał gwałtownie książkę i cisnął na środek izby.
Uwięziona spokojnie wzięła ze stołu inną książkę i znowu czytała.
Góral uczynił wściekłe poruszenie, chcąc z tą książką uczynić to samo co i z pierwszą, lecz młoda dziewica widząc, że druga uwięziona, która haftowała przy oknie, zadrżała, dostrzegłszy to poruszenie, poskoczyła ku czytającej, otoczyła ramionami jej głowę i z płaczem wyrzekła:
— O! biedna, biedna matka moja!
Potem ją ucałowała. Wtedy uwięziona nawzajem przyłożyła usta do młodej dziewicy, jakby także chcąc ją ucałować i szepnęła:
— Marjo, w piecu jest kartka, wyjmij ją!...
— No! no!... — wrzasnął urzędnik nielitościwie, ciągnąc ku sobie młodą dziewicę i rozłączając ją z matką, — rychło skończycie te wasze pieszczoty?
— Panie!... — odezwała się młoda dziewica... — czy Konwencja postanowiła, że dzieciom nie wolno całować swej matki?
— Nie; ale wyznaczyła karę na zdrajców, i dlatego przyszliśmy tu was badać. No, Antonino, odpowiadaj.
Ta, którą tak niedelikatnie zagadnięto, nie raczyła nawet spojrzeć na pytającego. Owszem, odwróciła głowę, a lekki rumieniec przebiegł po wybladłych z boleści i pooranych łzami jej licach.
— Niepodobna... — mówił dalej ten człowiek, — abyś nie wiedziała o zamachu dzisiejszej nocy. Kto jest jego sprawcą?
Uwięziona milczała.
— Odpowiadaj, Antonino... — rzekł wtedy Santerre, zbliżywszy się i nie zważając, że młoda kobieta drżała z przerażenia na widok człowieka, który dnia 21-go stycznia rano, przybył do Tempie dla zabrania z sobą króla Ludwika XVI i zaprowadzenia go na rusztowanie. Odpowiadaj. Tej nocy zmówiono się na rzeczpospolitą i chciano uwolnić cię z więzienia, na które skazana zostałaś z woli narodu, do chwili, w której odbierzesz karę za swe zbrodnie. Powiedz, czyś co wiedziała o tym spisku?
Królowa zadrżała na dźwięk tego głosu, którego zdawała się unikać, i wcisnęła się o ile mogła w swe krzesło; na to pytanie nie odpowiedziała podobnież, jak i na pierwsze.
— Nie chcesz więc odpowiadać?... — wrzasnął Santerre, gwałtownie tupnąwszy nogą.
Uwięziona wzięła ze stołu trzecią książkę.
Santerre odwrócił się.
— A ty, Elżbieto!... — rzekł do drugiej osoby, która na chwilę zaniechawszy roboty, złożyła ręce i modliła się — cóż mi odpowiesz?
— Nie wiem, panie, o co pytasz... — odparła, — nie mogę ci więc odpowiedzieć.
— Ej! do pioruna! obywatelko Kapet... — zawołał zniecierpliwiony Santerre, — mówię jednak bardzo jasno. Powiadam, że usiłowano wczoraj, ułatwić wam ucieczkę, i że powinnyście znać winowajców.
— Nie mamy żadnych stosunków nazewnątrz, mój panie, a tem samem nie możemy wiedzieć, co dla nas, ani też, co przeciw nam czynią.
— Dobrze... — odezwał się urzędnik — obaczymy, co powie twój bratanek.
To mówiąc, zbliżył się do łóżka młodego delfina.
Na tę groźbę Marja Antonina natychmiast podniosła się.
— Panie... — rzekła — mój syn chory... śpi... nie budź go.
— Odpowiadaj więc sama.
— Ja o niczem nie wiem.
Urzędnik poszedł w<\prost do łóżka młodego więźnia, który, jak powiedzieliśmy, udawał, że śpi.
— No! obudź się, Kapecie!... — zawołał, mocno nim wstrząsając.
Dziecię otworzyło oczy i uśmiechnęło się.
Królowa, miotana boleścią i obawą, dała znak córce, a ta korzystając ze sposobności, wsunęła się do sąsiedniego pokoju, otworzyła piec, wyjęła z niego kartkę, spaliła ją i natychmiast wróciła do pierwszej izby, rzucając na matkę uspakajające spojrzenie.
— Czego panowie żądacie?... — spytało dziecię.
— Chcemy się dowiedzieć, czyś nie słyszał czego tej nocy?
— Nie, ja spałem.
— Jak się zdaje, bardzo lubisz sypiać.
— Tak jest, bo kiedy śpię to marzę.
— A o czem marzysz?
— Zdaje mi się, że widzę we śnie ojca, któregoście zamordowali.
— A więcej nic nie słyszałeś?... — porywczo rzekł Santerre.
— Nic.
— Te wilczki są doprawdy w zmowie z wilczycą... — rzekł wściekły urzędnik, a jednak wydarzył się spisek.
Królowa się uśmiechnęła.
— Oho! Austrjaczka szydzi z nas... — wrzasnął urzędnik. A więc kiedy tak, wykonajmy rozkaz gminy w całej jego surowości. Wstawaj, Kapecie!
— Co chcecie czynić?... — zawołała królowa, zapominając się. — Czyż nie widzicie, że syn mój chory, że ma gorączkę? Pragniecież więc jego śmierci?
— Twój syn... — odpowiedział urzędnik — jest powodem ciągłej trwogi, jaka przejmuje radę w Tempie. On jest celem wszystkich spisków. Pochlebiają sobie, że was wykradną. Dobrze! niech wykradają!... Tison!... Zawołajcie Tison’a!
Tison był rodzajem gospodarza w więzieniu.
— Tison... — rzekł Santerre — kto wczoraj przynosił żywność dla więźni?
Tison wymienił jakieś nazwisko.
— A bieliznę?
— Moja córka.
— I pozwoliłeś jej prać więźniom?
— Dlaczegóżby nie?... lepiej, że ona coś zarobi, aniżeli kto inny. Wszak bierze pieniądze narodu, nie zaś pieniądze tych kobiet, bo naród za nie płaci.
— Powiedziano ci, abyś pilnie przeglądał bieliznę.
— I cóż!... alboż nie spełniam należycie moich obowiązków?... dowodem tego jest znaleziona wczoraj chustka z dwoma węzłami, którą zaraz odniosłem radzie, a z jej rozkazu żona moja rozwiązała ją, odprasowała i nic nie mówiąc, oddała pani Kapet.
Na wzmiankę o dwóch węzłach na chustce, królowa zadrżała, źrenice jej się rozszerzyły, porozumiała się spojrzeniem z księżną Elżbietą.
— Tison... — rzekł Santerre — o patrjotyzmie twojej córki nikt nie wątpi, ale od dnia dzisiejszego niechaj w Temple ani nogą nie postanie.
— O!... mój Boże, — zawołał przerażony Tison — co też to mówicie?... Jakto?... nie zobaczą mej córki, aż chyba wyjdę?...
— I tobie odtąd wychodzić nie wolno — rzekł Santerre.
Tison popatrzył wkoło nie zatrzymując na żadnym przedmiocie błędnego swego wzroku i krzyknął nagle:
— Nie wolno wychodzić?... A kiedy tak, to wyjdę raz na zawsze!... Podaję się do dymisji; nie jestem ani zdrajcą, ani arystokratą, aby mnie więzić miano. Powiadam, że chcę stąd wyjść!
— Obywatelu — rzekł Santerre — słuchaj rozkazów Gminy, albo możesz tego pożałować. Zostań tu, bacz na wszystko, co się tu dzieje. Uprzedzam cię, że mają oko na ciebie.
Królowa sądząc tymczasem, że zapomniano o niej, przyszła nieco do siebie i znowu syna w łóżko położyła.
— Zawołaj tu swoją żonę — powiedział urzędnik do Tison’a.
Usłuchał nic nie mówiąc. Pogróżki Santerrea przemieniły go znowu w łagodnego baranka.
Żona Tison’a przybyła.
Zbliż się obywatelko... rzekł Santerre, wyjdziemy do przedpokoju, a ty tymczasem zrewiduj uwięzione.
— Słuchajno żono, odezwał się Tison, nie chcą już wpuszczać córki naszej do Tempie.
— Jakto?... nie chcą wpuszczać mojej córki?... Więc jej już widywać nie będziemy?...
Tison zwiesił głowę.
— I cóż ty na to?...
— Ja?... Poślę raport do rady w Temple, a rada zadecyduje. Tymczasem zaś...
— Tymczasem, dodała żona, będę się widywać z moją córką.
— Milcz!... zawołał Santerre, wezwano cię tu poto, abyś zrewidowała uwięzione, rób co ci każą, a potem zobaczymy...
— Ale... tymczasem...
— Ho, ho!... mruknął Santerre, marszcząc brwi; coś się tu psuje, jak uważam.
— Zrób żono, co każę generał obywatel, zrób to, żono; a potem słyszałaś, że zobaczymy...
I Tisson z pokornym uśmiechem spojrzał na Santerre’a.
— Dobrze... odpowiedziała kobieta, wyjdźcie, to przystąpię do rewizji.
I mężczyźni wyszli.
— Moja kochana pani Tison, powiedziała królowa, chciej mi wierzyć...
— Niczemu nie wierzę, obywatelko Kapet... odparła straszna kobieta, zgrzytając zębami, tylko temu, że jesteś przyczyną wszelkich nieszczęść narodu. Niechno tylko znajdę co podejrzanego przy tobie, a zobaczysz!...
Czterech ludzi zostało przy drzwiach, aby siłą dopomóc Tisonowej w razie, gdyby królowa opór stawiała.
Zaczęto od królowej i znaleziono przy niej chustkę z trzema węzłami, która na nieszczęście zdawała się być odpowiedzią przygotowaną na chustkę o jakiej wspomniał Tison.
Znaleziono także ołówek, szkaplerz i lak.
— Spodziewałam się tego, powiedziała żona Tisona; miałam słuszność, donosząc urzędnikom, że austrjaczka koresponduje!... Przed kilku dniami znalazłam ślady laku na lichtarzu.
Księżna Elżbieta i córka królewska nic przy sobie nie miały. Żona Tisona przywołała urzędników, a gdy wrócili z Santerem na czele, oddała im przedmioty znalezione przy królowej. Przechodząc z rąk do rąk stały się one powodem tysiąca przypuszczeń, szczególniej chustka z trzema węzłami długo była przedmiotem domysłów prześladowców rodziny królewskiej.
— A teraz... przemówił Santerre, odczytamy ci rozkaz Konwencji. Rozkaz polecający rozłączyć cię z synem.
— Rozkaz więc taki istnieje na prawdę?...
— Tak jest!... Konwencja musi się troszczyć o zdrowie dziecka, które naród poruczył jej opiece i dlatego nie zostawi go w towarzystwie matki tak zepsutej...
Z oczu królowej trysnęły błyskawice.
— Tygrysy!... rzekła, uformujcież przynajmniej akt oskarżenia.
— Nic łatwiejszego... odezwał się jeden z urzędników, oto jest...
I wyrzekł jedno z owych niegodziwych oskarżeń, nakształt tych z jakiemi Swetonjusz występował przeciw Agrypinie.
— Mówcie... rzekł Santerre, wymieńcie nazwiska, objawcie zamiary waszych wspólników, wytłumaczcie znaczenie tych węzłów na chustce, przyniesionej pomiędzy bielizną przez córkę Tisona i na chustce znalezionej przy tobie, Antonino, a wtedy zostawimy ci syna.
Księżna Elżbieta zdawała się spojrzeniem błagać królowę, aby uczyniła tę okrutną ofiarę.
Lecz Marja Antonina, dumnie ocierając łzę, co jak brylant świeciła w kącie jej źrenicy, rzekła:
— Bądź zdrów mój synu!... Pamiętaj o ojcu męczenniku, który przebywa już w niebie, pamiętaj o matce, która się z nim wkrótce połączy; powtarzaj co rano i wieczór modlitwę, której cię nauczyłam. Bądź zdrów, mój synu!...
I pocałowała go po raz ostatni, a wstając zimna i nieugięta, powiedziała:
— O niczem nie wiem, czyńcie co się wam podoba!
Monarchini atoli więcej potrzebowała siły aniżeli jej zawrzeć w sobie mogło serce kobiety, a nadewszystko serce matki. Padła na krzesło, gdy unoszono dziecię, które łzami zalane, wyciągało ku niej swe rączki, ale żadnego nie wydało okrzyku. Zamknęły się drzwi za urzędnikami unoszącymi dziecię królewskie, i trzy niewiasty znowu pozostały same.
— Przez chwilę panowało rozpaczliwe milczenie, łkaniami jedynie przerywane.
Królowa pierwsza się odezwała:
— Moja córko... rzekła, a owa kartka?...
— Spaliłam ją z rozkazu twego, matko.
— Nie przeczytawszy?...
— Tak jest, nie przeczytawszy.
— Żegnam cię więc, ostatni promyku nadziei, szepnęła księżna Elżbieta.
— Słusznie mówisz, słusznie siostro moja, przebrała się już miara cierpień naszych.
A obracając się do córki, dodała:
— Czy nie poznałaś, czyj to mógł być charakter, Marjo?...
— Sądzę matko...
Królowa wstała, poszła do drzwi dla przekonania się, czy nie podsłuchują lub nie podpatrują, wyjęła szpilkę z włosów, przystąpiła do ściany i wydobyła z kryjówki mały papierek złożony w kształcie biletu i pokazując go córce, rzekła:
— Zbierz całą twą pamięć nim mi odpowiesz, moja córko, czy charakter był ten sam, co i tutaj?...
— Tak jest, matko, odpowiedziała księżniczka, tak jest, poznaję doskonale.
— Chwała ci Panie!... zawołała królowa z żarliwością, padając na kolana. Jeżeli dziś mógł pisać, to znak, że ocalony. Dzięki ci Boże!... dzięki!... Taki szlachetny przyjaciel, godzien zaprawdę, abyś cud Twój spełnił na nim, Panie!...
— Słuszne twe żądanie córko, nie zapominaj nigdy tego imienia, jest to bowiem imię człowieka, pełnego honoru i męstwa. Tego człowieka nie ambicja do nas przywiązuje, bo go wniosły dni nieszczęścia. Nigdy on nie widział królowej francuskiej, a raczej królowa francuska nigdy go nie widziała, poświęca jednak życie swoje w jej obronie. Może w nagrodę, według dzisiejszego wynagradzania każdej cnoty, okrutną śmierć poniesie... lecz... jeżeli zginie... tam... tam wysoko, podziękuję mu zato... Nazywa się...
Królowa spojrzała z niespokojnością dokoła i zniżając głos, rzekła.

— Nazywa się: Kawaler de Maison-Rouge... Módl się za niego.

ROZDZIAŁ VII.
PRZYSIĘGA GRACZA

Kawaler de Maison-Rouge zbyt czynnym i śmiałym był nieprzyjacielem, dlatego też powrót jego do Paryża i pojawienie się w Tempie pociągnęły za sobą najsurowsze środki. W mnóstwie podejrzanych domach dokonano najściślejszego śledztwa, oprócz atoli znalezienia kilku emigrantek, które dały się schwytać, i kilku starców, nie myślących wcale zaprzeczać katowi pozostałych im jeszcze nie wielu dni życia, śledztwa te do żadnego nie doprowadziły rezultatu.
Sekcje, jak łatwo pojąć, były mocno przez kilka dni zatrudnione, sekretarz więc sekcji Lepelletier, najbardziej wpływowej, mało miał czasu do myślenia o swej nieznajomej.
Maurycy milczał jak grób, przed nikim się nie zwierzał. Zamknął w sercu wszelkie szczegóły przygody, które uszły badaniu Lorina, ten atoli znając kolegę jako wesołego i wylanego chłopaka, a widząc go teraz marzącym i szukającym samotności, domyślał się, jak powiadał, że łotr Kupido musiał przeszyć go strzałą swoją.
Należy zauważyć, iż w ciągu ośmnastowiekowego istnienia monarchji, Francja niewiele miała lat, równie jak rok 1793, mitologicznych.
Kawalera nie ujęto i zaprzestano o nim mówić. Królowa owdowiała po mężu, osierociała po dziecku, we łzach jedynie szukała pociechy, ilekroć zostawiono ją samą z córką i siostrą.
Młody Delfin powierzony szewcowi Simonowi, znosił straszne męczarnie, dzięki którym w parę lat później połączył się z ojcem i matką. Na chwilę więc nastała cisza.
Maurycy czuł cały ciężar tej ciszy, równie jak się czuje ciśnienie powietrza podczas burzy, a nie wiedząc, jak skorzystać z wolnego czasu, który go całkiem oddawał uczuciu zbyt do miłości podobnemu, odczytał list, pocałował piękny szafir i mimo uczynionej przysięgi, postanowił ulec pokusie, przyrzekając, że czyni to po raz ostatni.
Plan miał zresztą bardzo prosty. Listy lokatorów wywieszone na każdych drzwiach służyć mu miały za pierwszą skazówkę, wybadywania zaś odźwiernych dopomóc do wyjaśnienia tajemnicy. Tytuł sekretarza sekcji przy ulicy Lepelletier, zupełne nadawał mu prawo do badań tego rodzaju.
Maurycy nie wiedział imienia nieznajomej, ale kierować się miał podobieństwem, przypuszczał bowiem, że tak czarująca istota musi nosić imię zgodne z jej kształtem: imię to zapewne jakiej sylfidy, wieszczki lub anioła. Sądził, że przybycie tej kobiety na ziemię, musiano uczcić, podobnie jak przybycie jakiej istoty wyższej, nadprzyrodzonej.
Przywdział kurtę z grubego ciemnego sukna, ustroił się w czerwoną odświętną czapkę i nikomu nic nie mówiąc, rozpoczął swą wycieczkę.
W ręku trzymał grubą pałkę sękowatą, zwaną podówczas konstytucją. Laska ta w jego kościstej i silnej dłoni, nabierała wartości herkulesowej maczugi. W kieszeni miał nominację na sekretarza sekcji Lepelletier, zabezpieczony więc był fizycznie i moralnie.
I przebiegał ulicę św. Wiktora, ulicę św. Jakóba i czytał przy świetle zapadającego dnia nazwiska wypisane na drzwiach każdego domu więcej lub mniej wprawną ręką.
Był już przy setnym domu, setną już odczytywał listę, a nic mu jeszcze nie dowodziło, że trafił na ślad poszukiwanej, którą miał nadzieję poznać, jeżeli wyczyta imię w rodzaju tych, o jakich marzył.
W tem dzielny szewc jakiś, widząc niecierpliwość, malującą się na twarzy czytającego, otworzył drzwi, wyszedł z pocięglem i szydłem w ręku i patrząc przez okulary na Maurycego, zapytał:
— Obywatelu, czy potrzebujesz jakich wiadomości o lokatorach tego domu? Mów, gotów ci jestem służyć.
— Dziękuję, obywatelu... wyjąkał Maurycy, alem szukał nazwiska mego przyjaciela.
— Powiedz mi to nazwisko, obywatelu, znam wszystkich w tym cyrkule; gdzież mieszka ten przyjaciel?
— Mieszka jak sądzę przy starej ulicy Jakóba, ale może się już wyprowadził?...
— Ale jakże się nazywa, przecież musi mieć nazwisko?
Maurycy zawahał się przez chwilę, a potem biorąc pierwsze lepsze nazwisko, jakie mu przyszło na pamięć rzekł:
— Rene.
— Jego stan?
Wkoło Maurycego znajdowały się same garbarnie.
— Czeladnik garbarski, odpowiedział.
— To potrzeba udać się do majstra... odezwał się szewc, wskazując człowieka, który zatrzymał się właśnie i niby dobrodusznie, ale niedowierzająco wpatrywał się w Maurycego.
Maurycy obejrzał się i spostrzegł słusznego poczciwego mieszczanina z przyzwoitą twarzą, w ubiorze zapowiadającym zamożnego fabrykanta.
— Tylko, jak powiedział obywatel odźwierny, powiedział mieszczanin, potrzeba wiedzieć nazwisko tego przyjaciela.
— Na honor... rzekł Maurycy nieco zniecierpliwiony tym rodzajem badania, ja nie wiem jakie jest jego nazwisko rodzinne...
— Jakto!... rzekł mieszczanin z uśmiechem, w którym Maurycy dostrzegł większą niż to chciał pokazać ironję; jak to obywatelu! nie znasz nazwiska twego przyjaciela?
— Nie.
— W takim razie, nie znajdziesz go zapewne.
I mieszczanin, ukłoniwszy się grzecznie Maurycemu, postąpił o kilka kroków i wszedł do jednego z domów przy starej ulicy Jakóba.
— Koniec końcem jeżeli nie wiesz jego nazwiska rodzinnego... powiedział szewc odźwierny.
— To i cóż stąd, że nie wiem?... odparł Maurycy szukając sposobności do kłótni, aby na kim zły swój humor wywnętrzyć.
— Nic, obywatelu nic, tylko jeżeli nie wiesz nazwiska twego przyjaciela, to być może, że jak mówi obywatel Dixmer, wcale go nie odnajdziesz.
Maurycy miał wielką ochotę wykropić obywatela odźwiernego, lecz był to starzec, na którego nie godziło się ręki podnosić. Gdyby był o dwadzieścia lat młodszy, byłby na nim przedstawił gorszące widowisko równości wobec prawa, lecz nierówności wobec siły.
Przy tem i noc już zapadała.
Maurycy, korzystając z reszty dziennego światła, zapuścił się w najbliższą uliczkę, później przebiegł drugą; przypatrywał się każdym drzwiom, przeglądał każdy zakątek, patrzył przez każdą palisadę, wspinał się na każdy mur, rzucał okiem poza każdą kratę, oglądał każdy zamek, kołatał do każdego składu i nie otrzymywał żadnej odpowiedzi. Stracił parę godzin na całkiem bezużyteczne poszukiwania.
Maurycy miał już cofnąć się w rozpaczy, gdy właśnie niespodzianie na zakręcie wąskiej uliczki, dostrzegł jakieś światełko. Puścił się natychmiast w to ciemne przejście, nie spostrzegając, że w tej samej chwili, jakaś ciekawa głowa, śledząca z poza drzew wznoszących się nad murem, wszelkie jego kroki od kwadransa, nagle poza tym murem zniknęła.
W kilka sekund po jej zniknięciu, trzej ludzie wyszli przez małe drzwiczki wybite w murze, i znikli w uliczce, na którą udał się Maurycy, czwarty zaś człowiek, dla większej ostrożności drzwiczki zamknął za nimi.
Maurycy przy końcu uliczki znalazł dziedziniec; owe światełko błyszczało po drugiej jego stronie. Zakołatał do drzwi nędznego i samotnego domku i światełko natychmiast zgasło.
Kołatał jeszcze, lecz nikt mu nie odpowiedział. Niechcąc tracić czasu na darmo, przebył dziedziniec i znowu wrócił na uliczkę.
Jednocześnie drzwi domu zwolna zaskrzypiały na zawiasach, wyszło z niego trzech ludzi i dało się słyszeć gwizdnięcie.
Maurycy obejrzał się i w odległości dwa razy takiej jak długość jego kija, dostrzegł trzy cienie.
W ciemności, przy blasku światła, mignęły trzy płowe sztylety.
Maurycy poznał, że jest otoczony. Chciał zrobić młynka kijem, ale uliczka tak była wąska, że kij dotknął obu murów. W tej chwili ogłuszyło go gwałtowne uderzenie w głowę. Tej nieprzewidzianej zaczepki dokonali czterej ludzie, którzy wyszli byli przez małe drzwiczki w murze. Siedmiu więc razem napadło na Maurycego i mimo rozpaczliwego oporu, obaliło go na ziemię, skrępowało mu ręce i zawiązało oczy.
Maurycy nie krzyczał, nie wzywał ratunku. Siła i odwaga zawsze same sobie wystarczyć pragną i zdają się wstydzić obcej pomocy. Zresztą nadaremnie byłby wołał o tę pomoc. W tak pustym cyrkule, niktby mu z nią nie był pośpieszył.
Sądził zresztą, że jeżeli zawiązano mu oczy to zapewne nie dlatego, aby go zabić niezwłocznie. W wieku Maurycego każda zwłoka stanowi nadzieję.
— Kto jesteś?... spytał głos jakiś.
— Jestem człowiekiem, którego mordują, odrzekł Maurycy.
— Co gorsza, będziesz człowiekiem zamordowanym, jeżeli będziesz mówił głośno, jeżeli tylko krzykniesz!...
— Gdybym miał krzyczeć, nie byłbym czekał do tej pory.
— Czyś gotów odpowiadać na moje pytania?
— Pytaj, a zobaczę, czy mam ci odpowiadać.
— Kto cię tu przysyła?
— Nikt.
— Przyszedłeś zatem z własnego natchnienia?
— Tak.
— Kłamiesz!...
Maurycy okropnie się szarpnął chcąc uwolnić ręce, ale to było niepodobieństwem.
— Nigdy nie kłamię!... odpowiedział.
— W każdym razie, czy przychodzisz z własnego natchnienia, czy cię tu kto przysyła, zawsze jesteś szpiegiem.
— A wy, podłymi nikczemnikami!
— My, podłymi?...
— Tak jest, siedmiu was czy ośmiu zbójów przeciw skrępowanemu człowiekowi i jeszcze go znieważacie: Podli! podli! podli!
Ta gwałtowność Maurycego, zamiast podrażnić jego przeciwników, zdawała się ich raczej uspakajać, dowodziła bowiem, że młodzieniec nie był tem, o co go obwiniono; prawdziwy szpieg byłby drżał i błagał łaski.
— Niema tu żadnej zniewagi, odezwał się głos łagodniejszy; ale zarazem bardziej nakazujący, jak te, które pierwej mówiły. W obecnym czasie można być szpiegiem i uczciwym jednocześnie człowiekiem. Ryzykuje się tylko życie.
— Bądź mi pozdrowiony, ty coś tak przemówił, odpowiem ci godnie.
— Cóż więc masz do czynienia w tutejszym cyrkule?...
— Szukam kobiety.
— Odpowiedź tę przyjęto szmerem niedowierzania, które wzrastając — w burzę się wnet przemieniło.
— Kłamiesz!... zaczął znowu ten sam głos. Nie ma tu żadnej kobiety!... wiemy dobrze, kogo przez to należy rozumieć. Nie ma tu, powtarzam, kobiety, którąby ścigać wypadało; wyznaj twój zamiar lub umrzesz.
— No, no, powiedział Maurycy. Przecież mnie nie zabijecie dla rozrywki, chyba jeżeliście rozbójnicy.
I znowu szarpnął się jeszcze gwałtowniej i bardziej niespodzianie, jak wprzódy, chcąc uwolnić ręce od krępującego je sznurka. Ale nagle bolesne i ostre zimno pierś mu rozdarło.
Maurycy w tył się cofnął mimowoli.
— Czujesz co to jest?... spytał jeden z napastników. Wiedz, że jest tu osiem pcheł do tej podobnych, z którą dopiero co zabrałeś znajomość.
— Czy chcecie wiedzieć moje nazwisko?
— Tak jest.
— Jestem Maurycy Lindey.
— Co? zawołał jeden głos, Maurycy Lindey, sekretarz sekcji Lepelletier?
Te słowa wymówiono z takim zapałem, że Maurycy przekonał się, iż były decydujące.
Maurycy niezdolny był do podłości. Wyprężył się jak prawdziwy Spartanin i rzekł tonem stanowczym:
— Tak jest, Maurycy Lindey, sekretarz sekcji Lepelletier; Maurycy Lindey patrjota, rewolucjonista, jakobin; Maurycy Lindey, który do najpiękniejszych dni życia swego policzy dzień, w którym umrze za sprawę kraju.
Oświadczenie to przyjęto śmiertelnem milczeniem.
Natychmiast potem poczuł że silne ramię podnosi go z ziemi. Nie daleko go zaniesiono. Wkrótce usłyszał jak się otworzyły drzwi jedne i drugie, drugie jednak węższe były niż pierwsze, bo zaledwie pomieścić w sobie mogły niosących go ludzi.
— Jestem zgubiony, pomyślał Maurycy; przywiążą mi kamień do szyi i wrzucą w jaką dziurę do Biewry.
Ale po chwili uczuł, że niosący go wstępują na jakieś schody. Delikatniejsze powietrze go owionęło, posadzono go na krześle. Usłyszał, że zamknięto drzwi na dwa spusty i że się oddalono. Zdało mu się, że go zostawiono samego. Słuchał więc z uwagą, na jaką zdobyć się może człowiek, którego życie od jednego słowa zawisło, i zdało mu się, że słyszy, jak głos ten sam który go już uderzył pewnością swą i słodyczą, rzekł do drugich:

— Naradźmy się.

ROZDZIAŁ VIII.
GENOWEFA

Upłynął kwadrans, a wydał się wiekiem Maurycemu. Nic nadto naturalniejszego: młody, przystojny, silny, wspierany w swej sile setką przyjaciół gotowych zginąć dla niego, przyjaciół, z którymi i przez których marzył, iż kiedykolwiek dopnie wzniosłych czynów, nagle, wcale się tego nie spodziewając, ujrzał się narażonym na utratę życia w niegodnej zasadzce.
Pojmował, że go zamknięto w jakimś pokoju, lecz miano go na oku.
Najokropniejszą było rzeczą, że mu ręce w tył związano, i że nie mógł zdjąć zasłony; gdyby widział, możeby mógł uciekać.
Tymczasem nikt nie sprzeciwiał się tym jego usiłowaniom, nikt się wokoło niego nie ruszał; wniósł więc, że jest sam jeden.
Nogami dotykał czegoś miękkiego i głuchego, sądził, że to piasek lub glina. Przykra i przejmująca woń przekonywała o obecności tu roślin jakichś. Maurycy mniemał, że się znajduje w cieplarni lub w innem podobnem miejscu. Postąpił klika kroków, dotknął muru, odwrócił się, chcąc namacać rękami, uczuł, że to są narzędzia rolnicze i wydał okrzyk radości.
I po niesłychanych wysileniach zbadał wszystkie te narzędzia jedne po drugich. Znalazł rydel. Ponieważ był związany, musiał odbyć pewien rodzaj walki, nim rydel ów zdołał obrócić żelazem do góry. Oparłszy żelazo o mur za pomocą pleców, przerżnął, a raczej przetarł sznur, który mu ręce krępował. Trwało to długo, bo żelazo rydla było tępe. Pot spływał mu po czole. Uczynił ostatnie wysilenie gwałtowne, niesłychane, najpotężniejsze, i sznur w połowie przetarty, pękł nakoniec.
Znowu zatem krzyknął z radości, bo był przynajmniej pewny, że bronić się będzie nim umrze.
Zerwał z oczu zasłonę. Dobrze osądził, znajdował się nie w cieplarni, lecz w pawilonie, gdzie przechowywano niektóre rośliny, nie mogące na świeżem powietrzu przepędzać złej pory roku. W jednym kącie stały narzędzia ogrodnicze, z których jedno tak wielką wyświadczyło mu przysługę. Nawprost niego było okno: Maurycy poskoczył ku niemu i przekonał się, że było zakratowane; człowiek uzbrojony w karabin, stał poza niem na straży.
Po drugiej stronie ogrodu, o trzydzieści może kroków odległości, wznosił się mały kiosk, odpowiadający temu, w którym się znajdował Maurycy. Żaluzje jego były spuszczone, lecz z poza nich wyglądało światełko.
Maurycy zbliżył się do drzwi i słuchał: druga placówka przechodziła się za drzwiami.
Ale w głębi korytarza odzywały się pomięszane głosy; narada widocznie zamieniała się w sprzeczkę. Maurycy nie mógł rozumieć dobrze wszystkiego, co mówiono. Schwytał jednakże kilka słów, takich, jak: szpieg, puginał, śmierć!...
Podwoił uwagę. Otworzono jedne drzwi; słyszał więc wyraźniej.
— Tak jest... dowodził jeden głos; tak jest, to szpieg; zwietrzył coś bez wątpienia i przyszedł poto zapewne, aby zbadać nasze tajemnice. Jeżeli go uwolnimy, narazimy się, bo będzie nas denuncjował.
— Ależ jego słowo?... rzekł głos drugi.
— Słowo da, a jednak zdradzi. Alboż on szlachcic, aby można wierzyć jego słowu?
— Nie zna nas, a więc nie będzie mógł denuncjować!
— Że nas nie zna, to prawda, nie wie, czem się zajmujemy, ale zna adres nasz i może tu powrócić w dobrem towarzystwie.
Argument zdawał się być stanowczy.
— A więc!... rzekł głos, który Maurycy kilka już razy brał za głos przywódcy, rzecz skończona?
— Ależ tak, tak, nie pojmuję twojej wspaniałomyślności, mój kochany; gdyby komitet bezpieczeństwa publicznego miał nas w swoim ręku, widzielibyście, czy robiłby z nami tyle ceremonji.
— Ja mam tylko jeden głos, moi panowie, i ten był za przywróceniem wolności więźniowi, wy macie ich sześć, a wszystkie są za śmiercią, śmierć zatem i rzecz skończona.
Pot, spływający po czole Maurycego, zastygł nagle.
— Będzie krzyczał, wył... rzekł głos. Oddaliliżeście przynajmniej panią Dixmer?
— O niczem nie wie. Jest w tamtym pawilonie naprzeciwko.
— Pani Dixmer?... szepnął Maurycy; zaczynam pojmować. Jestem u garbarza, który rozmawiał ze mną na ulicy i odszedł, śmiejąc się, żem mu nie umiał powiedzieć nazwiska mego przyjaciela. Ale cóż u djabła, pan garbarz ma w tem za interes, żeby mnie zabijać?
Powiedziawszy to, obejrzał się wkoło i spostrzegł drąg żelazny z rękojeścią jesionową.
— W każdym razie... rzekł, nim mnie zamordują, niejednego zapewne położę trupem.
I poskoczył ku niewinnemu narzędziu, które w jego ręku straszną bronią stać się miało.
Wrócił potem do drzwi i ulokował się tak aby, gdy je otworzą, zupełnie go zakryły.
Serce wyrywało mu się z piersi, wśród głuchej ciszy słychać było każde jego uderzenie.
Nagle Maurycy zadrżał na całem ciele; jeden głos powiedział:
— Usłuchajcie mnie, wybijcie poprostu szybę i przez kraty wypalcie do niego z karabina.
— O! nie, nie, tylko bez hałasu... przerwał inny głos, wystrzał mógłby nas zdradzić. Ah! jesteś, Dixmer, i cóż twoja żona?
— Właśnie zaglądałem przez żaluzję; niczego się nie domyśla, siedzi i czyta.
— Dixmer, ty musisz rzecz ostatecznie zdecydować; jesteś za karabinem, czy za sztyletem?
— Wystrzegajmy się palnej broni o ile można. Jestem za sztyletem.
— Zgoda... idźmy!
— Idźmy powtórzyło razem pięć czy sześć głosów.
Kroki zbliżały się, potem przystanęły. Klucz obrócił się w zamku i zwolna drzwi otworzono.
Gdy się to działo, Maurycy pomyślał:
— Jeżeli będę tracił czas na obronie, zabiją mnie. Wpadnę więc pierwszy na tych zbójów, zdziwię ich, wyskoczę na ogród, dostanę się na uliczkę i może się zdołam ocalić.
I rzucił się z lwią silą i dzikim okrzykiem, w którym raczej groźba niż przestrach przebijała, obalił dwóch najbliższych ludzi, którzy sądząc, że jest skrępowany i z zawiązanemi oczami, nie spodziewali się napadu; rozpędził drugich, przebył, dzięki swej zwinności, w jednej sekundzie, dziesięcio sążniową odległość, spostrzegł na końcu korytarza drzwi otwarte do ogrodu, popędził tam, przeskoczył kilka schodów i opamiętawszy się nieco, ruszył ku bramie.
Brama była zamknięta ma dwie zasuwy i zamek. Maurycy odsunął zasuwy, chciał zamek otworzyć, lecz nie było klucza.
Prześladowcy wybiegli tymczasem na ganek i dostrzegli zbiega.
— Oto jest!... wołali, strzelaj, Dixmer, strzelaj! zabij! zabij!
Maurycy ryknął, zamknięty był w ogrodzie; zmierzył mur okiem i przekonał się, iż ma dziesięć stóp wysokości.
Zbójcy rzucili się ku niemu.
Maurycy wyprzedzał ich o dwadzieścia kroków, spojrzał wkoło siebie, jak skazany, który pragnie choć cienia nadziei, coby go ocaliła.
Dostrzegł kiosk, żaluzję, a za nią światło.
Jednym rzutem przeskoczył dziesięć kroków, schwytał za żaluzję, zerwał ją, wybił okno i wpadł do pokoju oświetlonego, w którym czytała kobieta siedząca przy kominku.
Przestraszyła się i krzyknęła o pomoc.
— Usuń się Genowefo, usuń się!... wołał Dixmer, niech go zabiję.
I Maurycy ujrzał wymierzoną przeciw sobie lufę karabinową.
Ale zaledwie kobieta go dostrzegła, natychmiast, zamiast usunąć się, jak jej mąż rozkazywał, wydala okropny okrzyk i wpadła między Maurycego a lufę.
To poruszenie wspaniałomyślnej istoty, zwróciło na nią uwagę Maurycego.
Teraz on znowu wydał okrzyk.
Była to bowiem jego poszukiwana nieznajoma.
— Pani!... pani!... tu?... zawołał.
— Cicho!... rzekła Genowefa.
A potem obróciwszy się do zbójców, którzy rozmaicie uzbrojeni, przystąpili do okna, zawołała:
— O! wy go nie zabijecie!
— To szpieg!... wrzasnął Dixmer, a jego miła i łagodna twarz przybrała wyraz nieubłaganego postanowienia, to szpieg, musi on umrzeć i umrze!...
— Szpieg?... on?... powiedziała Genowefa. Pójdź tu Dixmer, słowo ci tylko powiem, a przekonasz się w jak grubym jesteś błędzie.
Dixmer zbliżył się do okna. Genowefa podzszła ku niemu i coś szepnęła do ucha.
Garbarz podniósł żywo głowę.
— On?... powiedział.
— W swojej własnej osobie!... rzekła Genowefa.
— Jesteś tego zupełnie pewna?
Młoda kobieta nic nie odpowiedziała, lecz obróciwszy się ku Maurycemu, podała mu z uśmiechem rękę.
Wówczas na twarzy Dixmera osiadł znowu wyraz łaskawości i spokoju. Postawił karabin i rzekł:
— Kiedy tak, to co innego.
Następnie dał znak towarzyszom, odstąpił z nimi na bok, powiedział im kilka słów i oddalił się zaraz.
— Schowaj pan ten pierścień z palca i wsuń go w kieszeń kamizelki.
W chwilę potem otworzyły się drzwi od pawilonu i Dixmer bezbronny stanął przed Maurycym.
— Przebacz, obywatelu... rzekł, żem nie wiedział prędzej, iżem ci obowiązany! Ale żona moja, pomnąc o przysłudze, jaką jej wyświadczyłeś wieczorem, dnia 10-go marca, zapomniała zupełnie o twoim nazwisku. Nie wiedzieliśmy z kim mamy do czynienia; inaczej, wierzaj mi, ani na chwilę nie bylibyśmy powątpiewali o twoim honorze i zamiarach. Tak więc, jeszcze raz proszę o przebaczenie!...
— Lecz, nakoniec, dlaczegóż chcieliście mnie zabić?
— Otóż to sekret, obywatelu, który powierzam twojej prawości. Jak wiesz, jestem garbarzem i właścicielem garbarni. Większa część kwasów, których używam do preparowania skór, stanowi towar zakazany. Jakoż przemytnicy, z którymi mam do czynienia, dowiedzieli się, że denuncjowano ich radzie generalnej. Widząc, że się wypytywałeś, zląkłem się tego. Moich przemytników bardziej jeszcze, niż mnie samego, przestraszyła twoja czapka czerwona, a nadewszystko twoja odważna postawa, i nie ukrywam wcale, że śmierć twoja była nieodbicie postanowiona.
— To mi nic nowego nie powiadasz, obywatelu; dobrze o tem wiedziałem, bom słyszał całą waszą naradę i widziałem twój karabin.
— Kiedy już jesteśmy przyjaciółmi, że się tak wyrażę, powiedz mi młodzieńcze, pocoś tu przyszedł w nasze strony?... Rozumie się, jeżeli nie chcesz się zdradzić, nie żądam odpowiedzi.
— Zdaje mi się, żem ci już o tem mówił, — wyjąkał Maurycy.
— Prawda... — rzekł mieszczanin, — prawda, mówiłeś o jakiejś kobiecie.
— O Boże!... przebacz obywatelu... — odpowiedział Maurycy; — ale czuję bardzo dobrze, żem ci się wytłumaczyć winien. Dowiedz się zatem!... że szukałem kobiety, która kilka wieczorów temu, zamaskowana, powiedziała mi, że mieszka w tym cyrkule. Nie wiem ani jej nazwiska, ani stanu, ani mieszkania, ale wiem, że jest małego wzrostu i żem w niej szalenie zakochany.
Genowefa była słusznego wzrostu.
— Wiem, że blondynka i ma wesołą minę.
Genowefa była brunetką i miała wielkie myślące oko.
— Jest to gryzetka... — mówił dalej Maurycy, — abym się jej podobał przywdziałem suknię gminną.
— Otóż i wszystko wytłumaczone... — powiedział Dixmer z ewangeliczną wiarą, której nie zdradzało żadne ukośne spojrzenie.
Genowefa odwróciła się, czując, że jej kolory na twarz występują.
— Biedny obywatelu Lindey!... — śmiejąc się mówił Dixmer, — jakżeśmy ci niegodziwie kazali czas przepędzać!... O!... ty będziesz ostatni, któremu złe wyrządzić chciałem. No proszę, tak dobry patrjota, brat... Ależ, doprawdy, ja sądziłem, że jaki niegodziwiec podszywa się pod twoje nazwisko.
— Nie mówmy więc o tem... — rzekł Maurycy, sądząc, iże już czas wracać do domu; — wyprowadź mnie pan na ulicę i zapomnijmy o wszystkiem.
— Wyprowadzić cię?... — zawołał Dixmer, — opuścić!... o!... nie, nie!... ja, a raczej mój wspólnik, wyprawia dziś wieczerzę dla zuchów, którzy cię niedawno zarżnąć chcieli... Spodziewam się, że zechcesz podzielić z arami tę małą ucztę i przekonać się, że nie taki djabeł straszny, jak go malują.
— Ależ... — odpowiedział Maurycy uradowany, że jeszcze kilka godzin przepędzi obok Genowefy, nie wiem doprawdy, czy mam przyjąć...
— Jakto!... czy masz przyjąć?... — przerwał Dixmer — musisz przyjąć; ci ludzie, są to równie dobrzy i równie, jak ty, gorliwi patrjoci; wreszcie dopiero gdy się jednym kawałkiem chleba podzielimy, uwierzę, żeś im przebaczył.
— Doprawdy obywatelu, — wyjąkał młodzieniec, — obawiam się, aby cię nie żenował... mój ubiór... zła mina...
Genowefa bojaźliwie spojrzała na młodego.
— Prosimy pana z całego serca... — rzekła.
— Przyjmuję, obywatelko... — odpowiedział Maurycy, kłaniając się uprzejmie.
— Dobrze więc!... pójdę, uspokoję moich towarzyszy, — rzekł garbarz, — a tymczasem ogrzej się, kochany przyjacielu.
Wyszedł — Maurycy i Genowefa sami pozostali.
— Boże!... — zawołała Genowefa, wstając, — pan jesteś raniony w piersi!... koszula pańska krwią jest zbroczona!...
W rzeczy samej na cienkiej i białej koszuli Maurycego, tyle sprzecznej z resztą grubego jego ubioru, szeroko rozeszła się plama krwi zastygłej.
— O!... uspokój się pani... — odrzekł młodzieniec, — jeden z przemytników ukłół mię sztyletem.
Genowefa pobladła i ujęła go za rękę:
— Przebacz pan... — szepnęła — przebacz złe, które ci wyrządzono; ocaliłeś mi pan życie, a ja tylko co nie stałam się przyczyną śmierci twojej.
— Jestem sowicie wynagrodzony skoro znalazłem panią... bo nieprawdaż, pani ani na chwilę nie przypuszczałaś, żem szukał kogo innego, nie ciebie?...
— Pójdź pan za mną, — przerwała Genowefa — dam panu świeżą bieliznę... Nie trzeba, aby nasi współbiesiadnicy widzieli pana w takim stanie: okrutnym byłoby to dla nich wyrzutem.
— Ileż ja pani sprawiam przykrości... — odpowiedział Maurycy z westchnieniem.
— Spełniam tylko obowiązek, a spełniam go z największą przyjemnością.
Genowefa zaprowadziła Maurycego do wielkiego gabinetu, który swą wytwornością i smakiem zdawał się wcale nie być odpowiednim w domu garbarza. — Prawda, że garbarz wyglądał na miljonera.
Potem otworzyła mu wszystkie szafy.
— Bierz pan... — rzekła — jesteś jak u siebie.
Za powrotem Maurycy zastał już Dixmera w pokoju.

— Chodźmy... — rzekł — chodźmy do stołu, już tylko na pana czekają.

ROZDZIAŁ IX.
WIECZERZA

Gdy Maurycy przybył z Dixmerem i Genowefą do sali jadalnej, położonej w korpusie budowli, do której go zrazu zaprowadzono, wieczerza była już zastawiona, lecz sala jeszcze próżna.
Sześciu współbiesiadników przybyło pokoleń.
Wszyscy odznaczali się przyjemną powierzchownością, po większej części byli młodzi, ubrani podług ówczesnej mody, dwóch czy trzech miało nawet kaftany i czapki czerwone.
Dixmer przedstawił im Maurycego, wymieniając wszystkie jego tytuły i przymioty i dodał:
— Obywatelu Lindey!... widzisz tu wszystkich, którzy mi pomagają w handlu; dzięki obecnym czasom, dzięki zasadom rewolucyjnym, żyjemy na stopie najczystszej równości. Co dzień zgromadzamy się dwa razy u tego stołu, i szczęśliwy jestem, że raczyłeś podzielić z nami naszą ucztę familijną. No, do stołu obywatelu, do stołu.
— A czy na pana Morand nie zaczekamy?... — zapytała bojaźliwie Genowefa.
— Prawda!... — odpowiedział Dixmer. — Obywatel Morand, o którym ci już wspominałem, obywatelu Lindey, to mój wspólnik. Do niego należy, jak się wyrażę, moralna część domu; on prowadzi korespondencję, utrzymuje kasę i rachunki, płaci i przyjmuje pieniądze, stąd więc najwięcej z nas wszystkich ma zatrudnienia i stąd też spóźnia się czasami. — Ale każę go zawiadomić.
W tej chwili drzwi się otworzyły i wszedł obywatel Morand.
Był on wzrostu małego, brunet, z gęstą brwią; czarne oczy pokrywał zielonemi okularami, jak to czynią zwykle wszyscy, którym praca wzrok osłabia, mimo to jednak tryskały z tych oczu błyskawice. Zaledwie się odezwał, Maurycy poznał zaraz ów głos miły i zarazem nakazujący, który podczas wyżej opisanego sporu — ciągle był za łagodnemi środkami. Ubrany w ciemny frak z dużemi guzami, w jasną jedwabną kamizelkę, miał białą, delikatną rękę, której, jak na garbarza, Maurycy nie mógł się dosyć nadziwić, a bardzo często podczas wieczerzy poprawiał swój dosyć cienki żabot.
Zajęto miejsca. Obywatel Morand siedział po prawej stronie Genowefy, Maurycy po lewej; Dixmer naprzeciw żony, inni biesiadnicy obojętnie umieścili się wokoło podłużnego stołu.
Siadając do stołu, Dixmer sądził się obowiązanym wyjaśnić niejako swym współbiesiadnikom przyczynę, dla której przypuścił obcego do małego grona.
Wywiązał się z tego, jak człowiek naiwny i nienawykły do kłamstwa. Biesiadnicy nie zadawali się jednakże być wymagającymi w doborze przyczyn, bo mimo całej niezręczności, z jaką fabrykant tłumaczył wprowadzenie młodego człowieka, objaśnienie jego wszystkich zadowoliło.
Maurycy zdziwiony, spojrzał na gospodarza.
— Na honor... — pomyślał — sądzę, że sam siebie zwodzę. Jestże to w istocie ten człowiek, który przed godziną z pałającem okiem, groźnym głosem, z karabinem w ręku, ścigał mnie i koniecznie zabić pragnął?... Do kata!... jakże to miłość skórek przemieniać umie człowieka!..
W sercu Maurycego, podczas gdy czynił te uwagi, gościła zarazem i głęboka boleść i wielka radość, tak, że nie umiał zdać sobie sprawy z rzetelnego stanu duszy. Widział się nakoniec obok pięknej nieznajomej, której tak długo poszukiwał; słyszał słodkie jej imię, o którem ciągle marzył. Upajał się szczęściem, czując ją przy swym boku; chwytał każde jej słówko, a dźwięk jej głosu wstrząsał najtajemniejszemi strunami jego serca. Serce to skołatane atoli było tem, co widział młody człowiek.
Genowefa była w istocie taka, jaką ją ujrzał po raz pierwszy: rzeczywistość nie zniszczyła bynajmniej owego snu burzliwej nocy. Była to ta sama kobieta młoda, z okiem smutnem, umysłem wzniosłym, a przytem, jak się często zdarzało w ostatnich latach, które poprzedziły sławny rok 1793, rok naszej powieści, była to dziewica dobrego urodzenia, z powodu upadku szlachty zmuszona złączyć się z mieszczaństwem i handlem. Dixmer zdawał się być zacnym człowiekiem i był bez zaprzeczenia bogaty; postępowanie jego z Genowefą, przekonywało, że pragnął ją uszczęśliwić. Ta jednak uczciwość, ta zamożność i te wyborne chęci, czyż mogły zapełnić niezmierny przedział istniejący pomiędzy żoną a mężem, pomiędzy dziewicą poetyczną, młodą, znakomitego rodu i czarującą, a mężczyzną oddanym zajęciu materjalnemu, mężczyzną z gminnem spojrzeniem!?... Jakiem-że uczuciem zapełniała Genowefa ten przedział?... Niestety!... traf zdawał się dostatecznie przekonywać Maurycego, że miłością; koniecznie więc musiał od pierwszego mniemania, jakie powziął o Genowefie, to jest, że wieczorem, w którym ją spotkał, wracała z miłosnej schadzki.
Myśl, że Genowefa kochała innego mężczyznę, dręczyła serce Maurycego.
Mówiono o polityce, bo inaczej być nie mogło. I o czemże było mówić w epoce, w której polityka do wszystkiego się wtrącała, kiedy malowano ją na talerzach, na ścianach i co godzina ogłaszano po ulicach? Jeden z biesiadników, który dotąd milczał ciągle, zapytał, co słychać o więźniach w Temple.
Na dźwięk tego głosu, Maurycy zadrżał mimowolnie. Poznał człowieka, który obstając za ostatecznemi środkami, naprzód pchnął go sztyletem, a potem za śmiercią gardłował.
Jednakże człowiek ten, uczciwy garbarz, naczelnik warsztatu, bo tak go Dixmer przedstawił, przywrócił wkrótce dobry humor Maurycemu, występując z najpatrjotyczniejszemi pojęciami, głosząc zasady najbardziej rewolucyjne.
Ten to człowiek, zdający się w politycznych swoich pojęciach, równie gwałtowny, jak w prywatnem postępowaniu, mówił o więzieniu w Temple i dziwił się, że straż nad tamtejszemi aresztami powierzono radzie nieustającej, łatwiej do ujęcia — i urzędnikom, których wierność nieraz już przełamać usiłowano.
— Tak jest... — powiedział obywatel Morand, — wyznać jednak należy, że dotąd zawsze, postępowanie urzędników usprawiedliwiało ufność, jaką w nich naród pokłada, chociaż historja powie kiedyś, że jeden tylko obywatel Robesppierre zasługuje na przydomek nieskazitelnego.
— Bezwątpienia, bezwątpienia, — przerwał rozmawiający — lecz niedorzecznem jest utrzymywać, że to, co dotąd nie miało miejsca, już się nigdy nie stanie. Tak samo rzecz się ma z gwardją narodową, — mówił dalej naczelnik warsztatu — kompanje rozmaitych sekcyj pokolei odbywają służbę w Temple. Czy nie przypuszczacie, że w kompanji złożonej z dwudziestu lub dwudziestu pięciu ludzi, znaleźć się może ośmiu lub dziesięciu łotrów zdeterminowanych, gotowych którejkolwiek nocy wyrżnąć straże i wykraść uwięzione osoby?
— Ba!... — odezwał się Maurycy — to zły środek, obywatelu, bo przed trzema tygodniami czy przed miesiącem, chciano go użyć, ale się nie udał.
— Dlaczego... — zaczął Morand, — bo jeden z arystokratów, składających patrol, był tyle nierozsądnym, iż mówiąc, nie wiem do kogo, wyrwał się z wyrazem panie.
— I dlatego... — rzekł Maurycy, któremu chodziło o udowodnienie, że rzeczpospolita ma policję dobrze zorganizowaną, — i dlatego, że dowiedziano się, iż kawaler de Maison-Rouge znowu jest w Paryżu.
— Wiedziano, że Maison-Rouge przybył do Paryża?... — zapytał obojętnie Morand; — a wiedziano jakim sposobem przybył?
— Doskonale.
— Tam do licha!... — rzekł Morand, wychylając się naprzód, aby zajrzeć Maurycemu w oczy. — Ciekawy byłbym dowiedzieć się o tem, bo dotąd nic nam pewnego w tym względzie nie doniesiono. Ale ty, obywatelu, jako sekretarz jednej z najgłówniejszych sekcyj w Paryżu, powinieneś być lepiej powiadomiony...
— Niezawodnie... — odrzekł Maurycy — jakoż to, co powiem, jest istotną prawdą.
Wszyscy biesiadnicy, a nawet Genowefa zdawali się z najpilniejszą uwagą oczekiwać opowiadania młodzieńca.
— Kawaler de Maison-Rouge, — zaczął Maurycy — przybył, jak się zdaje z Wandei i ze zwykłem sobie szczęściem przejechał całą Francję. Jeszcze dzień był, gdy stanął przy rogatkach du Roule, zaczekał więc tam aż do godziny dziewiątej; jakaś kobieta przebrana w suknie pospolite przeniosła mu ubiór Strzelca gwardji narodowej, a w dziesięć minut potem udała się z nim do miasta.
Placówka, która ją widziała idącą poprzednio samą jedną, powzięła podejrzenie, spostrzegając, że wraca w towarzystwie. Uderzyła na trwogę i cały posterunek wystąpił. Winowajcy zrozumieli, że o nich zapewne chodzi, bo uciekli i wpadli do pałacu, przez który tylnemi drzwiami dostali się na pola Elizejskie. Jak się zdaje, patrol zupełnie oddany rodzinie królewskiej oczekiwał na kawalera przy rogu ulicy Barre-du-Bec, resztę już wiecie.
— Ha! ha!... — rzekł Morand, — jakże ciekawe rzeczy nam pan opowiadasz...
— A nadewszystko rzetelnie... — wtrącił Maurycy.
— Czy wiedzą co się stało z kobietą?
— Nie, zginęła bez żadnego śladu i niewiadomo wcale, co to za jedna.
Zdawało się, że obywatel Dixmer i jego wspólnik swobodniej odetchnęli. Genowefa słuchała całego opowiadania, blada, nieruchoma i milcząca.
— Któż jednak... — spytał obywatel Morand ze zwykłą sobie zimną krwią, — któż może utrzymywać napewno, że kawaler de Maison-Rouge należał do patrolu, który w Tempie tyle trwogi narobił?
— Poznał go jeden z urzędników, przyjaciel mój, który był tego dnia na służbie w Tempie.
— Miał więc jego rysopis?
— Nie, ale dawniej widział kilka razy tego junaka.
— Jak wygląda kawaler de Maison-Rouge? — spytał Morand.
— Ma lat jakie dwadzieścia sześć, niski blondyn, twarzy przyjemnej, oczu wspaniałych, zębów bieluteńkich.
Nastąpiło głębokie milczenie.
— No!... — odezwał się Morand znowu — ale jeżeli ten pański przyjaciel poznał mniemanego kawalera de Maison-Rouge, dlaczegóż go nie aresztował?
— Naprzód, nie wiedząc o jego powrocie do Paryża, lękał się, aby go nie uwiodło podobieństwo, a powtóre przyjaciel mój jest za mało stanowczy, nie wiedział, jak w wątpliwej chwili postąpić.
— Tybyś inaczej był postąpił, obywatelu!... — rzekł Dixmer do Maurycego z głośnym śmiechem.
— Przyznaję... — odpowiedział Maurycy, — że byłbym wolał się omylić, niż wypuścić z rąk równie niebezpiecznego, jak kawaler de Maison-Rouge człowieka.
— I cóż byłbyś pan uczynił?... — zapytała Genowefa.
— Krótkobym całą rzecz skończył, obywatelko — odrzekł Maurycy — kazałbym pozamykać wszystkie drzwi w Temple; przystąpiłbym do patrolu i chwytając kawalera za kołnierz, powiedziałbym: „Kawalerze de Maison-Rouge, aresztuję cię, jako zdrajcę narodu“, skorobym go zaś schwytał, ręczę, żebym nie puścił.
— I cóżby wówczas nastąpiło?... — spytała Genowefa.
— Wytoczonoby proces jemu i jego spólnikom i zostałby gilotynowany.
Obywatel Morand nie zdawał się zważać wcale na to i powoli wypróżniając szklankę, rzekł:
— Obywatel Lindey ma słuszność; to tylko pozostawało do czynienia; nieszczęście jednak chciało inaczej...
— A niewiadomo, co się stało z kawalerem de Maison-Rouge?... — spytała Genowefa.
— Ba!... — zawołał Dixmer — wcale nie czekał zapewne, zobaczywszy, że zamach się nie udał, umknął z Paryża.
— A może nawet i z Francji... — dodał Morand.
— Mylicie się... — odpowiedział Maurycy.
— Jakto! czyżby był tyle nierozsądny, żeby pozostał w Paryżu?... — zawołała Genowefa.
— Ani się z niego ruszył.
Zdanie to z taką pewnością wygłoszone, przyjęto powszechnem zdziwieniem.
— To tylko własny twój domysł, obywatelu, prosty domysł i nic więcej.
— Nie, to fakt, obywatele.
— Co do mnie... — odezwała się Genowefa — przyznam się, że w to nie wierzę; byłaby to nieostrożność, dzieciństwo.
— Jako kobieta, zrozumiesz obywatelko, że w człowieku z charakterem kawalera de Maison-Rouge, mogła jedna pewna okoliczność przeważyć wszelkie względy osobistego bezpieczeństwa.
— Cóż to za okoliczność, silniejsza nad obawę postradania życia w sposób najokropniejszy?
— Miłość, obywatelko... — odrzekł Maurycy — miłość.
— Miłość?... — powtórzyła Genowefa.
— Alboż nie wiesz, obywatelko, że kawaler de Maison-Rouge kocha się w Antoninie?
Na ten raz wybuchły dwa, czy trzy śmiechy pełne bojaźliwego i przymuszonego niedowierzania. Dixmer spojrzał na Maurycego wzrokiem, który chciał wyczytać w głębi jego duszy. Genowefa poczuła łzy w oczach i po całem jej ciele, przebiegł dreszcz, który nawet dostrzegł Maurycy. Obywatel Morand rozlał wino ze swej szklanki, którą niósł właśnie do ust — i Maurycy byłby dostrzegł jego bladość, gdyby całej swej uwagi nie miał zwróconej na Genowefę.
— Wzruszona jesteś, obywatelko?... — szepnął Maurycy.
— Czyliżeś pan nie powiedział, iż cię zrozumiem jako kobieta? W istocie, każde poświęcenie, choćby nawet najprzeciwniejsze zasadom naszym, zawsze wzrusza serce kobiety.
— Poświęcenie kawalera de Maison-Rouge jest tem większe... — dodał Maurycy, — że jak zapewniają, nigdy nawet nie mówił z królową.
— Pozwól obywatelu Lindey... — rzekł zwolennik środków ostatecznych, — przebacz, ale uważam, — że zbyt jesteś pobłażliwym dla kawalera...
— Panie!... — odparł Maurycy umyślnie może używając wyrażenia, którego już oddawna zaniechał — cenię zawsze dzielność i odwagę, co mi jednak nie przeszkadza występować przeciwko nim, skoro je spostrzegam w szeregach moich nieprzyjaciół. Mam też nadzieję, że kiedyś spotkam się z kawalerem de Maison-Rouge...
— A wtedy... — wtrąciła Genowefa.
— Wtedy... walczyć z nim będę!
Wieczerza się skończyła. Genowefa wstała, inni poszli za jej przykładem.
Maurycy pożegnał wszystkich biesiadników, pozdrowił uniżenie Moranda, który mu się bardzo podobał, ścisnął dłoń Dixmera i wyszedł roztargniony, zadowolony raczej, niż smutny, z powodu tak rozmaitych tego wieczora wypadków.
— O! złe, złe spotkanie! — rzekła, po odejściu Maurycego, młoda kobieta, zalewając się łzami wobec męża, który ją odprowadzał.
— Owszem! przeciwnie, obywatel Maurycy Lindey, znany patrjota, sekretarz sekcyj, nieskazitelny, uwielbiany, popularny, jest bardzo cennym nabytkiem dla biednego garbarza, przechowującego towary przemycane, odpowiedział z uśmiechem Dixmer.
— Sądzisz więc, mój przyjacielu?... — spytała bojaźliwie Genowefa.

— Sądzę, że nadaje on domowi naszemu przywilej patrjotyzmu, że kładzie na nim pieczęć rozgrzeszenia; sądzę, że od dzisiejszego wieczoru sam nawet kawaler de Maison-Rouge bezpiecznie mógłby się tu ukrywać.

ROZDZIAŁ X.
SIMON PARTACZ

Nadszedł maj. Piersi znużone ciągłem wciąganiem w siebie lodowatej mgły zimowej, z rozkoszą napawały się pogodą dnia wiosennego, a delikatne promienie ożywczego słońca padały na czarne mury Tempie.
Żołnierze, trzymający straż, przechadzali się po wewnętrznym dziedzińcu, dzielącym wieżę od ogrodu i śmiali się lub palili fajki.
Około godziny piątej zeszedł jakiś człowiek i zbliżył się do sierżanta, dowodzącego posterunkiem.
— A! to ty, ojcze Tison, zawołał wesoło gwardzista.
— Tak, to ja obywatelu; urzędnik Maurycy Lindey, twój przyjaciel, będący tam na górze, przysyła ci przeze mnie pozwolenie, udzielone przez radę mojej córce, aby dzisiejszego wieczora odwiedziła swoję matkę.
— Skoro jest rozkaz na to... — odpowiedział sierżant, w którym czytelnik poznał zapewne przyjaciela naszego Lorina, — nie mam więc nic do nadmienia, i gdy córka twoja przybędzie, przepuszczę ją w tej chwili.
— Dziękuję, dzielny Termopilu, dziękuję! — rzekł Tison. — Ah! jakże biedna moja żona szczęśliwa będzie.
— Wiesz co, sierżancie, — odezwał się inny gwardzista, usłyszawszy, co mówił Tison na odchodnem — mnie podobne sceny do głębi duszy przejmują?
— Jakie sceny, obywatelu Devaux? — zapytał Lorin.
— No... — zaczął znowu litościwy gwardzista, — toć ten człowiek z twarzą surową, z sercem bronzowem, ten nieugięty prześladowca królowej, odchodził wszakże ze łzą w oku, nawpół radosną, nawpól bolesną, na myśl, że żona jego ujrzy swą córkę, on zaś nie! Nie trzeba o tem myśleć, sierżancie, bo doprawdy bardzo przykre...
Wtem nagle w lewej stronie posterunku, dał się słyszeć hałas, pełen przekleństw, gróźb i płaczu.
— Co to jest? — spytał Devaux.
— Jakiś głos dziecinny, — odpowiedział Lorin nasłuchując.
— W rzeczy samej — przerwał gwardzista — biją zapewne jakiegoś biednego malca; tu naprawdę powinniby samych tylko bezdzietnych wysyłać.
— Będziesz ty śpiewał?... — rzekł głos chrapliwy i opiły.
I jakby dla przykładu zanucił:

Pani Veto obiecała...

— Nie!... — odpowiedziało dziecko, nie będę śpiewać!
— Śpiewaj mi zaraz!...
— Nie!... — odpowiedziało dziecko, — nie, nie, nie!
— A! mały łajdaku! — wrzasnął głos chrapliwy.
I rozległ się w powietrzu świst pocięgla. Dziecię wyło z bólu.
— A! do kroćset! — rzekł Lorin — to ten niegodziwiec Simon bije małego Kapeta.
Kilku gwardzistów narodowych wzruszyło ramionami, niektórzy uśmiechali się nawet. Devaux wstał i odszedł.
Nagle otworzyły się małe drzwi i królewskie dziecię popędzane biczem strażnika wbiegło uciekając na dziedziniec; lecz tuż za niem padło coś ciężkiego na bruk i ugodziło go w nogę.
— O!... — wrzasnęło dziecię.
Zachwiało się i przyklękło.
— Przynieś mi tę formę, mała poczwaro, albo...
Dziecię podniosło się i wstrząsnęło głową na znak odmowy.
— Tak słuchasz!... — wrzasnął tenże sam głos i dodał — poczekaj, poczekaj, dam ja ci zaraz.
Mówiąc to Simon partacz wyskoczył ze swej budy jak dziki zwierz z nory.
— Hola! hola! — zawołał Lorin, marszcząc brwi, — a dokąd to tak mości Simon?
— Chcę skarcić tego wilczka, — odpowiedział partacz.
— Za co? — spytał znowu Lorin.
— Bo ten mały łajdak nie chce śpiewać, jak dobry patrjota, i nie chce pracować, jak dobry obywatel.
— No i cóż ci to szkodzi? — odrzekł Lorin. — Czy naród oddał ci Kapeta na naukę śpiewu?
— Proszę! — powiedział zdziwiony Simon — coś chyba w nieswoje rzeczy wtrącasz się, obywatelu sierżancie?
— Jakto w nieswoje rzeczy? Wtrącam się we wszystko, co dotyczy człowieka z sercem. Jakoż niegodnie jest, aby człowiek z sercem obojętnie mógł patrzeć, jak ktoś niesłusznie katuje dziecko.
— A ja powiadam, że pozwolono mi robić z nim, co mi się podoba. Chcę, żeby śpiewał piosenkę pani Veto i musi śpiewać.
— Ależ, nędzniku, pani Veto, jest matką tego dziecięcia; czy chciałbyś aby twemu dziecku kazano śpiewać, żeś jest łotrem?...
— Ja?... — ryknął Simon: ja! niegodziwy arystokrato!
— Tylko bez obelg, — powiedział Lorin — bo ja nie jestem Kapet... Mnie nie przymusisz do śpiewania.
— Każę cię aresztować, niegodziwy!...
— Ty?... — krzyknął Lonin — ty każesz aresztować mnie Termopila, sprobujno tylko zbójco!...
— Dobrze, dobrze, obaczymy, który z nas śmiać się będzie ostatni. Tymczasem Kapet, podnieś formę i pójdź dokończyć trzewika, albo do stu piorunów!...
— A ja — rzekł Lorin blady, jak trup, postępując naprzód, zacisnąwszy pięści i zęby — ja powiadam ci, że nie podniesie twojej formy; że nie będzie robił trzewików, słyszysz nikczemniku? Masz widzę przy sobie wielkie szablisko, ale nie boję się ani, jego ani ciebie. Tylko spróbuj i wydobądź.
W tej chwili dwie kobiety weszły na dziedziniec; jedna z nich, która trzymała papier w ręku, przemówiła coś do placówki.
— Sierżancie, zawołała placówka, córka Tison chce się widzieć z matką.
— Przepuścić, bo rada pozwoliła — rzekł Lorin, nie chcąc się obrócić ani na chwilę z obawy, aby Simon korzystając z jego roztargnienia, nie bił znowu dziecka.
Placówka przepuściła obie kobiety; ale zaledwie wstąpiły na czwarty stopień ponurych schodów, spotkały Maurycego Lindey, który schodził na dziedziniec. Ponieważ zupełnie się już prawie zmierzchło, trudno mu zatem było rozpoznać twarze.
Zatrzymał obie.
— Kto jesteście, obywatelki? — zapytał — i czego chcecie?
— Ja jestem Zofja Tison — odpowiedziała jedna. — Pozwolono mi odwiedzić matkę i przybywam.
— Dobrze, obywatelko — odrzekł Maurycy; — ale pozwolenie służy tylko tobie samej.
— Przyprowadziłam z sobą przyjaciółkę, aby nas dwie przynajmniej było między tylu żołnierzami.
— Bardzo dobrze; lecz twoja przyjaciółka nie wejdzie na górę.
— Jak ci się podoba, obywatelu — odrzekła Zofja Tison, ściskając dłoń przyjaciółki, która oparta o mur, zdawała się być mocno przerażona.
— Obywatele numerowi — zawołał Maurycy podnosząc głowę i stosując to do placówek ustawionych na każdem piętrze — przepuśćcie Zofję Tison; tylko jej przyjaciółki puszczać nie należy. Zaczeka na schodach, a wy baczcie, aby ją szanowano.
— Dobrze, obywatelu — odpowiedziały placówki.
Obie kobiety poszły.
Maurycy przeskoczył resztę schodów i wybiegł na dziedziniec.
— Co to jest — spytał gwardzistów — kto tu tak hałasuje? Aż w przedpokojach uwięzionych słychać krzyki dziecka!...
— Oto — powiedział Simon, przyzwyczajony do obchodzenia się urzędników i pewien, że Maurycy przyjdzie mu w pomoc... — oto ten zdrajca, ten arystokrata, nie pozwala mi oćwiczyć Kapeta.
— Tak jest, do pioruna! nie pozwalam — rzekł z pogardą Lorin — a jeżeli jeszcze raz nazwiesz mnie arystokratą lub zdrajcą, natychmiast przebiję cię na wylot szpadą.
— Na pomoc, obywatelu urzędniku, na pomoc!... — wrzeszczał Simon, któremu tym razem Lorin zagroził na serjo.
— Sierżant ma słuszność, — zimno odpowiedział urzędnik — krzywdzisz naród nikczemniku, skoro bijesz dziecię.
— A wiesz, Maurycy, zaco je bije?... Za to, że dziecię\ nie chce śpiewać: Pani Veto, że syn nie chce znieważać matki.
— Nędzniku! — rzekł Maurycy.
— I ty także — zawołał Simon — czyliż mnie sami tylko zdrajcy otaczają?
— Milcz szelmo!... — krzyknął urzędnik, chwytając Simona za gardło i wyrywając mu pocięgiel; — spróbuj tylko dowodzić, że Maurycy Lindey jest zdrajcą.
— Dziękuję ci panie, — rzekło dziecię stoicko przypatrując się tej scenie; — ale pomści on się za to na mnie.
— Bądź spokojny chłopcze — rzekł Maurycy do dziecka — zaraportuję ja o tem wszystkiem, gdzie należy.
— I ja także zaraportuję — rzekł Simon. — Między innemi powiem i to, iż zamiast jednej kobiety, której pozwolono wejść do wieży, wpuściłeś dwie.
W rzeczy samej w tej chwili obie kobiety wychodziły z wieży. Maurycy chciał widzieć przyjaciółkę młodej dziewicy, albo przynajmniej głos jej usłyszeć, ale owinięta w swą mantylkę, jakby naumyślnie ani słowa przemówić nie chciała. Zdawało mu się nawet, że drżała.
Bojaźń ta wznieciła w Maurycym podejrzenie. Wbiegł czemprędzej na górę, przybył do pierwszej izby i dostrzegł przez szklane drzwi, że królowa coś nakształt listu chowała do kieszeni.
— O! ho! — rzekł — czyżby mnie miano oszukać?
Zawołał na kolegę.
— Obywatelu Agrikola — powiedział — wejdź do Marji Antoniny i ani na chwilę nie spuszczaj jej z oka.
Urzędnik wszedł do królowej.
— Przywołaj żonę Tison’a — rzekł do gwardzisty.
W pięć minut potem, obywatelka Tison weszła promieniejąca.
— Widziałam moją córkę — powiedziała.
— Dobrze. A czy twoja córka nie pragnęła widzieć się z Austrjaczką?
— Nie.
— Nie wchodziła do niej?
— Nie.
— A czy podczas twej rozmowy z córką, nikt nie wyszedł z pokoju królowej?
— Ach! prawda, zda je mi się...
— No, co?
— Dziewczyna wychodziła.
— I rozmawiała z twoją córką?
— Nie.
— Czy twoja córka nic jej nie dała?
— Nie.
— A może ona co z ziemi podniosła?
— Kto, moja córka?...
— Nie, córka Marji Antoniny?
— Tak, tak, podniosła swoją chustkę.
— A! nieszczęśliwa! zawołał Maurycy.
I poskoczył do sznurka od dzwonka, za który żywo pociągnął.

W dzwon ten uderzano tylko na trwogę.

ROZDZIAŁ XI.
LIST

Dwaj inni służbowi urzędnicy pośpieszyli czemprędzej na górę, towarzyszył im oddział żołnierzy.
Pozamykano drzwi i przy wejściu do każdego pokoju ustawiono po dwóch ludzi na straży.
— Co chcesz, mój panie?... spytała królowa Maurycego, gdy wszedł, miałam się właśnie udać na spoczynek, lecz oto obywatel urzędnik (tu królowa wskazała na Agrykolę), wpadł nagle do mego pokoju nie oświadczywszy nawet czego żąda.
— Pani, rzekł Maurycy kłaniając się, nie mój kolega, ale ja sam mam z nią pomówić.
— Pan?... spytała Marja Antonina patrząc na Maurycego, który dobrem obchodzeniem się zjednał już był sobie u niej niejaką wdzięczność; i czegóż to pan żądasz?
— Proszę, abyś pani raczyła oddać mi list, który ukrywałaś, w chwili gdy wchodziłem. Królewska córka i księżna Elżbieta zadrżały. Królowa mocno pobladła.
— Mylisz się mój panie, ja nic nie ukrywałam.
— Ukrywałaś list obywatelko, surowo rzekł Maurycy. Trzeba go nam oddać.
— Jakiż to list?
— Ten który przyniosła młoda Tison i który córka twoja pani, (Maurycy wskazał na młodą księżniczkę) podniosła przez chustkę.
Trzy kobiety spojrzały po sobie przerażone.
— Panowie, wyniośle rzekła królowa, ponieważ jesteście czuwającemi, szukajcie więc i pozbawcie nas snu i dzisiaj, podobnie, jak to już od kilku nocy czynicie.
— Niech nas Bóg broni, abyśmy mieli podnosić ręce na kobiety. Każę uprzedzić Gminę i czekać będziemy jej rozkazów, ale panie nie będziecie mogły przepędzić nocy w łóżkach; będziecie musiały spoczywać w fotelach, my zaś pilnować was będziemy.. Jeżeli będzie potrzeba przystąpimy do poszukiwań.
— A co tam nowego? spytała stara Tison, pokazując przez drzwi swą obłąkaną głowę.
— To nowego, obywatelko, że podając rękę zdradzie, pozbawiasz się na zawsze przyjemności widywania twej córki.
— Widywania mej córki?... Co ty mówisz obywatelu? spytała zdziwiona stara Tison, nie pojmując przyczyny, dla którejby nie miała widywać córki.
— Córka twoja nie przyszła tu. aby się widzieć z tobą, lecz aby doręczyć list obywatelce Kapet i już tu więcej na pewno nie postanie.
— W takim więc razie, nigdy już jej nie obaczę, bo nam stąd wychodzić nie wolno!...
I szalona kobieta pogroziła pięścią królowej.
— Nie groź nikomu... rzekł Maurycy, raczej łagodnością otrzymaj to, czego pragniemy; jesteś kobietą, a obywatelka Antonina, sama jako matka, zapewne ulituje się także nad matką. Jutro, córka twoja zostanie aresztowani, uwięziona... potem, jeżeli się coś wykryje, a wiesz, że jak zechcą to zawsze coś wykryją, będzie zgubiona wraz ze swoją towarzyszką.
Stara Tison, wysłuchawszy Maurycego ze wzrastającą trwogą, prawie błędne spojrzenie rzuciła na królowę.
— Czy słyszysz Antonino!... moja córka!... może zginie przez ciebie!...
Teraz królowa zdawała się być strwożona, nie groźbą błyszczącą w oczach ceklarki, lecz rozpaczą jaką w nich czytała.
— Zbliż się, moja Tison... rzekła, chcę z tobą pomówić.
— Ustąpmy za szklane drzwi, obywatelu Agrikolo, i jeśli mi wierzysz, odwróćmy się, jestem pewny, że osoba, której okażemy tę powolność — nie każę nam tego żałować.
Królowa usłyszała powyższe słowa, umyślnie głośniej wymówione i rzuciła wdzięczne spojrzenie na młodzieńca. Maurycy niby nie widząc tego, przeszedł za szklane drzwi, Agrikola udał się za nim.
Stara Tison zbliżyła się do królowej.
— Moja kobieto... rzekła Marja Antonina, rozpacz twoja rozdziera mi serce, nie chcę pozbawiać cię dziecięcia, bo to bardzo boli, lecz rozważ, iż może nie ocalę twej córki, mimo, iż uczynię co ludzie ci żądają.
— Uczyń, jak żądają!... zawołała stara Tison, uczyń!...
— Ale wprzód wiedz przynajmniej, o co chodzi.
— O cóż chodzi?... spytała ceklarka z prawdziwie dziką ciekawością.
— Twoja córka przyprowadziła tu z sobą przyjaciółkę.
— Tak, taką samą jak ona wyrobnicę, nie chciała przyjść sama — bo się lękała żołnierzy.
— Ta przyjaciółka dała twej córce list, który twoja córka upuściła. Marja przechodząc podniosła go. Jest to zapewne nic nieznaczący papier, ale ludzie złych zamiarów mogą mu przypisać jakie znaczenie. Wszak urzędnik powiedział ci, że jeżeli chcą znaleźć, to zawsze znajdą.
— Cóż więcej?... cóż więcej?...
— Już nic więcej: chcesz, abym oddała ten papier; ale czy chcesz także, abym poświęciła przyjaciela, nie ocalając może twej córki?...
— Uczyń jak żądają!... wołała stara, uczyń!...
— O mój Boże!... mówiła królowa, jakżebym cię chciała przekonać.
— Oddaj mi moją córkę!... ja chcę widzieć moją córkę!... wołała znowu starta Tison, tupiąc nogami. Dawaj ten papier Antonino, dawaj...
— Oto jest.
To mówiąc królowa podała papier nieszczęśliwej, która porwawszy go, radośnie wzniosła po nad głową, wołając:
— Pójdźcie!... pójdźcie, obywatele urzędnicy. Mam już papier, weźcie go, a powróćcie mi moję dziecię.
— Poświęcasz przyjaciół naszych, siostro... rzekła księżna Elżbieta.
— Nie, siostro... smutnie odpowiedziała królowa, ja nas samych tylko poświęcam. List ten nikogo skompromitować nie może.
Na krzyk starej Tison, Maurycy i jego kolega zbliżyli się do niej, a ona oddała im list, który otworzywszy przeczytali:
„Na wschodzie czuwa jeszcze przyjaciel“.
Maurycy zadrżał, skoro rzucił okiem na ten papier.
Zdawało mu się, że widzi znajomy sobie charakter.
— Boże!... zawołał, miałażby to być ręka Genowefy?... O!... nie, to niepodobna, jam chyba szalony!... Prawda, że pismo listu bardzo podobne do jej pisma, ale cóżby Genowefa mogła mieć wspólnego z królową?...
Obejrzał się i spostrzegł, że Marja Antonina patrzy na niego. Stara Tison, oczekując na swój wyrok, pożerała również wzrokiem Maurycego.
— Spełniłaś dobry czyn... rzekł tenże do starej Tison, a ty obywatelko spełniłaś czyn piękny, powiedział do królowej.
W dziesięć minut później, złożono ów list w biurze członków Gminy, gdzie natychmiast został otworzony i na wszystkie strony komentowany.
— Na wschodzie (á l’Orient) czuwa przyjaciel... rzekł jeden głos, co to u djabła może znaczyć?...
— Do licha!... odpowiedział geograf, to w Lorient, to jasne jak na dłoni. Lorient jest to małe miasteczko w Bretanji, między Vannes a Quimper. Trzeba do pioruna!... spalić to miasto, jeżeli prawda, że mieści w sobie arystokratów, czuwających jeszcze nad austrjaczką...
— Tem to niebezpieczniejsze miejsce... rzekł drugi, że Lorient jest to port morski, w którym można mieć związki z anglikami.
— Wnoszę... powiedział trzeci, aby wysłano komisję do Lorient i nakazano przeprowadzić ścisłe śledztwo.
Uwiadomiono Maurycego o tej naradzie.
— Miarkuję dobrze gdzie to może być ów wschód (l’Orient), o którym mowa, pomyślał sobie, niezawodnie nie w Bretanji.
Nazajutrz królowa, która, jak powiedzieliśmy, nie wychodziła do ogrodu, aby nie przechodzić obok pokoju co był więzieniem jej męża, zapragnęła wraz ze swą córką i księżną Elżbietą wejść na wieżę dla użycia świeżego powietrza.
Przychylono się natychmiast do tego żądania, lecz z uwięzionemi udał się także Maurycy i ukryty za małą budką, dotykającą wierzchu schodów, czekał na skutek wczorajszego listu.
Królowa zrazu przechodziła się obojętnie ze swą córką i księżną Elżbietą, potem jednak zatrzymała się i podczas gdy obie księżne dalej odbywały przechadzkę, obróciła się na wschód i pilnie wpatrywała w dom, w oknach którego pojawiło się kilka osób. Jedna z nich trzymała w ręku chustkę.
Maurycy wydobył z kieszeni lunetę, lecz podczas, gdy ją ustawiał, królowa mocno się poruszyła, jakby dając znak ciekawym, aby ustąpili od okna. Maurycy dostrzegł już był atoli głowę mężczyzny z jasnym włosem, bladą cerą, którego ukłon, odznaczała pełna uszanowania uniżoność.
Za tym młodzieńcem, jakich lat dwudziestu pięciu lub sześciu, ukrywała się jakaś kobieta.
Murycy skierował na nią lunetę i drgnął, bo mu się zdało, że poznał Genowefę. Owa kobieta, która również trzymała w ręku lunetę, odskoczyła natychmiast w tył i uprowadziła ze sobą młodego człowieka. Byłaż to w istocie Genowefa?... Czyż także poznała Maurycego?... Ciekawa para miałażby się oddalić jedynie na znak dany przez królowę?...
Maurycy czekał przez chwilę w zamiarze przekonania się, czy młodzieniec i jego towarzyszka nie pokażą się jeszcze w oknie, a gdy to nie nastąpiło, zalecił koledze swemu Agrikoli baczność najpilniejszą, sam zaś zbiegł szybko po schodach i ukrył się w rogu ulicy Portefoin, aby dojść, czy owe ciekawe osoby nie wyjdą ze wspomnianego domu. Zawiodły go jednak oczekiwania.
Wówczas nie mogąc oprzeć się podejrzeniu, dręczącemu go okropnie od chwili, jak towarzyszka młodej Tison uparła się w dochowaniu milczenia, pobiegł ku starej ulicy świętego Jakóba, i przybył tam pełen najdziwniejszych podejrzeń.
Gdy wszedł, zastał Genowefę ubraną w biały szlafrok i oczekującą w jaśminowej altance na śniadanie, które jej tam zwykle przynoszono. Przywitała Maurycego jak najprzyjaźniej i zaprosiła na filiżankę czekolady.
Dixmer, wielką także objawił radość z tak niespodziewanych odwiedzin. Lecz nim Maurycy wypił czekoladę, Dixmer zawsze pełen zapału dla swego handlu, zaprosił go, aby zwiedzić zechciał jego warsztaty. Maurycy uczynił zadość żądaniu.
— Dowiedz się, mój kochany Maurycy... rzekł Dixmer, biorąc go pod rękę i uprowadzając z sobą, o bardzo ważnej rzeczy.
— Czy to polityczna jaka wiadomość?... spytał Maurycy ciągle zajęty swą myślą.
— E! kochany obywatelu... odrzekł Dixmer z uśmiechem, alboż my się wtrącamy do polityki? Nie, jest to nowina czysto przemysłowa. Mój oto zacny przyjaciel Morand, który, jak ci wiadomo, należy do najznakomitszych chemików, wynalazł sekret robienia safjanu pąsowego, jakiego dotąd jeszcze nie widziano, to jest niezmiennego. Tę to farbę chcę ci pokazać, zobaczysz nadto Moranda przy robocie! Jest to prawdziwy artysta:
Maurycy nie bardzo pojmował, iż można być artystą safjanu pąsowego, poszedł jednakże za Dixmerem, i przebywszy warsztaty, w osobnej oficynie zastał Moranda przy robocie, i w istocie zdawał się być mocno zajęty przemianą białej baraniej skórki na pąsową. Gołe jego ręce, wychodząc z zawiniętej koszuli, zaczerwienione były aż po łokcie. Tak, jak powiedział Dixmer, z całą radością kąpał je w koszenili.
Zajęty pracą ledwo kiwnął głową Maurycemu.
— I cóż obywatelu Morand... spytał Dixmer, nic nam nie powiesz?
— Na samym tylko tym sposobie, zyskamy sto tysięcy liwrów rocznie... powiedział Morand. Ale też nie sypiam od tygodnia, a kwasy wzrok mi przepaliły.
Maurycy zostawił Dixmera przy Morandzie i wrócił do Genowefy, mrucząc po cichu:
— Wyznać należy, że rzemiosło zbestwić może urzędnika, nawet bohatera. Pobywszy tydzień w Tempie, człowiek gotówby samego siebie wziąć za arystokratę i sam się denuncjować. Ten Dixmer taki dobry! ten Morand taki paradny, Genowefa tak młoda! no proszę! a ja ich przez chwilę miałem w podejrzeniu.
Genowefa oczekiwała Maurycego z wdzięcznym uśmiechem na ustach, aby tem prędzej zmusić go do zapomnienia pozoru podejrzeń, które powziął w istocie.

Około południa musiał jednak pożegnać Genowefę i powrócić do Temple.

ROZDZIAŁ XII.
MIŁOŚĆ

Maurycy po upływie niejakiego czasu, był rzeczywiście bardzo szczęśliwy i bardzo nieszczęśliwy. Taki to zwykle początek silnych namiętności.
Nie taił przed sobą, że widując codziennie Genowefę, wychylał pełnym kielichem miłość bez nadziei.
Genowefa należała do rzędu kobiet bojaźliwych, do kobiet, które szczerze podają rękę przyjacielowi, i jak pełne zaufania lub nieświadomości dziewice, zbliżają czoło swe ku jego ustom, lecz dla których słówko miłosne zdaje się być przekleństwem, a żądza materjalna świętokradztwem.
Jednego wieczoru siedzieli oboje jak zwykle przy oknie, przez które owej pamiętnej nocy Maurycy wpadł był z takim hałasem i tak niespodzianie. Woń kwitnących lilij spływały po miłym wiaterku towarzyszącym zachodowi słońca. Maurycy po długiem milczeniu w czasie którego śledził bystre i bogobojne spojrzenia Genowefy, wpatrującej się w gwiazdkę, błyszczącą na czystem tle nieba, ośmielił się zapytać jej, skąd pochodzi, że tak młoda, ma męża, będącego już w drugiej połowie średnich lat mężczyzny; że tak jest pełna wyższości, gdy w małżonku jej wszystko zapowiada ród gminny i niskie wykształcenie; że tyle jest nakoniec poetyczna, kiedy przeciwnie, Dixmer oddany jest cały jedynie ważeniu, rozwieszaniu i farbowaniu skór w swojej pracowni?
— Dlaczego wreszcie u garbarza widzę tę arfę, ten fortepian, te farby, któremi zajmujesz się pani, jak to z własnych jej ust słyszałem?... spytał Maurycy. Pocóż arystokracja, której u innych tyle nienawidzę, a którą tutaj tak uwielbiam?
Genowefa rzuciła na Maurycego pełne słodyczy spojrzenie.
— Dziękuję... rzekła, za to zapytanie, dowodzi mi ono, że pan jesteś człowiekiem wyrozumiałym, i żeś nigdy nikogo nie wypytywał o mnie.
— Nigdy pani... odpowiedział Maurycy; mam przywiązanego przyjaciela, który dla mnie gotów życie własne poświęcić, mam stu towarzyszy, którzy pójdą za mną wszędzie, gdzie ich poprowadzę; ale skoro chodzi o kobietę, a zwłaszcza taką, jak Genowefa, jedno znam tylko serce, któremu wierzę, a tem jest serce moje.
— Dziękuję ci, Maurycy... odrzekła młoda kobieta. Powiem ci więc sama wszystko, o czem wiedzieć pragniesz.
— Najprzód kto pani jesteś z domu?... spytał Maurycy; bo znam cię tylko z nazwiska męża.
Genowefa zrozumiała egoizm miłosny tego zapytania i uśmiechnęła się zalotnie.
— Nazywam się Genowefa de Treilly... rzekła.
— Genowefa de Treilly?...
— Wojna amerykańska... mówiła dalej Genowefa, wojna, w której mój ojciec i starszy brat udział brali, przyprowadziła rodzinę moją do upadku.
— Obaj więc byli szlachcicami... rzekł Maurycy.
— Nie, nie... odparła, płonąc Genowefa.
— Mówiłaś mi pani, jednak, że się nazywasz z domu Genowefa de Treilly.
— Bez przyimka, panie Maurycy; rodzina moja była bogata, lecz bynajmniej nie dbała o szlachectwo.
— Pani mi niedowierzasz:... rzekł z uśmiechem młodzieniec.
— O! nie, nie... przerwała Genowefa. W Ameryce ojciec mój wszedł w stosunki z ojcem pana Morand, a pan Dixmer był pełnomocnikiem pana Morand. Wiedział, żeśmy podupadli i że pan Dixmer posiada znaczny majątek, pan Morand przedstawił go memu ojcu, a ten mnie z nim zapoznał. Domyśliłam się, że zgóry już ułożyli małżeństwo, pojęłam, że żąda go moja rodzina, a że nigdy nikogo nie kochałam, więc je przyjęłam. Od lat trzech jestem żoną Dixmera i wyznać winnam, że przez cały ten czas mąż mój był dla mnie zawsze tyle dobry, tyle wyrozumiały, iż mimo owej różnicy gustu i wieku, które pana tak uderzyły, ani na chwilę nawet postępku tego nie po żałowałam.
— Teraz, mój przyjacielu... rzekła, cofając rękę, wiesz, jakim sposobem zostałam żoną pana Dixmer.
— Wiem... zaczął znowu Maurycy, mocno wpatrując się w Genowefę; ale nie mówisz mi pani, jakim sposobem pan Morand został wspólnikiem pana Dixmer?
— Bardzo prostymi... odpowiedziała Genowefa. Pan Dixmer, jak już wspomniałam, miał sporo pieniędzy, ale nie tyle znowu, iżby na własne ryzyko odważył się otwierać zakład tak ogromny. Syn pana Morand, jego protektora, o czem już także wspomniałam, syn przyjaciela mojego ojca, dał połowę funduszu; a ponieważ jest to zawołany chemik, poświęcał się więc dociekaniom z wytrwałością i pracą, które naocznie widziałeś i dzięki którym przemysł pana Dixmera ogromnie się rozgałęził.
— Pan Morand zatem, należy także do rzędu dobrych przyjaciół pani, nieprawdaż?
— Pan Morand jest to człowiek pełen najwznioślejszych i najszlachetniejszych uczuć... poważnie odpowiedziała Genowefa.
— Jeżeli oprócz podzielania z panem Dixmer kosztów zakładu i wynalazku nowego sposobu farbowania safjanu, nie dał państwu innych tego dowodów... rzekł Maurycy, urażony nieco wysokiem uznaniem, jakie młoda kobieta składała wspólnikowi swego męża, pozwól mi pani uczynić sobie uwagę, że zbyt mu pompatyczne oddajesz pochwały.
— Dał mi inne tego dowody mój panie — odrzekła Genowefa. Ale to jeszcze człowiek młody, nieprawdaż, jakkolwiek dzięki zielonym okularom, trudno wiek jego oznaczyć.
— Ma lat trzydzieści pięć.
— Oddawna znacie się z sobą?
— Od dzieciństwa.
Maurycy przygryzł usta. Miał w podejrzeniu Moranda, że kocha Genowefę.
— A!... powiedział, to więc jest przyczyną jego poufałości z panią.
— Zawartej zawsze w granicach, które pan widziałeśłeś... przerwała z uśmiechem Genowefa; sądzę, że ta zaledwie przyjacielska poufałość nie potrzebowała tłumaczenia.
— O! przebacz mi pani... zawołał Maurycy, każde silne uczucie mieści w sobie zazdrość, moja więc przyjaźń zazdrościła tej, jaką zdawałaś się panu Morand okazywać.
Zamilkł. Genowefa nie odzywała się także. Tego dnia nie mówiono już więcej o Morandzie. Maurycy pożegnał Genowefę, bardziej niż kiedykolwiek rozkochany, bo zazdrosny.
Zaślepiony, wzruszony swą namiętnością, młodzieniec nasz ani czuł, ani dostrzegał w opowiadaniu Genowefy wielu przerw, wielu cofań, wielu powtarzań, ale później wszystko to na myśl mu przyszło i dziwnie go dręczyło. Nie mogła też go uspokoić ani nieograniczona swoboda, jakiej mu Dixmer w rozmowie z Genowefą dozwalał, ani owa samotność w pośród której oboje każdy wieczór przepędzali. Co większa, Maurycy, gdy został stołownikiem Dixmerow, nietyllko cieszył się zupełnem bezpieczeństwem obok Genowefy, ale nadto towarzyszył jej w małych wycieczkach, które niekiedy po cyrkule swoim czynić musiała.
Wśród takiej zażyłości w domu Dixmera, dziwiła Maurycego niepomału jedna okoliczność, mianowicie, że im bardziej starał się poznać Moranda, dla dokładniejszego wyśledzenia w nim uczuć, które jak mniemał, żywił tenże dla Genowefy, im ściślejsze pragnął nawiązać stosunki z tym człowiekiem, którego rozsądek i szlachetne obejście coraz go bardziej ujarzmiały, tembardziej Morand zdawał się usuwać od niego. Uskarżał się z tego powodu przed Genowefą, bo nie wątpił, że Morand odgadł w nim swego rywala, i że unika go z powodu zazdrości jedynie.
— Obywatel Morand nienawidzi mnie... powiedział pewnego dnia do Genowefy.
— I dlaczegożby to?...
— Czy pozwoli pani, abym jej wyznał prawdę?... zawołał Maurycy.
— Bardzo proszę... odpowiedziała Genowefa.
Zawahał się, a chciał powiedzieć: bo ja cię kocham. pani.
Genowefa uśmiechnęła się znacząco.
— Bo... dodała, nie macie sympatji ku sobie. Pan masz charakter zapalczywy, a umysł świetny — jesteś człowiekiem wykształconym, a Morand... to kupiec zaszczepiony na chemiku — bojażliwy on, skromny... i nie śmie uczynić pierwszego kroku do pana.
— Któż żąda, aby pierwszy szukał zbliżenia się ze mną? Ja owszem, nie raz się już o to starałem, ale widzę, że mnie unika. Nie, nie, dodał Maurycy, zwieszając głowę, inna jest zupełnie tej niechęci przyczyna...
Nazajutrz przybył o godzinie drugiej z południa i zastał Genowefę na wychodnem.
— A to doskonale się złożyło, zawołała przy powitaniu; będziesz mi pan służył za towarzysza podróży...
— Dokąd pani wychodzi?... zapytał młody człowiek.
— Do Auteuil. Pogoda taka prześliczna, że pragnę z niej skorzystać i użyć nieco przechadzki, dojedziemy powozem naszym za rogatki, stamtąd pójdziemy pieszo do Auteuil, a gdy załatwię tam mój interes, wrócimy tutaj.
— O!... rzekł Maurycy zachwycony, to znaczy, że rozkosznie przepędzę dzień z łaski pani.
Wyjechali. W Auteuil Genowefa zatrzymała się.
— Zaczekaj pan na mnie w końcu parku, rzekła, wrócę, skoro się tylko załatwię.
— Do kogo się pani udaje?... spytał Maurycy.
— Do przyjaciółki mojej.
— Nie mogę pani do niej towarzyszyć?
Genowefa z uśmiechem poruszyła przecząco głową.
Maurycy przygryzł wargi.
— Dobrze... powiedział, zaczekam.
Maurycy czekał, ścinając laską łebki trawkom, kwiatkom i ostom na drodze napotykanym.
Coby on dał zato, żeby się dowiedzieć, czy Genowefa kocha go, czy nie kocha. Traktowała go jak siostra i przyjaciółka, ale czuł, że mu to nie wystarcza. Wypełniała ona wszystkie jego myśli, objawiała mu się w marzeniach jego nocnych. Dawniej pragnął patrzeć na nią tylko, teraz już mu było tego zamało; teraz pragnął, aby go kochała.
Bawiła w Auteuil całą godzinę, co dla Maurycego zdawało się wiekiem całym; nareszcie spostrzegł, że wraca, że idzie ku niemu z uśmiechem na ustach. Poszedł naprzeciw niej z brwią zmarszczoną, bo biedne serce nasze, nawet na łonie szczęścia lubi się pogrążać w boleści.
Genowefa uśmiechając się ujęła rękę młodzieńca.
— Otóż jestem... powiedziała; przebacz mi, żeś czekał tak długo.
Odpowiedział skinieniem głowy i udali się czarującą, rozkoszną, cienistą, gęstą, aleją z której manowcami wyjść mieli na gościniec.
Maurycy milczał: Genowefa szła zamyślona i wyrywała kwiatki z bukietu, który trzymała w ręce lewej, wspartej na ramieniu Maurycego.
— Co pani jest?... zapytał nagle Maurycy, dlaczego pani taka dziś smutna?
Genowefa rzuciła nań słodkie swoje i poetyczne spojrzenie i odpowiedziała.
— Czy pan sam nie jesteś także smutniejszy dziś, niż zwykle?
— Ja?... odpowiedział Maurycy, ja mam powód do smutku, jam nieszczęśliwy, ale pani...
— Pan, nieszczęśliwy?
— Czy czasem choćby po drżeniu mego głosu nie domyślasz się pani, że cierpię? Czyż nieraz w ciągu rozmowy z panią, lub jej mężem, nie zrywam się nagle, zmuszony potrzebą zachwycenia świeżego powietrza, gdy mniemam, że pierś mi pęknie?
— Ależ... spytała zakłopotana Genowefa, czemu pan przypisujesz to cierpienie?
— Gdybym był małą pieszczoszką... odrzekł z bolesnym uśmiechem Maurycy, powiedziałbym, że mam słabe nerwy.
— A w tej chwili, czy cierpisz pan także?
— O! i jak jeszcze... odrzekł Maurycy.
— Więc wracajmy.
— Ah! prawda... szepnął młody człowiek, zapomniałem, że pan Morand ma wrócić wieczorem z Rambauilet i że to już właśnie i wieczór.
— Jesteś dziś okrutnie niesprawiedliwy, panie Maurycy; czyliż ie przepędziłam z tobą połowy dnia?
— To prawda... w istocie zbyt jestem wymagający... powiedział Maurycy, puszczając wodze swej porywczości. No, chodźmy, bo tam pan Morand czeka... chodźmy.
Genowefa uczuła się dotknięta.
— Tak jest... rzekła, chodźmy obaczyć pana Morand. On jest prawdziwym moim przyjacielem, on mi nigdy jeszcze nie sprawił żadnej przykrości.
— Nieoszacowany przyjaciel... rzekł Maurycy, dusząc się z zazdrości.
— Dlaczego sprawisz mi pan tyle cierpienia? spytała.
— A!... odrzekł Maurycy, dlatego, żem mniej zręczny niż drudzy, niż inni moi znajomi; dlatego, że nie umiem rozbudzić miłości ku mej osobie.
— Maurycy!... powiedziała serjo Genowefa.
— On dlatego taki ciągle dobry, taki ciągle jednaki, bo on tak, jak ja, nie cierpi...
Wsparła znowu swą białą rękę na jego silnem ramieniu.
— Proszę cię... rzekła wzruszonym głosem, nie mów już nic a nic więcej.
— Wszystko się więc pani we mnie nie podoba, nawet mój głos ją razi...
— Milcz, zaklinam cię.
— Dobrze... odpowiedział rozgorączkowany młody człowiek, przesuwając rękę po wilgotnym od potu czole.
Genowefa zauważyła, że jej towarzysz cierpi w rzeczy samej.
— Jesteś przyjacielem moim, Maurycy... rzekła patrząc nań z niebiańskim wyrazem, przyjacielem bardzo drogim — spraw więc, abym cię nie postradała.
— Genowefo! Genowefo!... zawołał Maurycy, miejże litość nade mną.
Zadrżała.
Maurycy, po raz pierwszy z takim czuciem imię jej wymówił.
— Dobrze więc, zaczął w dalszym ciągu, dobrze, kiedyś mnie odgadła, pozwólże niech ci wyznam wszystko, bo chociażbyś zabić mnie miała swym wzrokiem... i tak już zazbyt długo milczę.
— Panie, odezwała się młoda kobieta, zaklinam clę na przyjaźń naszą, abyś milczał; błagam clę; uczyń to dla mnie, jeżeli już nie dla siebie samego. Na miłość Boską, ani słowa więcej!... Ani słowa!
— Przyjaźń! przyjaźń!... A jeżeli taką samą, jak dla mnie, żywisz ją pani i dla pana Moranda?... Ja gardzę taką przyjaźnią Genowefo, ja więcej wymagam niż inni.
— Dosyć, powiedziała z dumą pani Dixmer, dosyć panie Lindey; oto nasz pojazd, racz mnie pan odwieźć do mego męża.
Maurycy drżał z febry i wzruszenia; a gdy Genowefa, idąc do powozu stojącego o kilka kroków, wsparła znów rękę na jego ramieniu, zdawało mu się, że ta ręka była w płomieniach. Wsiedli. Genowefa umieściła się w głębi, Maurycy na przodzie. Przebyli cały Paryż, nie wymówiwszy ani jednego słowa do siebie.
Pani Dixmer przez całą drogę trzymała chustkę przy oczach.
Gdy przybyli do domu, mąż jej zajęty był w czeladnej swojej izbie; Morand dopiero co wrócił z Rambouillet i właśnie się przebierał. Genowefa, wchodząc do swego pokoju podała rękę Maurycemu i powiedziała:
— Żegnam cię Maurycy; bo sam tego pragnąłeś.
Nie odpowiedział nic, tylko zbliżył się do kominka, nad którym wisiała jej minjatura, ucałował ją z zapałem, przycisnął do serca, zawiesił na swojem miejscu i wyszedł.
Wrócił do siebie, sam nie wiedząc jak się to stało; przebiegł Paryż, nic nie widząc ani słysząc. Wszystko, co zaszło, upłynęło dlań niby we śnie. Nie był w stanie zdać sobie sprawy, ani ze swych czynów, ani ze słów, ani z uczucia, co je natchnęło. Są dwie chwile, w których najpogodniejsza, najsilniej umiejąca panować nad sobą dusza, zapomina się zupełnie.
Położył się o dziesiątej, czyniąc to równie machinalnie, jak wszystko, co czynił od czasu rozstania się z Genowefą.
Maurycy doświadczył tego, co zawsze ma miejsce w podobnych razach: ogłuszony doznanym ciosem, usnął natychmiast skoro się poczuł w łóżku.
Obudził go szmer drzwi otwieranych przez służącego. Pytał się sam siebie, dlaczego w takim był wczoraj złym humorze, ale nie mógł znaleźć na to odpowiedzi. Pamiętał, że zazdrościł Morandowi, ale poznał, że niewczesną obrał chwilę do zazdrości, gdyż człowiek ten był w Rambouillet. Zostawał sam na sam z kobietą ukochaną i mógł cieszyć się tem sam na sam z całą słodyczą, jaką wkoło siebie rozlewa przyroda w pierwszych dniach wiosny. Nie zazdrość więc była powodem tego złego humoru.
Nie było to także niedowierzanie temu, co miało miejsce w Auteuil, dokąd towarzyszył Genowefie i gdzie bawiła całą godzinę. Nie dręczyła go nieustannie myśl, że Morand kocha Genowefę, jak niemniej szczególnie urojenia, szczególna kombinacja kaprysu, dlaczego wspólnik Dixmera ani gestem, ani spojrzeniem, ani słowem nie nadał nawet pozoru rzeczywistości takiemu przypuszczeniu!
Głos służącego wyrwał go z zadumy.
— Obywatelu, rzekł tenże, pokazując Maurycemu listy, leżące na stole; czy do schowania, czy do spełnienia przeznaczone.
Maurycy wziął podaną sobie paczkę, uczuł lak pod palcami i wydało mu się, że go jakaś woń przyjazna owionęła.
Wpośród listów znalazł jeden z pieczątką i nadpisem, na widok których zadrżał.
Mężczyzna, tyle silny wobec wszelkiego niebezpieczeństwa, zbladł, poczuwszy zapach papieru.
Służący, widząc tę nagłą zmianę, zbliżył się i zapytał: Co ci jest obywatelu?... Ale Maurycy zamiast odpowiedzieć, drzwi mu pokazał.
Potem, obracając ów list na wszystkie strony, bo przeczuwał, że mu nieszczęście zwiastuje, zadrżał znowu, jakby na widok nieznajomej osoby.
Uzbroił się jednak w całą swoją odwagę, i przeczytał co następuje:

„Obywatelu Maurycy!...

„Musimy zerwać węzły nasze, bo one ze strony twojej, zagrażają przekroczeniem granic przyjaźni. Jesteś, obywatelu, człowiekiem honoru, kiedy więc noc cała przedzieliła zaszłe między nami wczoraj wypadki, sądzę, że pojmujesz, iż odtąd bytność twoja w domu naszym — stała się niepodobieństwem. Liczę na ciebie, że znajdziesz jakikolwiek sposób usprawiedliwienia się z tego przed mężem moim. List do pana Dixmer, który zapewne dziś jeszcze przysłać zechcesz, przekona mnie, że winnam żałować zbłąkanego przyjaciela, że jednak dla przyzwoitościtości towarzyskiej — więcej widywać go nie mogę.

Żegnam na zawsze,
Genowefa“.

„P. S. Oddawca czeka na odpowiedź“.
Maurycy przywołał służącego.
— Kto przyniósł ten list?... zapytał.
— Jakiś obywatel komisant.
— Czy czeka?...
— Tak jest.
Maurycy ani westchnął, ani się namyślał. Wyskoczył z łóżka, ogarnął się trochę, siadł przy biurku i wziąwszy arkusz papieru napisał:

„Obywatelu Dixmer!...

„Kochałem cię i kocham, ale widywać cię nie mogę“.
„Chodzą wieści, że zbyt jesteś obojętny dla sprawy publicznej. Nie chcę cię oskarżać, a nie upoważniłeś mnie do tego, iżbym był twoim obrońcą. Wierz, iż mocno nad tem ubolewam i bądź przekonany, że wszystkie tajemnice twoje zagrzebię na zawsze w mojem sercu“.
Nie odczytał po raz drugi tego, co napisał pod wrażeniem pierwszej myśli, jaka mu się nastręczyła. Skutek nie ulegał wątpliwości. Dixmer, wyborny patrjota, bo tak przynajmniej z mowy jego mógł był wnosić Maurycy, rozgniewa się odebrawszy list podobny, — Genowefa i obywatel Morand zechcą go zapewne w gniewie tym utrzymać, nie odpowie mu zatem wcale i zapomnienie na kształt czarnej zasłony pokryje uśmiechającą się przeszłość, a tem samem przeniósł ją w smętną przyszłość. Podpisał list, zapieczętował i wręczył służącemu. Ten oddał go posłańcowi.
Genowefa obejrzawszy list, oddała go mężowi.
W położeniu Dixmera, Moranda i ich towarzyszy, lubo zupełnie nie znanem Maurycemu, ale znanem czytelnikom naszym, list ten był w rzeczy samej gromem piorunu.
— Czy to uczciwy człowiek?... spytał zakłopotany Dixmer.
— Tak jest... bez namysłu odpowiedział Morand.
— Mniejsza o to!... przerwał zwolennik środków ostatecznych; widzicie sami, że trzeba go było zabić.
— Mój przyjacielu... powiedział Morand, walczymy przeciw gwałtom, pohańbiamy je nazwą zbrodni, cokolwiek więc z tego wyniknie, dobrześmy zrobili, darowując życie bliźniemu. A wreszcie, powtarzam, że podług mnie, Maurycy to człowiek zacny i szlachetny.
— Tak, jeżeli jednak obok szlachetności i zacności, jest zagorzałym republikaninem, może uzna za występek, że nie złożył własnego honoru na ołtarzu ojczyzny, mówiąc ich wyrażeniem.
— Alboż... rzekł Morand, sądzicie, że się czego domyśla?...
— Czyż nie słyszałeś?... mówi wszak o tajemnicach, które zagrzebie w swem sercu.
— Zapewne to tajemnice, dotyczące naszej kontrabandy, sam mu je powierzyłem; innych nie zna wcale.
— Ale... powiedział Morand, może ma w podejrzeniu ową wycieczkę do Auteuil?... Wiesz, że towarzyszył tam twej żonie.
— Sam doradziłem Genowefie, aby go dla bezpieczeństwa wzięła ze sobą.
— Posłuchajcie mnie... powiedział Morand, przekonamy się wkrótce, czy są słuszne te podejrzenia. Drugiego czerwca, to jest od dziś za tydzień, wypada na nasz bataljon kolej odbywania warty w Tempie; ty Dixmer jesteś kapitanem, a ja porucznikiem; w razie, jeżeli nasz bataljon lub kompanja nasza — otrzyma inny jaki rozkaz, trzeba będzie przypuszczać, że wszystko zostało odkryte, i że nam należy albo umykać z Paryża, albo umrzeć walcząc otwarcie. Jeżeli zaś rzeczy pójdą zwykłym swym biegiem...
— To również zgubieni będziemy, przerwał Dixmer.
— Dlaczego?...
— Czyliż nie zależało wszystko na współdziałaniu tego urzędnika?... Wszakże on mimo swej wiedzy, ułatwić miał nam drogę do królowej?...
— Prawda!... odrzekł znękany Morand.
— Czyli... zaczął znowu Dixmer, marszcząc brwi, że za jakąbądź cenę wypada nam wejść znowu w stosunki z tym młodzieńcem.
— A jeżeli odmówi?... jeżeli lęka się kompromitacji?... wtrącił Morand.
— Czekaj... rzekł Dixmer, pójdę wybadam Genowefę, ona widziała się z nim ostatnia, może więc wie cokolwiek.
— Dixmer... przerwał Morand, bolesno mi, że wikłasz we wszystkie spiski Genowefę, nie dlatego, iżbym obawiał się niewyrozumiałości z jej strony, o!... broń Boże!... ale, że my gramy zbyt ryzykownie a więc się wstydzę i zarazem lituję nad głową kobiety, którą na stawkę kładziemy.
— Głowa kobiety... odrzekł Dixiner, waży tyle, co głowa mężczyzny, tam, gdzie podstęp, niewinność i piękność równy, a niekiedy lepszy nawet wywrzeć mogą skutek, aniżeli siła, potęga i odwaga.
— Czyń zatem mój przyjacielu, jak ci się podoba... rzekł Morand, powiedziałem ci, com powiedzieć był powinien. Genowefa pod każdym względem godna jest posłannictwa, do jakiego ją powołałeś; czyli raczej, do którego sama się powołała. Święci tylko byli męczennikami.
Rzekłszy to, podał Dixmerowi swą bielutką i zniewieściałą rękę, a ten uścisnął ją w swej silnej dłoni.
Dixmer, zaleciwszy Morandowi i swym towarzyszom większą jeszcze niż dotąd baczność, poszedł do Genowefy.
Siedziała przy stoliku, ze zwieszoną głową i okiem w haft wlepionem.
Na odgłos otwierających się drzwi — obróciła się i spostrzegła Dixmera.
— A!... to ty, mój przyjacielu?... zawołała.
— Ja., odpowiedział Dixmer ze słodkim uśmiechem. Odebrałem od naszego przyjaciela Maurycego list, którego zgoła nie rozumiem. Masz, przeczytaj i powiedz, co o nim myślisz?...
Genowefa wzięła papier, drgnęła pomimo całej siły, jaką miała nad sobą i czytała.
Dixmer śledził ją wzrokiem, oczy jej każdy wiersz przebiegały.
— I cóż?... zapytał gdy skończyła.
— Sądzę, że pan Maurycy Lindey jest bardzo zacnym człowiekiem... odpowiedziała z największą spokojnością — i że z jego strony nie potrzebujemy się niczego zgoła obawiać.
— Mniemasz więc, iż nie wie, kogo odwiedzałaś w Auteuil.
— Jestem tego pewna.
— Genowefo, zastanów się dobrze nad tem co mi odpowiadasz; pojmujesz bowiem zapewne, że odpowiedź twoja wielki wywrze wpływ na wszelkie nasze zamiary.
— Zaczekajno... przerwała, nie mogąc całą wysiloną obojętnością pokryć wzruszenia, zaczekajno...
— Dobrze!... rzekł Dixmer, lekko ścisnąwszy usta, dobrze, zbierz wszystkie wspomnienia, Genowefo.
— Tak jest... zaczęła znowu młoda kobieta, tak, przypominam sobie, że pan Maurycy był wczoraj jakiś markotny — mówiła dalej wahając się, jest on tyranem dla swych przyjaciół... dlatego też czasem... po całych tygodniach dąsaliśmy się jedno na drugie.
— Byłyżby to więc proste tylko dąsy?... zapyta Dixmer.
— Być może.
— Genowefo, pomyśl, że w naszem położeniu nie domysłów, ale rzetelnej potrzeba pewności.
— Kiedy tak!... mój przyjacielu... to jestem tego pewna.
— Więc ten list, to tylko pozór do niebywania w naszym domu?...
— Mój przyjacielu, jakże możesz wymagać, abym coś podobnego wyznała?...
— Wyznaj wszystko, Genowefo... wyznaj... nalegał Dixmer, od żadnej innej kobiety, prócz ciebie, nie żądałbym tego.
— Jest to pretekst... rzekła młoda kobieta, wzrok spuszczając.
— Wyświadczasz mi pewną przysługę, kochana przyjaciółko.
— Jaką?... spytała zdziwiona Genowefa, zwracając się ku mężowi.
— Uprzedź sam nawet cień bezpieczeństwa, Maurycy bardziej może zgłębił tajemnice nasze, niźli się tego domyślamy. To co uważasz za pretekst, jest może rzeczywistością. Napisz do niego.
— O!... nie, nie!... zawołała Genowefa, ja tego nie mogę uczynić, ja tego nie uczynię.
— Kochana Genowefo!... w podobnie ważnych, jak nasze, interesach, miałażbyś cofać się przed nędznemi względami własnej — miłości?...
— Objawiłam ci mój mężu, zdanie moje o Maurycym... odpowiedziała Genowefa, jest to człowiek zacny i pełen rycerskiego honoru, ale przytem dziwak, a ja tylko męża mego niewolnicą być pragnę.
Powiedziała to z taką spokojnością i zarazem stałością, że Dixmer poznał, iż nastawać, w tej przynajmniej chwili, byłoby rzeczą bezpożyteczną; nic więc już nie mówił, spojrzał na żonę, niby nie patrząc, otarł spocone czoło i wyszedł.
Morand oczekiwał go niecierpliwie. Dixmer opowiedział mu co do słowa wszystko co zaszło.
— Dobrze... odrzekł Morand, poprzestańmy na tem i puśćmy wszystko w zapomnienie. Raczej wyrzeknę się moich zamiarów, niźli stanę się przyczyną chociażby cienia troski twej żony, niźli zranię jej własną miłość.
Dixmer, położył mu rękę na ramieniu.
— Alboś szalony, mój panie!... rzekł, mocno się weń wpatrując, albo nie wiesz, co mówisz.
— Jakto, mniemasz więc Dixmer?...
— Mniemam, kawalerze, że i ty, równie jak i ja nie umiesz panować nad popędami uczuć twego serca. Ani ty, ani ja, ani Genowefa, nie należymy do siebie, Morandzie. Jesteśmy istotami powołanymi do obrony zasady, a zasady opierają się na rzeczach, które przygniatają swoim ciężarem.
Morand zadrżał i zamilkł, milczeniem marzącem, bolesnem.
W godzinę potem, służący Maurycego przerwał mu odczytywanie mowy, właśnie w chwili, gdy był zajęty nią cały.
Służący ten, przystąpił nachylił się do ucha pana i szepnął:
— Obywatelu Lindey... ktoś, utrzymujący, że ma ci coś bardzo ważnego powiedzieć, czeka na cię w mieszkaniu.
Maurycy wrócił do swego mieszkania i zdziwił się niepomału, zastając Dixmera. Siedział on i w najlepsze przewracał gazety.
Spostrzegłszy Dixmera, Maurycy wstrzymał się na progu i mimowolnie się zarumienił.
Dixmer wstał i z uśmiechem na ustach podał mu rękę.
— Co ci za mucha siadła znowu na nosie, żeś mi taki list napisał?... Doprawdy, mój Maurycy, w najczulszą ugodziłeś mnie stronę. Piszesz, że jestem obojętnym i fałszywym patrjotą!... No, no, nie wiem, czy zdołasz rzucić mi w oczy podobne oszczerstwo; wyznaj raczej, że umyślnie szukasz kłótni ze mną.
— Kochany Dixmer, chciej wierzyć, że bardzo silne powody zniewoliły mnie do kroku, którego się dopuściłem.
— Rozumiem... przerwał Dixmer z udanym uśmiechem, w każdym jednak razie, list twój wcale inne przytacza powody, a te są prostym tylko pretekstem.
Maurycy namyślił się przez chwilę.
Tak jest, powody, które przytoczyłem, były tylko pretekstem.
Wyznanie to zamiast rozjaśnić, jakby owszem zachmurzyło czoło fabrykanta.
— Lecz nakoniec, jakiż jest istotny powód tego kroku?... spytał Dixmer.
— Nie mogę ci go wyjawić... odparł Maurycy; pewny jestem jednak, że gdybym to mógł uczynić, uznałbyś go za zupełnie słuszny.
Dixmer nalegał.
— A więc... zaczął znowu Maurycy, czując w sobie tem większą ulgę, im bardziej zbliżał się do prawdy, rzecz się ma tak oto: masz żonę młodą i ładną, mimo więc znanej powszechnie jej nieskażoności, zaczęto źle mówić o moich częstych u was odwiedzinach.
Dixmer lekko pobladł.
— Doprawdy?... rzekł; w takim razie, mój kochany Maurycy, mąż powinien ci podziękować za przykrość, jaką wyrządzasz przyjacielowi.
— Pojmujesz... mówił Maurycy, że nie jestem tyle nierozsądny, iżbym mniemał, że obecność moja może być niebezpieczna dla waszej spokojności, ale stać się może źródłem potwarzy, które im są niedorzeczniejsze, tem większą niestety zyskują wiarę!
— Nie miałżebyś u nas bywać, obywatelu! u nas, którzy szczerześmy cię pokochali?... powiedział Dixmer, biorąc i ściskając rękę młodzieńca.
Maurycy zadrżał.
— Morand... mówił dalej Dixmer, którego baczności nie uszło to zdarzenie, ale który nie dał nic poznać po sobie, Morand powtarzał mi kilka razy dziś rano: „czyń, co będziesz mógł, byłeś sprowadził kochanego Maurycego“.
— O! panie... rzekł Lindey, marszcząc brwi i usuwając rękę, nie sądziłem nigdy, żem zasłużył na taką życzliwość obywatela Moranda.
— Wątpisz o niej?... spytał Dixmer.
— Ja?... odpowiedział Maurycy, ani wierzę, ani wątpię, nie mam powodu do brania tego pod rozwagę: bywając w twoim domu, bywałem tam dla ciebie i dla twej żony, lecz nie dla obywatela Moranda.
— Nie znasz go... rzekł Dixmer; Morand to piękna dusza.
— Nie przeczę... powiedział z gorzkim uśmiechem Maurycy.
— Ale, ale... mówił dalej Dixmer, wróćmy do celu moich odwiedzin.
Maurycy skłonił się, jak ten, kto niema już nic więcej do powiedzenia i czeka.
— Mówisz więc, że zaczęły krążyć wieści?...
— Tak jest, obywatelu.
— No, mój kochany, mówmy szczerze. Dlaczego miałbyś tak uważać na nierozsądną paplaninę którego z próżnujących sąsiadów? Alboż to brak ci sumienia, a Genowefie uczciwości?
— Młodszym od ciebie... powiedział Maurycy, zaczynając dziwić się temu nastawaniu, dla tego podejrzliwem może okiem patrzę na wszystko. Oświadczam ci, że na sławie takiej, jak Genowefa kobiety, nie powinna ciężyć czcza gadanina próżnującego sąsiada. Pozwól więc, kochany Dixmer, zabraliśmy się do wyznawania, wyznajmy więc sobie jeszcze co innego.
— Co?... spytał Maurycy, rumieniąc się, cóż chcesz, abym ci jeszcze wyznał?
— Że ani polityka, ani wieści o częstem przebywaniu w domu moim nie skłoniły cię do zerwania z nami stosunków.
— Cóż więc tedy?
— Tajemnica, której dociekłeś.
— Jaka tajemnica?... spytał Maurycy z wyrazem naiwnej ciekawości, który uspokoił garbarza.
— Ów interes, dotyczący kontrabandy, o którym dowiedziałeś się owego wieczoru, kiedyśmy cię w tak dziwny sposób poznali. Nigdyś mi nie przebaczył tej defraudacji i zarzucasz mi, że jestem złym republikaninem, bo w garbarni mojej używam produktów angielskich.
— Mój kochany Dixmer... odparł Maurycy, przysięgam ci, że ilekroć szedłem do ciebie, nigdy mi nawet w myśli nie postało, że idę do przemytnika.
— Zaprzestałeś więc bywać u mnie jedynie z powodu, o którym mi wspomniałeś?
— Daję ci na to słowo honoru.
— Skoro tak... powiedział Dixmer, wstając i ściskając dłoń młodzieńca, mam nadzieję, że zastanowisz się — i cofniesz to tak dla nas wszystkich bolesne postanowienie.
Maurycy skłonił się i nic nie odpowiedział. Wyrównywało to ostatecznemu odmówieniu.
Dixmer wyszedł zasmucony, że nie mógł naprawić stosunku z człowiekiem, nietylko zbyt mu potrzebnym, ale nawet niezbędnym.
Czas też był wielki na to wyjście. Maurycym miotało tysiące żądań różnorodnych, Dixmer prosił, aby znowu bywał u niego; Genowefa mogła mu przebaczyć. Dlaczego więc rozpaczał? Ale Maurycy miał przy sobie list Genowefy, owe formalne pożegnanie, które zabrał z sobą do sekcji i trzymał przy sercu wraz z bilecikiem, odebranym nazajutrz po wyswobodzeniu jej z rąk ludzi, co ją znieważali; nakoniec co większa, Murycy tchnął uporczywą zazdrością ku nienawistnemu Morandowi, tej pierwszej przyczynie zerwania z Genowefą.
I pozostał nieugięty w swem postanowieniu.
Wyznać atoli należy, że zrzeczenie się codziennych odwiedzin w domu, przy starej ulicy świętego Jakóba, stanowiło niejaką w jego życiu próżnię i skoro nadchodziła godzina w której zwykle udawał się do cyrkułu świętego Wiktora wpadał w głęboką melancholję. Ulegał wtedy najrozmaitszym wrażeniom oczekiwania i żalu.

Częstokroć w godzinach rozpaczy, potężna duma Maurycego wstydziła się samej nawet myśli poznawania podobnych męczarni, bez możności przekazania ich temu, co je zrodził: a pierwszym sprawcą wszelkich jego smutków był Morand. Wówczas chciał umyślnie szukać z nim sprzeczki, lecz wspólnik Dixmera tak był delikatny, tak nieobraźliwy, że znieważać go lub wyzywać, byłoby podłością ze strony takiego jak Maurycy kolosu.

ROZDZIAŁ XIII.
TRZYDZIESTY PIERWSZY MAJA

W pamiętny ten dzień 31-szego maja, kiedy odgłos dzwonu i bębna od samego już świtu rozlegał się po ulicach Paryża, bataljon z przedmieścia Ś-go Wiktora, wchodził do Temple.
Gdy dopełniono zwykłych formalności, gdy porozstawiano straże, przybyli służbowi urzędnicy i wtoczyły się cztery działa dla wzmocnienia baterji, przy wejściu do więzienia urządzonej.
Jednocześnie z działami przybył i Santerre w szlifach swoich z żółtej wełny i w mundurze, któremu wielkie tłuste plamy nadawały cechę patrjotyczną.
Odbył przegląd bataljonu, a znalazłszy wszystko w należytym porządku, obliczył urzędników, których trzech tylko było.
— Dlaczegóż trzech tylko?... zapytał, i jak się nazywa niedbały obywatel, którego brakuje?
— Ten, którego brakuje, obywatelu — generale, wcale nie jest niedbały, odpowiedział znajomy nam Agrikola, jest to bowiem sekretarz sekcji Lepelletier, naczelnik dzielnych Termopilistów, słowem obywatel Maurycy Lindey.
— Dobrze, dobrze, rzekł Santerre; nie zaprzeczam patriotyzmu obywatelowi Maurycemu Lindey, co jednak nie przeszkadza do zapisania go na listę nieobecnych, jeżeli za dziesięć minut nie przybędzie.
Powiedziawszy to, Santerre zaczął wdawać się w inne szczegóły.
O kilka kroków od niego, kapitan strzelców i jeden żołnierz stali na boku: pierwszy podparł się karabinem, drugi leżał prawie na armacie.
— Czy słyszałeś?... spytał kapitan żołnierza półgłosem; Maurycego jeszcze miema.
— Bądź spokojny, kapitanie, przybędzie, chyba że należy do wichrzycieli.
— Gdyby nie przybył, powiedział kapitan, postawię cię na warcie na schodach, a gdy ona wyjdzie na wieżę, może będziesz mógł szepnąć jej słów parę.
W tej chwili nadszedł człowiek jakiś po którego szarfie trójkolorowej można było poznać iż jest urzędnikiem; kapitan jednak i żołnierz nie znali go, więc pilnie wzrokiem śledzili.
— Obywatelu generale, przemówił nowoprzybyły do Santerra, pozwól mi, proszę, zastąpić obywatela Maurycego Lindey, bo jest chory, jak przekonywa świadectwo lekarza. Kolej moja przypada dopiero za tydzień, pomieniałem się z nim, za tydzień odbędzie on służbę za mnie, dzisiaj ja go zastąpię.
— Jeżeli tylko Kapety ten tydzień przeżyją, wtrącił jeden z trzech innych urzędników.
Santerre odpowiedział uśmiechem na ten żart gorliwca i obracając się ku zastępcy Maurycego rzekł:
— Dobrze, zapisz się w rejestrze na miejscu Maurycego Lindey i w uwagach wymień przyczynę zmiany.
Kapitan i strzelec z radosnem zdziwieniem spojrzeli po sobie.
— Za tydzień, rzekli.
— Kapitanie Dixmer, zawołał Santerre, zajmij stanowisko w ogrodzie z całą kompanją.
— Pójdź, Morand, powiedział kapitan do swego towarzysza Strzelca.
Uderzono w bęben i cała kompanja pod dowództwem garbarza, ruszyła we wskazanym kierunku.
Ustawiono broń w kozły, gwardziści narodowi podzielili się na grupy i zaczęli się przechadzać. Miejscem ich przechadzki był ogród, w którym za Ludwika XVI, rodzina królewska lubiła używać świeżego powietrza. Teraz ogród ten był nagi, wyschły, spustoszony, zupełnie ogołocony z kwiatów, z drzew i wszelkiej zieloności.
O dwadzieścia pięć kroków od części muru, wychodzącej na ulicę Porte-Foin, wznosiła się chatka, którą pozwolono zbudować dla wygody gwardzistów narodowych, trzymających straż w Temple. W dniach rozruchu, kiedy nie wolno wychodzić, znajdowali oni tam jadło i napój. O zarząd tą małą oberżą mocno się ubiegano. Przyznano go wypróbowanej patrjotce, wdowie po mieszkańcu z przedmieścia, poległym 10-go września, obywatelce Plumeau.
Zaledwie gwardziści narodowi zainstalowali się na swym biwaku, jedni z nich zaczęli przechadzać się po ogrodzie, inni rozmawiali z odźwiernymi, inni znowu przypatrywali się różnym patrjotycznym rysunkom na murze umieszczonym, inni nakoniec powierzali pani Plumeau swoje gastronomiczne zamiary, co mniej więcej zaostrzało im apetyt.
Do liczby tych ostatnich należeli wspomnieni powyżej kapitan i strzelec.
— O! kapitanie, rzekła oberżystka, mam przewyborne wino Saumur.
— Dobrze, obywatelko Plumeau, tylko, że według mnie wino Saumur nic nie warte bez de Brie, zauważył kapitan, który poprzednio obejrzał się dokoła i między wiktuałami nie dostrzegł ulubionego swego serca.
— Nie ma go już ani kawałeczka, kapitanie.
— Nie ma serca, to nie ma wina, oświadczył kapitan; a szkoda obywatelko, bo chciałem poczęstować całą kompanję.
— Pozwól mi kapitanie pięć minut czasu, to pobiegnę do odźwiernego i przyniosę. Jest to wprawdzie mój współzawodnik i będę mu musiała drożej nieco zapłacić, ale jesteś kapitanie zbyt dobrym patrjotą, ażebyś mi nie miał tego wynagrodzić.
— Dobrze, dobrze, powiedział Dixmer, idź obywatelko, a my, tymczasem zejdziemy do piwnicy i sami sobie wino wybierzemy.
— Bądź jak we własnym domu, kapitanie.
— I wdowa Plumeau pobiegła czemprędzej do budy odźwiernego, kapitan zaś i strzelec wzięli świecę, podnieśli klapę i zaczęli spuszczać się do piwnicy.
— Dobrze, rzekł Morand, rozpoznawszy miejscowość. Piwnica ciągnie się w kierunku ulicy Porte-Foin. Ma dziewięć do dziesięciu stóp głębokości i nigdzie nie murowana.
— A ziemia jakiego tu gatunku? spytał Dixmer.
— Kamień kredziasty. Grunt nienaturalny, ale naniesiony, bo te ogrody po kilka razy do góry nogami przewrócono; skały niema nigdzie.
— Żywo!... zawołał Dixmer, słyszę trzewiki wiwandjerki; weź parę butelek i marsz na górę.
Pokazali się w otworze piwnicy w chwili właśnie, gdy wdowa Plumeau wchodziła z tyle pożądanym Brie.
Ciągnęło za nią kilku strzelców, zwabionych apetycznym wyglądem sera.
Dixmer kazał dać dwadzieścia butelek wina dla kompanji, a obywatel Morand opowiadał tymczasem o poświęceniu się Kurcjusza, o bezinteresowności Fabrycego, o patrjotyzmie Brutusa, o owych historjach, które prawie taksamo jak ser de Brie i wino d‘Anjou chwalono, co nie było rzeczą małej wagi.
Wybiła jedenasta. Za pół godziny zmieniać miano placówki.
— Wszak zwykle dopiero między dwunastą a pierwszą przechadza się Austrjaczka? spytał Dixmer Tisona, przechodzącego właśnie obok chatki.
— Tak jest, od południa do pierwszej, odpowiedział zapytany.
Dixmer przywołał natychmiast tych, którzy mieli stać na warcie od wpół do dwunastej do wpół do pierwszej, zalecił im, aby śpiesznie kończyli śniadanie, Morandowi zaś kazał wziąć broń, bo według umowy, miał go postawić na ostatniem piętrze wieży, w tej właśnie budce, za którą ukrywał się Maurycy w owym dniu, gdy dostrzegł znaki czynione królowej z okna przy ulicy Porte-Foin.
Gdyby kto widział Moranda, w chwili, gdy odbierał rozkaz tak prosty i tak spodziewany, byłby spostrzegł, że długie czarne włosy nie zdołały pokryć bladości jego twarzy.
Nagle po dziedzińcu Temple rozległ się głuchy szmer, usłyszano niby rozlegający się zdala huragan krzyków i ryczeń.
— Co to? zapytał Dixmer Tisona.
— O! o! odpowiedział ceklarz, nic to nic, łotry Brissotinowie nim pójdą na gilotynę, chcą mały rozruch wyprawić.
Zgiełk stawał się coraz groźniejszy, usłyszano pochód artylerji, a hałaśliwy tłum ludzi przebiegł około Tempie, wrzeszcząc:
— Niech żyją sekcje! niech żyje Henriot! Precz. z Brissotinami! Precz z Rolandystami! Precz z panią Veto!
— Dobrze, dobrze, powiedział Tison, zacierając ręce; otworzę zaraz pani Veto, niech się nacieszy miłością swego ludu.
I zbliżył się do drzwi wieży.
— Hej! Tison! krzyknął jakiś głos donośny.
— Co generale?... odpowiedział ceklarz krótko.
— Dziś, rzekł Santerre, uwięzione nie wyjdą ani na krok z pokoju.
Rozkaz był nieodwołalny.
— A i owszem, odpowiedział Tison, mniej będę miał kłopotu.
Dixmer i Morand spojrzeli smutnie po sobie, a potem oczekując nim wybije godzina bezpożytecznej teraz warty, zaczęli się obojętnie przechadzać pomiędzy chatką a murem przyległym od ulicy Porte-Foin. Tam Morand zaczął geometrycznemi stopy mierzyć odległość.
— Jakże? spytał Dixmer.
— Sześćdziesiąt lub sześćdziesiąt jedna stopa, odpowiedział Morand.
— Ile dni potrzeba będzie?
Morand laseczką, którą trzymał w ręku, nakreślił na piasku kilka linij geometrycznych i zmazał je natychmiast.
— Przynajmniej siedem dni trzeba będzie, odpowiedział.
— Za tydzień Maurycy będzie na służbie, szepnął Dixmer, musimy więc przez ten czas koniecznie się z nim pogodzić.

Wybiło pół do dwunastej, Morand westchnął, wziął karabin na ramię i poszedł za kapralem zmienić placówkę, przechadzającą się na płaszczyźnie wieży.

ROZDZIAŁ XIV.
POŚWIĘCENIE

Nazajutrz po opowiedzianych dopiero co wypadkach, to jest, dnia 1-go czerwca, o 10-tej rano, Genowefa siedziała w zwyczajnem miejscu przy oknie i zapytywała sama siebie, dlaczego od trzech tygodni, każdy dzień wschodzi dla niej tak smutnie, upływa tak powolnie i nakoniec, dlaczego teraz każdy wieczór przeraża ją, kiedy przeciwnie dawniej z takim go oczekiwała upragnieniem.
Wzrok jej padł na wazonik pstrych i czerwonych goździków, które na zimę, aby zakwitły, brała do pokoju, z tej właśnie cieplarni, gdzie więziono Maurycego.
Maurycy nauczył ją pielęgnować te goździki w skrzyni mahoniowej; dopóki bywał u niej zawsze je podlewała, oczyszczała i obwiązywała, gdy bowiem przyszedł wieczorem, lubiła mu pokazać jaki postęp, dzięki wzajemnemu ich staraniu, kwiateczki przez noc uczyniły. Ale odkąd Maurycy zaprzestał ją odwiedzać, biedne, zaniedbane goździki dla braku starania i pamięci o nich, opadły i żółknąć poczęły.
Widok ten wytłumaczył Genowefie przyczynę jej smutku. Wyznała sama przed sobą, że niektóre kwiaty na kształt przyjaźni dla pewnych osób żywionej i namiętnie pielęgnowanej, rozweselają serce; lecz kiedy czasem jakiś grymas lub przyroda wyrwie z korzeniem tę przyjaźń, wówczas serce, które przyjaźń to ożywiała, ściska się zwolna i niszczeje.
Uczuła okropną w sercu boleść; w głębi jej myśli walczyło uczucie, które pokonać pragnęła, które zwyciężyć miała nadzieję, uczucie które walcząc głośniej niż kiedykolwiek, wołało, że umrze dopiero wraz ze śmiercią tego serca, Genowefa uczuła, że walka staje się dla niej coraz niepodobniejsza, pochyliła głowę, ucałowała jeden zwiędły gwoździk i zapłakała.
Mąż wszedł w chwili, gdy ocierała oczy.
Ale Dixmer tak był własnemi pochłonięty myślami, iż nie odgadł bynajmniej bolesnego przesilenia, jakiemu tylko co, uległa jego żona, nie dostrzegł oskarżające ją czerwoności jej oczu.
Co prawda, Genowefa spostrzegłszy męża, żywo powstała i pobiegła ku niemu tak, aby w półcieniu plecami do okna obróconą była:
— I cóż?... zapytała.
— A cóż! nic nowego; niepodobna się zbliżyć do Niej, niepodobna nic jej wręczyć; niepodobna jej nawet widzieć.
— Co?... zawołała Genowefa, mimo takiego hałasu w całym Paryżu!
— Właśnie ten hałas przeklęty podwoił baczność czuwających; obawiano się, aby korzystając z powszechnego zamętu, nie odważył się kto uczynić zamachu na Tempie i w chwili, gdy Najjaśniejsza Pani wyjść miała na wieżę, Santerre wydał rozkaz, aby nie wypuszczano ani królowej, ani księżnej Elżbiety, ani córki królewskiej.
— Biedny kawaler, musiało go to bardzo zasmucić.
— Wpadł w rozpacz, widząc, że tak dzielną tracimy sposobność. Zbladł tak, żem go musiał odprowadzić na bok, aby się nie zdradził.
— A nie mieliżeście w Temple... spytała bojaźliwie Genowefa, żadnego znajomego urzędnika?
— Miał być jeden, ale nie przyszedł.
— Który?
— Obywatel Maurycy Lindey... rzekł Dixmer, zmuszając się do obojętności.
— Dlaczegóż nie przyszedł?... — spytała znowu Genowefa, czyniąc to samo wysilenie.
— Bo chory.
— Chory?
— Tak jest i to dosyć nawet mocno chory, mimo, że dobrym jest patrtjotą, musiał innemu kolej swoją odstąpić.
— Szkoda.
— A toć choćby tam i był nawet Genowefo... — przerwał Dixmer, — na nicby mi się to niezdało, bo przecie różniliśmy się ze sobą. Unikałby zapewne rozmowy ze mną.
— Sądzą, mój przyjacielu... — odpowiedziała Genowefa, — że trochę przesadzasz, zbliżenie się ku niemu, nie byłoby takie trudne. Może panu Maurycemu nie podobało się bywać u nas, może ma jakie czcze powody nie widywania się z tobą, lecz mimo to nie jest on naszym nieprzyjacielem. Oziębłość nie wyzuwa grzeczności, gdyby spostrzegł, że idziesz ku niemu, pewna jestem, że byłby się zbliżył do ciebie.
— Genowefo... — powiedział Dixmer — my więcej niż grzeczności chcieliśmy żądać od Maurycego, chcieliśmy dowodu prawdziwej, szczerej przyjaźni. Przyjaźń ta zerwana została, z tej więc strony niema już żadnej nadziei.
Mówiąc to Dixmer westchnął głęboko, a czoło jego zwykle wypogodzone i gładkie, smutnie się sfałdowało.
— Ależ... — bojaźliwie rzekła Genowefa, — jeżeli mniemasz, że pan Maurycy tak jest potrzebny waszym zamiarom...
— Prawdę mówiąc... — odpowiedział Dixmer — wątpię, aby się bez jego pomocy udało.
— Czemuż więc nie spróbujesz zbliżyć się znowu do obywatela Lindeya?
Zdawało się Genowefie, że wymieniając Maurycego po nazwisku, brzmienie jej głosu nie było tak czułe, jak gdy go wspominała po imieniu.
— Nie, nie!... — odpowiedział Dixmer, zwieszając głowę, — nie, czyniłem co mogłem, nowy krok z mojej strony dziwnieby wyglądał i mógłby obudzić w nim podejrzenie; a potem, moja Genowefo, ja dalej niż ty patrzę w tym interesie; w sercu Maurycego jest pewna rana...
— Rana?... — spytała mocno wzruszona Genowefa. — Dla Boga! przyjacielu! tłumacz się jaśniej!
— Oto, moja Genowefo, zapewne i ty jesteś przekonana, że powodem zerwania naszego z obywatelem Lindey, nie jest kaprys prosty...
— Czemuż więc przypisujesz to zerwanie?...
— Może dumie... — odpowiedział żywo Dixmer.
— Dumie?...
— Tak jest, poczciwy ten paryżanin i pół arystokrata, kryjący przesądy pod płaszczem patrjotyzmu, tyle potężny w swej sekcji, klubie i municypalności republikanin — czynił nam zaszczyt swemi odwiedzinami, nam, wyrobnikom safjanów. Możeśmy za małe okazywali mu grzeczności, możeśmy się w czem zapomnieli?
— Lecz... — przerwała Genowefa, — jeżeliśmy niezbyt byli dla niego grzeczni, jeżeliśmy się zapomnieli, sądzę, że krokiem, któryś uczynił, wszystko okupiłeś.
— Przypuszczając, że błąd z mojej strony pochodzi, ale jeżeli przeciwnie tyś winna tego błędu...
— Ja?... a jakimże sposobem, mój przyjacielu, mogłam zbłądzić przeciw panu Maurycemu?... — spytała zdziwiona Genowefa.
— Ha! kto wie?... Czyliżeś nie ty pierwsza nazwała go kapryśnikiem? Zbłądziłaś, że nie chciałaś do niego napisać.
— Ja?... — zawołała Genowefa, — i ty mówisz naprawdę?
Nie tylko mówię... — odrzekł Dixmer — ale nawet od czasu, jak trwa nasze poróżnienie, wiele nad tem rozmyślałem.
— I?... — lękliwie spytała Genowefa.
— I uważam krok ten za nieodzowny.
— O!... — zawołała Genowefa — nie, nie, Dixmer, nie wymagaj tego ode mnie.
— Wiesz dobrze, Genowefo, że nigdy niczego od ciebie nie wymagam, że cię proszę tylko. A więc, moja droga proszę cię, napisz do obywatela Maurycego...
— Ależ... — wyjąkała Genowefa.
— Słuchaj... — przerwał Dixmer — albo poróżniłaś się z Maurycym dla bardzo ważnych powodów; bo przecież nigdy się nie użalał na moje postępowanie; albo też to wasze zerwanie jest — skutkiem jakiegoś dzieciństwa.
Genowefa nie odpowiedziała.
— Jeżeli przyczyną jest dzieciństwo, uwieczniać je byłoby szaleństwem, jeżeli przeciwnie powstało z ważnego powodu, wierzaj mi, w obecnem położeniu rzeczy, nie powinniśmy zważać ani na naszą godność, ani nawet na naszą miłość własną. Nie kładźmyż na jednej szali sprzeczki dwojga młodych ludzi z interesami zbyt wielkiej wagi. Przezwycięż samą siebie, napisz kilka słów do obywatela Maurycego Lindey, a zobaczysz, że przybędzie.
Genowefa namyślała się przez chwilę.
— Czyż nie możnaby obmyśleć, jakiego mniej kompromitującego środka ku przywróceniu porozumienia pomiędzy tobą, a panem Maurycym?
— Kompromitującego, mówisz? przeciwnie, jest to środek bardzo naturalny.
— Nie dla mnie, mój przyjacielu.
Dixmer od kilku chwil gniotący chustkę w ręku, otarł pot z czoła.
— Tak jest... — rzekł — dlatego też dziwi mnie on tem mocniej.
— O Boże!... — rzekła Genowefa, — czyż podobna, Dixmer, abyś nie pojmował powodów mojego uporu i koniecznie zmuszał mnie do mówienia?
I słaba, przywiedziona do ostateczności kobieta, zwiesiła głowę na piersi a ręce opuściła.
Dixmer po gwałtownym na samym sobie wysileniu, ujął rękę Genowefy, zmusił ją, by podniosła głowę i patrząc jej w oczy, wybuchł śmiechem, który zapewne byłby się wydał Genowefie zbyt przymuszonym, gdyby mniej była wzruszona.
— Widzę teraz, o co chodzi... — rzekł — i przyznaję, że masz słuszność. Byłem ciemny. Mimo całego rozsądku twego, kochana Genowefo, mimo całej twej wyższości, uwiodłaś się bagatelką; bałaś się, aby cię Maurycy nie pokochał...
Genowefa uczuła, że śmiertelne zimno wciska się jej do serca. Ta ironja męża o miłości, jaką Maurycy powziął ku niej, o miłości, której gwałtowność aż nadto dobrze ocenić mogła, znając charakter młodego człowieka, o miłości nakoniec, którą w głębi serca podzielała, jak ją o tem przekonywały głuche wyrzuty, ta, mówimy, ironja w osłupienie ją wprawiła. Nie mogła wznieść oczu na męża, czuła, że nie zdoła mu odpowiedzieć.
— Wszak zgadłem?... — zaczął znowu Dixmer. — No!... uspokój się Genowefo, znam ja Maurycego; dziki ten republikanin prócz miłości Francji, żadnej innej w sercu swem nie żywi.
— Panie... — zawołał Genowefa — czyś przekonany o tem, co mówisz?...
— Ależ!... bezwątpienia — przerwał Dixmer, — gdyby cię kochał Maurycy, zamiast poróżnienia ze mną, byłby owszem podwoił starania około dogadzania temu, którego oszukać zamierzał. Gdyby Maurycy kochał cię, nie byłby tak łatwo zrzekł się tytułu przyjaciela domu, który zwykle służy dla pokrycia zdrad podobnych.
— Zaklinam cię na twój honor... — zawołał Genowefa — nie żartuj i nie mów o podobnych rzeczach.
— Ja nie żartuję, moja pani, powiadam ci tylko, że Maurycy cię nie kocha.
— A ja, ja... — zawołał Genowefa, płonąc — powiadam ci, że się mylisz.
— W takim razie... — zaczął znowu Dixmer — Maurycy jest uczciwy, bo wołał raczej oddalić się, niż zdradzić zaufanie, a że, moja Genowefo, rzadko teraz o uczciwych, nigdy więc nie czyni zanadto, kto się stara przyciągnąć ich ku sobie, jeżeli się usunęli. Genowefo, napiszesz do Maurycego, nieprawdaż?...
— O!... mój Boże... — rzekła młoda kobieta.
I w obie dłonie utuliła głowę, bo ten, na kim ją oprzeć miała w chwili niebezpieczeństwa, zamiast zatrzymać, owszem sam w przepaść ją potrącał.
— No, droga przyjaciółko, zapomnij o własnej miłości; jeżeli Maurycy zechce znowu występować z oświadczynami, śmiej się z nich tak, jak pierwej. Znam cię, Genowefo, masz duszę godną i wspaniałą. Jestem pewny ciebie.
— O!... — zawołała Genowefa, zsuwając się tak, że przyklękła na jedno kolano. — O!...-mój Boże!... któż może być pewnym drugich, kiedy nikt nie jest pewnym siebie?...
Dixmer zbladł, jakby mu wszystka krew do serca ściekła.
— Genowefo!... — rzekł — zbłądziłem, powinienem ci był powiedzieć odrazu: „Genowefo, żyjemy w epoce wielkich poświęceń, ja naszej królowej, naszej dobrodziejce, poświęciłem nietylko moją rękę, nietylko moją głowę, ale nawet moje szczęście. Inni poświęcają jej swe życie, ja uczynię więcej, bo nietylko życie, ale i honor mój jej poświęcę; jego utrata jedną łzą więcej zasili ocean boleści, zamierzających zalać Francję. Lecz ja honoru mego nie narażam, skoro go strzeże taka kobieta, jak moja Genowefa!...
Po raz pierwszy dopiero Dixmer odsłonił całą swą piękną duszę.
Genowefa podniosła głowę, wraziła w niego piękne oczy pełne uwielbienia i zwolna powstając, podała mu czoło do pocałowania.
— Pragniesz więc tego?... — spytała.
Dixmer dał znak potwierdzający.
— Dyktuj zatem; — rzekła, biorąc pióro.
— O, nie! — powiedział Dixmer, przestańmy korzystać, a może nawet nadużywać dobroci zacnego młodzieńca. Ponieważ pogodzi się z nami wskutek listu, który ma otrzymać od Genowefy, niech więc list ten pochodzi od niej samej, a nie od Dixmera.
I po raz drugi ucałowawszy czoło małżonki, podziękował jej i wyszedł.
Wówczas Genowefa drżąc, napisała:

„Obywatelu Maurycy!

„Wiedziałeś, ile mąż mój kochał cię, miałżebyś zapomnieć o tem przez trzy tygodnie rozdziału, co nam się wiekiem być wydały? Przybywaj, oczekujemy cię. Powrót twój będzie dla nas prawdziwą uroczystością.

Genowefa“.


ROZDZIAŁ XV.
BOGINI ROZUMU

Maurycy naprawdę był chory. Od czasu jak nie wychodził z domu, Lorin odwiedział go regularnie i czynił co mógł, aby nakłonić przyjaciela do jakiej rozrywki. Ale Maurycy był nieugięty. Są choroby, z których leczyć się nie chcemy.
Pierwszego czerwca Lorin przybył około pierwszej w południe.
— Co tam dziś nadzwyczajnego, żeś się tak ubrał świątecznie?... — spytał Maurycy.
— Najprzód ma nastąpić zupełny upadek żyrondystów, przy odgłosie bębna. W tej chwili na placu Karuzeli, ogrzewają czerwone kule, a potem: mówiąc szczegółowo, pojutrze odbędzie się wielka uroczystość na którą cię zapraszam.
— Ale dziś nic nadzwyczajnego?... Powiadasz, żeś po mnie przyszedł?...
— Owszem, dziś odbędziemy próbę.
— Jaką próbę?...
— Próbę wielkiej uroczystości.
— Mój kochany, wiesz, że od tygodnia nigdzie nie wychodzę i nie wiem, co się dzieje; potrzeba więc, abyś mnie objaśnił.
— Jakto!... alboż ci nie powiedziałem?...
— Nic mi zgoła nie powiedziałeś.
Maurycy wzruszył ramionami.
— Krzywże się i wzruszaj ramionami skoro ci się podoba... — rzekł Lorin, — my jednak będziemy czcić odtąd boginię Rozumu.
— Zostaw mnie, Lorinie, ja nie mogę, ani nie chcę wyjść, leżę w łóżku i na krok się z domu nie ruszę.
Lorin, podrapał się po uchu.
— Dobrze!... — rzekł — pojmuję co to znaczy.
— Cóż pojmujesz?...
— Że czekasz na boginię Rozumu.
— Na honor!... — zawołał Maurycy, — dowcipni przyjaciele są zawsze zbyt dokuczliwi, idźże sobie, albo cię przeklnę wraz z twoją boginią.
— Przeklinaj, przeklinaj...
Maurycy podnosząc w górę obie ręce miał właśnie to uczynić, gdy wtem przerwał mu wchodzący jego oficjalista z listem do obywatela brata.
— Obywatelu Agezilausie... — rzekł Lorin — w złą chwilę przybywasz, twój pan miał być właśnie przewybornym...
Maurycy opuścił rękę i mimowolnie po list sięgnął, zaledwie go dotknął, zadrżał i zaczął pożerać wzrokiem pismo i pieczątkę, którą rozerwał blednąc, jakby mu się słabo robiło.
— Oho!... — mruknął Lorin... — interes wyjaśnia się, jak widzę.
Maurycy nic nie słyszał, całą duszą czytał kilka wierszy listu Genowefy, a przeczytawszy po raz drugi, trzeci i czwarty, otarł czoło i błędnym wzrokiem spojrzał na Lorina.
Maurycy po raz piąty odczytał list Genowefy i nowy rumieniec przebiegł mu po twarzy. Wyschłe oczy napełniły się łzami, głębokie westchnienie pierś mu rozszerzyło, potem nagle, zapominając, że chory, że osłabiony, wyskoczył z łóżka.
— Moje suknie!... — zawołał na zdumiałego sługę, — podaj mi moje suknie, kochany Agezilausie!.. Ach... biedny mój Lorinie, od trzech dni na ten list oczekiwałem. Ale, prawdę mówiąc, wcale go się nie spodziewałem. Tak, tak, spodnie białe, koszula z żabotami, fryzuj mnie i gol natychmiast.
Sługa jak mógł najspieszniej wykonał wszystkie te rozkazy.
— O!... zobaczę ją znowu, zobaczę!... — wołał młodzieniec. — Lorinie!... doprawdy nie wiedziałem dotąd, co to jest szczęście!...
— Mój biedny Maurycy... — rzekł Lorin — sądzę, że koniecznie potrzebujesz odwiedzin, które ci radziłem.
— Przebacz, kochany przyjacielu... — zawołał Maurycy — przebacz; lecz w istocie, zdaje mi się, żem stracił rozum kompletnie.
— No to ja ci mego odstąpię... — rzekł Lorin, śmiejąc się z okrutnego kalamburu, Artemizę bowiem nazwał swoim rozumem.

Maurycy roześmiał się również. Szczęście i jemu powróciło chęć dowcipkowania, lecz nie na tem się skończyło.

ROZDZIAŁ XVI.
ROZRZUTNE DZIECIĘ

Maurycy pędził jak wiatr. Tłumy ludu, napełniające ulice, nie zwracały jego uwagi. Wszystkie grupy głosiły, że oblężono Konwencję, że obrażono majestat ludu, ponieważ wzbroniono wejścia tam reprezentantom — i widocznie coś podobnego musiało mieć miejsce, — skoro rozległ się odgłos dzwonu i wystrzał działowy, oznaki trwogi.
Ale co Maurycego mógł w tej chwili obchodzić dzwon lub działo? Co mu szkodziło, że deputowani mogą wejść lub nie do Konwencji, kiedy zakaz ten nie stosował się do niego? Biegł więc swobodnie.
Wyobrażał sobie przez drogę, że Genowefa czeka go w małym okienku, wychodzącem na ogród, że skoro go zdala spostrzeże powita czarownym swym uśmiechem.
Dixmer uprzedzony o tym szczęśliwym powrocie, poda mu swą uczciwą a tłustą dłoń, tak szczerą i prawą w uściskach.
Kochał teraz i Dixmera — i Moranda nawet, kochał czarne jego włosy i zielone okulary, z pod których, jak mu się dotąd zdawało błyszczało chytre oko; kochał wszystko stworzenie, bo był szczęśliwy; byłby chętnie wszystkich zarzucił kwiatami, byleby wszyscy podobnie jemu byli szczęśliwi.
Genowefa, zamiast słodkim uśmiechem, postanowiła powitać go grzecznie, lecz zimno, sądziła bowiem, że tym słabym wstępem wstrzyma potok grożący zalaniem jej serca.
Skryła się do swego pokoju na pierwszem piętrze i miała zejść dopiero, gdy ją zawołają. Niestety! i ona się zwodziła.
Tylko Dixmer bynajmniej się nie zwodził: patrzył na Maurycego przez kąt i uśmiechnął się ironicznie.
Obywatel Morand farbował z zimną krwią na czarno małe ogonki, które przylepione do białych skórek kocich, stworzyć miały futro gronostajowe.
Maurycy otworzył małe drzwiczki do alei; dzwonek nad niemi zawieszony, brzęknął jak dawniej, w sposób zapowiadający przybycie młodzieńca.
Genowefa, stojąca przy zamkniętem oknie, zadrżała. Spuściła podniesioną firankę.
Maurycy wchodząc doznał zatem zawodu; nietylko Genowefa nie oczekiwała go przy dolnem oknie, ale nie zastał jej nawet w salonie, w którym ją kiedyś pożegnał. Kazał zawiadomić, że przybył, jakby po trzech tygodniowej przerwie obcy był dla tego domu. Mało mu z żalu serce nie pękło.
Najpierw ujrzał Dixmera. Wpadł on nań z okrzykiem radości i porwał w objęcia.
Potem zeszła Genowefa.
Maurycy skoro ją spostrzegł, postąpił ku niej z uśmiechem na ustach, a gdy chciał ucałować jej rękę, wówczas dopiero spostrzegł, jak była zmieniona. Ona również z przerażeniem dostrzegła bladość Maurycego i gorączkowy blask jego spojrzenia.
— Jesteś więc pan?... — rzekła, nie mogąc pokryć wzruszenia. Miała zamiar powiedzieć obojętnie: Dzień dobry, obywatelu Maurycy, dlaczegóż stałeś się tak rzadkim u nas gościem?...
Powitanie zdało się Maurycemu bardzo zimne, a jednak jakiż miało potężny na niego urok...
Skoro znaleźli się w sali jadalnej, Maurycy spostrzegł, że i dla niego przygotowano nakrycie.
Przybył wreszcie obywatel Morand, ubrany w ten sam co zawsze frak i w tę samą co zawsze kamizelkę. Miał też zielone swoje okulary, długie czarne włosy i biały żabot. Maurycy był o ile mógł najgrzeczniejszy dla całego zgromadzenia.
W rzeczy samej, jakiż miał dowód nato, że Genowefa kocha chemika?... Tylko on tak bardzo rozkochany, a tem samem tak bardzo szalony, mógł nabijać sobie głowę podobnemi niedorzecznościami.
Zresztą niestosowna to była chwila do zazdrości. Maurucy miał w kieszeni list Genowefy, serce jego biło z radości.
Genowefa odzyskawszy szczęście, znowu zapanowała nad sobą, była spokojna i zimna, jakkolwiek uprzejma; odcienia tego Maurycy nie poznał.
Upadek żyrondystów i nowe wyznanie, to były dwa główne wypadki dzienne. Dixmer utrzymywał, iż nie gniewałby się wcale, widząc ten nieoceniony zaszczyt ofiarowany Genowefie. Maurycy chciał się śmiać z tego, lecz gdy Genowefa podzieliła zdanie męża, Maurycy spojrzał na nich zdziwiony, że patrjotyzm zdołał do tego stopnia obłąkać człowieka, tyle co Dixmer rozsądnego i duszę tyle pełną poezji, co dusza Genowefy.
— Ach! obywatelu Morand!... — rzekł Dixmer — czcijmy patrjotyzm, nawet wówczas, gdy błądzi.
— Co do mnie... — przerwał Maurycy, — sądzę, że kobiety są zawsze niezłemi partjotkami, skoro tylko nie sprzyjają zanadto arystokracji.
— Masz słuszność obywatelu... — powiedział Morand — szczerzę wyznaję, że według mnie o tyle godną pogardy jest kobieta, przybierająca charakter mężczyzny, o ile podłym jest mężczyzna, znieważający kobietę, chociażby nawet była ona najzawziętszą jego nieprzyjaciółką.
Morand wprowadził naturalnie Maurycego na zbyt drażliwą kwestję — a że Maurycy za całą odpowiedź skinął potwierdzająco głową, szranki więc zostały otwarte. Wtedy Dixmer nakształt trąbiącego herolda, dodał:
— Pozwól, pozwól, obywatelu Morand; spodziewam się, że wyłączasz od tego kobiety, nieprzyjaciółki narodu.
Po takiem odparciu odpowiedzi Moranda i skinienia Maurycego, nastąpiło kilkochwilowe milczenie. Maurycy przerwał je pierwszy.
— Nie wyłączamy nikogo... — rzekł smutnie; — kobiety, które były nieprzyjaciółkami narodu, dziś zbyt srogo są niestety zato karane.
— Czy rozumiesz tu, obywatelu, uwięzione w Temple; czy mówisz o Austrjaczce, o siostrze i córce Kapeta?... — zawołał Dixmer pospiesznie.
— W rzeczy samej, tak jest, o nich mówię.
— Jakto?... — rzekł stłumionym głosem Morand, — miałożby prawdą być, co mówią, obywatelu Maurycy?
— A cóż mówią?... — spytał młodzieniec.
— Że z uwięzionemi zbyt się niekiedy okrutnie obchodzą nawet ci, którzyby powinni wziąć je pod siwą opiekę.
— Są ludzie... — powiedział Maurycy — niegodni nazwiska ludzi. Są podli, którzy nigdy nie walczyli, ale którzy potrzebują dręczyć zwyciężonych, aby mogli wmówić w siebie, że są zwycięzcami.
— O! obywatelu Maurycy, ty nie należysz do rzędu takich ludzi, jestem tego pewna, — zawołała Genowefa.
— Pani... — odpowiedział Maurycy, — ja, który to mówię, stałem na straży przy rusztowaniu, na którem zginął nieboszczyk król. Miałem pałasz w ręku, aby nim rozsiekać każdego, ktoby się pokusił o ocalenie nieszczęśliwego monarchy, a jednak, gdy przechodził koło mnie, mimowoli zdjąłem kapelusz i obracając się do moich żołnierzy, zawołałem: Obywatele, uprzedzam, że położę trupem tego, kto się poważy znieważać byłego pana. O! kłamcą nazwę każdego, ktokolwiek ośmieli się utrzymywać, że choć jeden okrzyk dał się słyszeć w mojej kompanji. Ja także własną moją ręką napisałem owe dziesięć tysięcy ogłoszeń poprzybijanych w Paryżu, gdy król wracał z Varennes, a które brzmiały: „Ktokolwiek pozdrowi króla, zostanie obity, ktokolwiek go znieważy, będzie powieszony“. Tak więc, mówił dalej, nie zważając jak straszne wrażenie słowa jego wywierały na obecnych, dowiodłem, że jestem prawym i prawdziwym patrjotą i oświadczam, że mimo opinji mojej, jedynie z głębokiego przekonania pochodzącej, mimo posiadane pewności, że Austrjaczka jest po większej części przyczyną nieszczęść trapiących Francję, nigdy, przenigdy nikt, a chociażby nawet sam Santerre, w obecności mojej nie znieważy eks-królowej.
— Obywatelu.... — przerwał Dixmer, wstrząsając głową, jak człowiek, który przygania podobnej śmiałości — wiesz co, musisz być bardzo nas pewny, jeżeli w obecności naszej głosisz podobne zasady!...
— To co mówię przed wami, śmiało powtórzę wobec wszystkich. Dodam nawet, że Marja Antonina zginie może na rusztowaniu, ale ja mimo to nie należę do rzędu ludzi, którzy lękają się kobiety i szanować zawsze będę wszystko co jest słabsze ode mnie.
— A królowa... — zapytała lękliwie Genowefa — dałaż ci poznać kiedy, panie Maurycy, że czuje tę twoją delikatność, tak teraz rzadką dla niej?
— Kilkakroć dziękowała mi za względy, jakie miałem dla niej.
— W takim razie... — wtrącił Morand, drżąc jak kobieta, — ponieważ wyznajesz pan to, czego nikt teraz wyznać nie śmie, bo objawiasz całą wspaniałomyślność serca swego, nie prześladujesz zapewne i jej dzieci.
— Ja... — powiedział Maurycy — spytajcie niegodziwego Simona, jak cięży ramię urzędnika, wobec którego nędznik ten śmiał bić małego Kapeta!
Odpowiedź wywołała nagłe poruszenie wokoło stołu Dixmera; wszyscy biesiadnicy powstali z uszanowaniem.
Maurycy sam tylko siedział i nie domyślał się nawet, że wzbudził taką oznakę uwielbienia.
— Cóż to ma znaczyć?... — spytał zdziwiony.
— Sądziłem, że wołano mnie do warsztatu... — odrzekł Dixmer.
— Nie, nie... — powiedziała Genowefa. — I ja zrazu tak mniemałam, aleśmy się omylili.
I znowu każdy zajął swoje miejsce.
— A więc to ty, obywatelu Maurycy!... — drżącym głosem rzekł Morand, — ty jesteś owym urzędnikiem, o którym powiadano, że tak szlachetnie bronił dziecięcia?
— Powiadano o tem?... — rzekł Maurycy z przecudna naiwnością.
— Otóż mi szlachetny człowiek!... — mówił Morand, wstając od stołu i z obawy zbytniego uniesienia oddalając się do warsztatu, gdzie wzywała go niby pilna praca.
— Tak jest, obywatelu... — odrzekł Dixmer — tak, mówiono o tem i wyznać winienem, że wszyscy ludzie z sercem i odwagą wielbili cię, chociaż nie znali.

— I niech pozostanie nieznany... — wtrąciła Genowefa; — sława, jakąbyśmy mu zjednali, zbyt byłaby niebezpieczna.

ROZDZIAŁ XVII.
MINY

Zaraz po obiedzie dano znać Dixmerowi, że notarjusz czeka go w gabinecie; przeprosił Maurycego, którego zresztą zwykł był opuszczać i poszedł rozmówić się z przybyłym.
Chodziło o kupno domu przy ulicy Corderie, naprzeciw ogrodu Temple, a Dixmer kupował właściwie plac nie dom, bo sam dom zagrażał już upadkiem i, trzeba było wznosić nowy. Targ trwał niedługo. Po podpisaniu umowy, Dixmer i Morand udali się natychmiast z notariuszem na ulicę Corderie, dla obejrzenia nowej własności, kupili ją bowiem bez poprzedniego widzenia.
Był to dom położony tam prawie, gdzie jest dziś numer 20-ty, miał trzy piętra wysokości i poddasze. Dół zajęty był niegdyś na handel winny i były tam doskonałe piwnice. Właściciel wychwalał te piwnice, jako najznakomitszą część domu; Dixmer i Morand niewielki zdawali się przywiązywać do nich interes i przez grzeczność niby tylko zeszli do owych tak zwanych przez właściciela podziemi. Piwnice były istotnie przewyborne, jedna z nich szła pod ulicę Corderie, i słyszano w niej turkot przejeżdżających po wierzchu powozów.
Dixmer i Morand niezbyt zdawali się cenić tę korzyść, mówili nawet, że każą zasypać piwnice, które wyborne dla kupca win, zupełnie były bezpożyteczne dla uczciwych mieszczan, zamierzających zająć dom cały. Następnie zwiedzili pierwsze, drugie i trzecie piętro; z trzeciego widać było doskonale ogród w Temple, który zajmowali, jak zwykle, gwardziści narodowi; używali oni w nim rozrywki od czasu, gdy królowa zaniechała przechadzek.
Dixmer i Morand poznali swą przyjaciółkę, wdowę Plumeau, lecz zapewne nie chcieli być przez nią poznani, bo skryli się za właściciela, który w tej chwili zwracał ich uwagę na korzyści tego równie urozmaiconego, jak przyjemnego widoku. Nabywca zażądał z kolei okazania sobie poddasza. Właściciel nie spodziewał się zapewne tego, bo nie miał przy sobie klucza; ale poszedł zaraz po niego.
— Nie omyliłem się... — rzekł Morand, — dom ten doskonale dopomoże nam w naszym interesie.
— A cóż powiadasz o piwnicy?
— Że Opatrzność nam ją zsyła. Oszczędzimy sobie przynajmniej dwa dni pracy.
— Czy sądzisz, że znajduje się w kierunku piwnicy pod chatką?
— Zwraca się nieco na bok, mniejsza jednak o to.
— Ale... — spytał Dixmer, — jakże potrafisz pod ziemią tak pokierować, abyś mógł dostać się tam gdzie potrzeba?...
— Bądź spokojny, kochany przyjacielu, i zostaw mi to zupełnie.
— Gdybyśmy mogli dać stąd jaki znak, że czuwamy?
Powiedziawszy to, Dixmer zrobił dwa węzły na białej kartonowej rolecie i wysunął ją za okno tak, iżby się zdawało, że ją wiatr wypchnął.
Potem obaj, jakby niecierpliwie pragnęli zwiedzić poddasze, wyszli na schody czekać tam na właściciela, a poprzednio zamknęli drzwi na trzeciem piętrze, by poczciwcowi nie przyszła myśl wciągnięcia do pokoju powiewającej rolety.
— Trzebaby za pośrednictwem Mauny, Toulana lub córki Tisona znaleźć sposób doniesienia Marji Antoninie, aby się miały na baczności... — szepnął Dixmer.
— Pomyślę o tem... — odpowiedział Morand.
Zeszli na dół; notarjusz czekał w salonie z umową podpisaną.
— Wszystko dobrze... — rzekł Dixmer, — dom mi się podoba, proszę wyliczyć obywatelowi należne mu dziewiętnaście tysięcy pięćset liwrów, i niech nas pokwituje.
Właściciel przerachował skrupulatnie pieniądze i podpis swój położył.
— Wiadomo ci, obywatelu... — rzekł Dixmer, — że głównym warunkiem umowy jest, aby dom był mi oddany tego jeszcze wieczoru, tak, iżbym zaraz jutro mógł tu przysłać mych robotników.
— Dopełnię niezawodnie tego warunku, obywatelu, możesz zabrać ze sobą klucze; o godzinie ósmej dom będzie zupełnie wolny.
— Przepraszam... — dodał Dixmer, — mówiłeś mi coś, obywatelu notarjuszu, że jest, tu drugie wyjście na ulicę Portefoin?
— Tak jest, obywatelu... — odpowiedział właściciel, — ale kazałem je zamurować, bo mam tylko jednego oficjalistę, nie chciałem więc zbyt biedaka utrudzać czuwaniem przy obu wyjściach. Zresztą, potrzeba tylko parę godzin pracy, a wyjście będzie znowu otwarte. Czy chcecie przekonać się o tem, obywatele?...
— Nie, nie, dziękujemy... — prezrwał Dixmer, — nie przywiązuję żadnej wagi do tego wyjścia.
I wyszli obaj, przypomniawszy właścicielowi po raz trzeci obietnicę wyprowadzenia się z domu przed godziną ósmą wieczór.
O godzinie dziewiątej wrócili znowu, a za nimi szło w niejakiej odległości kilku ludzi, na których, wśród panującego w Paryżu zamieszania, nikt nie zwracał uwagi.
Właściciel dotrzymał słowa, dom był zupełnie próżny. Dixmer i Morand weszli pierwsi. Jaknajstaranniej pozamykali okiennice; skrzesali ognia i zapalili świece, przyniesione w kieszeni.
Patem weszli jeden po drugim wspomnieni wyżej ludzie. Byli to zwykli biesiadnicy pana garbarza, ci sami przemytnicy, co to pewnego wieczoru chcieli zabić Maurycego, a później stali się jego przyjaciółmi.
Pozamykali drzwi i zeszli do piwnicy. Piwnica ta, tak pogardzana w dzień, stała się wieczorem najcenniejszą częścią domu. Słychać było, jak to słusznie twierdził poprzedni właściciel, turkot powozów przejeżdżających nad głowami, co dowodziło, że znajdują się istotnie pod ulicą. Naprzód pozatykano wszelkie otwory, któremi wzrok ciekawego mógłby się dostać do środka. Potem Morand szybko postawił próżną beczkę i położywszy na niej papier, zaczął kreślić geometryczne jakieś figury. Podczas, gdy to czynił, towarzysze jego pod przewodnictwem Dixmera, wyszli z domu, przebyli ulicę Corderie i na rogu ulicy de Beause spotkali wóz otwarty. Znajdował się w nim jakiś człowiek, który jaknajciszej rozdał każdemu z nich narzędzie pionierskie: jednemu dał rydel, drugiemu motykę, trzeciemu lewar, it. p.; każdy schował co dostał pod kapotę, lub płaszcz i znowu wszyscy poszli w kierunku kupionego domu, a wóz odjechał.
Morand skończywszy swą pracę, poszedł prosto w róg piwnicy.
— Tu, wydrążajcie... rzekł.
Rzemieślnicy wzięli się natychmiast do dzieła.
Położenie uwięzionych w Temple, stawało się coraz przykrzejsze, coraz boleśniejsze. Na chwilę królowa, księżna Elżbieta i córka królewska powzięły były jakąś nadzieję. Urzędnicy Toulan i Lepitre, zdjęci politowaniem dla dostojnych więźniów, objawili im swe współczucie. Zrazu, nieszczęśliwe kobiety nienawykłe do podobnych oznak sympatji, nie dowierzały im. Zresztą, cóż już spotkać miało królowę, rozdzieloną z synem przez więzienie, a z mężem przez śmierć? Zginąć na rusztowaniu jak on, był to los, któremu oddawna w oczy patrzyła, do którego przywykła nakoniec.
Kiedy królowa była już pewna obu swych nadzorców, zaleciła im, aby zawiązali stosunki z kawalerem de Maison Rouge. Wówczas to ułożono zamiar ucieczki. Królowa i księżna Elżbieta miały uciekać przebrane za oficerów municypalnych i opatrzone w stosowne świadectwa.
Co do dzieci, to jest córki królewskiej i młodego delfina, ponieważ podobne były do dzieci jednego z illuminatorów w Temple, postanowiono, że Turgy, o którym nie wspomnieliśmy jeszcze, wyprowadzi je z sobą, przebrany za illuminatora.
Powiedzmy w kilku słowach kto był ów Turgy.
Turgy był to chłopak, sprowadzony do Temple z Tuilleries wraz z kilku innymi sługami Ludwika XVI; w początkach bowiem miał monarcha w więzieniu i dosyć porządną usługę i dosyć porządny stół. W pierwszych miesiącach, na utrzymanie tej służby, naród wydał do czterdziestu tysięcy franków.
Atoli łatwo pojąć że podobna rozrzutność nie mogła trwać długo. Gmina zajęła się zaprowadzeniem oszczędności i oddaliła kuchmistrza, kucharzy i kuchcików, zostawiając tylko chłopaka do posług, a był nim Turgy. Był on zatem bardzo naturalnym pośrednikiem między uwięzionemi a ich stronnikami, mógł bowiem wychodzić, a tam samem przynosić listy i odnosić odpowiedzi.
Listy zwykle obwinięte były na korkach od butelek, w których przynoszono orszadę dla królowej i księżnej Elżbiety. Pisany były cytrynowym sokiem, litery więc można było dostrzec dopiero po zbliżeniu ich do ognia.
Wszystko już przygotowano do ucieczki, gdy raz Tison zapalając fajkę papierem zdjętym z korka, dostrzegł litery. Zgasił ogień natychmiast i urywek zaniósł radzie w Temple: tam zbliżano go do ognia, ale wyczytano tylko kilka wyrazów bez związku, bo druga część papieru już zupełnie się w popiół zamieniła. Poznano jednak rękę królowej.
Badany Tison oświadczył, jako dostrzegł, iż Lepitre i Toulan nazbyt są uprzejmi dla uwięzionych — denuncjowano więc municypalności obu tych urzędników i odtąd nie pokazali się już więcej w Temple. Pozostał sam tylko Turgy.
Ale niedowierzanie wzrosło do najwyższego stopnia; nie zostawiono go nigdy sam ma sam z uwięzionemi. Wszelka komunikacja na zewnątrz state się niepodobną.
Jednego dnia księżna Elżbieta podała Turgemu do wyczyszczenia nóż ze złotą rękojeścią, który służył jej do krajania owoców. Turgy domyślił się, że w tem coś być musi i ocierając nóż, znalazł list w rączce jego.
List ten zawierał cały alfabet hieroglifów.
Turgy oddał nóż księżnie Elżbiecie, ale urzędnik nóż skonfiskował.
Wówczas to niezmordowany kawaler de Maison-Rouge wymarzył drugi zamach, który miano dokonać za pośrednictwem domu nabytego przez Dixmera. Tymczasem uwięzione traciły powoli wszelką nadzieję. Tego dnia królowa, przestraszona wrzawą, która z ulicy aż do niej dochodziła — i dowiedziawszy się, że celem tej wrzawy było oskarżenie żyrondystów, śmiertelnego doznawała smutku. Z upadkiem żyrondystów, rodzina królewska utracała wszelkich swych obrońców przed konwencją.
O godzinie siódmej podano wieczerzę. Urzędnicy według zwyczaju obejrzeli każde danie, rozwinęli każdą serwetę, pokłuli chleb widelcami, pokruszyli makaroniki i orzechy, a to wszystko z obawy, czy w czem nie ma listu do uwięzionych; następnie po dopełnieniu tych ostrożności, temi prostemi słowy zaprosili królowę i księżniczki do stołu.
— Wdowo Kapet, możesz jeść.
Królowa poruszyła głową na znak, że nie jest głodna, lecz w tej chwili córka królewska, całując matkę, szepnęła jej do ucha:
— Siadaj mamo do stołu, zdaje mi się, że Turgy chce nam jakiś znak podać.
Królowa zadrżała i podniosła głowę. Turgy stał naprzeciw niej, na lewej ręce zawiesił serwetę, prawą dotknął oka.
Wstała natychmiast i zajęła swe miejsce przy stole.
Obaj urzędnicy obecni byli przy wieczerzy; zabroniono im choćby na chwilę zostawiać uwięzione sam na sam z Turgym.
Nogi królowej i księżnej Elżbiety spotkały się pod stołem i ścisnęły się nawzajem.
Ponieważ królowa siedziała naprzeciw Turgego, nie uszedł więc jej baczności żaden ruch chłopca. — Zresztą, czynił wszystko tak naturalnie, iż nie mógł zwrócić na się najmniejszego podejrzenia urzędników.
Po wieczerzy zdjęto całe nakrycie z temiż samemi co poprzednio ostrożnościami: zebrano i obejrzano najmniejszą okruszynę chleba, poczem Turgy wyszedł najpierwszy, a za nim urzędnicy, lecz została stara Tison.
Tison przyszedł po żonę, lecz oświadczyła ona, że nie odejdzie, dopóki wdowa Kapet się nie położy. Wtedy księżna Elżbieta pożegnała królowę i wyszła do swego pokoju. Królowa rozebrała się i położyła, córka uczyniła to samo; stara Tison wzięła święcę i wyszła. Urzędnicy spoczywali w korytarzu na swych łóżkach z pasami.
Przez chwilę w pokoju panowała najgłębsza cisza i milczenie. Potem drzwi się leciutko otworzyły: po promieniu tym przesunął się jakiś cień i zbliżył do głów łóżka. Była to księżna Elżbieta.
— Czy widziałaś?... spytała po cichu.
— Widziałam, odrzekła królowa.
— A zrozumiałaś?
— Tak dobrze, iż nawet wierzyć temu nie mogę.
— Obaczymy, powtórzmy znaki.
— Naprzód dotknął oka, dając nam znać, że przynosi jakąś wiadomość.
— Potem przełożył serwetę z lewej ręki na prawą, co znaczy, że zajmują się oswobodzeniem naszem.
— Potem podniósł rękę do czoła, na znak, że pomoc przychodzi nam z kraju, nie z zagranicy.
— Potem kiedyś mówiła mu, aby nie zapomniał jutro o mleku, zrobił na chustce dwa węzły.
Jest to więc znowu kawaler de Maison-Rouge!... Co za szlachetna dusza!
Księżna Elżbieta wróciła jak najciszej do swego pokoju, a przez pięć następnych minut słyszano głos młodej księżniczki, rozmawiającej z Bogiem w pośród ciszy nocnej.

Było to właśnie w chwili, gdy na znak Moranda, pierwszy raz uderzono motyką w domu przy ulicy de la Corderie.

ROZDZIAŁ XVIII.
CHMURY

Pierwsze spojrzenia przy powitaniu upoiły Maurycego, lecz zawiodło go zupełnie oczekiwanie przyjęcia jakiego doznał u Genowefy; liczył na samotność, mniemał że wróci znowu na drogę z której zboczył, lub z której zdawał się przynajmniej zbaczać w biegu owych uczuć, atoli omylił się bardzo.
Maurycy sądził, że nazajutrz rzeczy pójdą inaczej; lecz jakaś krewna przyszła w odwiedziny, a Genowefa ją zatrzymała. Tym razem nie mógł nic mówić; ale nie było to może winą Genowefy.
Gdy wychodził uproszono go, aby odprowadził tę krewną na ulicę Wały Ś-go Wiktora.
Uczynił to z widoczną niechęcią, ale że Genowefa uśmiechnęła się, wziął ten uśmiech za obietnicę.
Niestety! jakże się mylił. Nazajutrz drugiego czerwca, w okropny dzień upadku Żyrondystów, Maurycy pożegnał Lorina, który chciał go koniecznie zabrać z sobą na Konwencję, wszystko na bok odłożył i poszedł odwiedzić przyjaciółkę. Bogini wolności straszną miała rywalkę w Genowefie.
Zastał ją w małym salonie, przyjęła go z całym wdziękiem i uprzejmością, lecz miała przy sobie młodą pokojówkę, z trójkolorową kokardą. Siedziała ona przy oknie znacząc chustkę i wcale się z miejsca nie ruszała.
Maurycy zmarszczył brwi: Genowefa spostrzegła, że jest w złym humorze, podwoiła więc swą uprzejmość, ale ponieważ nie kazała odejść służącej, Maurycy zniecierpliwił się i pożegnał ją o godzinę prędzej niż zwykle.
Wszystko to może przypadek, myślał Maurycy i znowu był cierpliwy. Tego wieczoru zresztą, położenie rzeczy tak było groźne, że chociaż od niejakiego czasu nie wdawał się w politykę, wieści powszechne doszły jego uszu. Upadek stronnictwa, które przez dziesięć miesięcy rządziło Francją, zdołał na chwilę zagłuszyć w nim miłość.
Nazajutrz znowu to samo postępowanie ze strony Genowefy: Maurycy przewidując ten system, podobnież plan sobie ułożył: w dziesięć minut po swojem przybyciu, widząc że pokojówka naznaczyła z tuzin chustek i zabierała się do znaczenia sześciu tuzinów serwet, wydobył zegarek, ukłonił się Genowefie i wyszedł nie mówiąc ani słowa.
Genowefa wstała, aby popatrzeć za nim, gdy przechodzić będzie przez ogród, ale naraz blada, wzruszona, padła na krzesło zupełnie pokonana skutkiem jego dyplomacji.
W tej chwili pokazał się Dixmer.
— Czy Maurycy odszedł? spytał zdziwiony.
— Tak jest, wyjąkała Genowefa.
— Ależ niedawno co przybył.
— Przed kwadransem.
— To może wróci?
— Wątpię.
— Zostaw nas, Konwaljo, powiedział.
Na wezwanie pana wstała i wyszła.
— I cóż?... kochana Genowefo, spytał Dixmer, pogodziłaś się z Maurycym?
— Przeciwnie, mój przyjacielu, sądzę, że obecnie obojętniejsi jesteśmy dla siebie, niż kiedykolwiek.
— Rozumie się, że Maurycy.
— Genowefo... przerwał Dixjmer, sądziłem że mam w tobie sprzymierzeńca, który mi dopomoże do uskutecznienia powziętego zamiaru, a tymczasem przeciwnie, obawy twoje pomnażają mi tylko trudności. Cztery dni temu mniemałem, że już wszystko, między nami ułożone, a teraz widzę, że znowu wszystko naprawiać muszę. Czyi iż nie powiedziałem, że ufam ci zupełnie, że rachuję na twój honor? Czyliż nie mówiłem, że Maurycy koniecznie zostać winien naszym poufałym przyjacielem i mniej jak dotąd niedowierzającym? O! mój Boże, dlaczegóż kobiety wiecznie krzyżują nasze zamiary?
— Ależ, dla Boga! czyż nie możesz obmyśleć innego jakiego środka? Powiedziałam ci, że lepiej byłoby dla nas wszystkich oddalić Maurycego.
— Dla nas wszystkich, to być może; ale dla tej, co jest nad nami wszystkimi, dla tej, której poprzysięgliśmy poświęcić nasz majątek, życie i nawet szczęście, dla tej, mówię, Maurycy winien znowu wejść z nami w stosunki. Czy wiesz, że Turgego mają w podejrzeniu, że księżnom dać mają innego sługę? Dlaczegóż tworzysz mi coraz nowe trudności? Genowefo, uczyń jak uczciwa i poświęcająca się kobieta uczynić winna; ja tego tylko przecie żądam; jutro nie będę w domu, bo zastępuję Moranda w jego inżynierskich pracach. Nie będę z wami na obiedzie, ale on będzie: ma on o coś prosić Maurycego i sam ci to powie. Zważ Genowefo, że wymagać będzie po nim bardzo ważnej rzeczy, nie jest to cel, do którego dążymy, lecz środek, ostatnia nadzieja tego człowieka tak dobrego, szlachetnego i poświęcającego się, tego protektora nas obojga, któremu życie nasze winniśmy dać w ofierze.
— I dla którego chętniebym to uczyniła!... zawołała Genowefa z zapałem.
— Dobrze więc, Genowefo, nie wiem, czemu przypisać, żeś dotąd nie umiała wzbudzić w Maurycym przywiązania ku temu człowiekowi, co jednak najważniejszą byłoby rzeczą. Maurycy będący z twojej przyczyny w złem znowu usposobieniu umysłu, odmówi może prośbie Moranda, prośbie, która za wszelką cenę musi być wysłuchana. Czy chcesz Genowefo, abym ci powiedział do czego doprowadzi Moranda cała twoja delikatność i sentymentalność?...
— O panie!... zawołała Genowefa, załamując ręce i blednąc, nie mówmy już o tem.
— A więc... przerwał Dixmer, kładąc usta na czole żony, uzbrój się w odwagę i zważ...
I wyszedł.
— Boże! Boże!... z rozpaczą zawołała Genowefa; z jakimże gwałtem narzucają mi tę miłość, ku której wyrywa się cała dusza moja!...
Rodzina Dixmera, podobnie jak wszystkie inne rodziny mieszczan w owej epoce, według zadawnionego zwyczaju dłuższe i więcej ceremonjalne wyprawiała obiady w niedzielę, niż w dni powszednie. Maurycy zaproszony na taki obiad raz na zawsze, dotąd nie opuścił żadnego. Tego dnia chociaż dopiero o drugiej godzinie siadano do stołu, Maurycy przybywał zwykle w południe.
Wnosząc po sposobie, w jaki się z nią rozstał poraź ostatni, Genowefa wątpiła, czy go już kiedy obaczy.
W rzeczy samej, minęło południe, pół do pierwszej, nakoniec pierwsza, a Maurycy nie przybywał.
Niepodobna opisać ile przez ten czas oczekiwania, doznawało udręczeń serce Genowefy.
Zrazu ubrała się jak najskromniej; potem widząc, że Maurycy opóźnia się, powodowana wrodzonem kobiecie uczuciem zalotności, przypięła kwiatek do boku, drugi umieściła we włosach i czekała znowu, czując, że serce jej coraz bardziej się ściska. Tak upłynął jej czas prawie aż do chwili siadania do stołu. Maurycego widać nie było.
Na dziesięć minut przed drugą Genowefa usłyszała tentent cwałującego konia; poznała, że to koń Maurycego.
— Otóż jest... zawołała, miłość pokonała w nim dumę. Oh! on mnie kocha! prawdziwie kocha!
Maurycy wszedł; tego dnia jaśniał całym blaskiem swej piękności. Obszerny czarny frak z wyłogami, biała kamizelka, żółte łosiowe spodnie, odznaczające nogę utoczoną na wzór Apolina, biały batystowy kołnierz i piękne czarne włosy, spadające w koło szerokiego i gładkiego czoła, czyniły go typem siły i wytworności.
Wszedł... jak powiedzieliśmy, obecność jego zapaliła serce Genowefy, — przyjęła go promieniejąca.
— Ah!... przecież, rzekła, podając mu rękę; zapewne zostaniesz pan u nas na obiedzie?
— Przeciwnie, obywatelko... rzekł zimno Maurycy, przybyłem prosić się, abyś mi wybaczyła...
— Jakto?
— Tak jest, powołują mnie zatrudnienia w sekcji. Przybyłem tu jedynie z obawy, abyś pani na mnie nie czekała i nie obwiniała o niegrzeczność.
Genowefa uczuła, że serce jej na chwilę rozweselone, znowu się ścisnęło boleśnie.
— O! mój Boże!... rzekła, Dixmer dziś nie będzie w domu, spodziewał się, że wróciwszy, zastanie pana i kazał mi cię zatrzymać.
— Aha! teraz pojmuję, dlaczego pani tak na mnie nalegasz. Trzebaż ci było aż rozkazu twego męża?... I ja się tego nie domyślałem!... Doprawdy, ja się widać nigdy nie poprawię!...
Maurycy!...
— Ależ ja, pani, winienem stosować się do twych czynów raczej, niż do słów. Ja powinienem zrozumieć, że skoro Dixmera niema w domu, tem bardziej bawić mi tu nie wypada. Nieobecność jego — tylkoby zwiększała pani kłopot.
— Dlaczego?... spytała bojaźliwie Genowefa.
— Bo od czasu, jak znowu bywam tutaj, zdajesz się pani naumyślnie unikać mnie, a ja bywam tylko dla pani, dla pani samej, powinnaś pani o tem wiedzieć, a jednak zamiast pani — zawsze zastaję kogo innego...
— Maurycy... czule powiedziała Genowefa, chciejże wejść w moje położenie, zrozumiej moje zgryzoty i przestań być takim dla mnie tyranem.
— Czegóż żądasz ode mnie?... dodała.
— Chciałem kochać cię Genowefo, bo czuję, że teraz bez tej miłości żyć już nie mogę.
— Maurycy, przez litość!
— W takim razie, proszę pani... zawołał Maurycy, trzeba było pozwolić, abym umarł.
— Abyś umarł?
— Tak, abym umarł, lub zapomniał...
— Mógłbyś więc zapomnieć, ty!... zawołała Genowefa i łzy trysnęły jej z serca do oczu.
— O! nie, nie... szepnął Maurycy, padając na kolana; nie, Genowefo, umrzeć mogłem... ale zapomnieć, nigdy, nigdy!
— A jednak... serjo przerwała Genowefa, byłaby to najlepiej, mój Maurycy; bo podobna miłość jest występna.
— Czy i panu Morand to samo powiedziałaś?... rzekł Maurycy, którego opamiętała ta nagła oziębłość...
— Pan Morand nie jest tyle szalony, co ty, mój Maurycy, i nie widziałam nigdy potrzeby wskazywania mu sposobu w jaki ma postępować w moim domu.
— Założę się... odrzekł z ironicznym uśmiechem, Maurycy, że kiedy Dixmer obiaduje w mieście, Morand nigdzie się zapewne nie oddalił. Ah! jego to należało stawić przeciw mnie, Genowefo, aby mi kochać cię nie dozwolić; dopóki tylko Morand będzie przy tobie, nieodstępny ani na chwilę, dodał z pogardą, dopóty nigdy kochać cię nie będę, nie, lub przynajmniej nie przyznam się, że cię kocham.
— A ja... zawołała Genowefa do ostateczności posunięta tem podejrzeniem, niby szalona, wstrząsając ramieniem młodzieńca, czy słyszysz Maurycy?... przysięgam ci, i to raz na zawsze, abyś mi nigdy więcej tego nie wyrzucał, przysięgam, że Morand nigdy nie wyrzekł do mnie ani jednego słowa o miłości, że mnie nigdy nie kochał, ani kochać będzie, przysięgam na mój honor, na duszę matki mojej!
— Niestety!... zawołał Maurycy, o jakżebym chciał ci wierzyć.
— Wierz mi, wierz biedny szaleńcze... rzekła z uśmiechem, który dla wolnego od zazdrości zastąpiłby najczulsze wyznanie. Wierz i jeżeli więcej wiedzieć pragniesz, dowiedz się, że Morand kocha kobietę, przed którą nikną wszystkie ziemskie kobiety, jak nikną kwiaty polne przed gwiazdami na niebie...
— A więc... rzekł Maurycy, jeżeli nie kochasz mnie Genowefo...
Młoda kobieta z niespokojnością czekała końca pytania.
— Jeżeli nie kochasz mnie... dodał Maurycy, możesz-że mi przysiąc przynajmniej, że nie będziesz kochała nigdy innego?...
— O!... co nato, Maurycy przysięgam ci z całego serca... zawołała Genowefa uradowana, że Maurycy sam jej ofiarował ten układ z sumieniem.
Maurycy ujął obie ręce, które wznosiła w niebo i okrył je gorącemi pocałunkami.
Na podwórzu dały się słyszeć jakieś kroki.
— Idą zawiadomić nas, że już obiad na stole... rzekła Genowefa.
Bojaźliwie dłonie sobie ścisnęli.
Był to Morand, przybywający z oznajmieniem, że u stołu czekają na Maurycego i Genowefę.

I on także wystroił się na ten niedzielny obiad.

ROZDZIAŁ XIX.
PROŚBA

Tak wyszukanie wystrojony Morand, stanowił niemały przedmiot ciekawości dla Maurycego.
— Niech mnie djabli porwą... rzekł, zdążając na spotkanie przybywającego, jeżeli będę teraz kiedykolwiek zazdrosnym o ciebie, kochany obywatelu Morand. Ubieraj się, ile razy zechcesz, w twe paradne suknie, każ sobie zrobić nawet na święto ubiór ze złotego sukna. Przyrzekam, że od dziś patrzeć tylko będę na twe włosy i okulary, i nigdy nie będę cię obwiniał o miłość dla Genowefy.
Łatwo pojąć, że pod wpływem takiego przekonania, Maurycy daleko szczerzej uścisnął dłoń obywatela Morand, niż to zwykle dotąd miało miejsce.
Na stole, wbrew zwyczajowi, były trzy tylko nakrycia. Maurycy wpadł na myśl, że pod tym stołem spotkać może nóżkę Genowefy, noga więc zakończy niemy i miłosny frazes, który ręka rozpoczęła.
Maurycy szukał i znalazł nóżkę Genowefy. Za pierwszem dotknięciem, którego wrażenie śledził na jej twarzy, spostrzegł, że się rumieni i blednieje, lecz nóżkę pozostawiła w objęciach nóg jego.
Zdawało się, że Morand wraz z swym surdutem koloru gardła gołębiego, odzyskał i dekadowy dowcip, ów dowcip świetny, który Maurycy słyszał nieraz tryskający z ust tego człowieka tak dziwnego, dowcip któremu zapewne dzielnie byłby towarzyszył blask oczu, gdyby go nie gasiły zielone okulary.
Morand prawił tysiące dowcipów, ale nigdy się nie śmiał. Ta powaga, stanowiła całą siłę jego żartów, cały ich dźwięk szczególny. Ten kupiec, który tyle podróżował z powodu handlu skórami wszelkiego rodzaju, począwszy od skór pantery, aż do skór królika, ten chemik z czerwonemi rękami, znal Egipt jak Herodot, Afrykę jak Levaillant, Operę zaś i buduary jak modniś najpierwszy.
— Niech mnie szatan porwie!... obywatelu Morand!... zawołał Maurycy, jesteś nietylko uczony, ale i mądry także.
— O!... wiele widziałem, a nadewszystko wiele czytałem, odpowiedział Morand; a potem wszak powinienem przygotować się nieco do życia jakie prowadzić zamyślam, skoro zrobię majątek!... Czas po temu, obywatelu Maurycy, czas wielki!...
— Ba!... rzekł Maurycy, mówisz jak starzec, a wieleż lat liczysz sobie...
Morand odwrócił się na to zbyt naturalne — zapytanie.
— Trzydzieści osiem... powiedział, ale człowiek mądry, jak powiadasz, żadnych lat nie ma.
— A więc sporo podróżowałeś?... spytał Maurycy, ściskając znowu nóżkę Genowefy, która powoli zaczynała się usuwać.
— Część młodości mojej... odrzekł Morand, spędziłem zagranicą.
— Chciałem zapytać raczej, czy wiele widziałeś, wiele zauważyłeś... zaczął znowu Maurycy, bo człowiek taki jak ty, na wszystko bodaj patrzy z uwagą.
— Na honor, tak jest, wiele widziałem, przerwał Morand, powiem nawet, żem wszystko widział.
— Wszystko, obywatelu... to zawiele, wtrącił śmiejąc się Maurycy, przypomnij no sobie...
— Masz słuszność... dwóch rzeczy nie widziałem, ale też mówiąc prawdę, obie te rzeczy coraz są rzadsze za dni naszych.
— Cóż to takiego?... spytał Maurycy.
— Pierwszą, odpowiedział poważnie Morand, to Bóg.
— Drugą, jest król.
— O!... to rzecz daleko trudniejsza... rzekła z przymuszonym uśmiechem Genowefa, bo go teraz niema.
— Powinieneś był widzieć ostatniego... rzekł Maurycy, byłoby to rozsądnie.
— Wynika stąd!... ciągnął dalej Morand, że nie mam najmniejszego wyobrażenia o głowie ukoronowanej.
— A ja widuję jedną, prawie co miesiąc... rzekł Maurycy.
— Ukoronowaną głowę?... spytała Genowefa.
— Tak, a przynajmniej tę, co dźwiga wielki i bolesny ciężar korony... odpowiedział Maurycy.
— A!... prawda, królowę... rzekł Morand; masz słuszność Maurycy, przykry to musi być widok...
— Czy ona w istocie tak jest piękna i dumna jak powiadają?... spytała Genowefa.
Alboż jej pani nigdy nie widziała?... zawołał zdziwiony Maurycy.
— Ja?... nigdy... odpowiedziała młoda kobieta.
— To dziwne... rzekł Maurycy.
— Dlaczego dziwne?... przerwała Genowefa, mieszkaliśmy na prowincji aż do roku 1791, od tego czasu mieszkam ciągle przy starej ulicy św. Jakóba, wiele podobnej do prowincji, tylko że tu mniej słońca, mniej powietrza i kwiatów, wszak znasz moje życie obywatelu Maurycy?... Zawsze było takie samo, skądże więc miałam widzieć królowę?... Nigdy nie nastręczała się mi sposobność ku temu.
— I nie sądzę, abyś pani chciała korzystać z tej, która może ci się na nieszczęście nastręczyć?... powiedział Maurycy.
— Co przez to rozumiesz, obywatelu?... spytała Genowefa.
— Obywatel Maurycy... przerwał Morand, czyni tu aluzję do rzeczy, która nie jest już tajemnicą.
— Do jakiej rzeczy?... spytała znowu Genowefa.
— Ależ do domyślnego skazania Marji Antoniny i do jej śmierci na rusztowaniu. Słowem obywatel powiada, że nie korzystałabyś pani zapewne z możności oglądania jej w dniu, w którym wyjdzie z Temple i uda się na plac rewolucji.
— O nie!... zawołała Genowefa, słysząc z jak zimną krwią Morand wyrzekł te słowa. Przyznaję jednak... że bardzo byłabym ciekawa widzieć tę nieszczęśliwą kobietę.
— Czy w istocie życzysz sobie pani tego?... spytał Maurycy, pragnący z zapałem uczynić zadość wszelkim życzeniom Genowefy.
— Mógłbyś mi pan pokazać królowę?... zawołała Genowefa.
— Mogę łatwo to uczynić.
— Jakim sposobem?... spytał Morand, zamieniając z Genowefą szybkie spojrzenie.
— Nic nadto naturalniejszego... powiedział Lindey. Są urzędnicy, którym nie ufają, ale ja zadużo dałem dowodów poświęcenia się dla sprawy, iżby mnie śmiano zaliczać do ich liczby. Pozwolenie wejścia do Temple zależy od urzędników straży. Naczelnikiem straży, w dniu kiedy mam służbę, jest zawsze przyjaciel mój Lorin, który jak mi się zdaje, niewątpliwie powołany będzie na następcę generała Santerra, bo w ciągu trzech miesięcy awansował z kaprala na adjutanta-majora. Przyjedźcie więc do mnie w dniu, w którym będę na służbie, to jest w przyszły czwartek...
— No-... rzekł Morand, spełniły się zatem życzenia pani.
— O!... nie, nie, powiedziała Genowefa, nie chcę.
— Dlaczego?... zawołał Maurycy, widzący w tych odwiedzinach w Temple sposobność zobaczenia Genowefy w dniu, który miał go szczęścia tego pozbawić.
— Bo... rzekła Genowefa, możebym cię naraziła przez to kochany Maurycy, na jaką nieprzyjemność, a ja nie chcę, iżby dla mojego widzimisię, spotkać miało cokolwiek złego naszego przyjaciela. Nigdy w życiu nie przebaczyłabym sobie tego.
— Otóż to mądrze powiedziane... odezwał się Morand. Wierzaj mi pani, nieufność posunięto dziś do najwyższego stopnia, najlepszych patrjotów mają dziś w podejrzeniu i zrzeknij się zamiaru, powziętego wskutek prostej ciekawości jedynie.
— Mógłby kto sądzić, Morandzie, żeś zazdrosny i że dlatego, iż nie widziałeś sam, ani króla ani królowej, nie chcesz aby ich inni widzieli. No, daj pokój i przyjdź tam także.
— Ja?... o!... nie...
— Nie obywatelka Dixmer, ale teraz ja proszę i ją i ciebie, abyście chcieli rozerwać mnie biednego więźnia; bo skoro się raz zamkną wielkie drzwi za mną, jestem, na szczęście, na dwadzieścia cztery godzin tylko, więźniem takim samym jak król, albo książę krwi królewskiej.
I silniej ścisnąwszy nóżkę Genowefy, dodał:
— Przyjdź, pani, błagam!...
— Jakże, Morandzie... rzekła Genowefa, czy zechcesz mi towarzyszyć?
— Byłby to dla mnie dzień stracony... powiedział Morand, i opóźniłaby chwilę w której pragnę zaniechać mego handlu.
— To nie przyjdę... powiedziała Genowefa.
— Dlaczego?... spytał Morand.
— Dla bardzo naturalnej przyczyny... odpowiedziała Genowefa, dlatego, że mąż z pewnością nie zechce mi towarzyszyć, dlatego, że jeżeli ten pan, człowiek rozsądny, mający lat trzydzieści osiem, nie ma odwagi stawić czoła posterunkom kanonierów, grenadjerów i strzelców, to tembardziej ja, nie odważę się żądać widzenia z urzędnikiem starszym ode minie zaledwie o lat trzy lub cztery.
— Ha... rzekł Morand, jeżeli obywatelka utrzymujesz, że obecność moja jest nieodzowna...
— No, no, mądry obywatelu, bądźże grzeczny, jakbyś był zwyczajnym poprostu człowiekiem i poświęć połowę dnia żonie przyjaciela... wtrącił Maurycy.
— Niechaj i tak będzie!... rzekł Morand.
— Tylko... przerwał Maurycy, proszę was o dyskrecję. Odwiedziny w Temple są krokiem zbyt podejrzanym, i jeżeli spowodowałyby jaki przypadek, poszlibyśmy wszyscy na gilotynę. Jakobini nie żartują! Widzieliście jak się obeszli z Źyrondystami.
— Czy nie słyszałeś... przerwała z uśmiechem Genowefa, że obywatel Maurycy powiedział nas wszystkich?
— No, bezwątpienia... dodał Morand, że towarzystwo byłoby bardzo przyjemne; wolę jednak żyć, aniżeli umierać w tem towarzystwie.
— Gdzie ja u licha miałem rozum... pomyślał Maurycy, przypuszczając, że ten człowiek kocha Genowefę?
— A więc rzecz postanowiona... podjęła Genowefa: Morand, do ciebie mówię, do ciebie roztargniony, do ciebie marzycielu — pamiętaj o przyszłym czwartku i nie zaczynaj w środę wieczorem! jakiego doświadczenia chemicznego, któreby cię zatrzymało na całą dobę, jak się to zdarza czasami.
— Bądź pani spokojna... odparł Morand; zresztą przypomnisz mi, pani...
Genowefa wstała od stołu, Maurycy poszedł za jej przykładem; Morand miał to samo uczynić i może pójść za niemi, lecz jeden z rzemieślników przyniósł mu flaszeczkę z jakimś płynem i zajął całą jego uwagę.
— Spieszmy się... rzekł Maurycy, uprowadzając Genowefę.
— O! bądź spokojny... odpowiedziała; zajął się przynajmniej na dobrą godzinę.
I podała mu rękę, którą czule uścisnął.
— Patrz... rzekła, prowadząc Maurycego przez ogród i pokazując mu goździki, wystawione na powietrze w skrzyni jesionowej. Patrz, jak mi kwiaty pomarły.
— Cóż je zabiło?... powiedział Maurycy; biedne goździki!
— Zabija je nie moja niedbałość, ale twoje zapomnienie, przyjacielu!
— A jednak bardzo małej rzeczy potrzebowały, Genowefo; trochę wody i nic więcej; sądzę, że dosyć ci na to pozostawiłem czasu.
— O!... rzekła Genowefa, gdyby kwiaty łzami skrapiać było można, to te biedne goździki, jak powiadasz, nie byłyby z pewnością zamarły.

Maurycy otoczył ją swymi ramionami, żywo zbliżył ku sobie i nim miała czas do obrotny, dotknął ustami jej wpół uśmiechającego się, wpół omdlewającego oka, co patrzyło na spustoszałą skrzynię.

ROZDZIAŁ XX.
KWIACIARKA

Nadszedł nakoniec ów oczekiwany czwartek, ów dzień służby Maurycego.
Maurycy przybyć miał do Tempie o godzinie dziewiątej, kolegami zaś jego mieli być Marcevault i Agrikola. O ósmej był na starej ulicy świętego Jakóba w wielkim mundurze obywatela urzędnika, to jest w trójkolorowej szarfie, krępującej giętką i silną jego postać. Jak zwykle konno przybył do Genowefy, a po drodze zbierał pochwały i oklaski dobrych patrjotów, których w przejeździe spotykał.
Genowefa była już gotowa: miała na sobie prostą suknię muślinową, lekki jedwabny płaszczyk, małą czapeczkę z kokardą trójkolorową, ale mimo całej prostoty tego ubioru, czarowała pięknością.
Morand, który, jak widzieliśmy, długo się dał prosić, zanim przyrzekł towarzyszyć Genowefie, z obawy zapewne, aby go nie wzięto za arystokratę, ubrał się w suknie codzienne, nawpół mieszczańskie, nawpół rzemieślnicze. Dopiero oo wrócił do domu i twarz jego nosiła jeszcze ślady mocnego znużenia.
Dixmer wyszedł zaraz, skoro Morand powrócił.
— Na jakże?... spytała Genowefa, — co postanowiłeś Maurycy, czy będziemy mogli widzieć krółowę?
— Posłuchajcie mego planu... rzekł Maurycy. Przybywam z wami do Temple i poruczam was Lorinowi, który ma tam dzisiaj wartę. Zajmuję moje stanowisko — i w chwili odpowiedniej przychodzę po was.
— Lecz... spytał Morand, gdzie i jakim sposobem obaczymy uwięzione?...
— Podczas śniadania lub obiadu, jeżeli zechcecie będziecie mogli widzieć je przez drzwi szklane z pokoju urzędników.
— Doskonale!... powiedział Morand.
I poszli w rzeczy samej. Piersi Maurycego, zaledwie mogły zawrzeć w sobie całe szczęścia, jakie go napełniało; zaledwie zdołał wstrzymać się od wydania okrzyku radości. Bo i czegóż mógł żądać już więcej?... Nietylko pewny był, że Genowefa nie kocha Moranda, ale wiedział nadto, że jest kochany i że może mieć nadzieję. Bóg zesłał na ziemię piękne słońce. Ręka Genowefy drżała wsparta na jego ręku, a wywoływacze publiczni, wyjąć na całe gardła triumf jakobinów i upadek Brissota wraz z jego wspólnikami, głosili, że ocalono ojczyznę.
— O! co za piękny dzień!... zawołał Morand.
— O! tak, bardzo piękny... powiedziała Genowefa, mocniej się opierając na ramieniu Maurycego. Oby do wieczora pozostał tak czysty i niezachmurzony jak w tej chwili!
Maurycy wziął to do siebie i był zachwycony.
Morand spojrzał na Genowefę przez swe zielone okulary z wyrazem szczególnej wdzięczności. Może i on do siebie te słowa, pięknej kobiety stosował.
Przebyli mały most; minęli ulicę de la Juiverie i most Notre-Dame potem udali się na plac ratusza, ulicę Barre-du-Bec i ulicę Saint-Avoye. W miarę jak postępowali, krok Maurycego stawał się coraz lżejszy, chód zaś jego towarzyszki i towarzysza coraz ociężalszy Na rogu ulicy de Vieilles-Haudriettes kwiaciarka jakaś zastąpiła nagle drogę naszym przechodniom: z koszykiem pełnym kwiatów.
— Mój piękny urzędniku... — odezwała się kwiaciarka, kup ten goździk dla tej ślicznej obywatelki.
I owszem — rzekł Maurycy — kupuję dlatego, że to goździki, inych kwiatów nie cierpię.
Maurycy wziął najpiękniejszy ze wszystkich bukietów, to jest ten, który mu podała kwiaciarka, i podał go Genowefie.
— Dziękuję, piękny urzędniku, powiedziała kwiaciarka chowając daną jej przez Maurycego srebrną monetę, stokrotnie dziękuję! I postąpiła ku innej parze obywateli w nadziei, że dzień tak wspaniale rozpoczęty pójdzie jej pomyślnie.
Resztę drogi jeden Maurycy odbył naprawdę wesoło, wesołość bowiem Genowefy była przymuszona, a Morand ujawniał swoją w dziwaczny sposób, przez stłumione westchnienia, głośne wybuchy śmiechu i miotanie straszliwych żartów na przechodniów.
O dziewiątej przybyli do Temple.
Santerre przywołał urzędników.
— Kto jest ta piękna obywatelka, zapytał Santerre Maurycego, i poco tu przybyła?
— Jest to małżonka dzielnego obywatela Dixmer, słyszałeś zapewnie o tym patrjocie, obywatelu jenerale?
— Znam go, znam, przerwał Santerre, właściciel zakładu garbarskiego i kapitan strzelców sekcji Wiktora.
— Tak.
— Ale na honor, co to za ładna osoba. A kto jest ten koczokodan, co ją trzyma pod rękę.
— Obywatel Morand, wspólnik męża, strzelec w kompanji Dixmera.
Santerre przystąpił do Genowefy.
— Dzień dobry, obywatelko, powiedział.
— Dzień dobry, obywatelu generale, z wysileniem, uśmiechając się, odrzekła Genowefa.
Santerrowi pochlebił i uśmiech i tytuł.
— Pocóż tu przyszłaś, piękna patrjotko? — dodał.
— Obywatelka, odezwał się Maurycy, nie widziała nigdy wdowy Kapet i pragnęłaby ją obaczyć.
— Zanim... — rzekł Santerre, i zrobił okropne poruszenie.
— Rzeczywiście, odpowiedział Maurycy zimno.
— Dobrze, — rzekł Santerre, — staraj się tylko, aby jej nie widziano, jak będzie wchodzić do wieży, byłby to zły przykład, zresztą zdaję się na ciebie.
Oświadczywszy to, Santerre, uścisnął znowu dłoń Maurycego, skinął przyjaźnie i protekcjonalnie głową Genowefie i poszedł zająć się innemi obowiązkami.

W dziesięć minut później, Genowefa i Morand w towarzystwie trzech urzędników weszli i zajęli miejsce za drzwiami szklanemi.

ROZDZIAŁ XXI.
PĄSOWY GOŹDZIK

Królowa tylko co wystała. Chora od dni kilku, dłużej niż zwykle leżała. Dowiedziawszy się od siostry, że słońce wzeszło wspaniale, przemogła się i prosiła, aby jej wolno było wraz z córką użyć świeżego powietrza na tarasie, naco też chętnie zezwolono.
Właściwie inna przyczyna skłaniała ją do tego. Wprawdzie raz tylko spostrzegła była z wysokości wieży Delfina, biegającego po ogrodzie; lecz za pierwszym znakiem, który dała synowi, nadbiegł Simon i zabrał dziecię do domu.
Mimo to jednak widziała syna, a dla matki było to wiele. Prawda, że biedny mały więzień blady był i zmieniony, że jak dziecię ludu, ubrany był w kaftan i grube spodnie, lecz zostawiono mu jego piękne, wijące się blond włoski, co mu okalały czoło, niby jutrzenka, którą Bóg chciał, aby to męczeńskie dziecię poniosło z sobą do nieba.
Gdyby więc choć raz jeszcze mogła widzieć syna, jakążby to radość sprawiło jej sercu!
A nadto inna jeszcze okoliczność miała miejsce.
— Moja siostro, rzekła jej księżna Elżbieta, wiadomo ci, żeśmy znalazły na kurytarzu źdźbło słomy zatknięte w róg muru, co w języku naszych znaków powiada, abyśmy się miały na baczności, bo przyjaciel zbliża się ku nam.
— Prawda, odpowiedziała królowa, która patrząc litośnie na siostrę i córkę dodawała sobie odwagi, aby niezwątpić o swem ocaleniu.
Po dopełnieniu wszelkich warunków służby na wieży, Maurycy tym większym był panem służby Temple, że los przeznaczył go na dzień, kiedy przeciwnie dwaj inni urzędnicy Agrikola i Mercevau’lt mieli odbywać służbę w nocy.
— A cóż! obywatelu urzędniku? rzekła stara Tison, witając Maurycego, jak uważam, przyprowadziłeś z sobą gości, aby im pokazać nasze gołąbki? Mnie tylko biednej nie wolno widywać mojej kochanej Heloizy.
— Są to moi przyjaciele, rzekł Maurycy, którzy nigdy nie widzieli wdowy Kapet.
— Za szklanemi drzwiami będzie im najlepiej.
— Tak jest, powiedział Morand.
— Szkoda tylko, mówiła Genowefa, że będziemy wyglądać nakształt owych okrutnych, ciekawych, którzy przypatrują się męczarniom więźnia.
— No! to czemużeś, obywatelu, nie umieścił twych przyjaciół na przechodzie wiodącym na szczyt wieży, bo uwięziona przechadza się tam dziś z siostrą i córką. Tak! tak! jej zostawili córkę, a mnie, com nic niewinna, odebrali moją. Niech co chce będzie, obywatelu Maurycy, ale tych arystokratów zawsze obsypują łaskami.
— Przecie i jej odebrali syna, odrzekł Maurycy.
— O! gdybym miała syna, szepnęła ceklarka, sądzę, że nie tyle żałowałabym córki. Genowefa zmieniła tymczasem kilka spojrzeń z Morandem.
— Mój przyjacielu... powiedziała do Maurycego, obywatelka słusznie mówi. Wołałabym, abyś mnie mógł umieścić na przejściu Marji Antoniny, stąd przykro mi jakoś patrzeć na nią. Ten sposób przypatrywania się uwięzionym jest upakarzającym i dla mnie i dla nich.
— Dobra Genowefo!... rzekł Maurycy; jakiż to piękny dowód delikatności z twej strony?
— Do licha! obywatelko... zawołał jeden kolega Maurycego, który w przedpokoju zajadał chleb z kiełbasą, gdybyś była uwięziona, a wdowa Kapet chciała cię widzieć, nie robiłaby pewno tyle ceremonji dla dogodzenia swemu zachceniu, to łotrzyca!

Genowefa, szybsze jak błyskawica rzuciła spojrzenie na Moranda, aby dostrzec jakiego on doznaje wrażenia, słysząc te obelgi. W rzeczy samej Morand zadrżał; jakiś szczególny, że tak powiemy, fosforyczny ogień trysnął mu z oczu, zacisnął na chwilę pięści; lecz wszystkie te oznaki tak były nagłe, że przeminęły niepostrzeżone.
Morand zaczął kreślić jakieś geometryczne figury
. — Jak się nazywa ten urzędnik?... spytała Genowefa Maurycego.

— Obywatel Mercevault... odpowiedział młody człowiek.
— A potem jakby dla uniewinnienia jego grubjaństwa, dodał:
— Kamieniarz.
Mercevault usłyszał i z pod oka spojrzał na Maurycego.
— No! no!... rzekła stara Tison, pij i jedz prędzej, niech sprzątnę.
— Austrjaczka nie winna temu, że jem teraz i piję... mruknął urzędnik; gdyby mogła była zabić mnie 10-go sierpnia, byłaby to niezawodnie uczyniła; zato też kiedy kichnie w worek, najpierwszy i nieugięty stać będę na mojem stanowisku.
Morand zbladł jak śmierć.
— Pójdźmy! pójdźmy! obywatelu Maurycy... powiedziała Genowefa, tam, gdzieś nas obiecał zaprowadzić; tu, zdaje mi się, żem także uwięziona, tu mi duszno.
Maurycy wyprowadził Moranda i Genowefę, a placówki uprzedzone przez Lorina, bez trudności ich przepuściły.
Umieścił ich w wąskim korytarzu na wyższem piętrze, tak, że w chwili, gdy królowa z księżną Elżbietą i córką iść miały na galerję, musiały koniecznie tuż obok nich przechodzić.
Że przechadzka nastąpić miała o godzinie dziesiątej, do której brakowało już tylko kilka minut, Maurycy więc nietylko opuścił swych przyjaciół, ale nadto, aby ten krok wolny od wszelkiego pozoru nieprawości, nie ściągnął na siebie najmniejszego podejrzenia, spotkawszy Agrikolę, wziął go ze sobą.
Wybiła dziesiąta.
— Otworzyć!... krzyknął z dołu wieży głos, w którym Maurycy poznał głos generała Santerra.
Straż wystąpiła natychmiast, pozamykano bramy, posterunki broń obejrzały. W całej wieży słychać było brzęk żelaza, kamieni i odgłosy kroków, co wszystko mocne sprawiło wrażenie na Morandzie i Genowefie. Maurycy dostrzegł, że oboje pobledli.
— Ileż to ostrożności w pilnowaniu trzech kobiet!... szepnęła Genowefa.
— Prawda... rzekł Morand z wymuszonym uśmiechem. Jeżeliby ci, co chcą ułatwić im ucieczkę, byli na naszem miejscu i widzieli, co my widzimy: toby się im wszystkiego odechciało.
— W rzeczy samej... powiedziała Genowefa, zaczynam mniemać, że one stąd uniknąć nie zdołają.
— A ja, mam niepłonną pod tym względem nadzieję... dorzucił Maurycy.
Powiedziawszy to, wychylił się za barjerę i dodał:
— Baczność! idą uwięzione.
— Wymień mi je... mówiła Genowefa, bo ich nie znam.
— Dwie, co idą naprzód to siostra i córka Kapeta, ostatnia przed którą biegnie mały piesek, to Marja Antonina.
Genowefa postąpiła krok naprzód, Morand zaś, zamiast patrzeć przycisnął się do muru.
Usta jego bledsze były od ścian wieży.
Genowefa w białej sukni, z pięknem swem i czystem okiem, zdawała się być aniołem oczekującym na nieszczęśliwe, aby im przyświecić na gorzkiej drodze, jaką przebiegały, aby wlać odrobinę otuchy w ich serca.
Księżna Elżbieta i córka królewska przeszły, rzuciwszy na obecnych pełne zdziwienia spojrzenie; pierwszej przyszło na myśl zapewne, że ich to zapowiadały im znaki, bo żywo obróciła się ku córce królewskiej, uścisnęła ją za rękę i upuściła chustkę dla uprzedzenia królowej.
— Uważaj siostro... rzekła, upuściłam chustkę.
— I szła dalej z młodą księżniczką.
Królowa, o której słabości świadczył oddech trudny i powolny, oraz lekki kaszel, schyliła się aby podnieść chustkę co u nóg jej leżała, lecz szybszy niż ona, mały piesek porwał ją i poniósł księżnie Elżbiecie. Królowa więc szła dalej na górę i wstąpiwszy na kilka schodów znalazła się tuż wobec Genowefy, Moranda i młodego urzędnika.
— O, kwiatki!... rzekła, jakże ich dawno już nie widziała. Jakże pięknie pachną i jakże jesteś pani szczęśliwa, że je posiadasz!
Genowefa wyciągnęła szybko rękę i podała bukiet królowej. Marja Antonina podniosła głowę, spojrzała na nią a zaledwie dojrzane kolory wystąpiły na jej blade czoło.
Atoli Maurycy, powodowany jakiemś naturalnem poruszeniem, nawykły do biernego posłuszeństwa dla przepisów, również wyciągnął rękę i wstrzymał Genowefę.
Królowa stanęła wahając się i spojrzawszy na Maurycego, poznała w nim młodego urzędnika, który zwykle przemawiał do niej serjo, lecz z uszanowaniem.
— Czy nie wolno?... spytała.
— Owszem, owszem... rzekł Maurycy. Genowefo, możesz ofiarować twój bukiet.
— Dziękuję, z żywą wdzięcznością... zawołała królowa.
I z całą uprzejmością ukłoniwszy się Genowefie, wychudłą ręką zerwała jeden goździk z podanego sobie bukietu.
— Weź je pani wszystkie... proszę, szepnęła bojaźliwie Genowefa.
— Nie, z zachwycającym uśmiechem odpowiedziała królowa, może ten bukiet pochodzi od osoby, którą kochasz, nie chcę cię go pozbawiać.
Genowefa zarumieniła się, a rumieniec ten wywołał uśmiech na usta królowej.
— No, no! obywatelko Kapet... — rzekł Agrikola, — trzeba ruszać dalej.
Królowa skłoniła się i poszła, lecz nim znikła, jeszcze się raz obróciła szepcząc:
— Jakże ten goździk mile pachnie i jak ta kobieta jest piękna!
— Nie widziała mnie... — szepnął Morand, który, przyklęknąwszy prawie w kącie korytarza, nie zwrócił na siebie uwagi królowej.
— Ale wy dobrze ją widzieliście; nieprawdaż, Morandzie?... nieprawdaż Genowefo?... — rzekł Maurycy podwójnie uszczęśliwiony, raz z widowiska, jakie nastręczył swym przyjaciołom, drugi raz z przyjemności, jaką sprawił tak małym kosztem nieszczęśliwej uwięzionej.
— O! tak, tak... — mówiła Genowefa, — doskonale ją widziałam i teraz, choćbym sto lat żyła, ciągle ją widzieć będę.
— Jakże ci się podoba?
— Bardzo jest piękna.
— A tobie, Morandzie? Morand załamał ręce i nic nie odpowiadał.
— Czyżby?... — spytał Maurycy Genowefy pocichu, — czyby Morand miał się kochać w królowej?
Genowefa zadrżała, ale rzekła śmiejąc się także:
— Na honor, to coś niby tak wygląda.
— I cóż?... czy nie powiesz Morandzie, jak ona ci się podoba?... — powtórnie spytał Maurycy.
— Wygląda bardzo Mado... — odrzekł Morand.
Maurycy wziął znowu Genowefę pod rękę i sprowadził na dziedziniec. Na ciemnych schodach zdawało mu się, że Genowefa całuje go w rękę.
— Cóż to ma znaczyć Genowefo?... — zapytał.
— To znaczy mój Maurycy, że nie zapomnę ci nigdy, iż dla kaprysu mojego narażałeś własną głowę.
— O!... — powiedział Maurycy, — przesadzasz Genowefo, wiesz, że między mną a tobą nie wdzięczność, ale inne uczucie miejsce mieć powinno.

Przybyli na dziedziniec. Lorin zbliżył się, aby zapoznać odwiedzających i wypuścił ich z Temple.

ROZDZIAŁ XXII.
SIMON OSKARŻYCIEL

Maurycy, z sercem niebiańską prawie przepełnionem radością, wrócił na swe stanowisko; i zastał starą Tison płaczącą.
— Cóż ci jest, matko?... — zapytał.
— Wściekła jestem... — odpowiedziała ceklarka.
— Dlaczego?
— Boś niesprawiedliwy dla biednych ludzi tego świata.
— Jakto?...
— Jesteś bogaty, jesteś mieszczaninem; przybywasz tu na jeden dzień tylko, a wolno ci sprowadzać ładne kobietki, co dają bukiety Austrjaczce; mnie zaś, która ciągle gnieżdżę się w tym gołębniku, nie pozwalają widzieć mej biednej Heloizy.
Maurycy wsunął jej w rękę dziesięcio-liwrową asygnatę.
— Masz, moja poczciwa Tison... — rzekł — weź to i nabierz odwagi.
— Ano prawda! przecież austrjaczka nie wiecznie chyba żyć będzie. Dziesięcio-liwrowa asygnata... — mruknęła ceklarka, — grzecznie to z twojej strony, ale wołałabym kawałek papieru na papilot dla mojej córki.
To co powiedziała, usłyszał wchodzący w tej chwili Simon, a widział przytem, jak ceklarka chowała do kieszeni wziętą od Maurycego asygnatę.
Wspomnijmy teraz, w jakim usposobieniu umysłu zostawał Simon.
Przybywał z dziedzińca, na którym spotkał Lorina. Między tymi dwoma ludźmi zbyt wyraźna panowała nienawiść; nietyle była ona skutkiem gwałtownej sceny, o której już wspomnieliśmy naszym czytelnikom, ile raczej skutkiem różnicy rasy, tego odwiecznego źródła wstrętu, lub pociągu, zwanych tajemniczemi, a jednak tyle jasnemu.
Simon byt brzydki, Lorin zaś przystojny. Simon był brudny, Lorin czysto wyglądał. Simon był republikanin fanfaron, Lorin zaś należał do rzędu patrjotów gorliwych, którzy dla rewolucji prawdziwe czynili ofiary; skoro przytem, przychodziło do pięści, Simon czuł instynktownie, że pięść eleganta równie gładko, jak dłoń Maurycego byłaby mu wymierzyła plebejuszowską karę.
Skoro więc spostrzegł Lorina, stanął jak wryty i zbladł.
Simon wydobył ołówek z kieszeni swego kaftana i udawał, że coś zapisuje na kawałku papieru, tak samo prawie czarnym, jak jego ręce.
— O!... ho!... — odezwał się Lorin, — nauczyłeś się widzę pisać, Simonie, odkąd zostałeś nauczycielem Kapeta?... Patrzcie no, obywatele. Daję słowo, że on coś notuje!..
Młodzi gwardziści, prawie wszyscy mniej więcej wykształceni, wybuchnęli głośnym śmiechem, a nędzny szewc zgłupiał prawie.
— Dobrze... dobrze!... — rzekł, zgrzytając zębami, cały blady ze złości, wpuściłeś obcych do wieży, bez pozwolenia gminy. Dobrze, dobrze, każę ja spisać z ciebie protokół urzędnikowi.
— Ten urzędnik pisać przynajmniej umie... — odpowiedział Lorin, — bo to Maurycy, którego znasz, przezacny Simonie; Maurycy, żelazna ręka, przypominasz ją sobie?...
W tej chwili wychodził właśnie Morand z Genowefą.
Na ich widok, Simon rzucił się do wieży, i jak powiedzieliśmy, spostrzegł, że Maurycy dla pocieszenia starej Tison, dał jej dziesięcio-liwrową asygnatę.
— No proszę!... — rzekł Simon do starej Tison, ocierającej oczy fartuszkiem, ty obywatelko, jak uważam, koniecznie chcesz dać łeb pod gilotynę?...
— Ja?... — przerwała Tison, — a to dlaczego?...
— Bierzesz pieniądze od urzędników i wpuszczasz arystokratów do austrjaczki...
— Ja?... — powiedziała stara Tison... — milcz głupcze.
— Zanotuje się to w protokóle... — rzekł Simon z nadęciem.
— Dajże pokój, są to przyjaciele urzędnika Maurycego, jednego z najgorliwszych patrjotów.
— Są to spiskowi, mówię ci, zresztą gmina sama tę rzecz rozstrzygnie.
— Cóż to, chciałbyś mnie denuncjować szpiegu niegodziwy?...
— Tylko się ty sama nie denuncjuj, babo przeklęta.
— Ja?... a cóż chcesz, abym denuncjowała?...
— To co się tu stało.
— Ale kiedy nic się nie stało.
— Gdzie byli ci arystokraci?...
— Tam, na schodach.
— I mówili z nią?...
— Parę słów.
— Parę słów, a widzisz; czuć tu zresztą arystokracją.
— Czuć goździk...
— Goździk?... jaki goździk?...
— Bo obywatelka miała bukiet pachnący.
— Jaka obywatelka?...
— Ta co przypatrywała się przechodzącej królowej.
— A widzisz, mówisz „królowej“, matko Tison, zgubi cię przestawanie z arystokratami, zgubi cię. Ale poczemże ja to stąpam?... — powiedział schylając się Simon.
— A!... — rzekła stara Tison, — nastąpiłeś właśnie na kwiatek, na goździk; wypadł zapewne z rąk obywatelki Dixmer, podczas gdy Marja Antonina wyjmowała jeden z jej bukietu.
— Wdowa Kapet wzięła kwiat z bukietu obywatelki Dixmer?... — zapytał Simon.
— Ja go sam dałem, czy słyszysz?... — zawołał groźnym głosem Maurycy, który zniecierpliwiony od kilku już chwil słuchał tej rozmowy.
— Dobrze, dobrze... widzę, co widzę i wiem, co mówię... — mruknął Simon, trzymając ciągle w ręku goździk nogą zdeptany.
— A ja... — przerwał Maurycy, — wiem coś także i powiem ci; że nie masz tu w wieży nic do czynienia, i że twoje katowskie stanowisko jest tam przy małym Kapecie, którego jednak dziś nie wybijesz, bo ja tu jestem i bronić go będę.
— Co?... grozisz mi?... nazywasz mnie katem?... — wrzasnął Simon, gniotąc kwiat palcami; obaczymy, czy to wolno arystokratom... Co to jest?...
— Co?... — spytał Maurycy.
— To co tu czuję w tym goździku. Ah!... ah!...
I w oczach zdumiałego Maurycego, Simon wyjął z kielicha kwiatu mały papierek najstaranniej zwinięty.
— Na Boga!... — zawołał zkolei Maurycy, — co to jest?...
— Dowiemy się, dowiemy zaraz... — rzekł Simon, przystępując do okienka. — Twój przyjaciel Lorin twierdzi, że nie umiem czytać, otóż przekonasz się.
Lorin oszkalował Simona, umiał on czytać wszelki druk a nawet i pismo, skoro było wyraźnie i wielkiemi literami skreślone. Ale na tej karteczce literki tak były drobne, że musiał wezwać pomocy okularów. Położył więc kartkę na oknie i zaczął szukać po kieszeniach, lecz, że w tej chwili obywatel Agrikola otworzył drzwi od przedpokoju, umieszczone wprost naprzeciw okna, wiatr więc zdmuchnął jak piórko lekki papierek, wskutek czego, gdy Simon po kilkochwilowem szukaniu okularów, wydobył je nakoniec i włożył na nos, nadaremnie szukał karteczki, bo karteczka znikła.
Simon ryknął.
Tu leżał papierek... — zawołał, — leżał... mówię, obywatelu urzędniku, leżał i musi się znaleźć koniecznie.
Wybiegł jak strzała, zostawiając przelękłego Maurycego.
W dziesięć minut później trzech członków gminy weszło do wieży. Królowa była jeszcze na tarasie, a rozkazano, aby broń Boże!... nie wiedziała nic o tem, co zaszło. Członkowie gminy kazali się do niej zaprowadzić.
Najpierw uderzył ich w oczy pąsowy goździk, który jeszcze w ręku trzymała. Spojrzeli po sobie zdziwieni i przystąpili ku niej.
— Prosimy o ten kwiatek... — rzekł prezes deputacji.
Królowa podała kwiat żądany.
Prezes wziął goździk i udał się wraz z kolegami do sali sąsiedniej, dla dokonania śledztwa i spisania protokółu.
Otworzono kwiat, był pusty.
— Chwilkę, chwilkę, obywatele... — rzekł jeden z członków; serce goździka było wyjęte. W osadzie jego niema nic, ale musiała ona w sobie koniecznie zawierać jakąś kartkę.
— Jestem gotów... — rzekł Maurycy, — złożyć wszelkie potrzebne wyjaśnienia, ale przedewszystkiem proszę, aby mnie aresztowano.
— Przyjmujemy twój projekt... — powiedział prezes, — ale nie chcemy z niego korzystać. Znany jesteś jako prawdziwy patrjota, obywatelu Lindey.
— Życiem zaś mojem ręczę za przyjaciół, których lekkomyślnie tu sprowadziłem.
— Nie ręcz za nikogo... — odezwał się prokurator.
Posłyszał wielki ruch na dziedzińcach.
Był to Simon, który po długiem i daremnem szukaniu porwanej przez wiatr kartki, pobiegł po generała Santerre i opowiedział mu zamiar porwania królowej, ze wszelkiemi dodatkami, jakiemi bujna jego imaginacja upstrzyć zdołała wypadek. Skoro przybiegł Santerre, otoczono natychmiast Temple i zmieniono wartę, ku wielkiemu zmartwieniu Lorina, bo była to zniewaga wyrządzona jego bataljonowi.
— Obywatelu Maurycy... — powiedział Santerre, bądź gotów na rozkazy gminy, która cię wybadywać będzie..
— Wykonam twą wolę, dowódco, ale prosiłem już i proszę znowu, aby mnie aresztowano.

— Poczekaj, poczekaj... — mruknął chytrze Simon, — skoro ci o to chodzi, postaramy się ułatwić ci ten interes.

ROZDZIAŁ XXIII.
ZNOWU BOGINI ROZUMU

Cały dzień na dziedzińcu, w ogrodzie i w okolicy szukano karteczki, która tak wielki ruch wywołała i niewątpliwie spisek w sobie mieściła.
Badano królowę, oddaliwszy od niej siostrę i córkę, królowa wyznała to jedynie, że na schodach spotkała młodą kobietę, trzymającą bukiet w ręku, że ta kobieta ofiarowała jej bukiet, lecz, że poprzestała jedynie na wzięciu jednego kwiatka; a nadewszystko, że uczyniła to za pozwoleniem urzędnika Maurycego.
Była to istotna prawda w całej swej prostocie i sile.
Wszystko to oświadczono Maurycemu, gdy przyszła kolej na niego, potwierdził on zeznanie królowej, jako szczere i prawdziwe.
— Kiedy tak... — powiedział prezes, to spisek miał miejsce w istocie?...
— To być nie może... — odparł Maurycy, — ja sam, obiadując u pani Dixmer, zaproponowałem jej, aby przyszła obaczyć królowę, której nigdy nie widziała. Dnia jednak, ani sposobu w jakim to nastąpi, nie oznaczyliśmy stale.
— Ale zaopatrzono się w kwiaty... — rzekł prezes, — bukiet dawno już musiał być zrobiony.
— Bynajmniej, ja sam kupiłem te kwiaty u dziewczyny, która nam zastąpiła drogę na rogu ulicy des Vieille’s Haudriettes.
— Kwiaciarka musiała sama ci wybrać ten bukiet?...
— Nie, obywatelu, sam go wybrałem z pomiędzy wielu innych, prawda, jednak, żem wybrał najpiękniejszy.
— Ale przez drogę można była włożyć weń kartkę?... — Nie, obywatelu, było to niepodobieństwtem, gdyż ani na chwilę nie opuszczałem pani Dixmer, aby zaś powkładać kartki w każdy kwiat, bo zważ obywatelu, że Simon utrzymuje, iż w każdym znajdowała się podobna kartka, trzebaby na to pół dnia przynajmniej.
— Czyli jednak nie można było wsunąć pomiędzy te kwiaty dwóch przygotowanych kartek?
— Uwięziona w moich oczach wybrała jeden kwiatek, ale całego bukietu nie przyjęła.
— A więc, obywatelu Lindey, podług ciebie niema w tem żadnego spisku?
— Owszem, jest... — oświadczył Maurycy, — nietylko tak mniemam, ale jestem o tem przekonany; przyjaciele moi nie są nic winni w tej rzeczy. Ponieważ jednak naród nie powinien być narażony na żadną obawę, składam kaucję i za więźnia się uznaję.
— Obejdzie się bez tego... — odpowiedział Santerre, — z tak wypróbowanemi ludźmi, jak ty, nie postępuje się nigdy w ten sposób! Jeżeli uznajesz się więźniem dla dania rękojmi za twych przyjaciół, ja także uznam się więźniem dla dania rękojmi za ciebie. Rzecz jest bardzo prosta; skoro formalna denuncjacja nie ma miejsca, nikt nie będzie wiedział o tem, co tu zaszło. Podwójmy baczność, a mianowicie ty, i tym sposobem, nie rozgłaszając wypadku, dojdziemy do jego źródła.
— Dziękuję ci, dowódco... — rzekł Maurycy, — powiem jednak to, cobyś ty sam powiedział, będąc na mojem miejscu. Nie powinniśmy poprzestawać na tem, wypada nam koniecznie odszukać kwiaciarkę.
— Dobrze się ona z pewnością skryła; ale bądź spokojny, odnajdziemy ją. Czuwaj nad twemi przyjaciółmi; ja zaś czuwać będę nad korespondencjami więźni.
Nikt nie pomyślał o Simonie, który również powziął zamiar pewien.
Przybył on z opisanego dopiero co posiedzenia i dowiedział się, co gmina postanowiła.
— Potrzeba więc formalnej denuncjacji?... — rzekł — poczekajcie przyniosę ją za pięć minut.
— Cóż tam znowu?... — spytał prezes.
— A to... — odpowiedział szewc, — obywatelka Tison donosi o tajemnych podstępach Maurycego, stronnika arystokratów i o knowaniach drugiego fałszywego patrjoty jego przyjaciela, nazwiskiem Lorina.
— Strzeż się, strzeż, Simonie! Gorliwość twoja dla sprawy narodu zbyt cię może unosi... — rzekł prezes; — Maurycy Lindey i Hiacynt Lorin to ludzie dobrze znani.
— Obaczymy to w trybunale... — odpowiedział Simon.
— Zastanów się, Simonie, że będzie to gorszący proces dla wszystkich dobrych patrjotów.
— Gorszący czy nie gorszący, to mi zupełnie wszystko jedno! Czy ja się boję jakiego zgorszenia? Niech wyjdą na jaw wszyscy zdrajcy.
— Trwasz więc w zamiarze podania denuncjacji w imieniu starej Tison?
— Dziś wieczór sam osobiście zadenuncjuję braciom sznurkowym ciebie i ich, obywatelu prezesie, jeżeli nie każesz aresztować zdrajcy Maurycego.
— Zgoda, niech i tak będzie... — rzekł prezes, drżący w owym nieszczęśliwym czasie, przed każdym, ktokolwiek głośniej krzyczał. Zgoda, Maurycy zostanie aresztowany.
Gdy nastąpiła ta decyzja, Maurycy wrócił do Temple i zastał tam list następujący:
„Zapewne nie obaczymy się aż jutro rano, bo nas gwałtownie i niespodzianie spędzono z warty; przyjdź do mnie na śniadanie, opowiesz mi o wszystkich spiskach odkrytych przez majstra Simona.

Twój przyjaciel
Lorin“.

„Nie mam nic nowego... — odpisał Maurycy, — śpij spokojnie i śniadaj jutro beze mnie, gdyż z powodu dzisiejszych wypadków, nie wyjdę zapewne przed południem.

Twój przyjaciel“.
Maurycy“.

P. S. Zdaje mi się zresztą, że fałszywą tylko puszczono pogłoskę o spisku“.
Dzięki niegodnemu podejrzeniu szewca, Lorin wyszedł był w istocie z Temple około jedenastej, wraz c całym swym bataljonem.
Denuncjacja starej Tison wymierzona przeciw Maurycemu i Lorinowi, wielką tymczasem wznieciła wrzawę w klubie Jakobinów. Maurycemu oświadczono w Temple, że publiczna pogarda zagraża jego swobodzie. Dano tym sposobem poznać młodemu urzędnikowi, aby się ukrył jeżeli poczuwa się do winy. Maurycy atoli spokojny zupełnie w swojem przekonaniu, pozostał w Temple aż do chwili, w której przyszli go aresztować.
Natychmiast przystąpiono do badania. Maurycy postanowił nie wikłać w sprawę żadnego z swych przyjaciół, których był pewny, niechcąc atoli milczeniem, jak bohater romansu, narażać się na śmieszność, żądał, aby przywołano kwiaciarkę.

Lorin wrócił do domu dopiero o piątej wieczorem i dowiedział się natychmiast, że Maurycego aresztowano, i że zażądał on przywołania jakiejś kwiaciarki.

ROZDZIAŁ XXIV.
MATKA I CÓRKA

Powiedzieliśmy już, że w kilka godzin cały Paryż dowiedział się o wypadku. W rzeczy samej w owej epoce łatwo było pojąć płochość rządu, którego polityka zawiązywała się i rozwiązywała na ulicy.
Straszna więc i groźna pogłoska dostała się także na ulicę Ś-go Jakóba, i w dwie godziny po aresztowaniu Maurycego, dowiedziano się tam o tem.
Dzięki czynności Simona, szczegóły spisku wyszły dokładnie poza bramy Temple, ale, że każdy opowiadający, musiał coś dodać swego, rzecz więc sama doszła nieco przerobiona do majstra garbarza; mówiono, że podano królowej jakiś kwiat zatruty, i że Austrjacżzka za jego pomocą uśpić miała wartę i wyjść z Temple. Do wieści tych łączyło się niejakie podejrzenie o wierności bataljonu, który wczoraj Santerre oddalił, kilka więc odrazu osób skazywano na nienawiść ludu.
Ale na starej ulicy Ś-go Jakóba, nie mylono się wcale, ani pod względem przyczyny, ani pod względem wypadku. Morand i Dixmer wyszli natychmiast, zostawiając Genowefę na łup najgwałtowniejszej rozpaczy.
W rzeczy samej, jeżeliby nieszczęście spotkało Maurycego, Genowefa główną byłaby tego przyczyną. Ona to wiodła nic nie podejrzewającego młodzieńca za rękę, aż do więzienia, w którem go zamknięto, i z którego według prawdopodobieństwa, wyjdzie chyba na rusztowanie.
Bądź co bądź Genowefa postanowiła nie dopuścić, aby Maurycy zapłacił głową to dogodzenie jej kaprysowi. Jeżeliby go potępiono, miała sama oskarżyć się przed trybunałem, miała wyznać wszystko, miała wziąć odpowiedzialność na siebie, rozumie się na siebie samą tylko, miała kosztem własnego.życia, ocalić życie Maurycego.
I zamiast truchleć na myśl, że umrze za Lindeya, znajdowała w tem owszem gorzką jakąś błogość.
Kochała go, kochała bardziej niż przystało kobiecie nie do siebie wyłącznie należącej. Cieszyła się więc, że będzie miała sposobność poniesienia Bogu czystej i nieskalanej duszy, którą od niego w darze otrzymała.
Morand i Dixmer po wyjściu z domu udali się każdy w inną stronę. Dixmer podążył ku ulicy de la Corderie, Morand pobiegł na ulicę des Nonandieres. Przybywszy atoli na most Marji, spostrzegł nasz chemik tłumy ciekawych próżniaków paryskich, tłumy, które zwykle podczas lub po jakim wypadku zapełniają miejsce, na którem nastąpił ten wypadek, niby kruki po bitwie, pole jej zalegając.
Widok ten wstrzymał spieszącego Moranda; nogi się pod nim zatrzęsły, musiał oprzeć się o barjerę mostu.
Po kilku chwilach, odzyskał jednakże tę cudowną władzę, zapomocą której w ważnych chwilach umiał mieć nad sobą, wmieszał się między tłumy i dowiedział, że przed dziesięciu minutami wzięto z pod nr. 24 przy ulicy Nonandieres młodą dziewczynę, winną zapewne zbrodni, o jaką ją obwiniono, ponieważ znaleziono ją przy pakowaniu swoich rzeczy.
Morand zapytał, w którym klubie młoda dziewczyna ma być badaną i oznajmiono mu, że zaprowadzona została do sekcji głównej. Udał się tam natychmiast.
W sekcji tłumy aż się dusiły. Morand jednak zapomocą pięści i łokcia, zdołał wsunąć się do jednej z trybun. Naprzód spostrzegł wysoką postać, szlachetne oblicze i pogardliwą minę Maurycego. Stał on w ławce oskarżonych a wzrokiem swym kruszył perorującego Simona.
— Tak jest, obywatele, wrzeszczał Simon, tak... obywatelka Tison oskarża obywatela Lindey i obywatela Lorin. Obywatel wspomina o jakiejś kwiaciarce, na którą pragnie zwalić swą zbrodnię, ale uprzedzam was, że ta kwiaciarką się nie znajdzie; arystokraci uknuli spisek, który nikczemnie zwalają jedni na drugich. Widzieliście zresztą, że obywatel Hyacynt Lorin umknął z domu, gdyście po niego przybyli. I nie znajdziecie go podobnie, jak kwiaciarki.
— Kłamiesz! Simonie!... — zawołał wściekły głos — znajdzie się, bo oto jestem!...
I Lorin wpadł na salę.
— Miejsca dla mnie! miejsca!... — wołał, roztrącając widzów.
I stanął obok Maurycego.
To tak naturalne, wolne od wszelkiej przesady wejście Lorina, dopełnione z całą szczerością, najkorzystniejsze dla niego sprawiło wrażenie na trybunach. Rozległo się z nich: brawo!
Maurycy uśmiechnął się i podał rękę przyjacielowi.
Widzowie z wyraźnem współczuciem spojrzeli na obu pięknych młodzieńców, których jak widmo zazdroszczące im młodości i piękności, oskarżał niegodny szewc z Temple.
Simon spostrzegł, że nieprzyjazne wrażenie zaczyna ciężyć na nim — postanowił zadać cios ostatni.
— Obywatele!... — ryknął, — żądam, aby wysłuchano wspaniałomyślną obywatelkę Tison, żądam aby mówiła, aby oskarżała!
— Obywatele!... — rzekł Lorin, — a ja proszę, abyście pierwej wysłuchali młodą kwiaciarkę, którą aresztowano i którą tu napewno zaraz przyprowadzą.
— Nie... — odpowiedział Simion, — to znowu będzie jakiś fałszywy świadek, jakiś najmita arystokratów. Wreszcie, obywatelka Tison pała niecierpliwością objaśnienia sprawiedliwości.
Przez ten czas, Lorin rozmawiał pocichu z Maurycym.
— Dobrze... — zawołały trybuny; — dobrze! niech stara Tison uczyni najpierw zeznanie.
— Czy jest tu obywatelka Tison?... — zapytał prezes.
— Zapewne, że jest... — zawołał Simon. — Obywatelko Tison... odezwij się przecie.
— Oto jestem, prezesie... — rzekła ceklarka; — ale jeżeli zeznam wszystko, czy oddacie mi moją córkę?
— Twoja córka nie ma nic wspólnego z zajmującą nas sprawą, powiedział prezes; zeznawaj więc, a potem możesz się udać do gminy i upraszać o twe dziecię.
— Czy rozumiesz?... obywatel prezes rozkazuje ci, abyś zeznawała, — krzyknął Simion, — zeznawaj więc natychmiast.
— Chwilkę cierpliwości... — rzekł prezes obracając się ku Maurycemu, zdziwiony spokojnością tego — zwykle tak zapalczywego młodzieńca, — chwilkę. Obywatelu urzędniku, czy nie masz nic do powiedzenia?
— Nie, obywatelu prezesie, to tylko powiem, że Simon nim nazwał podłym i zdrajcą podobnego mnie człowieka, powinien był wprzód lepiej się o wszystkiem poinformować.
— Mówisz więc... — przerwał Simon tonem szyderstwa właściwego paryskiemu gminowi...
— Mówię, Simonie... — powtórzył Maurycy raczej smutny, niż zagniewany, że wkrótce okropnie zastaniesz ukarany, skoro obaczysz, co nastąpi.
— A cóż ma nastąpić?... — spytał Simon.
— Obywatelu prezesie; — zaczął znowu Maurycy, nie odpowiadając nikczemnemu oskarżycielowi — i ja, dzieląc zdanie mego przyjaciela Lorina, proszę cię, aby wysłuchano pierwiej młodą dziewczynę, którą aresztowano nim zabierze głos ta biedna kobietą, którą zapewne namówiono do uczynienia denuncjacji.
— Czy słyszysz, obywatelko?... — zawołał Simon, — czy słyszysz? nazywają cię fałszywym świadkiem.
— Ja! fałszywym świadkiem!... — rzekła stara Tison, — ah! obaczysz; poczekaj, poczekaj!...
— Obywatelu... — — rzekł Maurycy, — przez litość, rozkaż tej nieszczęśliwej, aby milczała.
— Aha! boisz się!... — wrzeszczał Simon, — boisz się! Obywatelu prezesie, ja koniecznie nalegam, aby obywatelka Tison zeznawała!...
— Tak, tak, niech zeznaje!... — zawołały trybuny.
— Milczeć!... — zawołał prezes; — otóż i gmina wraca.
W tej chwili usłyszano turkot zajeżdżającego powozu, wielki szczęk broni i zgiełk.
Simon niespokojnie obrócił się ku drzwiom.
— Zejdź z trybuny... — rzekł prezes, — nie masz więcej głosu.
Simon usłuchał.
Następnie weszli żandarmi, a za nimi nowe tłumy ciekawych, które wnet roztrącono i popchnięto jakąś kobietę ku kratkom.
— Czy to ona?... — spytał Lorin Maurycego.
— Tak, tak, ona... — odrzekł tenże. — Oh! nieszczęśliwa! zgubiła się!
— Kwiaciarka! kwiaciarka! patrzcie!... — szepnęły powodowane ciekawością trybuny.
— Żądam przedewszystkiem, aby stara Tision zeznawała, — ryknął szewc — kazałeś jej przecie, aby to uczyniła, a jednak widzisz, że cię nie słucha.
Przywołano starą Tison, która zaczęła straszliwą denuncjację. Według niej kwiaciarka winną była wprawdzie, lecz Maurycy i Lorin byli jej wspólnikami.
Denuncjacja ta niewypowiedziane sprawiła wrażenie na publiczności.
Simon triumfował.
Przywołana kwiaciarka stanęła poniżej trybuny, wprost naprzeciw starej Tison, której zeznanie tak mocno powiększyło zbrodnię, o jaką ją obwiniono.
Wtedy odrzuciła swój welon.
— Heloizo!... — zawołała stara Tison, — moja córko... tyś tu?...
— Tak jest, matko.... — odpowiedział łagodnie dziewica.
— I dlaczegóż stoisz między żandarmami?
— Bo jestem oskarżona, matko.
— Tyś... oskarżona?... — zawołała z rozpaczą stara Tison; — przez kogo?...
— Przez ciebie, matko!
Okropne, grobowe milczenie zaległo nagle całą hałaśliwą masą ludu, wrażenie straszliwej sceny ścisnęło wszystkie serca.
— To jej córka!... — szeptały w dali ciche głosy, — to jej córka!... o nieszczęśliwa!...
Maurycy i Lorin spojrzeli na skarżącą i na oskarżoną z uczuciem głębokiego politowania i pełnej uszanowania boleści.
Simon, jakkolwiek pragnął widzieć koniec tej sceny, która, jak mniemał, nieomylnie skompromituje Maurycego i Lorina, starał się jednak gwałtem uniknąć spojrzeń starej Tision. Wodziła ona błędnym wzrokiem wokoło siebie.
— Jak się nazywasz, obywatelko... — spytał prezes, wzruszony widokiem tej dziewicy, tyle spokojnej i na wszystko przygotowanej.
— Heloiza Tison, obywatelu.
— Ile masz lat?
— Dziewiętnaście.
— Gdzie mieszkasz?
— Przy ulicy Nonandieres nr. 24.
— Czyś to ty sprzedała dziś rano bukiet goździków urzędnikowi i Lindey, którego widzisz na tej ławce.
Heloiza obróciła się ku Maurycemu i spojrzawszy nań, rzekła:
— Tak jest, obywatelu, to ja.
Stara Tison okiem trwogą nabrzękłem patrzyła na córkę.
— Czy wiesz, że w każdym z tych goździków znajdował się list do wdowy Kapet?
— Wiem!... — odpowiedział krótko oskarżona.
Pd sali przebiegło poduszenie zgrozy i podziwienia.
— Dlaczegożeś podała te goździki obywatelowi Maurycemu?
— Bom widziała na nim urzędnikowską szarfę i domyśliłam się, iże idzie do Temple.
— Jacy, są twoi wspólnicy?
— Nie mam żadnych.
— Jakto? a więc sama tylko uknułaś ten spisek?...
— Jeżeli to jest spisek, uknułam go sama.
— Czy obywatel Maurycy wiedział co o miau?... Czy Wiedział, że w tych kwiatkach były karteczki?
— Tak.
— Obywatel Maurycy jest urzędnikiem, obywatel Maurycy mógł widywać królowę sam na sam każdej chwili, w dzień i w nocy. Gdyby miał jej coś do powiedzenia, nie potrzebowałby pisać, bo mógł mówić.
— I nie znałaś obywatela Maurycego?...
— Widywałam go niekiedy w Temple, wówczas jeszcze, gdym mieszkała przy biednej matce mojej, alem go znała tylko z widzenia.
— A widzisz, nędzniku! zawołał Lorin, grożąc pięścią Simonowi, Wtóry zwiesiwszy głowę, pognębiony nową postacią rzeczy, próbował czyli mu się nie uda umknąć. Widzisz coś narobił?
Wszystkie spojrzenia padły na Simona i przywaliły go najgłębszą pogardą.
Prezes mówił dalej.
— Ponieważ więc sama dałaś ten bukiet, ponieważ wiedziałaś, że w każdym kwiatku jest karteczka, powinnaś zatem wiedzieć także, co na niej było napisano.
— Wiem.
— A więc!... powiedz nam, cóż to było takiego?...
— Obywatelu, z godnością rzekła dziewica, powiedziałam już wszystko, com mogła, a nadewszystko, com chciała.
— Odmawiasz więc dalszych odpowiedzi?
— Odmawiam.
— I wiesz, na co się narażasz?
— Wiem.
— Masz może nadzieję w twej młodości? w twej piękności?...
— Mam tylko nadzieję w Bogu.
— Obywatelu Maurycy Lindey; powiedział prezes, obywatelu Hiacyncie Lorin, jesteście wolni; Gmina uznaje waszą niewinność i oddaje sprawiedliwość waszemu obywatelstwu; żandarmi odprowadźcie obywatelkę Heloizę do więzienia sekcji.
Zdawało się, że te słowa przebudziły starą Tison. Wydała ona krzyk okropny i chciała rzucić się dla ucałowania raz jeszcze swej córki. Ale żandarmi jej nie dopuścili.
— Przebaczam ci, matko moja! wołała uprowadzona dziewica.
Stara Tison wydała dziki ryk i padła jak martwa.

— O szlachetna dziewico!... szepnął boleśnie wzruszony Morand.

ROZDZIAŁ XXV.
LIST

W ciągu opowiedzianych wyżej wypadków, dopełniła się ostatnia scena, zaczynającego rozwijać się w ponurych zmianach dramatu.
Stara Tison, jak piorunem rażona, opuszczona przez wszystkich, co jej towarzyszyli, — bo występek mimowolny nawet, ma zawsze ohydną stronę, a zbyt wielki, występek popełnia matka, która własne zabija dziecię, chociażby skutkiem wygotowanego nawet patrjotyzmu, — stara Tison, mówimy, stojąc czas niejakiś zupełnie nieruchoma, podniosła wreszcie głowę, rzuciła wokoło siebie błędne spojrzenie i z okropnym krzykiem rzuciła się ku drzwiom.
U drzwi stało jeszcze kilku ciekawych, zawziętszych, niż drudzy; ustąpili z drogi skoro spostrzegli ceklarkę i wskazując ją sobie palcami, mówili:
— Widzisz tę kobietę?... Denuncjowała własną córkę.
Stara Tison wydała okrzyk rozpaczy i pobiegła w kierunku Temple.
Zaledwie przybyła do połowy ulicy Michel-Comte, zaszedł jej drogę jakiś człowiek i zakrywszy twarz płaszczem, zapytał:
— Kontentaś?... wszakżeś zabiła swoją córkę?...
— Zabiłam córkę! zabiłam córkę! wrzeszczała biedna kobieta; nie, nie!... to być nie może!...
— A jednak tak jest, bo ją aresztowano.
— I gdzie ją zaprowadzono?
— Do Conciergérie; stamtąd poprowadzą ją przed trybunał rewolucyjny, a wiesz co się dzieje z tymi, których tam wiodą.
— Ustąp!... rzekła stara Tison, puszczaj mnie!...
— Gdzie idziesz?
— Obaczę ją raz jeszcze.
— Nie wpuszczą cię.
— Ale mi pozwolą leżeć pode drzwiami, żyć tam, spać tam. Będę tam czekała aż wyjdzie, obaczę ją raz jeszcze.
— A gdybym ci obiecał powrócić twoją córkę?...
— Co mówisz?...
— Powiadam, że gdyby kto przyrzekł wrócić ci twą córkę, czy uczyniłabyś to, czegoby ten ktoś zażądał od ciebie?
— Uczynię wszystko dla mojej córki, dla mojej Heloizy, zawołała stara w rozpaczy, załamując ręce. Wszystko!... wszystko!...
— Słuchaj!... zaczął znowu nieznajomy, Bóg cię tak ciężko karze...
— O kim mówisz?... Co przez to rozumiesz?
— Nieraz uwięzioną, której pilnujesz, własną ręką wtrącałaś w rozpacz, jakiej sama w tej chwili doznajesz, przez swoje grubjaństwo, przez swoje oskarżenia. Bóg więc karze cię, wiodąc na śmierć córkę, którą tyle kochasz.
— Mówiłeś, że jest człowiek, który ocalić ją może. Gdzie on jest?... Czego chce? Czego żąda?...
— Człowiek ten żąda, abyś zaprzestała prześladować królowę, abyś błagała ją o przebaczenie zniewag, któreś jej wyrządziła, a jeżeli spostrzeżesz, że ta kobieta, mająca także córkę, która również płacze, cierpi i rozpacza, jeżeli mówię, spostrzeżesz, że ta kobieta jakim cudem, lub jakim niepodobnym zbiegiem okoliczności będzie mogła ratować się ucieczką, abyś nietylko nie sprzeciwiała się tej ucieczce, lecz nawet dopomagała do niej.
— Słuchaj obywatelu, rzekła stara Tison, wszak ty sam jesteś tym człowiekiem?
— I cóż stąd?
— Przyrzekasz ocalić moją córkę?
Nieznajomy milczał.
— Czy przyrzekasz?... Czy bierzesz to na siebie?... Czy przysięgasz mi na to? Odpowiadaj!...
— Słuchaj... wszystko cokolwiek człowiek uczynić może dla ocalenia kobiety, uczynię dla ocalenia twej córki.
— O! ty nie dokażesz tego! zawołała przeraźliwie stara Tison, nie, ty tego nie dokażesz!... Kłamiesz, jeżeli mi to przyrzekasz!
— Uczyń, co możesz dla królowej, a ja uczynię, co będę mógł dla twej córki.
— Cóż mnie obchodzi królowa! jest to matka, mająca córkę. A jeżeli utną komu głowę, to pewno nie jej córce, ale jej samej. Niech więc mnie utną głowę, lecz niech ocalą mi córkę. Niech mnie zawiodą pod gilotynę, ja, jeżeli jej ani jeden włos nie spadnie z głowy, pójdę tam śpiewając.
I to mówiąc, stara Tison, głosem przeraźliwym śpiewać zaczęła, ale wnet przerwała nagle śpiew swój głośnym wybuchem śmiechu!
Człowiek w płaszczu, przerażony tym przystępem szaleństwa, cofnął się o krok wstecz.
— O! ty tak nie odejdziesz ode mnie, rzekła z rozpaczą stara Tison, chwytając za płaszcz nieznajomego; matce nie można mówić: „Uczyń to, a ocalę twą córkę“, i potem dodać: „Może!“ No, jakże czy ją ocalisz?
— Tak jest.
— Kiedy?
— Wówczas, gdy ją będą z Conciergerie prowadzić na rusztowanie.
— Dlaczegóż tak długo czekać? czemuż to nie dzisiejszej nocy, nie dzisiejszego wieczoru, czemu nie w tej chwili?
— Bo to być nie może.
— Aha!... widzisz, widzisz, zawołała sitara Tison; widzisz, że nie możesz, ale ja mogę...
— Cóż możesz?
— Mogę prześladować uwięzioną, jak ją nazywasz; mogę czuwać nad królową, jak mówisz, arystokrato. Mogę w każdej chwili, dniem i nocą, wejść do jej więzienia i uczynię to niezawodnie. Co zaś do jej ucieczki, obaczymy! Obaczymy!... kiedy nie chcecie ocalić mi córki, i ona nie potrafi się ocalić. Głowa za głowę, Czy zechcesz? Pani Veto była królową, wiem o tem; Heloiza Tison jest tylko biedną dziewczyną, i to wiem; ale pod gilotyną wszyscyśmy sobie równi.
— A więc! zgoda, rzekł człowiek w płaszczu; ocal królowę, a ja ci ocalę córkę!
— Przysięgnij...
— Przysięgam ci na Boga!
— Ba!... odrzekła stara, wiesz, że zniszczyli dawnego, a nie robili jeszcze nowego.
— Przysięgam ci na grób mojego ojca.
— Nie przysięgaj no grób, no złeby ci to wyszło. O! Boże znój, Boże!... skoro pomyślę, że za trzy dni może i ja także przysięgać będę na grób mojej córki. Moja córko! moja biedna Heloizo!... tak silnie wrzasnęła stara, że na grzmiący jej głos otworzyło się kilka okien.
Na widok otwierających się okien zdało się, że jakiś człowiek niby przylepiony do muru, odczepił się od niego i podszedł ku nieznajomemu.
— Nic nie poradzisz z tą kobietą, rzekł, ona oszalała.
— Nie, ona jest matką, odrzekł nieznajomy. I odszedł ze swym towarzyszem.
Widząc że odchodzą, staro Tison zdawała się odzyskiwać zmysły.
— Dokąd idziecie?... zawołała, czy chcecie ocalić mą Heloizę? Czekajcie, pójdę z wami... Czekajcie, ależ czekajcie!...
I biedna matko rycząc, spieszyło za nimi, lecz na rogu najbliższej ulicy straciło ich z oczu. Nie widząc, gdzie się udać, no chwilę stanęła niepewno, co ma czynić, a widząc, że jest sama jedno wśród nocnej ciszy, tego podwójnego symbolu śmierci, wydało rozdzierający okrzyk, i bez zmysłów padła na bruk.
Wybiło dziesiąta.
W tymże czasie, gdy ta sama godzina wybita na zegarze w Temple, królowo siedząc wraz z siostrą i córką przy świetle ciemnej lampy, w znanym nam pokoju, ukryta przed wzrokiem urzędników przez swą córkę, która udawała że ją całuje, odczytywała mały liścik, napisany na jak najcieńszym papierku i tak delikatnym charakterem, że oczy jej, zgasłe prawie od łez, zaledwie go przeczytać zdołały.
List brzmiał jak następuje.
„Jutro we czwartek żądaj pozwolenia wyjścia do ogrodu, o otrzymasz je łatwo, ponieważ jest rozkaz, oby ci wyświadczono tę łaskę, skoro jej zażądasz. Przeszedłszy się kilka razy, udaj znużenie; zbliż się do chałupki i proś wdowy Plumeau, aby ci pozwoliła trochę u siebie spocząć. Tam po chwili udaj, że ci niedobrze i niby omdlej. Zamkną natenczas drzwi, alby ci nikt nie mógł przyjść w pomoc i zostaniesz sama z siostrą i córką. Natychmiast otworzy się klapa od piwnicy; wejdźcie tam wszystkie trzy, a będziecie ocalone“.
— O! wielki Boże!... rzekła córka królewska, miałożby skończyćsię nieszczęśliwe nasze przeznaczenie?
— A może list ten jest tylko podstępem?... dodała księżna Elżbieta.
— Nie, nie... odparła królowa: charakter tego pisma zawsze mi dowodził obecności tajemniczego, lecz bardzo odważnego i wiernego przyjaciela.
Księżna Elżbietą załamała ręce.
— Odczytajmy jak najciszej ten list, każda pokoleń przerwała królowa, abyśmy wszystkie jego wyrazy dobrze zapamiętały.
I znowu wszystkie czytały oczami, a gdy kończyły czytanie, usłyszały, że otwierają się drzwi ich pokoju. Obie księżniczki odwróciły się, królowa zaś pozostała w tej samej postawie i niedostrzegalnie wsunęła liścik między włosy.
Nazajutrz o dziewiątej z rana, królowa, zakryta firankami łóżka, przeczytała jeszcze raz list wczorajszy, aby w niczem nie odstąpiła od wskazanych w nim instukcyj, podarła go w niedogrzane prawie kawałeczki, ubrała się za firankami i obudziwszy siostrę, przeszła do córki.
W chwilę potem wyszła i przywołała urzędników służbowych.
— Czego żądasz, obywatelko?... zapytał jeden z nich, stając w progu, podczas gdy drugi nie przerwał nawet swego śniadania, aby pośpieszyć na wezwanie monarchini.
— Panie... rzekła Marja Antonina, przychodzę z pokoju córki, która jest bardzo słaba. Nogi jej popuchły, bo się bardzo mało przechadza. Wiadomo panu, że sama skazałam ją na tę nieruchomość. Wolno mi było przechadzać się po ogrodzie, że jednak musiałabym iść obok pokoju, w którym mąż mój mieszkał, zabrakło mi serca i siły, poprzestałam więc na przechadzce po tarasie. Przechadzka ta nie wystarcza jednak dla zdrowia biednego mego dziecka, proszę cię więc, obywatelu urzędniku, zażądaj w mojem imieniu od generała Santerre, aby mi dozwolił korzystać z dawniejszego pozwolenia; będę ci bańdzo za to wdzięczna.
Królowa wypowiedziała to głosem tak miłym i, z taką zarazem godnością, tak uniknęła wszystkiego, co mogłoby zranić republikańską skromność urzędnika, że ten, lubo wszedł w czerwonej czapeczce, bo tak po większej części wówczas wchodzili wszyscy, uchylił jej nieco i powiedział.
— Dobrze pani, będę się domagał u generała Santerre o pozwolenie, którego żądasz.
Urzędnik dokończył śniadania i zeszedł nadół. Królowej przyniesiono posiłek do jej pokoju.
Córka królewska dla potwierdzenia, że jest chora, pozostała w łóżku; matka i księżna Elżbieta siedziały przy niej.
Santerre przybył, jak zwykle, o jedenastej. Przybycie jego oznajmił odgłos bębnów, wejście nowego bataljonu i nowych urzędników, mających zmienić służbowych wczorajszych.
Skoro Santerre przejrzał bataljon wchodzący i wychodzący, skoro przeparadował na swym ciężkim koniu po dziedzińcu w Temple, zatrzymał się, jak zwykle, na chwilę, aby wysłuchać różnych próśb, poprzyjmować denuncjacje ii załatwić rozmaite inne interesa.
Urzędnik skorzystał ze sposobności i przystąpił ku niemu.
— Czego chcesz?... zapytał go Santerre opryskliwie.
— Obywatelu... odpowiedział urzędnik, przychodzę oznajmić ci w imieniu królowej...
— Co to jest królowa?... przerwał Santerre.
— A prawda... odrzekł urzędnik zdziwiony, że się tak dalece zapomniał. Co ja też znowu powiedziałem?... Oszalałem, czy co? Przychodzę więc oznajmić ci w imieniu pani Veto...
— No, tak to co innego... przerwał Santerre, teraz to rozumiem. Cóż mi przychodzisz oznajmić?... mów.
— Przychodzę oznajmić ci, że mała Veto jest chora, z powodu, jak się zda je, braku powietrza i ruchu.
— Czyż jeszcze i o to mam się udawać do narodu? Naród pozwolił jej przechadzać się po ogrodzie, nie chciała, upadam do nóg!...
— Właśnie, teraz prosi, abyś jej zejść pozwolił.
— Mniejsza — o to. Hej! — słyszycie!... zawołał Santerre do bataljonu. Wdowa Kapet będzie się przechadzać po ogrodzie. Naród pozwala na to. Pilnujcie tylko, aby przez mur nie uciekła, bo wszystkie łby wasze stałyby się łupem kata.
Homerowskim śmiechem przyjęto ten żarcik obywatela generała.
— A teraz, kiedym was już o wszystkiem uprzedził... rzekł Santerre, bądźcie zdrowi. Jadę do Konwencji. Zdaje się, że schwytano Rolanda i Barbaroux i że trzeba będzie wydać im paszporty na tamten świat.
Ta właśnie wiadomość uczyniła obywatela generała tak żartobliwym.
Santerre ruszył galopem.
Za nim pociągnął bataljon, schodzący z warty, a dyżurni urzędnicy ustąpili miejsca nowoprzybyłym.
Jeden z nich poszedł do Marji Antoniny z zawiadomieniem o decyzji generała.
— O!... szepnęła, patrząc w niebo przez okno, czyliż gniew Twój, Panie, uśmierzyć już raczyłeś, czyż już straszna Twa prawica przestanie ciężyć na nas?
— Dziękuję panu... rzekła do urzędnika z owym czarownym uśmiechem, za którym tylu szalało i który zgubił Barnava; dziękuję!
Potem zwróciła się do małego pieska, który na tylnych łapkach skakał obok niej, bo z oczu pani wyczytał, że dzieje się coś nadzwyczajnego.
— Chodź, Black... rzekła, pójdziemy na przechadzkę.
Mały piesek zaczął skomleć i skakać, a spojrzawszy na urzędnika, odgadł widocznie, że to on przyniósł jego pani tyle pomyślną wiadomość, bo zbliżył się ku niemu czołgając i zaczął się radować.
Urzędnik byłby może pozostał nieczuły na prośby królowej, ale wzruszyły go przymilania psa.
— Dla samego choćby zwierzątka — tego powinnaś była, obywatelko Kapet, częściej wychodzić, powiedział. Ludzkość nakazuje opiekować się wszelkiem stworzeniem.
— A o której godzinie wyjdziemy, proszę pana?... spytała królowa. Najlepiej będzie w samo południe, jak mi się zdaje.
— Wyjdziesz obywatelko, kiedy zechcesz, odpowiedział urzędnik, w tym względzie, nie mamy żadnego polecenia. Skoro jednak chcesz wyjść w południe, tem lepiej, zmieniają się wówczas placówki, nie tyle więc będzie ruchu w wieży.
— Dobrze, w południe, zgoda!... rzekła królowa kładąc rękę na zbyt mocno bijącem sercu.
— I spojrzała na tego człowieka, który zdawał się nie tyle być przykrym, co jego współtowarzysze, a który w nagrodę swej powolności dla żądań uwięzionej, straci może życie w walce, jaką przygotowali spiskowi.

Atoli w chwili, gdy litość zmiękczyć miała serce kobiety, obudziła się dusza królowej; pomyślała ona o 10-ym sierpnia i o trupach przyjaciół swych, tarzających się po kobiercach jej pałacu. Pomyślała o 2-im września i o głowie księżnej de Lamballe, zatkniętej na ostrzu dzidy przed jej oknami, pomyślała o 21-ym stycznia i o swym małżonku ginącym na rusztowaniu przy odgłosie bębnów, zagłuszającym jego słowa. Wspomniała syna, nieszczęśliwe swoje dziecię, którego krzyki słyszała nieraz w pokoju, a nie mogła mu przyjść z pomocą. Serce jej na te myśli stwardniało.

ROZDZIAŁ XXVI.
BLACK

Urzędnik wyszedł, aby przywołać swych towarzyszy i odczytać raport z dnia wczorajszego, złożony przez urzędników, którzy odeszli.
Królowa pozostała wraz z siostrą i córką. Najprzód wszystkie trzy spojrzały po sobie, potem córka królewska rzuciła się w objęcia matki, a księżna Elżbieta podała jej rękę.
— Módlmy się, módlmy tak, jak stoimy, rzekła królowa, aby nikt nie domyślił się tej modlitwy.
Są okrutne chwile, w których modlitwa, ten hymn naturalny, jaki Bóg wlał w serce człowieka, staje się czemś podejrzanem w oczach drugich, bo modlitwa, jest to akt nadziei lub wdzięczności. Nadzieja zaś lub wdzięcizność królowej wzniecały zawsze niespokojność w jej ceglarzach, królowa bowiem jednej tylko ucieczki spodziewać się i za nastręczenie jej środków ku ucieczce, Bogu dziękować mogła.
Skończywszy tę krótką modlitwę, wszystkie trzy kobiety najgłębsze zachowały milczenie.
Wybiła nakoniec dwunasta.
W chwili, gdy umilkł ostatni dźwięk zegaru, na schodach dał się słyszeć odgłos broni i doszedł aż do jej uszu.
— Już południe!... zawołano z dołu. Wypuścić uwięzione.
— Jesteśmy, moi panowie... odpowiedziała królowa, z niejakim nawet żalem rzucając ostatnie pożegnalne spojrzenie na czarne mury, wśród których tyle godzin w samotności i smutku przebyła.
Otworzyły się pierwsze drzwi, wiodące na korytarz, w którego ciemnościach uwięzione ukryły swe wzruszenie. Mały Black biegł naprzód. Gdy przybyły do drugich drzwi, do tych właśnie, od których Marja Antonina wzrok swój odwrócić pragnęła, wierne zwierzę przyłożyło swój pyszczek do ogromnych ćwieków, jakiemi były nabite, kilka razy żałośnie szczeknęło i długo a boleśnie zawyło. Królowa szybko przeszła, nie mając siły przywołać pieska, wreszcie oparła się o ścianę.
Nogi odmówiły jej posłuszeństwa — musiała stanąć. Siostra i córka zbliżyły się ku niej i przez chwilę wszystkie trzy nieruchome złożyły bolejącą grupę.
Wreszcie przybiegł Black.
— I cóż... zawołał głos, schodzi ona, czy nie schodzi?...
— Jesteśmy... odpowiedział urzędnik, który również przystanął, szanując tę boleść, tak wielką w swej prostocie.
— Pójdźmy... rzekła królowa, i ruszyła dalej...
Gdy przybyły na koniec kręconych schodów, nawprost ostatnich drzwi, przez których szczeliny słońce ciskało szerokie wstęgi złotego światła swojego, dał się słyszeć odgłos bębna przywołującego wartę. Potem nastąpiło głębokie milczenie, wywołane ciekawością i otworzyły się ciężkie drzwi, skrzypiąc na swych zardzewiałych zawiasach.
Jakaś kobieta siedziała, a raczej leżała we framudze tym drzwiom przyległej. — Była to stara Tison, której królowa nie widziała od dwudziestu czterech godzin, dziwiąc się mocno i wczoraj wieczór i dziś rano tej nieobecności.
Królowa widziała już dzienne światło, drzewa, ogród i poza kratą otaczającą ogród chciwem okiem szukała chatki, w której przyjaciele czekali na nią bezwątpienia, gdy w tem na głos jej kroków stara Tison rozłożyła ręce. Marja Antonina dojrzała jej twarz bladą, schorzałą i jej siwe włosy.
Królowa znalazła ją tak zmienioną, że stanęła. Wówczas stara, z właściwą obłąkanym powolnością, przyczołgała się do drzwi i klęknąwszy, zatamowała drogę Marji Antoninie.
— Czego pragniesz, moja kobieto?... spytała królowa.
— On powiedział, że potrzeba, abyś mi przebaczyła.
— Kto taki?... spytała królowa.
— Człowiek w płaszczu... odrzekła stara.
Królowa zdziwiona spojrzała na księżnę Elżbietę i córkę.
— No, no... odezwał się urzędnik, przepuść wdowę Kapet; pozwolono jej przechadzać się po ogrodzie.
— Wiem o tem... rzekła stara i dlatego czekałam tu na nie: nie chciano mnie wpuścić na górę, a że powinnam prosić ją o przebaczenie, musiałam czekać koniecznie.
— O Boże!... zawołała, cóż ci się stało, biedna kobieto?
— Co mi się stało.... alboż nie wiesz?... mówiła stara; owszem... wiesz dobrze, bo to z twojej winy ją skazano...
— Kogo?
— Heloizę.
— Skazano?... kiedy? za co?
— No, bo to ona sprzedała bukiet...
— Jaki bukiet?
— Bukiet goździków... A ona nie jest kwiaciarką, mówiła znowu stara Tison, niby zbierając myśli, jakże ona mogła sprzedawać ten bukiet?...
Królowa zadrżała. Niewidzialny węzeł spajał tę scenę z obecnem położeniem rzeczy; królowa zrozumiała, że nie powinna tracić czasu na próżnej rozmowie.
— Moja poczciwa, puść minie, proszę, później mi to wszystko opowiesz.
— Nie; natychmiast musisz mi przebaczyć; muszę ci dopomóc do ucieczki, a on ocali za to moją córkę...
Królowa zbladła śmiertelnie.
— O Boże!... szepnęła, wznosząc ręce ku niebu.
A potem obracając się do urzędnika, dodała:
— Panie chciej usunąć tę kobietę; widzisz przecie, że obłąkana.
— No, no, matko... rzekł urzędnik ustąp.
Ale stara Tison uchwyciła się muru. Nie! zawołała, ona musi mi przebaczyć, a on musi mi ocalić córkę.
— Kto taki?
— Człowiek w płaszczu.
— Moja siostro... powiedziała księżna Elżbieta, pociesz ją kilku słowy.
— Najchętniej... rzekła królowa; to w istocie będzie najlepiej.
I obróciwszy się do warjatki, dodała:
— Czego żądasz, poczciwa kobieto? mów!
— Żądam, abyś mi przebaczyła wszystko, coś przez mnie wycierpiała, wszystkie moje obelgi, wszystkie moje denuncjacje, żądam, abyś, skoro zobaczysz człowieka w płaszczu, rozkazała mu ratować moją córkę. On uczyni wszystko, co zechcesz.
— Nie wiem, kogo rozumiesz przez człowieka w płaszczu... odpowiedziała królowa, ale jeżeli dla spokojności sumienia twego potrzebujesz, abym ci przebaczyła zniewagi, jakie mniemasz, żeś mi wyrządziła, z głębi duszy mojej przebaczam ci, nieszczęśliwa! Przebaczam ci szczerze, i bodaj tak samo przebaczyli mi wszyscy, których kiedy obraziłam!
— O!... z nieopisaną radością zawołała stara Tison, wiec on ocali moją córkę, boś mi przebaczyła. Daj mi twą rękę, pani, daj mi twą rękę!
Zdziwiona królowa, nie pojmując tej sceny, podała swą rękę starej Tison, a ta z zapałem schwyciła ją i ucałowała.
W tej chwili na ulicy Temple dał się słyszeć ochrypły głos wywoływacza publicznego.
— Oto... — wołał on, — sprawa i wyrok skazujący na śmierć Heloizę Tison, za uknucie spisku.
Zaledwie te słowa obiły się o uszy starej Tison, wnet się twarz jej zmieniła, podniosła się na jedno kolano i rozpostarła ręce, aby zamknąć drogę królowej.
— Wielki Boże!... szepnęła Marja Antonina, która również słyszała to straszne obwieszczenie.
— Skazana na śmierć!... zawołała matka, moja córka skazana! moja Heloiza zgubiona! on więc jej nie ocalił, on jej ocalić nie może? Już więc za późno!... Ah!...
— Nieszczęśliwa kobieto... rzekła królowa, wierz mi, że cię żałuję.
— Ty?... rzekła stara, i oczy jej krwią nabiegły, ty, żałujesz mnie? nie! nie!...
— Mylisz się, z całego serca cię żałuję, ale przepuść mnie.

— Ja cię mam przepuścić? Nie! nie! chciałam ci pozwolić uciekać, bo on mi powiedział, że jeżeli poproszę
Maurycy zwiedzał każdy pokój, każdy zakątek.
cię o przebaczenie, jeżeli pozwolę ci uciekać, moja córka będzie ocalona. Ale kiedy córkę moją skazano, kiedy córka moja ma umrzeć, to i ty nie uciekniesz.

— Do mnie, panowie, na pomoc!... zawołała królowa. O Boże! Boże! widzicie przecież, że to szalona kobieta.
— Nie, jam nie szalona, nie, ja wiem, co mówię... zawołała stara Tison. Spisek miał istotnie miejsce i Simon go odkrył. Moja córka, moja biedna córka sprzedała bukiet, wyznała to przed trybunałem rewolucyjnym. Sprzedała bukiet goździków, w którym były papierki.
— Panowie, rzekła królowa, na imię nieba, jeżeli nie chcecie uwolnić mnie od tej nieszczęśliwej, pozwólcie, niech wrócę na górę; nie mogę znieść wyrzutów tej kobiety, bo jakkolwiek są niesłuszne, rozdzielają mi jednak serce.
Powiedziawszy to, królowa, odwróciła głowę, i bolesnemi zalała się łzami.
— Płacz... płacz, obłudnico, zawołała szalona, twój bukiet drogo ją kosztuje... wreszcie mogła się tego spodziewać, bo taką śmiercią giną wszyscy, którzy ci służą. Ty każdemu przynosisz nieszczęście, austrjaczko!... Pozabijano twoich przyjaciół twego męża, twych obrońców, a teraz zabijają moją córkę. Kiedyż ciebie zabiją nareszcie... aby już nikt nie umierał przez ciebie?...
Królowa twarz w dłonie ukryła.
— Nieszczęśliwa!... odezwała się księżna Elżbieta, zapominasz, że mówisz do królowej?
— Królowa?... ona... królowa?... powtórzyła stara Tison, z coraz bardziej wzrastającem szaleństwem. Jeżeli królowa, to niech zabroni podłym katom zabijać moje dziecko... niech ułaskawi moją biedną Heloizę... bo królowie ułaskawiają... No! powróćże mi moje dziecię, to cię uznam za królowę... inaczej będziesz tylko kobietą, i to kobietą niosącą nieszczęście!... kobietą zabijającą!...
— Przez litość! zawołała Marja Antonina; patrz na mą boleść, patrz na me łzy, moja droga!...
I znowu przejść usiłowała, już nie w nadziei ucieczki, ale machinalnie, dla uniknienia tego przerażającego natręctwa.
— Nie przejdziesz!... ryknęła stara, chcesz uciekać, pani Veto... wiem o tem, człowiek w płaszczu mówił mi o tem, ale nie ujdziesz... dodała, czepiając się sukni królewskiej, ja cię nie puszczę, ja!... Do broni, obywatele! do broni!...
I z rozpostartą ręką, z rozczochranym siwym włosem, czerwoną twarzą, oczami krwią nabiegłemi, padła nieszczęśliwa, rozdzierając suknię monarchini, której się uchwyciła.
Królowa, bezprzytomna prawie, ale oswobodzona od szalonej, miała już umknąć w stronę ogrodu, gdy nagle okropny krzyk i szczekanie psa oraz dziwny zgiełk jakiś, wyrwały z osłupienia gwardzistów narodowych.
— Do broni! do broni! zdrada!... wołał jakiś człowiek, którego królowa poznała po głosie. Był to Simon.
Obok tego człowieka, który z pałaszem w ręku bronił przystępu do progu chatki, mały Black szczekał zajadłe.
— Do broni!... cały posterunek do broni!... wrzeszczał Simon. Jesteśmy zdradzeni. Odprowadźcie austrjaczkę napowrót na wieżę. Do broni! do broni!...
Oficer przybiegł. Simon powiedział coś do niego i z zaiskrzonym wzrokiem wskazał wnętrze chatki. Oficer krzyknął także „do broni!...“
— Black! Black! wołała królowa, postępując naprzód kilka kroków.
Ale piesek nie słuchał, lecz ciągle szczekał zajadle.
— Nabić broń!... wołali urzędnicy do placówek.
I natychmiast usłyszano szczęk nabijanej broni.
— Tam, tam, pod klapą!... wrzeszczał Simon. Widziałem, jak się klapa ruszała, jestem tego pewny. A nadto poczciwy mały piesek austrjaczki, nie należący zapewne do spisku, szczekał na spiskowych, znajdujących się niezawodnie w piwnicy. O! patrzcie, patrzcie, znowu szczeka!...
Oficer pochwycił kółko u klapy, a dwaj najsilniejsi grenadjerowie, widząc, że nie może sam poradzić, pomogli mu, lecz bez skutku.
— Widzicie, przytrzymują klapę, zawołał Simon. Ognia do klapy! przyjaciele, ognia!...
Po nagłym podskoku tarcic i głuchym okrzyku, gwardziści narodowi poznali, że pod spodem istotnie ruch jakiś panował. Wkrótce usłyszano też łoskot podziemny, podobny do pchnięcia żelaznej zasuwy.
— Ostro... rzekł oficer do nadbiegłych saperów.
Rozrąbano deski. Dwadzieścia rur karabinowych zniżyło się w kierunku otworu.
Ale nie dostrzeżono nikogo.
Oficer zapalił pochodnię i wrzucił ją do piwnicy; piwnica pusta była.
Podniesiono klapę, która nareszcie nie stawiała żadnego oporu.
— Za mną!... zawołał oficer, schodząc śmiało do piwnicy.
Mur był przebity. Na wilgotnym gruncie znać było ślady ludzkie, a przejście na trzy stopy szerokie, a na pięć wysokie, zagłębiało się nakształt kanału, w kierunku ku ulicy de la Corderie.
Oficer podążył tym otworem w zamiarze ścigania arystokratów, nawet w łonie ziemi, ale zaledwie poskąpił kilka kroków, zatrzymała go krata żelazna.
— Stać! zawołał do napierających nań z tyłu, niemożna iść dalej; jest przeszkoda fizyczna.
— Trzeba posłać po obywatela Santerra i uprzedzić Gminę.
— Żołnierze, rzekł oficer, pozostańcie w piwnicy i strzelajcie do każdego, ktokolwiek się pokaże!
Wydał ten rozkaz i pośpieszył napisać raport.

— Aha, aha!... wołał Simon, zacierając ręce. Aha!... teraz już nie powiedzą, żem głupi. Dzielny Blacku... wyborny z ciebie partjota!... Tyś ocalił rzeczpospolitę. Pójdź tu, Black, pójdź tu!...

ROZDZIAŁ XXVII.
ELEGANT

W dwie godziny po zajściu opowiedzianych dopiero co wypadków. Lorin przechadzał się po pokoju Maurycego, Agezilaus zaś czyścił panu buty w pierwszej stancji. Dla większej swobody w rozmowie pozostawili drzwi otwarte.
— Poczekaj, obywatelu... rzekł Agezilaus.
— Co?
— Słyszę go na schodach.
W rzeczy samej, drzwi prawie w tej chwili otworzyły się i wszedł Maurycy.
Lorin rzucił nań szybkie spojrzenie, a nie widząc na twarzy jego nic nadzwyczajnego rzekł:
— Jesteś nakoniec!... czekam cię od dwóch godzin.
— Tem lepiej... odpowiedział z uśmiechem Maurycy, miałeś czas przygotować się do nowych improwizacyj.
— Nie! mój kochany... odpowiedział improwizator, już ich zupełnie zaniechałem.
— Jakto, zaniechałeś twoich wierszy?
— Cóż chcesz! dręczą mnie wyrzuty sumienia.
— Wyrzuty?
— Chciałbym spróbować, czy nie uda mi się ocalić tej biedaczki. Gdybym dobrze dostał za nią po karku, zdaje mi się, że byłoby mi lżej na sercu.
— Szalonyś chyba, Lorinie... powiedział Maurycy wzruszając ramionami.
— No, a gdybym udał się z prośbą do trybunału rewolucyjnego.
— Za późno, już ją skazano.
— Okropna to rzecz śmierć tak młodej dziewicy.
— Tem okropniejsza, że daje głowę za moje ocalenie. Ale, powinniśmy się pocieszyć tem, że istotnie uknuta spisek.
— Et! a czy my w dzisiejszym czasie nie knujemy wszyscy spisków? I ona, biedaczka, postąpiła tak, jak wszyscy!
— Nie żałuj jej zanadto, mój przyjacielu, a mianowicie, nie żałuj jej za głośno... rzekł Maurycy; bo i na nas ciąży część jej winy. Wierzaj mi, jeszcześmy nie dobrze zmyli plamę, jaką nas skalało oskarżenie o zmowę z tą dziewczyną. Dziś w sekcji kapitan strzelców de Saint-Leu nazwał minie żyrondystą, i już, już chciałem go przebić szpadą, aby przekonać, że się myli.
— Czemużeś mnie o tem nie uprzedził.
— Bo w tego rodzaju wypadkach nie umiesz być panem siebie: musiałem całą rzecz natychmiast załatwić, aby się nie rozgłosiła: Wzięliśmy sobie świadków, których znaleźliśmy pod ręką.
— I ta bestja nazwała cię żyrondystą, ciebie, Maurycy?...
— Niechże cię to przekona, mój kochany, że lada awanturka podobna uczyni nas niepopularnymi; w dzisiejszych czasach kto niepopularny, ten i podejrzany.
— Wiem... — powiedział Lorin, — ale mniejsza o to!... Nie mogę puścić Heloizy pod gilotynę, nie wybłagawszy u niej przebaczenia.
— Mówże więc raz, czego żądasz?
— Chcę, abyś pozostał w domu, bo nie masz sobie nic do wyrzucenia, ja zaś, jeżeli nic dla niej uczynić nie mogę, pójdę i stanę na jej drodze. Muszę to koniecznie uczynić, kochany Maurycy, muszę przynajmniej uścisnąć jej rękę.
— To i ja pójdę z tobą... — rzekł Maurycy.
— Niepodobna, mój przyjacielu, ty jesteś urzędnikiem, jesteś sekretarzem sekcji, ty należałeś do sprawy, kiedy ja przeciwnie, byłem tylko twoim obrońcą; posądzą cię i będzie bieda. Ze mną zupełnie jest inaczej, ja nic nie ryzykuję, więc idę.
Wszystko, co powiedział Lorin, było zupełnie słuszne i żadnej nie wymagało odpowiedzi. Maurycy samem spojrzeniem swojem na Heloizę Tison, idącą na rusztowanie, obwiniłby się z pewnością.
— Idź więc... — rzekł, — ale bądź roztropny.
Maurycy otworzył okno i posłał mu smutne pożegnanie. Lorin zawrócił na drugą ulicę, ale idąc, oglądał się, i za każdym razem jakąś magnetyczną powodowany sympatją, patrzył się i uśmiechał.
Gdy znikł na rogu wybrzeża, Maurycy zamknął okno, rzucił się na krzesło i wpadł w ów rodzaj ospałości, która u ludzi silnej duszy i silnej organizacji, stanowi przeczucie wielkich nieszczęść, podobną bowiem jest do ciszy, burzę poprzedzającej.
Z marzenia tego, a raczej z tego uśpienia wyrwał go dopiero służący, który powrócił z miasta z wesołą miną, co znaczyło, że pała niecierpliwością opowiedzenia panu nowin, jakie pozbierał.
— Czego chcesz?... — zapytał niedbale Maurycy; — mów, jeśli masz co do powiedzenia.
— O!... obywatelu, odkryto znowu spisek.
Maurycy wzruszył ramionami.
— Spisek, na wspomnienie którego włosy na głowie po wstają... — mówił dalej Agezilaus.
— Doprawdy?... — odpowiedział spokojnie Maurycy, jak człowiek, który słyszał na dzień o trzydziestu przynajmniej spiskach, jak to było w owej epoce.
— Tak, obywatelu... — odrzekł Agezilaus; — aż człowiek doprawdy truchleje! Na samo wspomnienie dreszcz przejmuje prawdziwego patrjotę.
— Cóż to za spisek znowu — zapytał Maurycy.
— Austrjaczka o mały włos nie uciekła.
— Ba!... — rzekł Maurycy, zaczynając pilnie uważać.
— Zdaje się... — ciągnął Agezilaus, — że wdowa Kapet miała stosunki z Heloizą Tison. która dziś ma być gilotynowana. Ale nie wykradła jej nieszczęśliwa.
— A jakież stosunki miała królowa z tą dziewczyną?.. — spytał Maurycy, czując, że mu pot występuje na czoło.
— Wystaw sobie, obywatelu, że jej w kwiatku, w goździku, przesłano cały plan wykradzenia.
— W goździku!... i któż to taki?
— Kawaler de... Czekajno obywatelu... Ot dobrze znane nazwisko... ale ja go zawsze zapominam... Kawaler z jakiegoś zamku... O! jakiż ja głupi! już teraz przecie nie ma zamków... Kawaler...
— De Maison-Rouge...
— Tak! tak!
— Niepodobna!...
— Nie, obywatelu; to nie bajka, to prawda najszczersza, bo mi ją opowiadał obywatel odźwierny. Arystokraci wykopali minę, mina ta szła z ulicy Corderie i ciągnęła się aż do piwnicy pod chatką obywatelki Plumeau, którą o mało co nie posądzono o wspólnictwo. — Wszak znasz obywatelkę Plumeau?
— Znam... — rzekł Maurycy, ale cóż dalej?
— Wdowa Kapet uciec miała przez to podziemie. Już nawet stanęła na pierwszym stopniu. Wtem obywatel Simon schwycił ją za suknię. Słuchaj, biją na alarm w mieście i nawołują. Słyszysz ten bęben, obywatelu? Mówią, że Prusacy są w Damartin, że rekonesanse posunęli aż pod rogatki.
W pośród tego napływu wiadomości prawdziwych, fałszywych, i niedorzecznych, Maurycy doszedł prawie po nici do kłębka. Wszystkiego przyczyną był ów goździk podany królowej w jego oczach, a kupiony przez niego u nieszczęśliwej kwiaciarki. Goździk zawierał w sobie cały plan spisku, który wybuchł mniej więcej tak, jak opowiedział Agezilaus.
W tejże chwili zbliżył się odgłos bębna i Maurycy usłyszał, jak wołano na ulicy:
— Wielki spisek odkryto w Tempie przez obywatela Simon! Wielki spisek na rzecz wdowy Kapet odkryto w Tempie!
— Tak... — rzekł Maurycy, — wszystko to jest, widzę, prawda. A Lorin w pośród takiego uniesienia ludu, poda może rękę tej dziewczynie, o! nieszczęśliwy rozsiekają go w kawałki!...
Maurycy porwał kapelusz, zapiął sprzączki u pałasza i w kilku podskokach już był na ulicy.
— Gdzie on?... — zapytał sam siebie; — zapewne poszedł do Conciengerie.
I pobiegł wybrzeżem.
Na końcu wybrzeża de la Mégisserie ujrzał bagnety i dzidy, wystające z pośrodku licznego tłumu; zdało mu się, że poznaje mundur gwardzisty w tem zbiegowisku. Pobiegł z ściśnionem sercem ku rzeszy, zalegającej brzeg rzeki.
Tym gwardzistą wśród tłoczącego się tłumu marsylczyków był Lorin, blady, z zaciśniętemi zębami, groźnem spojrzeniem, z ręką wspartą na rękojeści pałasza, upatrujący miejsce na ciosy, które chciał zadawać.
O parę kroków od niego stał Simon i dziko, się śmiejąc, wskazywał Lorina marsylczykom i tłumowi, mówiąc:
— Patrzcie! patrzcie!... widzicie?... jest to jeden z arystokratów, których wczoraj kazałem wypędzić z Temple; jest to jeden z tych, którzy noszą listy w kwiatkach. Jest to Wspólnik młodej Tison, którą zaraz prowadzić będą. Cóż! widzicie go, jak spokojnie przechadza się po wybrzeżu, gdy tymczasem jego wspólniczka pójdzie pod gilotynę?... a może nawet to nie jego wspólniczka, może to jego kochanka... przychodzi więc ją pożegnać, albo może ocalić!...
Lorin nie mógł dłużej słuchać spokojnie. Wydobył pałasz z pochwy.
W tejże chwili rozstąpił się tłum, dając przejście człowiekowi, który się gwałtem przedzierał i szerokiemi barkami przewrócił już kilku ludzi, zamierzających być działaczami tej sceny.
Człowiekiem tym był Maurycy. Przybywszy do Lorina, zarzucił mu lewą rękę na szyję.
— Szczęście ci sprzyja, Simonie... — odezwał się Maurycy. — Ubolewałeś zapewne, że mnie tu nie było obok mego przyjaciela, abyś mógł prowadzić swe rzemiosło denuncjanta na wielką skalę. Denunicjuj, Simonie, denuncjuj, patrz, ja tu jestem!...
— A tak! na honor, tak!... — rzekł Simon z ohydnem szyderstwem, w sam czas przychodzisz. Oto jest piękny Maurycy Lindey, którego oskarżono wraz z młodą Tison, ale się z tego wywinął, bo ma pieniądze...
— Na latarnię! na latarnię!... — krzyknęli marsylczycy.
— No, no, tylko spróbujcie... — rzekł Maurycy.
I postąpiwszy naprzód, jakby dla próby dźgnął w czoło jednego z najzagorzalszych, tak, że krew go natychmiast oślepiła.
— Zbójca!... — wrzasnął skaleczony.
Marsylczycy opuścili dzidy, podnieśli topory, nabili karabiny; przerażony tłum usunął się, a dwaj przyjaciele zostali sami wystawieni na krzyżowy ogień i na zabójcze ciosy.
Rzucili na siebie ostatnie spojrzenie, bo sądzili, że pochłonie ich ten wir żelaza i ognia.
Wtem nagle otworzyły się drzwi domu, o który byli oparci, i gromada młodzieży, zwanej elegantami, uzbrojonej w pałasze i pistolety, wpadła na marsylczyków i rozpoczęła straszliwą utarczkę.
— Hurra!... — krzyknęli razem Lorin i Maurycy, ożywieni tak nagłą pomocą, nie pomni, że walcząc w szeregach nowo przybyłych, usprawiedliwiają oskarżenia Simona. — Hurra!
Jeżeli jednak nie myśleli o swem ocaleniu, kto inny o tem pamiętał; niski, dwudziesto-pięcio lub sześcioletni młodzieniec, z niebieskiem ruchliwem okiem, widząc, że Maurycy i Lorin, zamiast umykać przez drzwi, które jakby naumyślnie otworem pozostawił, walczą przy jego boku, obrócił się ku nim i rzekł pocichu:
— Uciekajcie temi drzwiami; to, co tu robimy nie należy do was, a skompromitujecie się niepotrzebnie:
Widząc, że obaj przyjaciele wahają się:
— Nabok!... — krzyknął do Maurycego, — patrjoci przy nas nie mają miejsca; obywatelu Lindey, my jesteśmy arystokraci.
Posłyszawszy tę nazwę i widząc człowieka, który śmiał nadawać sobie takie miano w owej epoce, co wyrównywało skazaniu siebie na śmierć, tłum przeraźliwy wydał okrzyk.
Ale jasnowłosy młodzieniec i kilku innych jego przyjaciół, nie przerażeni bynajmniej tym wrzaskiem, wepchnęli Maurycego i Lorina w przejście, od którego drzwi natychmiast za nimi zaparli, a potem wpadli znowu pomiędzy tłum powiększony przez kilku przybyszów.
Maurcy i Lorin tak cudownie ocaleni, spojrzeli po sobie ze zdziwieniem.
Wnet jednak zrozumieli, że nie mają czasu do stracenia i poszukali wyjścia.
Wyjście, jakby naumyślnie dla nich było przygotowane. Weszli na jakiś dziedziniec, w końcu którego znaleźli małe drzwi, prowadzące na ulicę Saint-Germain-l‘Auxorois.
W tej chwili z Pont-au-Change wyruszył oddział żandarmerji, który wkrótce rozproszył tłum na wybrzeżu, ale na przechodniej ulicy, gdzie znajdowali się dwaj nasi przyjaciele, jeszcze słychać było odgłos zajadłej walki.
Żandarmi ci poprzedzali wóz, na którym wieziono biedną Heloizę na gilotynę.
— Galopem!... — krzyknął jakiś głos, — galopem.
Wóz ruszył galopem. Lorin spostrzegł, że nieszczęśliwa dziewica stała z uśmiechem na ustach, z dumnem spojrzeniem. Przejechała, nie widząc go wpośród tłumów wrzeszczącego ludu.
— Śmierć arystokratom! śmierć!...
I wrzask ten oddalał się Stąd a zbliżał się do Tuilleries.
Jednocześnie otworzyły się małe drzwi, przez które wyszli Maurycy i Lorin, i wbiegło kilku elegantów w podartej i poszarpanej odzieży. Zapewne tylu tylko pozostało z małego ich grona.
Jasnowłosy młodzieniec szedł ostatni.
— Niestety!... — rzekł, — czyliż ta sprawa jest przeklęta!

I cisnąwszy wyszczerbiony pałasz, pobiegł ku ulicy Levandiéres.

ROZDZIAŁ XXVIII.
KAWALER DE MAISON-ROUGE

Maurycy spiesznie wrócił do domu, aby napisać skargę przeciw Simonowi.
Prawda, że Lorin, zanim się rozłączył z Maurycym, znalazł dogodniejszy sposób dla zapewnienia sobie zadośćuczynienia, bo radził mu, aby zebrał kilku Termopilistów i czatował na Simona, gdy wyjdzie z Temple, i zabił go choćby w najzaciętszej walce.
Ale Maurycy plan ten odrzucił.
— Zginiesz... — rzekł doń, — jeżeli użyjesz gwałtu. Zgniećmy go, ale drogą prawną. Będzie to dla nas rzecz łatwa.
Nazajutrz Maurycy udał się zrana do sekcji i wniósł skargę.
Zdziwił się jednak mocno, gdy prezes nie zrobił z niej użytku, wymawiając się, że nie może być pośrednikiem między dwoma obywatelami, zarówno miłością kraju ożywionymi.
— Obywatelu Maurycy... — odrzekł prezes, — w sprawie tej Simon nie tyle może pobłądził, co ty; wykrył on spisek, chociaż nie nakazywało mu to jego powołanie, kiedy tymczasem ty nie widziałeś nic tam, gdzieś widzieć był powinien, kiedy nakazywały ci to obowiązki twego urzędu; co większa, masz przypadkowe lub rozmyślne może stosunki z nieprzyjaciółmi narodu, jakkolwiek nie wiemy o tem z pewnością.
— Ja?... — rzeikł Maurycy, — a!... otóż znowu coś nowego i z kimże to mianowicie, obywatelu prezesie?...
— Z obywatelem Maison-Rouge.
— Ja?... — zawołał zdumiony Maurycy, — ja mam stosunki z kawalerem de Maison-Rouge? ja go nie znam, ja z nim nigdy nie...
— Widziano, żeś z nim mówił.
— Ja?
— Tak jest.
— Kiedyż to? gdzie? Skłamałeś, obywatelu prezesie!... — dodał Maurycy, uniesiony przekonaniem swej niewinności.
— Gorliwość twoja dla kraju, — rzekł prezes, zadaleko cię unosi obywatelu Maurycy i pożałujesz natychmiast tego, co powiedziałeś, skoro ci dowiodę, żem mówił czystą prawdę. Oto trzy rozmaite oskarżające cię raporty.
— Ależ! — przerwał Maurycy, — czy sądzisz obywatelu, żem tyle głupi, iż wierzę w twego kawalera de Maison-Rouge?
— Czytaj oskarżenia.
— Nie będę czytał, — odparł Maurycy. — Oświadczam i zaprzeczam, iżbym miał kiedy widzieć kawalera de Maison-Rouge, iżbym miał z nim kiedy mówić. A kto nie zechce wierzyć mojemu słowu honoru, niech mi przyjdzie to powiedzieć, a wiem, jak się z nim rozprawię.
Dalszy ciąg posiedzenia odbył się ponuro i obojętnie.
Po posiedzeniu, prezes, jako dobry patrjota, głosem współobywateli powołany na zwierzchnika okręgu, zbliżył się do Maurycego i rzekł doń:
— Pójdź ze mną, Maurycy, mam ci coś powiedzieć.
Maurycy udał się za prezesem, który go zaprowadził do gabinetu obok sali posiedzeń.
Tam spojrzał mu w oczy i położywszy rękę na jego ramieniu, rzekł:
— Maurycy, znałem i poważałem ojca twego, dlatego też poważam cię i kocham. Wierz mi, że narażasz się na wielkie niebezpieczeństwo, przez ten brak wiary, który najpierw prowadzi do upadku umysł prawdziwie rewolucyjny. Mój przyjacielu, kto traci wiarę, traci i godność. Nie wierzysz w nieprzyjaciół ludu, przechodzisz koło nich, nie widząc ich, i mimowolnie stajesz się narzędziem ich spisków.
— Co u djabła? obywatelu... — odparł Maurycy, — znam siebie, jestem patrjotą pełnym odwagi i gorliwości; lecz ta gorliwość nie zaślepia mię, patrjotyzm nie czyni mnie fanatykiem; gdy rzeczpospolita podpisuje tem samem nazwiskiem już dwadzieścia mniemanych spisków.
— Nie wierzysz w spiski... — przerwał prezes, — a więc nie wierzysz w pąsowy goździk, za który gilotynowano wczoraj młodą Tison.
Maurycy zadrżał.
— Nie wierzysz w podziemie pod ogrodem w Temple, łączące piwnicę obywatelki Plumeau z pewnym domem przy ulicy de la Corderie?
— Nie... — rzekł Maurycy.
— A to pójdź, jak niewierny Tomasz i zobacz.
— Nie jestem na służbie w Temple, więc może tam nie wpuszczą.
— Teraz już wszystkim wolno tam wchodzić.
— A to dlaczego?
— To przeczytaj raport kiedyś tak niewierny. Widzę, że odtąd trzeba aż pokazywać tylko dowody urzędowe.
— Jakto?... — zawołał Maurycy, czytając raport, więc aż do tego przyszło?
— Czytaj dalej.
— Przenoszą rólowę do Conciergérie!
— Sądzisz więc, że tak postępują tylko na zasadzie urojeń, czczej gadaniny, jak powiadasz?
— Rozmaite bywają pobudki postępowania...
— Czytaj do końca... — rzekł prezes.
I podał mu ostatnią kartkę.
— Nominacja Richarda na naczelnika więzienia Conciergérie!... — zawołał Maurycy.
— Królowa tam już jest od dwóch godzin.
Maurycy zamyślił się głęboko.
— Wiesz o tem, że gmina... — mówił dalej prezes, — działa z głębokim namysłem, oblicza wszystko, a gdy co przedsiębierze, nie robi tego na żarty. Przeczytaj tajemne doniesienie ministra policji.
Maurycy czytał.
„Zważywszy, iż mamy przekonanie, że były kawaler de Maison-Rouge znajduje się w Paryżu, że w rozmaitych miejscach był widziany, że ślady bytności swojej w rozmaitych sprzysiężeniach pozostawił, upraszam wszystkich przełożonych sekcyj o zdwojenie czujności”.
— I cóż?... — zagadnął prezes.
— Muszę aż wierzyć, obywatelu prezesie!... — zawołał Maurycy i czytał dalej:
„Rysopis kawalera de Maison-Rouge: 5 stóp i 3 cale, włosy blond, oczy niebieskie, nos równy, broda ciemnobrunatna, głos miły, ręce małe... trzydzieści pięć do sześciu lat wieku“.
Przy czytaniu tego rękopisu wspomnienie jak błyskawica przemknęło przez umysł Maurycego: przypomniał sobie owego młodzieńca, który elegantami dowodził, który wczoraj jego i Lorina uratował, natarłszy na marsylczyków.
— I cóż, Maurycy!... — spytał prezes, cóż teraz na to powiesz?
— Powiem, że wierzę ci, obywatelu... — odrzekł Maurycy, smutnie rozmyślając.
— Nie narażaj więc tak swej popularności, mój Maurycy... — mówił dalej prezes. — Popularność dziś stanowi życie. Niepopularności strzeż się! Rzucono na ciebie podejrzenie o zdradę, a obywatela Maurycego Lindey nikt o nią posądzić nie powinien.
Maurycy nie mógł nic zarzucić tym zasadom, które sam podzielał. Podziękował staremu przyjacielowi i wyszedł z sekcji.
— A!... — rzekł, westchnąwszy, — odpocznijmy nieco, dosyć już tych podejrzeń i walk. Pójdźmy cieszyć się pokojem, niewinnością i radością; pójdźmy do Genowefy.
I udał się na starą ulicę św. Jakóba.
Wbrew zwyczajowi służący nie chciał go wpuścić.
— Powiedz, żem przyszedł... — rzekł niespokojny Maurycy, — a jeżeli Dixmer nie może przyjąć mnie, natychmiast odejdę.
Służący udał się do małego pawilonu; Maurycy zaś pozostał w ogrodzie.
Zdało mu się, że coś zajść musiało w tym domu. Rzemieślnicy porzuciwszy robotę, niespokojni przebiegali ogród.
Sam Dixmer przyszedł aż do drzwi.
— Pójdź... — rzekł — pójdź, kochany Maurycy, ty nie należysz do tych, przed którymi drzwi zamykamy.
— Cóż się stało?... — spytał młodzieniec.
— Genowefa jest cierpiąca... — rzekł Dixmer — i bardziej niż cierpiąca, bo nawet wpadła w malignę.
— A! mój Boże! — zawołał młodzieniec, ubolewając, że i tu znalazł zamieszanie i cierpienia. Co się jej stało?
— Wiesz, mój drogi, — odpowiedział Dixmer, — że nikt się nie zna na chorobach kobiecych, nawet mąż.
Genowefa leżała na szezlągu. Przy niej stał Morand, podając sole trzeźwiące.
— Heloizo! Heloizo! — szepnęła młoda kobieta przez blade usta i zaciśnięte zęby.
— Heloizo? — powtórzył zdziwiony Maurycy.
— A tak! żywo podchwycił Dixmer, — nieszczęście chciało, że Genowefa wyszła wczoraj i widziała, jak wieziono nieszczęśliwą Heloizę Tison na gilotynę. Od tej pory kilka już miała paroksyzmów i ciągle powtarza to imię.
— Uderzyło ją to mianowicie, — dodał Morand, — że w tej dziewczynie poznała kwiaciarkę, która sprzedała jej gwoździk... wiesz... który...
— Cicho — rzekł Maurycy, — zdaje mi się, że ona znowu coś mówi:
— Maurycy, — szepnęła Genowefa, — zabiją Maurycego. Spiesz, kawalerze, spiesz.
Po tych kilku słowach nastąpiło głębokie milczenie.
— Maison-Rouge, — szepnęła znowu Genowefa, — Maison-Rouge!
Maurycemu podejrzenie jak błyskawica przebiegło po głowie; lecz była to tylko błyskawica. Zresztą zbyt mocno wzruszały go cierpienia Genowefy, aby mógł zastanowić się nad jej słowami.
— Czyście państwo wzywali doktora?... — spytał.
— O! nic to nie jest niebezpiecznego, — rzekł Dixmer, — nieco maligny i nic więcej.
I tak mocno ścisnął rękę żony, że Genowefa przyszła do siebie, a lekko krzyknąwszy otworzyła oczy, dotąd ciągle zamknięte.
— A! jesteście wszyscy, — rzekła, — i Maurycy z wami. O! jakże mi miło, że cię widzę, mój przyjacielu; gdybyś wiedział ilem...
I poprawiając się dodała:
— Ileśmy od dwóch dni wycierpieli.
— Tak, — rzekł Maurycy, — jesteśmy wszyscy; uspokój się pani... nie trwóż się więcej i nie wspominaj nazwiska, które w tej chwili jest bardzo niebezpieczne.
— Jakież nazwisko? — żywo spytała Genowefa.
— Nazwisko kawalera de Maison-Rouge.
— Alboż ja wymieniłam kawalera de Maison-Rouge? rzekła przerażona Genowefa.
— Nie powiadam, aby w tem było co dziwnego, — odrzekł Maurycy, — ale powtarzam, że powinienby dobrze się ukryć.
— Kto? — spytał Diximer.
— Kawaler de Maison-Rouge, przecie!... Gmina szuka go, a jej wyżły mają węch delikatny.
— Byleby go tylko ujęto, — wtrącił Morand, — zanim dokona nowego zamachu, który może lepiej mu się udać, niż ostatni.
— W każdym razie, — rzekł Maurycy. — nie będzie to już na rzecz królowej.
— A to dlaczego? — spytał Morand.
— Bo królowa wolna jest teraz od wszelkich podobnych zamachów.
— Cóż się z nią stało? — spytał Dixmer.
— Dzisiejszej nocy przewieziono ją do Conciergérie, — odpowiedział Maurycy.
Dixmer, Morand i Genowefa wydali okrzyk, który Maurycy wziął za oznakę zdziwienia.
— Widzicie więc państwo, — mówił dalej, — że kawaler królowej, musi się pożegnać ze swojemi planami. Conciergénie pewniejsze jest niż Temple.
Morand i Dixmer rzucili na siebie spojrzenie, którego Maurycy nie dostrzegł.
— A! dla Boga! — zawołał, pani Dixmer znowu blednie.
— Genowefo, — rzekł Dixmer do żony, — połóż się do łóżka, moja droga, zawiele cierpisz.
Maurycy zrozumiał, że go grzecznie żegnano, ucałował rękę Genowefy i wyszedł.
Morand wyszedł także i towarzyszył mu przez całą ulicę Ś-go Jakóba.
Tam opuścił go i przystąpił do jakiegoś służącego, który trzymał osiodłanego konia.
Maurycy tak dalece był roztargniony, że nie przemówił ani słowa do Moranda, od kiedy razem wyszli z domu; nie spytał go nawet, co to jest za człowiek z tym koniem.

Udał się ulicą Wałów, Ś-go Wiktora i przybył na wybrzeże.

ROZDZIAŁ XXIX.
PATROL

Pogrążony w ponurych dumaniach, ze wzrokiem zatopionym w bieżącą wodę, co u prawdziwego paryżanina oznacza pewną melancholję, Maurycy, wsparty o poręcz mostową, posłyszał miarowe kroki małego oddziału wojska i poznał, że to patrol.
Obejrzał się; nadchodziła kompanja gwardji narodowej, z drugiego końca mostu. Zdało mu się, że wśród ciemności poznaje Lorina.
On był to w rzeczy samej. Skoro spostrzegł Maurycego, podbiegł z otwartemi ramiony ku niemu.
— Przecież cię nareszcie znajduję... — zawołał. — Nie tak bo to łatwo, u licha, spotkać się teraz z tobą.
— Co ty tu robisz z patrolem?... — spytał zaniepokojony Maurycy.
— Jestem dowódcą wyprawy, przyjacielu, musimy odzyskać koniecznie naszą zachwianą sławę.
I obróciwszy się do kompanji zakomenderował.
— Na ramię broń! Prezentuj broń! Do nogi broń! Teraz, moje dzieci, nie dosyć jeszcze ciemno. Pogadajcie o swoich interesach, a my pomówimy o swoich.
I wracając do Maurycego, dodał:
— Dziś w sekcji zdobyłem trzy ważne wiadomości.
— Jakie?...
— Pierwsza: że obu nas zaczynają mieć w podejrzeniu.
— Wiem o tem. Cóż więcej?...
— Druga: że całym spiskiem goździkowym kierował kawaler de Maison-Rouge.
— I to wiem również.
— Ale tego zapewne nie wiesz, że pąsowy goździk i podziemie stanowiły jedną całość.
— Owszem; i to wiem także.
— A więc przejdźmy do trzeciej wiadomości. Tej napewno ci nikt jeszcze nie udzielił. Dziś wieczór mamy schwytać kawalera de Maison-Rouge.
— Schwytać macie kawalera de Maison-Rouge?
— A no tak.
— Zostałeś więc żandarmem?
— Nie, aie jestem prawym francuzem i dla dobra kraju wszystko poświęcić powinienem. Kawaler de Maison-Rouge dręczy Francję, spiskiem po spisku; mnie zatem, prawemu synowi swojemu, nakazuje Francja uwolnić ją od kawalera de Maison-Rouge. Jestem posłuszny Francji.
— Szczególna rzecz, że się podejmujesz zleceń podobnych... — odrzekł chłodno Maurycy.
— Nie podjąłem się z dobrej woli, kazano mi i kwita. Dla odzyskania dobrej sławy potrzeba świetnego czynu, a ten czyn znowu zapewni nam bezpieczeństwo nasze i pozwoli przy pierwszem lepszem zdarzeniu, wpakować szpadę we wnętrzności nikczemnego szewca Simona.
— Skądże się dowiedziano, że kawaler de Maison-Rouge stał na czele spisku w podziemiu?...
— Zaledwiem posłyszał wołanie: wielki spisek odkryty przez obywatela Simon... bo ten łotr, ten niegodziwiec Simon, wszędzie się znaleźć musi, zamierzyłem przekonać się o prawdzie. Mówiono o podziemiu.
— Czy istnieje to podziemie?
— Podziemie? Tak jest, widziałem, styka się z piwnicą obywatelki Plumeau i z domem przy ulicy de la Corderie, mającym Nr. 12 czy 14, bo już tego dokładnie nie pamiętam.
— Naprawdę przebiegałeś ją, Lorinie?
— W całej długości, i zapewniam, że było to przejście doskonale wyżłobione, a co ważniejsza, przecięte przez trzy kraty żelazne, które trzeba było jedna po drugiej wyłamywać; kraty te, dozwoliłyby były spiskowym przeprowadzić panią Kapet w bezpieczne miejsce. Los chciał, aby się inaczej stało. Odkrył otwór niegodziwy Simon.
— Sądzę... — powiedział Maurycy, — że należałoby przedewszystkiem zaaresztować mieszkańców domu przy ulicy de la Corderie.
— Zapewne takby zrobiono, gdyby w tym domu znaleziono choć jedną żywą duszę.
— Przecież musiał ten dom należeć do kogoś?...
— Należał do nowego właściciela, nieznanego nikomu; do właściciela, który nabył tę posiadłość przed dwoma czy trzema tygodniami. Sąsiedzi słyszeli tam jakiś łoskot, ale że to dom stary, mniemali, iż go naprawiano. Poprzedni właściciel wyjechał z Paryża. Odnaleziono notarjusza, odnaleziono akt sprzedaży, a w nim nazwisko i miejsce pobytu nowego właściciela. Senterre polecił mi aresztować tego człowieka.
— Człowiekiem tym był zaś kawaler de Maisor-Rouge?
— Nie, ale jego wspólnik, jak się zdaje.
— Kto to taki?...
— Majster garbarski.
— Jego nazwisko?
— Dixmer.
— Dobrze, Lorinie... — rzekł Maurycy, siłą woli wstrzymując w sobie pozór choćby wzruszenia, idę z tobą.
— Bardzo dobrze uczynisz. A czy masz broń przy sobie?
— Mam pałasz.
— Weź jeszcze tę parę pistoletów.
— A ty?
— Ja mam karabin. Na ramię broń! naprzód, marsz!
I patrol ruszył w towarzystwie Maurycego obok Lorina, z siwo ubranym człowiekiem na czele. Był to agent policyjny.
Od czasu do czasu na rogach ulic lub przy drzwiach jakiego domu, pokazywały się ludzkie cienie, które coś donosiły siwo ubranemu człowiekowi; byli to czuwający.
Gdy cały orszak przybył na małą uliczkę, siwo ubrany nie namyślał się wcale i ruszył tą uliczką.
Zatrzymał się przed wrotami ogrodu, przez które wprowadzano niegdyś skrępowanego Maurycego.
— Tu znajdziemy obu przywódców.
Maurycy oparł się o mur, aby nie upaść na ziemię.
— Są tu... — rzekł siwo ubrany, aż trzy wchody: jeden główny, ten tutaj drugi i trzeci prowadzący do pawilonu. Ja z sześciu albo ośmiu ludźmi pójdę przez wchód główny, ty z czterema lub pięciu ludźmi pilnuj tego a trzech pewnych postaw przy wejściu do pawilonu.
— Ja... — odezwał się Maurycy, — przejdę przez mur i będę czuwać w ogrodzie.
— Dobrze... — odpowiedział Lorin, — przejdź i otwórz nam drzwi od środka.
— I owszem... — oświadczył Maurycy. — Ale nie ustępujcie stąd i czekajcie, aż was zawołam. Z ogrodu będę widzieć wszystko co zajdzie w domu.
— Znasz więc ten dom?... — zapytał Lorin.
— Chciałem go kiedyś kupić.
Lorin umieścił swych ludzi w rogach parkanu i we wklęsłościach drzwi, a agent policyjny, wziąwszy ze sobą dziesięciu gwardzistów narodowych, udał się, na zdobycie głównego wchodu.
Ludzie Maurycego pozajmowali stanowiska i ukryli Się jak najlepiej mogli. Każdy przysiągłby, że na starej ulicy świętego Jakóba nic się nadzwyczajnego nie dzieje, że zupełna panuje tam spokojność.
Maurycy zaczął wspinać się na mur.
— Zaczekajno... — zawołał Lorin.
— Naco?
— Na hasło!
— Prawda.
Goździk i podziemie. Aresztuj każdego, kto ci nie powie tych dwóch wyrazów, a przepuszczaj każdego, kto je powie. Oto twój rozkaz.

— Dziękuję... — szepnął Maurycy i z wysokości muru skoczył do ogrodu.

ROZDZIAŁ XXX.
GOŹDZIK I PODZIEMIE

Pierwszy cios strasznie ugodził Maurycego i musiał przywołać wszelką na pomoc władzę, jaką miał nad sobą, aby ukryć przed Lorinem wzburzenie swoje. Skoro atoli dostał się do ogrodu, skoro się ujrzał tu sam wpośród nocnej ciszy, odzyskał spokój i w nieładzie błądzące myśli zdołał jako tako uporządkować.
Znamy rozkład ogrodu, bo nieraz Wspólnie z czytelnikiem śledziliśmy w nim oboje młodych ludzi. Maurycy pełzał pod murem, aż ukrył się przed promieniami księżyca poza ową szklarnią, w której go zamknięto, kiedy po pierwszy raz dostał się był tutaj.
Tego wieczoru, światło zamiast jak zwykle błyszczeć samotne i nieruchome w pokoju młodej kobiety, przenosiło się z jednego okna na drugie. Maurycy spostrzegł Genowefę poza firanką przypadkiem do połowy podniesioną; spostrzegł, że pakowała spiesznie jakieś rzeczy i broń w ręku trzymała.
Alby lepiej zobaczyć, co się dzieje w pokoju wstąpił na słupek kamienny. Wielki ogień, buchający na kominie, zwrócił jego uwagę, Genowefa paliła jakieś papiery.
W tej chwili otworzyły się drzwi i jakiś młodzieniec wszedł do Genowefy.
Maurycy mniemał zrazu, że to był Dixmer.
Genowefa podbiegła ku niemu, chwyciła go za ręce i przez chwilę stali oboje wobec siebie, przejęci głębokiem wzruszeniem. Co znaczyło to wzruszenie, tego Maurycy odgadnąć nie mógł, bo nie słyszał, co mówili.
Ale wnet Maurycy wzrost jego zmierzył wzrokiem.
— To nie Dixmer... — szepnął.
W istocie, ten ci wszedł był szczupły i mały. Dixmer zaś był słuszny i silny.
Zazdrość jest wielką podnietą; Maurycy w pierwszej chwili nie chciał wierzyć swym oczom, przyjrzał się więc raz jeszcze.
— To nie Dixmer... — szepnął, jakby to sam sobie powtórzyć potrzebował, dla przekonania się o zdradzie Genowefy.
Podszedł do okna, ale im bardziej się zbliżał, tem mniej widział; głowa mu pałała.
Nogą dotknął drabinki, okno była na siedem do ośmiu stóp od ziemi; podniósł więc drabinę i przystawił ją do muru.
Wszedł na nią i do szpary w firance przyłożył oko.
Nieznajomy, znajdujący się w pokoju Genowefy, był dwudziesto-siedmio lub dwudziesto-ośmio letnim młodzieńcem, o niebieskiem oku i zgrabnej postaci; trzymał ręce młodej kobiety i rozmawiając, ocierał łzy, spływające po pięknem licu Genowefy.
Lekki szelest, jaki sprawił Maurycy, zwrócił spojrzenie młodzieńca w stronę okna. Maurycy stłumił w sobie okrzyk zdziwienia, bo poznał tajemniczego zbawcę swego na placu Chatelet.
Maurycy nie mógł dłużej wytrzymać. Wszystkie najokrutniejsze namiętności, jakie tylko dręczą człowieka: miłość, zemsta, zazdrość, ognistym zębem szarpały mu serce. Pchnął źle zamknięte okno, i wskoczył do pokoju.
Natychmiast dwa pistolety spoczęły na jego piersi. Genowefa usłyszawszy łoskot, obejrzała się i oniemiała na widok Maurycego.
— Mości panie... — rzekł zimno młody republikanin do człowieka, który już poraz drugi miał w swem ręku jego życie, mości panie, pan jesteś kawalerem de Maison-Rouge?
— A gdyby tak było?... — odrzekł kawaler.
— O! to jesteś pan człowiekiem dzielnym i honorowym, dlatego mam z panem do pomówienia.
— Mów pan... — rzekł kawaler, nie odejmując pistoletów.
— Możesz mię pan zabić; ale nie zabijesz aż krzyknę, albo raczej nie umrę, aż krzyknę. Jeżeli zaś krzyknę, tysiąc ludzi, otaczających ten dom w przeciągu dziesięciu minut w popiół go zamieni; zniż pan zatem pistolety i słuchaj, co powiem tej pani.
— Genowefie?... — rzekł kawaler.
Genowefa blada jak posąg, ujęła rękę Maurycego. Młodzieniec ją odtrącił.
— Wiesz pani, co myślę o tych zapewnieniach, z głęboką pogardą rzekł Maurycy. — Widzę teraz, żeś pani mówiła prawdę. W istocie, pani nie kochasz pana Morand.
— Maurycy posłuchaj mię!... — zawołała Genowefa.
— Ja nic słuchać nie chcę, moja pani... — odparł Maurycy. — Pani mię oszukałaś; pani odrazu zerwałaś wszelkie węzły, jakie łączyły moje serce z jej sercem. Pani powiedziałaś, że nie kochasz pana Moranda, ale nie powiedziałaś, że kochasz innego.
— Panie... — odezwał się kawaler, — co mówisz o Morandzie, albo raczej o jakim Morandzie mówisz?
— O Morandzie chemiku.
— Morand chemik stoi przed panem! Morand chemik i kawaler de Maison-Rouge są jedną i tą samą osobą.
I sięgnąwszy ręką na stół sąsiedni, w jednej chwili wziął z niego perukę, która go tak długo zmieniała w oczach młodego republikanina.
— A! z większą jeszcze wzgardą rzekł Maurycy, tak! rozumiem, pani nie kochałaś Moranda, bo Morand nie istnieje. Ale wybieg ten o ile był zręczniejszy, o tyle godniejszy pogardy.
Kawaler groźnie się poruszył.
— Panie... mówił dalej Maurycy, chciej pozwolić, abym przez chwilę pomówił z panią. Jeżeli chcesz, bądź nawet obecny naszej rozmowie; ręczę panu, że krótko ona potrwa.
Genowefa dała znak kawalerowi! de Maison-Rouge, ażeby był cierpliwy.
— Tak więc!... mówił dalej Maurycy, uczyniłaś mię pani pośmiewiskiem moich przyjaciół! Użyłaś mię za ślepe narzędzie dla twych spisków! Korzystałaś ze mnie, jak z nikczemnego służalca. Jest to czyn niegodny! Ale też zostaniesz zań ukarana, moja pani! bo ten oto jegomość zabije mię w twoich oczach! Ale za nim pięć minut upłynie i on także albo wyzionie ducha u stóp twoich, albo poniesie głowę na rusztowanie.
— On miałby umrzeć!... zawołała Genowefa, miałby ponieść głowę na rusztowanie! o! chyba nie wiesz Maurycy, że to mój opiekun, że to protektor mojej rodziny, że za jego życie gotowa jestem, moje oddać w ofierze, że skoro umrze i ja umrę także i jeżeli ty jesteś moim kochankiem, on jest mojem bóstwem!
— A!... zawołał Maurycy, może i teraz jeszcze utrzymywać pani będziesz, że mię kochasz? Zaiste kobiety zbyt są słabe i zbyt nikczemne.
A potem obracając się do młodego rojalisty, dodał:
— No, mój panie, albo — zabij mię, albo sam umieraj.
— A to dlaczego?
— Bo aresztuję cię, jeżeli mię nie zabijesz.
Maurycy to mówiąc, sięgnął ręką, aby go ująć za kołnierz.
— Nie będę przed panem chował mojego życia... rzekł kawaler de Maison-Rouge, bierz je!
I cisnął na krzesło broń swoją.
— A dlaczego?...
— Bo życie moje nie opłaci zgryzot, o jakieby przyprawiło mnie zabójstwo szlachetnego człowieka, bo wreszcie — Genowefa kocha pana.
— O!... — zawołała młoda kobieta, załamując dłonie. O! Armandzie, jakiś ty zawsze dobry, wielki, prawy i wspaniałomyślny!
Maurycy z głupowatem prawie zdziwieniem spojrzał na nich oboje.
— Słuchaj pan... rzekł kawaler, wracam do swego pokoju; daję słowo honoru, że nie dla ratowania się ucieczką, ale dla ukrycia pewnego portretu.
Maurycy żywo spojrzał na portret Genowefy: wisiał on na swojem miejscu.
Maison-Rouge czy odgadł myśl Maurycego, czy też chciał do najwyższego stopnia posunąć swą wspaniałomyślność, dość, że powiedział:
— Wiem, iż jesteś republikaninem; ale wiem i to, że masz serce czyste i prawie ufam ci zupełnie. Patrz!
I, wydobywszy z zanadrza minjaturę, pokazał ją Maurycemu.
Był to portret królowej.
Maurycy zwiesił głowę i powiódł ręką po czole.
— Czekam pańskich rozkazów... — rzekł Maison-Rouge, — skoro zapragniesz aresztować mnie, zastukaj do tych drzwi, a natychmiast poddam ci się. Nie dbam o życie od chwili, kiedy go nie pokrzepia nadzieja ocalenia królowej.
Kawaler wyszedł, a Maurycy nie wstrzymał go żadnem skinieniem.
Zaledwie był za drzwiami, natychmiast Genowefa padła do nóg młodzieńca.
— Przebacz... rzekła, przebacz mi Maurycy, wszystko złe, którem aż wyrządziła, przebacz moje wybiegi, zaklinam cię na cierpienia i łzy moje! bo przysięgam ci, wielem cierpiała, wielem płakała. — O! mąż mój odjechał dziś rano; nie wiem nawet dokąd, i może go już nigdy nie ujrzę; a teraz kiedy mi jeden tylko przyjaciel, a raczej brat pozostaje, ty go chcesz zabić. Przebacz, Maurycy, przebacz!
Maurycy podniósł młodą kobietę.
— Cóż począć... rzekł, wobec nieszczęsnych okoliczności; w tych czasach każdy na grę stawia własne życie, kawaler de Maison-Rouge grał także na wzór innych i przegrał. Teraz musi zapłacić przegraną.
— Musi umrzeć, i ty Maurycy, ty mi to mówisz!
— Nie ja, Genowefo, lecz fatalność.
— W tej sprawie fatalność nie wydała jeszcze ostatniego wyroku, ponieważ ty go jeszcze ocalić możesz.
— Kosztem mego słowa, kosztem mego honoru. Rozumiem, Genowefo.
— Zamknij oczy, Maurycy nic więcej po tobie nie wymagam, a przyrzekam ci odpłacić się tą wdzięcznością, na jaką tylko kobieta zdobyć się może.
— Napróżnobym zamykał oczy, moja pani, istnieje hasło, bez którego nikt stąd wyjść nie może bo, powtarzam, dom ten jest otoczony.
— I ty znasz to hasło?
— Rozumie się, że znam.
— Mój przyjacielu, kochany mój Maurycy, powiedz mi to hasło, ja koniecznie znać je muszę.
— Genowefo!... zawołał Maurycy, Genowefo! kimże jesteś, kiedy mi mówisz:
— Maurycy, w imieniu miłości, jaką dla ciebie żywię, złam twe słowo, postradaj honor, zdradź twą sprawę, swe przekonanie, kłam, wypieraj się.
— I cóż mi w zamian za to wszystko ofiarujesz, Genowefo, ty, co mnie tak kusisz?
— O! Maurycy, ocal go, ocal naprzód, a potem żądaj życia mojego.
— Genowefo... ponurym głosem odparł Maurycy, posłuchaj mnie: jedną już nogą wstąpiłem na drogę bezczelności; lecz pierwej, nim stanę na niej i drugą, wypada, abym sam dla siebie miał silny ku temu powód! Genowefo, przysięgnij mi, że nie kochasz kawalera de Maison-Rouge...
— Przysięgam, że kocham kawalera Maison-Rouge miłością siostry, przyjaciółki, ale nie miłością kochanki.
— A mnie czy kochasz, Genowefo?
— Bóg mi świadkiem, że cię kocham, Maurycy.
— Jeżeli więc uczynię zadość twojemu żądaniu, czy opuścisz twych rodziców, przyjaciół, ojczyznę, czy uciekniesz za zdrajcą?
— Maurycy! Maurycy!
— Waha się... o! waha się!
To powiedziawszy, Maurycy cofnął się wstecz z całą gwałtownością wzgardy.
Oparta o niego Genowefa, uczuła, że nagle usuwa się jej podpora, znowu więc padła na kolana.
— Maurycy... rzekła rozpaczliwie, załamując ręce, Maurycy, przysięgam, że uczynię wszystko, co zechcesz; rozkazuj, jestem posłuszna!
— Będziesz moja, Genowefo?
— Skoro tego żądasz.
— Przysięgnij na Chrystusa!
— Boże!... zawołała Genowefa, w niebo wznosząc dłonie, przebaczyłeś wiarołomnej żonie, mam nadzieję, że i mnie przebaczysz.
I wielkie łzy, toczące się po policzkach, spłynęły wzdłuż włosów rozpuszczonych i wijących się na jej piersi.
— O! nie, nie przysięgaj tak, rzekł Maurycy, albo nie przyjmę twej przysięgi.
— Boże! wołała znowu młoda kobieta, przysięgam że całe moje życie poświęcę Maurycemu, że z nim i jeżeli potrzeba, dla niego, umrę, skoro tylko ocali mego przyjaciela, mego opiekuna, kawalera de Maison-Rouge.
— Dobrze, będzie ocalony, powiedział Maurycy.
I poszedł do jego pokoju.
— Panie, rzekł, weź na siebie ubranie garbarza Morand. Wracam ci twoje słowo, jesteś wolny.
— A ty, pani dodał mówiąc do Genowefy, pamiętaj te dwa wyrazy: Goździk i podziemie.

I jakby pobyt w pokoju, gdzie wymówił słowa czyniące go zdrajcą, przejmowały go zgrozą, otworzył okno i wyskoczył do ogrodu.

ROZDZIAŁ XXXI.
POSZUKIWANIA

Maurycy stanął w ogrodzie, naprzeciw okna Genowefy; lecz w oknie tem już nie było światła, bo Genowefa weszła do kawalera de Maison-Rouge.
Czas też był po temu, gdyż zaledwie Maurycy dopadł cieplarni, otworzyły się drzwi do ogrodu, i pokazał się w nich siwo ubrany człowiek w towarzystwie Lorina i kilku grenadjerów.
— I cóż? spytał Lorin.
— Jak widzisz, odrzekł Maurycy, jestem na swojem stanowisku.
— Czy nikt nie usiłował przebić się przez straż? spytał znowu Lorin.
— Nikt, powiedział Maurycy, szczęśliwy, że tego rodzaju zapytanie dozwoliło mu uniknąć kłamstwa, nikt! A wy coście robili?
— My, nabyliśmy przekonania, że kawaler de Maison-Rouge, przed godziną wszedł do tego domu i od tej pory nie wychodził z niego, odparł agent policyjny.
— I znasz jego pokój? mówił Lorin.
— Korytarz tylko przedziela jego pokój od pokoju obywatelki Dixmer.
— A... rzekł Lorin.
— Do licha! to wcale zbyteczny przedział; kawaler de Maison-Rouge widać jest zuchem nielada.
Maurycy uczuł, że mu krew bije do głowy; zamknął oczy i ujrzał w nich tysiące gwiazd.
— Ale, ale!... a cóż na to mówił obywatel Dixmer? spytał Lorin.
— Uważał to za rzecz wielce dla siebie zaszczytną.
— No! stłumionym głosem rzekł Maurycy, i cóż postanowimy?
— Ha! odpowiedział policyjny ajent, schwytamy go we własnym pokoju, a może nawet w łóżku.
— Czy ulice dobrze są osaczone?... spytał Maurycy z zajęciem, które zgromadzeni naturalnie przypisali obawie, aby kawaler nie umknął.
— Ulice, przejścia, rozdroża, wszystko... odrzekł szaro ubrany; sądzę, że mysz nawet nie wymknie się, jeżeli nie zna hasła....
Maurycy zadrżał.
— A ilu ludzi... spytał szaro ubrany, potrzeba dla schwytania kawalera?
— Sądzę, że ja i Maurycy sami temu podołamy, odpowiedział Lorin, nieprawdaż Maurycy?
— Tak... wyjąkał tenże, o! podołamy.
— Słuchajcie!... wtrącił agent policyjny, poco tak się rwiecie, czy wam wiele na tem zależy, abyście go sami schwytali?
— Do pioruna! czy nam zależy na tem... zawołał Lorin, tak mi się zdaje! Nieprawdaż, Maurycy, to my go schwytać winniśmy?
— Ha! jeżeli wam w istocie chodzi o to... rzekł agent policja, weźmy z sobą trzech lub czterech ludzi: kawaler, gdy śpi, ma zawsze szpadę pod poduszką i dwa pistolety na stole.
— O! do kroćset!... zawołał grenadjer z kompanji Lorina, chodźmy wszyscy razem, poco dawać komu pierwszeństwo; jeżeli się podoba, zachowamy go dla gilotyny; jeżeli stawi opór, to go rozsiekamy.
— Zgoda... odrzekł Lorin, dalej naprzód. Czy drzwiami wejdziemy, czy oknem?
— Drzwiami... odparł agent policyjny, może w nich klucz znajdziemy, gdybyśmy weszli oknem, brzęk szyb zarazby ich zaalarmował.
— Więc drzwiami zawołał Lorin, klucz jest w zamku.
W rzeczy samej, po ciemku wyciągnął rękę, jak powiedział i dotknął zimnego klucza.
— Nuże, obywatelu poruczniku, otwieraj... rzekł szaro ubrany.
Lorin ostrożnie obrócił klucz w zamku i drzwi się otworzyły.
Maurycy otarł ręką czoło zroszone potem.
— Nareszcie jesteśmy... rzekł Lorin.
— Jeszcze nie... odparł szaroubrany. Jeżeli nasze wiadomości topograficzne są rzetelne, jesteśmy dopiero w pokoju obywatelki Dixmer.
— Możemy się zaraz o tem przekonać... powiedział Lorin, zapalmy świece; jeszcze się tli ogień na kominie.
— Widzicie... rzekł, żem się nie mylił; oto drzwi do sypialni obywatelki Dixmer; tamte wychodzą na korytarz.
— Naprzód! na korytarz... zawołał Lorin.
Otworzono drzwi w głębi, które tak samo, jak pierwsze nie były zamknięte i naprzeciw spostrzeżono drzwi do pokoju kawalera. Maurycy dwadzieścia razy widział je, a nie pytał nigdy dokąd wiodły; dla niego cały świat ograniczał się w pokoju, w którym go przyjmowała Genowefa.
— Oho!... rzekł Lorin po cichu, tu rzecz się ma inaczej; niema klucza i drzwi zamknięte.
— Ale... spytał Maurycy, zaledwie mówić mogący, czyście pewni, że to tu?
— Jeżeli plan jest dokładny, tak być powinno... odpowiedział agent policyjny, wreszcie zaraz zobaczymy. Grenadjerzy, wysadźcie drzwi, a wy obywatele, skoro to nastąpi, bądźcie gotowi natychmiast wbiec do pokoju.
Czterej ludzie, wezwani przez agenta policji podnieśli kolby karabinów i za danym przezeń znakiem, razem uderzyli we drzwi, które zaraz z łoskotem wypadły.
— Poddaj się, albo umrzesz! zawołał Lorin, wpadając do pokoju.
— Nikt nie odpowiedział; firanki w łóżku były zasunięte.
— Pilnować wyjścia! zawołał agent policji; celuj i za pierwszem poruszeniem firanek, ognia!
— Czekajcie, przerwał Maurycy, ja sam je otworzę.
I zapewne w nadziei, że Maison-Rouge znajduje się za firankami, że go najpierwej ugodzi sztyletem lub kulą z pistoletu, przypadł ku zasłonie, która, skrzypiąc, zsunęła się po drucie.
W łóżku nie było nikogo.
— Do licha! rzekł Lorin, niema nikogo!
— Uciekł, wyjąkał Maurycy.
— Niepodobna, — obywatele, niepodobna, zawołał siwo ubrany, powiadam wam, że przed godziną widziano, jak wrócił do domu, a nie widziano, iżby wychodził, bo wszystkie wejścia są obsadzone strażą.
Lorin otwierał drzwi do gabinetów, do szaf, przeglądał wszystko, to nawet, gdzie niepodobna było ukryć się człowiekowi.
— Widzicie jednak, że niema nikogo.
— Nikogo! powtórzył Maurycy z łatwem do zrozumienia wzruszeniem, rzeczywiście nikogo niema.
— A może on jest w pokoju obywatelki Dixmer, rzekł agent policji.
— To pozwólcie mi iść naprzód, rzekł Maurycy.
— Idź, rzekł Lorin, jesteś kapitanem: starszemu należą się winne honory.
Maurycy zbliżył się do drzwi, prowadzących do sypialni Genowefy.
Po raz pierwszy dopiero miał tam wejść.
Serce mu biło gwałtownie.
Klucz był we drzwiach.
Maurycy położył na nim rękę, ale zawahał się otworzyć.
— No dalej! rzekł Lorin, otwieraj!...
— A jeżeli obywatelka Dixmer śpi! odpowiedział Maurycy.
— Zajrzymy do jej łóżka, w komin, do szafy, odparł Lorin, a jeżeli ją tylko samą znajdziemy, powiemy jej dobranoc.
— Nie, przerwał agent policji, aresztujemy ją. Obywatelka Genowefa Dixmer jest to arystokratka, uznana za wspólniczkę młodej Tison i kawalera de Maison-Rouge.
— Otwierajcie zatem, rzekł Maurycy, ja nie aresztuję kobiet.
Agent policji z ukosa spojrzał na Maurycego, a grenadjerzy poczęli szemrać.
— Oho! rzekł Lorin, szemrzecie? szemrajcie więc na nas obu, bo i ja podzielam zdanie Maurycego.
To powiedziawszy odstąpił w tył. Szaro ubrany pochwycił klucz, obrócił go żywo, drzwi się otworzyły, a żołnierze wpadli do pokoju.
Dwie świece gorzały na stoliku, ale w pokoju Genowefy, podobnie jak i w pokoju kawalera de Maison-Rouge, nie było nikogo.
Lorin zdziwiony spojrzał na Maurycego.
— Szukajmy, rzekł agent policyjny.
I w towarzystwie żołnierzy przejrzał cały dom, od piwnic aż do dachu.
Zaledwie wszyscy obecni odwrócili się, Maurycy, który ich nie spuszczał z oka, sam z kolei wpadł teraz do pokoju, otwierał już pierwej otwierane szafy i pełnym przerażenia głosem wołał:
— Genowefo! Genowefo!
Ale Genowefa nie odpowiadała, pokój jej w istocie był pusty.
Wtedy Maurycy, jakby szalony, zaczął roztrząsać cały dom, ale wszelkie jego poszukiwania były nadaremne.
Nagle usłyszano wielki zgiełk; u bramy ukazał się zbrojny oddział, zamienił hasło z placówką, zajął ogród i rozsypał się po całym domu. Na czele tego zastępu jaśniał zakopcony pióropusz Santerra.
— I cóż? — zapytał Lorina; gdzież spiskowy?
— Mógłbym cię również o to zapytać, bo jeżeli oddział dobrze strzegł wszelkich wyjść, powinien go był schwytać, ponieważ my już go w domu nie zastaliśmy.
— Co mówisz! — wściekle zawołał jenerał — a więc pozwoliliście mu uciec.
— Nie mogliśmy na to pozwolić, bośmy go nie mieli w naszem ręku.
— Teraz już nic zgoła nie rozumiem, rzekł Santerre.
— Czego nie rozumiesz?
— Tego coście mi kazali oświadczyć przez waszego posłańca.
— My, albośmy kogo posyłali do ciebie?
— Bezwątpienia. Człowiek w ciemnem ubraniu, brunet, w zielonych okularach, uprzedził mnie, w waszem imieniu, że właśnie macie zająć dom kawalera Maison-Rouge, lecz że się broni jak lew, dlatego też pośpieszyłem.
— Człowiek ciemno ubrany, brunet, w zielonych okularach? zapytał Lorin.
— A tak, prowadził on jakąś kobietę.
— Młodą, ładną? zawołał Maurycy, podbiegając do jenerała.
— Tak, młodą i ładną.
— To był on! i obywatelka Dixmer...
— Kto, on? — Maison-Rouge... O! ja nędzny, czemużem oboje trupem nie położył.
— No, no, obywatelu Lindey, rzekł Santerre, uspokój się, my ich schwytamy.
— Ale jakimże sposobem, u szatana, przepuściliście ich? spytał Lorin.
— Do licha! odrzekł Santerre, przepuściłem ich, bo mi powiedzieli hasło.
— Znali nasze hasło! zawołał Lorin, chyba więc mamy zdrajcę między nami?
— Nie, nie, obywatelu Lorin, rzekł Santerre, wszyscy was znają i są przekonani, że żaden z was nie jest zdrajcą.
Lorin spojrzał w koło siebie, jakby szukając zdrajcy. Napotkał zachmurzone czoło i błędne oko Maurycego.
— O! szepnął, cóż to ma znaczyć?...
— Człowiek ten nie może być daleko, powiedział Santerre, przejrzymy okolicę, może wpadł w ręce jakiego patrolu zręczniejszego od nas, który się nie dał oszukać.
— Tak, tak, szukajmy, poparł Lorin.
I chwyciwszy Maurycego za ramię, wyprowadził go z ogrodu.
— Tak, szukajmy, powtórzyli żołnierze ale pierwej...
— I jeden z nich cisnął pochodnię pod szopę pełną drzazg i suchych roślin.
— Pójdź, rzekł Lorin, pójdź.
Maurycy nie stawił żadnego oporu. Jak dziecię, szedł za Lorinem, obaj w milczeniu biegli aż do mostu, tam dopiero stanęli, Maurycy obejrzał się.

Na widnokręgu przedmieścia jaśniała łuna, ponad domami wzlatywało tysiące iskier.

ROZDZIAŁ XXXII.
ZAPRZYSIĘŻONA WIARA

Maurycy zadrżał wyciągnął rękę w stronę ulicy świętego Jakóba.
— Gore! rzekł, pali się!
— I cóż? tak, pali się, rzekł Lorin, cóż z tego?
— O mój Boże, a jeżeli ona wróciła!
— Kto taki?
— Genowefa.
Lorin zamyślił się na chwilę.
— Maurycy... rzekł, już blisko jedenasta; na ulicach pusto, a oto ławka kamienna jakby umyślnie oczekująca na przyjęcie dwóch przyjaciół. Racz zezwolić na poufną rozmowę, że się wyrażę słowy za dawnego rządu przyjętemi. Honorem ręczę, że mówić będę tylko prozą.
— Mów... rzekł Maurycy, zwieszając ociężałą głowę.
— Słuchaj, kochany przyjacielu, powiem ci bez wstępu, bez ogródek, bez komentarzy, że się gubimy, a raczej, że ty nas gubisz.
— Jakim sposobem?... spytał Maurycy.
— Mój drogi... mówił znowu Lorin: istnieje pewien dekret komitetu bezpieczeństwa publicznego, mieniący zdrajcę Francji każdego, kto pozostaje w stosunkach z jej nieprzyjaciółmi. Cóż, znasz ten dekret?...
— Lorinie!...
— Tak niezawodnie; skoro nazywasz miłośnikami Francji ludzi, którzy swe mieszkanie, stół i łoże, dzielą z panem kawalerem de Maison-Rouge, a ten przecież według mnie wcale nie jest egzaltowanym republikaninem, nikt go też nie może obwinić o udział w dniach wrześniowych.
— O! Lorinie! westchnął Maurycy.
— Stąd wynika... prawił dalej moralista, że mi się wydawałeś i wydajesz dotąd nieco za wielkim przyjacielem Francji.
Maurycy zaprzeczył prostem tylko skinieniem.
Ale Lorin, niezważając na nic, mówił dalej.
— O! gdybyśmy żyli w temperaturze cieplarni, w której, według zasad botaniki, barometr winien wskazywać zawsze 16 stopni, powiedziałbym ci: kochany Maurycy, to bardzo grzecznie, to bardzo pięknie; dobrze jest czasem być nieco arystokratą, bo to dobrze robi i dobrze pachnie. Ale my dzisiaj gotujemy się w 35 do 40 stopniach gorąca, wszystko wre; więc komu chłodno przy takiem gorącu, tego nazywają zimnym, a kto zimny, ten jest podejrzany; za wiele masz rozsądku, mój kochany, iżbyś nie wiedział, że wkrótce wszystkiem być przestaje.
— Dobrze, mniejsza o to, niech mnie zabiją, niech wszystko raz się skończy!... zawołał Maurycy, bo mi się nawet i życie już sprzykrzyło.
— Od kwadransa... rzekł Lorin. Doprawdy, niewiele czasu upłynęło odkąd ci pozwalam, abyś działał w tej mierze dowolnie; ale pojmujesz zapewne, że kto dziś umiera, umrzeć winien jako republikanin; a ty umrzesz jako arystokrata.
— O!... zawołał Maurycy, czając że dolegliwa boleść, zadana wyrzutami sumienia krew mu rozgrzewać zaczyna, o! zanadto daleko posuwasz się, mój drogi.
— Dalej się jeszcze posunę, bo uprzedzam cię, że skoro zostaniesz arystokratą...
— To mię oskarżysz?
— E! gdzież tam! zamknę cię w jakiej piwnicy, i jak zgubionej jakiej rzeczy każę cię szukać przy odgłosie bębna; następnie ogłoszę, że arystokraci, wiedząc coś im chciał wyrządzić, pochwycili cię, umęczyli, głodem umorzyli; skoro zostaniesz znaleziony, damy targowe i gałganiarki z sekcji Wiktora, publicznie uwieńczą cię kwiatami. śpiesz się zatem, jeżeli pragniesz znowu zostać Aristedesem, bo sprawa twoja jasna.
— Lorin, Lonin, czuję ja, że masz słuszność, ale jestem wciągnięty, staczam się po pochyłości. Czyż dlatego mnie dręczysz, że fatalność pociąga mnie za sobą?
— Nie.
— No, to pozwól, niech dowolnie kocham, niech szaleję, niech nawet popęłnię może zbrodnię, bo skoro ją znajdę, czuję, że ją zabiję.
— Albo do nóg jej upadniesz. O! Maurycy! Maurycy zakochany w arystokratce!... nigdybym temu nie uwierzył.
— Dosyć, Lorin, błagam cię!
— Maurycy, ja cię wyleczę z tej choroby, albo mnie dja bli porwą. Nie chcę, abyś wygrał na loterji. szanownej gilotyny. Strzeż się, Maurycy, bo mnie oburzysz, bo zrobisz ze mnie krwiożercę, Maurycy, ja uczuwam potrzebę podpalenia wyspy świętego Ludwika; dajcie mi pochodnię, albo lont!
Maurycy westchnął, i obaj przyjaciele udali się na ulicę św. Jakóba.
Im bardziej zbliżali się ku celowi, słyszeli coraz większą wrzawę, widzieli coraz większe światło, słyszeli śpiewy, które, wśród białego dnia, przy blasku słońca, w atmosferze walki, wydawałyby się hymnem bohaterów, lecz teraz, w nocy, przy blaiku pożogi, nabierały pewnego brzmienia uczt kannibalowych.
— O! Boże! Boże!... zawołał Maurycy, zapominając, że wówczas we Francji i w Boga nawet nie wierzono.
I szedł dalej potem zlany.
Cały Paryż zdawał się dążyć ku widowni dopiero opowiedzianych wypadków. Maurycy przebijać się musiał przez kolumnę grenadjerów, szeregi sekcjonistów, wreszcie przez stłoczone tłumy pospólstwa, zawsze burzliwego i chciwego wrażeń, które w owej epoce, wyjąć, biegło z widowiska na widowisko.
W miarę jak się zbliżał, uniesiony wściekłą niecierpliwością, przysparzał kroku. Lorin zaledwie mógł za nim zdążyć, lecz zbyt go kochał, iżby go miał w tej chwili opuszczać.
Wszystko prawie skończyła się i z szopy pod którą żołnierz rzucił swą zapaloną pochodnię, ogień przeniósł się do drewnianych warsztatów, zbudowanych z desek; spaliły się wyroby i teraz już gorzały budynki mieszkalne.
Maurycy nie odpowiedział nic, ale dał sobą powodować. Dwaj przyjaciele w milczeniu przybyli aż do drzwi mieszkania Maurycego.
Właśnie gdy Maurycy wysiadał z dorożki, usłyszał, że zamknięto okno od jego pokoju.
Ach, dobrze!... rzekł Lorin, czekaj mię jutro rano, razem wyjdziemy.
— Dobranoc!... machinalnie odpowiedział Maurycy.
I zamknął drzwi za sobą.
Zaraz na początku schodów spotkał swego oficjalistę.
— O! obywatelu Lindey... zawołał tenże, jakiejżeś nas niespokojności nabawił.
Wyraz nas uderzył Maurycego.
— Was?... spytał.
— Tak jest, mnie i tę damę, która czeka na ciebie, obywatelu.
— Dama!... powtórzył Maurycy, nie uważając za rzecz stosowną przypominać sobie w tej chwili którejkolwiek ze swych dawnych przyjaciółek, dobrześ zrobił żeś mi to powiedział, pójdę na noc do Lorina.
— O! to niepodobna; ona była w oknie, widziała jakeś wysiadał obywatelu i zawołała: „Otóż i on!“
— E! mniejsza, że wie, iż to ja!... nie jestem dziś usposobiony do romansów. Idź na górę i powiedz tej kobiecie, że się pomyliła.
Służący już chciał usłuchać, ale zatrzymał się.
— O! obywatelu... rzekł, bardzo źle czynisz: ta dama już i tak bardzo smutna, a moja odpowiedź zapewne ją o rozpacz przyprawi.
— Ależ, cóż to za kobieta?... odparł Maurycy.
— Obywatelu, nie widziałem jej twarzy; owinięta jest w mantylę i płacze, więcej nic nie wiem o mej.
— Płacze!... powiedział Maurycy.
— Tak, ale bardzo cicho, bo tłumi łzy swoje.
— Płacze... powtórzył Maurycy. Jest więc na świecie istota, którą do tego stopnia moja nieobecność niepokoi?
I powoli wszedł na górę za swym sługą.
— Oto jest, obywatelko, jest!... wołał tenże, wpadając do pokoju.
Maurycy wszedł za nim.
Wówczas spostrzegł w narożniku salonu, jakąś drżącą postać, która twarz zasłaniała rękami; jakąś kobietę, którą byłby wziął zaumarłą, gdyby nie słyszał konwulsyjnych jęków, jakie nią wstrząsały.
Dał znak słudze, aby się oddalił.
Ten usłuchał i zamknął drzwi.
Wtedy Maurycy pośpieszył ku młodej kobiecie, a ta podniosła głowę.
— Genowefa!... zawołał, Genowefa u mnie? czyżem szalony, o mój Boże!
— Nie, tyś nie szalony, przyjacielu... odpowiedziała młoda kobieta: przyrzekłam, że będę twoją, skoro ocalisz kawalera de Maison-Rouge. Ocaliłeś go! oto jestem, czekałam.
Maurycy nie dobrze zrozumiał znaczenia tych wyrazów; cofnął się wstecz i smutnie patrząc na Genowefę, rzekł:
— Już więc nie kochasz mnie Genowefo?
Łzy stanęły w oczach Genowefy, odwróciła głowę i oparta o poręcz sofy głośnem wybuchnęła łkaniem.
— Niestety!... mówił Maurycy, widzisz sama, że już mnie nie kochasz! i co większa, uczuwasz zapewne jakąś ku mnie nienawiść, kiedy tak rozpaczasz.
Maurycy z taką boleścią wyrzekł te ostatnie słowa, że Genowefa spojrzała na niego i podała mu rękę.
— O mój Boże!... czyż ten, którego miałam za najlepszego, zawsze będzie egoistą?
— Egoistą! cóż to znaczy Genowefo?
— Więc nie pojmujesz, ile ja cierpię? Mąż mój musiał uciekać, brat z pod prawa wyjęty, dom spalony i to wszystko w jednej nocy! Wreszcie ta okropna scena między tobą a kawalerem!
Maurycy słuchał jej zachwycony.
— Więc przyszłaś, jesteś tu, przy mnie i już mię więcej nie opuścisz!
Genowefa zadrżała.
— I dokąd miałam iść?... odrzekła z goryczą. Czyż mam jakie schronienie, czyż mam jakiego opiekuna, prócz człowieka, który nałożył cenę za swą opiekę? O! wściekła i szalona przebyłam nowy most, a w biegu zatrzymałam się, aby się przyjrzeć ciemnej wodzie, szemrzącej pod arkadami; widok ten pociągnął mię, wabił. Tam, mówiłam sobie: tam spoczynek dla ciebie, biedna kobieto; tam spoczynek, tam zapomnienie!
— Genowefo, Genowefo!... zawołał Maurycy, i tyś to powiedziała? Ależ chyba już mnie nie kochasz?
— Powiedziałam... po cichu rzekła Genowefa, powiedziałam, i przyszłam.
Maurycy odetchnął i bezwładny upadł jej do nóg.
— Genowefo, szepnął, nie płacz, Genowefo, pociesz się po tylu nieszczęściach, ponieważ kochasz mię, w imię... w imię nieba, powiedz, że cię tu nie sprowadziła gwałtowność gróźb moich. Powiedz, że gdybyś nawet nie była mnie widziała dzisiejszego wieczoru, to ujrzawszy się samą, opuszczoną, pozbawioną schronienia, byłaś tu przyszła, a przysięgam ci, że cię uwolnię od przysięgi, do jakiej cię dziś zmusiłem.
Genowefa odpowiedziała mu spojrzeniem, pełnem niezrównanej wdzięczności.
— Wspaniałomyślny jesteś!... rzekła, o! Boże, dzięki Ci, żem w tobie mój Maurycy ten przymiot odkryła!
— Posłuchaj mię, Genowefo... mówił znowu młodzieniec: Bóg, którego tu wypędzają ze świątyń, ale którego wygnać nie mogą z serc naszych, które napełnił miłością. Bóg uczynił wieczór dzisiejszy smutnym na pozór, lecz mimo to jaśniejącym radością i szczęściem. Bóg sprowadził cię do mnie, Genowefo, oddał cię w moje objęcia i przemawia do ciebie mojem tchnieniem; Bóg tym sposobem wynagrodzić pragnie wszelkie nasze cierpienia; wszelkie nasze cnoty, których dowiedliśmy, pokonywując miłość, jaką wzięliśmy za nieprawą, jakby uczucie tak długo nieskażone a zawsze tak głębokie, mogło być występnem. Nie płacz więc, Genowefo! podaj mi rękę. Czy chcesz pozostać u brata? czy chcesz, aby ten brat, z czcią całował rąbek twej szaty i wyrzekł z całą szczerością: wyjdę za próg tego mieszkania i nawet się nie obejrzę? O! Genowefo, ty, coś jest aniołem dobroci, powiedz, czy chcesz uczynić mię tak szczęśliwym, iżbym nie żałował życia, iżbym już tylko wiecznego szczęścia pożądał? Zamiast odtrącać mnie od siebie, uśmiechnij się do mnie, moja Genowefo, dozwól niech rękę twą przyłożę do mego serca, pochyl się ku temu, który cię natchnie całą swą potęgą. wszelkiemi życzeniami, całą swą duszą. Genowefo, moja miłości, moje życie, nie pozbawiaj mię twej przysięgi!...
Pragnienie miłości, znużenie skutkiem świeżych cierpień wyczerpywały się Genowefy, oczom jej łez już zabrakło, a jednak łkania wyrywały się jeszcze z jej pałających piersi.
Maurycy pojął, że Genowefa już mu się dłużej opierać nie zdoła, chwycił ją zatem w swoje objęcia. Wtedy głowa jej opadła mu na ramię, a długie rozplecione warkocze osłoniły gorącą twarz kochanka.
W tem uczuł Maurycy, że serce jej gwałtownie uderza, miotane jakąś wewnętrzną burzą.
— O! ty płaczesz, Genowefo... rzekł głęboko zasmucony, plączesz. Uspokój się! Nie, nie, boleści twej nigdy narzucać nie będę miłości mojej. Nigdy usta moje nie splamią się pocałunkiem, któryby zatruła choć jedna łza żalu.
I rozdwoił żywy pierścień swych ramion, odsunął czoło od czoła Genowefy i odwrócił się powoli.
Ale natychmiast, wskutek reakcji tak wrodzonej kobiecie, która się broni, a pragnie jednak mimo obrony, Genowefa zarzuciła na szyję Maurycego drżące ramiona, gwałtownie go uścisnęła i lodowatą, wilgotną łzami twarz przyłożyła do gorących lic młodzieńca, na których łzy te zastygły.

— O!... szepnęła, nie opuszczaj mnie, Maurycy, bo ty mi już tylko jeden na tym świecie pozostałeś!..

ROZDZIAŁ XXXIII.
NAZAJUTRZ

Pogodne słońce, wpadając przez zielone rolety złociło liście trzech wielkich róż, stojących w wazonach na oknie u Maurycego.
Kwiaty, tem przyjemniejsze w spóźnionej porze roku, napełniały wonią małą salkę jadalną niezrównanej czystości, w której siedział Maurycy z Genowefą przy stole zastawionym nie zbytkownie, lecz elegancko.
Genowefa upuściła na talerz przepyszny owoc, który w ręku trzymała i zamyślona, samemi tylko usty uśmiechająca się, bo w oczach pełno jeszcze miała melancholji, siedziała milcząca, nieruchoma, ociężała, jakkolwiek żywa i szczęśliwa przy słońcu miłości, tak, jak te piękne kwiaty przy słońcu nieba.
Wkrótce oczy jej zaczęły szukać oczu Maurycego i spotkały się nawzajem, bo Maurycy także patrzył na Genowefę i marzył.
Wtedy Genowefa miłą i białą rączkę położyła na ramieniu młodzieńca, aż zadrżał; potem oparła na nim główkę z zaufaniem i swobodą, które nieraz samą nawet miłość przewyższają.
Genowefa patrzyła na Maurycego, nic nie mówiąc, ale patrząc, spłonęła.
Maurycy lekko pochylił głowę i dotknął swemi usty, otwartych ust kochanki.
Genowefa zbladła, oczy jej zamknęły się jak płatki kwiatu, kryjącego swój kielich przed promieniami światła.
Gdy prawie zasypiali w tak niezwykłem szczęściu, wstrząsnął niemi przykry brzęk dzwonka.
Odsunęli się od siebie.
Wszedł służący zamykając za sobą drzwi tajemniczo.
— Obywatel Lorin... rzekł.
— A! kochany Lorin... odpowiedział Maurycy, pójdę, odprawię go. Wybacz, Genowefo.
Genowefa zatrzymała go.
— Miałbyś nie przyjąć przyjaciela... rzekła, przyjaciela, który cię pocieszał, pomagał, wspierał. Nie, takiego przyjaciela nie chcę usuwać ani z twego domu, ani z twego serca; proś go Maurycy, proś.
— Jakto, pozwalasz?... podchwycił Maurycy.
— Nawet pragnę... odrzekła Genowefa.
— O! jakże ja cię kocham!... zawołał Maurycy, zachwycony taką delikatnością, ale chcesz chyba, abym cię ubóstwiał.
Genowefa pochyliła ku niemu zapłonione czoło i Maurycy, otworzywszy drzwi, wprowadził Lorina pięknego jak dzień, w pół eleganckim ubiorze. Lorin, spostrzegłszy Genowefę, zrazu zdziwił się, lecz natychmiast z uszanowaniem ją pozdrowił.
— Pójdź Lorin... rzekł Maurycy, i spojrzyj na panią; jesteś złożony z tronu, bo teraz istnieje ktoś, kogo przekładam nad ciebie; o! dla ciebie Lorinie, byłbym poświęcił moje życie; dla niej — nic się nowego nie dowiesz, skoro ci powiem, żem, poświęcił moje szczęście.
— Pani, rzekł Lorin z powagą, zdradzającą głębokie wzruszenie, będę się starał kochać Maurycego bardziej, niż ty, pani, tak iżby mię zupełnie kochać nie poprzestał.
— Siadajże pan... z uśmiechem rzekła Genowefa.
— Tak, siadaj... dodał Maurycy, a gdy uścisnął na prawo rękę przyjaciela, a nalewo rękę kochanki, serce mu się napełniło taką radością, jak rzadko śmiertelnik tu na ziemi osięgnąć może.
— Więc teraz nie pragniesz już śmierci, teraz pewno już się nie zabijesz.
— Jakto?... spytała Genowefa.
Miły Boże... rzekł Lorin, jakże człowiek jest zmienną istotą, i jak słusznie filozofowie gardzą jego płochością! Czy uwierzysz, pani? on wczoraj chciał się rzucić w ogień, w wodę, utrzymywał, że na tym świecie niema już dla niego szczęścia; a dzisiaj przecież zastaję go wesołego, szczęśliwego, dziś ma uśmiech na ustach, pogodę na czole, życie w sercu, a naprzeciw siebie stół dobrze zastawiony; prawda, że nie ja, ale to jeszcze nie dowodzi, aby dziś miał być szczęśliwszym niż wczoraj.
— Jakto... rzekła Genowefa, on to wszystko chciał uczynić?
— Tak, to wszystko, i wiele innych niedorzeczności; później to pani opowiem, bo w tej chwili zanadto jestem głodny; a winien temu Maurycy, który mię wczoraj pędził po całej dzielnicy świętego Jakóba; pozwólcie więc, że się wezmę do śniadania, którego żadne z was nawet nie tknęło.
— Tak, Lorin ma słuszność!... z dziecięcą radością zawołał Maurycy; jedzmy śniadanie, tośmy jeszcze nie jedli, Genowefo! I, wyrzekłszy to imię, spojrzał na Lorina, ale ten nawet nie mrugnął.
— No... toś ty zgadł, że to on??... spytał Maurycy.
— A cóżeś myślał!... odrzekł Lorin, krając sobie spory kawał szynki.
— I mnie się jeść chce... odezwała się Genowefa, podając talerz.
— Lorinie, wtrącił Maurycy, wczoraj wieczór byłem chory.
— O! więcej byłeś niż chory, byłeś szalony.
— Otóż! zdaje mi się, że dziś ty znowu musisz być cierpiący.
— A to dlaczego?
— Boś jeszcze nic wierszami nie powiedział.
— E! nie o wierszach wypada nam pomówić, ale o rzeczach trochę smutniejszych.
— Cóż jest nowego? z niepokojem zapytał Maurycy.
— Et, wkrótce będę na straży w Conciergerie.
— W Conciergerie! rzekła Genowefa, przy królowej?
— Przy królowej... zapewne.
Genowefa zbladła, Maurycy zmarszczył brwi i skinął znacząco na Lorina. Ten ukroił sobie nowy kawał szynki, dwa razy większy od pierwszego.

W istocie królowe przeprowadzono do Conciergerie, dokąd się też za nią udamy.

ROZDZIAŁ XXXIV.
WIĘZIENIE CONICIERGÉRIE

Nu rogu mostu Giełdy i wybrzeża kwiatów, wznoszą się szczątki starego pałacu świętego Ludwika, gmachu, który zachowywał tę monarszą nazwę, mimo że jedynymi królami, którzy go zamieszkiwali, byli pisarze sądowi, Obrońcy i sędziowie.
Dalej, wzdłuż wybrzeża des Lunettes, ciągnie się szereg budynków przylegających do siebie, ponurych, szarych z zakratowanemi okienkami, i wyglądających, jak zakratowane jaskinie; to Conciergérie.
Więzienie to ma lochy, które woda Sekwany napełnia mułem czarnym, ma tajemnicze wyjścia, któremi niegdyś wrzucano do rzeki ofiary, przeznaczone na stracenie.
W roku 1793 Conciergérie, niezmordowany dostawca żywności dla rusztowania, przepełnione było ofiarami, na których potępienie wystarczała nieraz jedna godzina. Zaiste w owej epoce stare więzienie świętego Ludwika słusznie zasługiwało na nazwę pałacu śmierci.
W wigilję dnia, kiedy Maurycy, Lorin i Genowefa razem jedli śniadanie, głuchy turkot rozległ się po bruku wybrzeża i wstrząsnął szybami więzienia, wreszcie ustał naprzeciw bramy arkadowej; żandarmi uderzyli w nią rękojeściami pałaszy i brama otworzyła się, wpuszczając na dziedziniec jakiś pojazd, z którego wysiadła kobieta, poczem bramę znowu zamknięto i znowu zasunięto rygle.
Kilka ciekawych głów, które przy świetle pochodni zapragnęło widzieć uwięzioną, ukazało się w półcieniu i znikło. Wkrótce ozwały się trywjalne śmiechy i grubjańskie pożegnania ludzi odchodzących, których słyszano, lecz nie widziano.
Osoba przywieziona zatrzymała się wraz z żandarmami zaraz przy pierwszych drzwiach i zobaczyła, że jeszcze drugie przebyć wypadnie, lecz nieprzyzwyczajona jeszcze do budowy więziennej, pomimo długiego w nich pobytu, zapomniała schylić głowę i gwałtownie uderzyła się o żelazną kratę.
— Czyś się skaleczyła, obywatelko?... zapytał żandarm.
— Teraz mnie już nic nie kaleczy... spokojnie odpowiedziała.
I szła dalej, nie wydawszy najmniejszej skargi, choć ponad brwiami jej widniał ślad krwawy od uderzenia czołem o żelazną kratę.
Wkrótce ujrzano krzesło nadzorcy, tak godne poszanowania w oczach więźni, gdyż nadzorca więzienia jest rozdawcą łask, a dla więźnia wszelka łaska jakże wielką ma wagę!... jakże często ponure dlań niebo zmienia w jaśniejszy firmament.
— Obywatelu nadzorco... rzekł przywódca eskorty, przygotuj tam dla nas rubrykę, ale śpiesz się, bo gmina nas oczekuje.
— O! zaraz, zaraz, chwileczkę... odrzekł odźwierny, wlewając do kałamarza kilka kropel wina ze stojącej obok szklanki; ja mam do tego rękę wprawną, dzięki Bogu! Twoje imię i nazwisko obywatelko?
I umoczywszy pióro w improwizowanym kałamarzu, zabrał się do zapisania nowoprzybyłej w rubryce, już prawie zapełnionej innemi nazwiskami. Tymczasem obywatelka Ryszard, kobieta dosyć miłego wejrzenia, stojąc za krzesłem jego, z podziwem, prawie pełnem poszanowania, przypatrywała się tej kobiecie, tak szlachetnej i dumnej, którą mąż jej wypytywał.
— Marja Antonina Joanna Józefa Lotaryńska, arcyksiężna austrjacka, królowa Francji!... odpowiedziała uwięziona.
— Królowa Francji!... powtórzył zdziwiony nadzorca, podnosząc się nieco z swego krzesła.
— Tak, królowa Francji... tymże samym tonem powtórzyła uwięziona.
— Zwana inaczej wdową Kapet... dodał przywódca eskorty.
— Pod którem z tych dwóch nazwisk mam ją zapisać,... spytał nadzorca.
— Pod którem sam zechcesz, byle prędzej... odpowiedział przywódca.
Nadzorca siadł znowu na krześle i drżącą ręką zaciągnął do regestru nazwisko, imiona i tytuł, jaki mu podyktowała uwięziona; napis ten i dziś jeszcze, jakby krwią nakreślony widzieć można w owej księdze, której najszacowniejsze karty pogryzły szczury rewolucyjnego Conciergérie.
Żona Ryszarda stała ciągle za krzesłem męża; ale powodowana uczuciem religijnego politowania na krzyż złożyła ręce.
— Wiek twój obywatelko?... pytał znowu nadzorca.
— Trzydzieści siedem lat i dziewięć miesięcy... odpowiedziała królowa.
Ryszard zapisał, wyszczególnił potem cały rysopis, a ukończywszy swe dzieło — rzekł:
— Dobrze, już koniec.
— Gdzież mamy zaprowadzić uwięzioną?... — zapytał przywódca eskorty.
Ryszard znowu zażył tabaki i spojrzał na swą małżonkę.
— Do licha!... rzekła zagadnięta, nie uprzedzono nas, nie wiemy co zrobić.
— No... pomyślże! rzekł brygadjer.
— Jest wprawdzie izba narad... ciągnęła dalej żona nadzorcy.
— Hm! ale zaobszerna... mruknął Ryszard.
— Tem lepiej, że obszerna, będzie gdzie pomieścić straż.
— Dobrze, niech będzie izba narad, ale niema w niej łóżka... rzekł Ryszard.
— A! prawda... odpowiedziała jego żona, zapomniałam.
— Ba!... wtrącił żandarm, jutro wniesiecie łóżko, przecież do jutra już niedaleko.
— Zresztą, mój mężu, obywatelka dzisiaj może w naszym pokoju przenocować... rzekła Ryszardowa.
— A my gdzież się podziejemy... — odparł nadzorca.
— My nie będziemy spali; wszakże obywatel żandarm. Utrzymuje, że noc prędko zejdzie.
— No... — odrzekł Ryszard, — to zaprowadźcie obywatelkę do mego pokoju.
Ryszardowa wzięła świecę ze stołu i poszła naprzód.
Marja-Antonina postępowała za nią milcząca, spokojna i blada, jak zwykle; dwaj strażnicy, na których Ryszardowa skinęła, zamykali orszak. Pokazano królowej łoże, które Ryszardowa spiesznie zasłała białą pościelą. Strażnicy stanęli we drzwiach, wreszcie drzwi te zamknięto na dwie zasuwy i Marja-Antonina znalazła się sama.
Nikt nie wie, jak noc przepędziła, bo ją przepędziła tylko z Bogiem.
Nazajutrz dopiero przeprowadzono królowę do izby narad, z której drzwi wychodziły na korytarz i wzdłuż ustawiono przepierzenie, nie dotykające sufitu.
Po jednej stronie mieściła <się straż; drugą zajmowała królowa.
Każdą z tych dwóch celek oświetlało okno, opatrzone gęstą kratą żelazną.
Parawan ustawiony przy drzwiach, oddzielał królowę od jej strażników i zasłaniał środkowe wejście. Cała izba wyłożona była granitową posadzką.
Łóżko naprzeciw okna i krzesło przy tymże oknie, stanowiły całe umeblowanie królewskiego więzienia.
Żandarmi zajęli sąsiednią celkę; historja przechowała nam nazwiska najniższych nawet istot, które fatalność zespoliła z wielkiemi wypadkami, bo o nie odbija się ułamek światła, jakie ciska piorun, krusząc to trony, to samych nawet królów.
Nazywali się oni Dufresne i Gilbert.
Pierwszej nocy, zanim się udała na spoczynek, jeden z żandarmów zapalił fajkę, według zwyczaju; odór tytoniu wcisnął się przez otwory przepierzenia i dokuczał nieszczęśliwej królowej, która w obecnem położeniu jeszcze bardziej była wrażliwa.
Wkrótce uczuła, że odór ten działać zaczyna na jej mózg i sprowadza ociężałość i duszność ale niezachwiana w niej duma nie użalała się bynajmniej.
Nazajutrz o świcie królowa wstała i ubrała się. Światło, wpadające przez zakratowane okno, przy którem siedziała, objęło jej wychudłe ręce niebieskim promieniem; zdawało się, że czyta, ale myślą błądzi daleko.
Żandarm Gilbert odsunął parawan i milcząc, spojrzał na nią; Marja-Antonina usłyszała, jak skrzypnął ten sprzęt przesunięty po podłodze, ale nie podniosła głowy.
Siedziała tak, że żandarmi mogli widzieć zupełnie jej głowę w porannem świetle.
Gilbert dał znak koledze, aby spojrzał wraz z nim przez otwór.
Dufresne się zbliżył.
— Patrz... — rzekł Gilbert pocichu; aż strach! takie ima czerwone oczy, że chyba chora, a może płakała.
— Wiesz dobrze... — odrzekł Dufresne, — że Wdowa Kapet nigdy nie płacze; Ona na to zanadto dumna.
— No, to chyba chora... — podjął znowu Gilbert i dodał głośno:
— Obywatelko Kapet, czyś czasem nie chora?...
Królowa zwolna podniosła oczy, a jasne i badawcze spojrzenie jej padło na obu tych ludzi.
— Panowie do mnie co mówicie?... — spytała pełnym słodyczy głosem, bo sądziła, że w mówię tego, który ją zagadnął, odzywa się jakieś współczucie.
— Tak, obywatelko, do ciebie... — podjął znowu Gilbert, — pytamy, czy nie jesteś chora?
— Dziękuję wam, moi panowie. Nie, chora nie jestem, ale mocno cierpiałam dzisiejszej nocy.
— A! tak, prawda... masz troski.
— Nie, panowie, troski moje są zawsze te same, religja nauczyła mię składać je u stóp krzyża, nie z ich powodu bardziej cierpiałam dzisiaj, niż wczoraj; alem nie spała dzisiejszej nocy.
— O! zapewne dlatego, że wnowem mieszkaniu, na nowem łóżku.. — rzekł Dufresne.
— I w niekoniecznie pięknem mieszkaniu... — wtrącił Gilbert.
— Nie, moi panowie... — odrzekła królowa, zwieszając głowę. — Czy mieszkanie moje brzydkie czy piękne, to mi zupełnie obojętne.
— Więc dlaczegóżeś nie spała?
— Przepraszam, że to panom powiedzieć muszę; ta woń tytoniu, którą i teraz jeszcze czuć od pana, bardzo mi dokucza.
W rzeczy samej, Gilbert palił fajkę, jak zwykle.
— A mój Boże... — zawołał zmieszany łagodną mową królowej.
— Czemużeś prędzej nie powiedziała tego, obywatelko?
— Bo nie mam prawa krępować pana w przyzwyczajeniach.
— Dobrze, dobrze, to ja ci przynajmniej dokuczać przestanę... — rzekł Gilbert, rozbijając fajkę o podłogę; już ci dymić nie będę.
I odwróciwszy się, wyprowadził kolegę i zasunął parawan.
Szmer, jaki zwrócił uwagę obu strażników sprawiło kilka osób, zbliżających się ku drzwiom.
Drzwi otworzyły się, i weszło dwóch urzędników wraz z odźwiernym i kilkoma strażnikami.
— I cóż?... — spytali, jak się sprawuje uwięziona?
— Jest tam... — odpowiedzieli dwaj żandarmi.
— Jak się tam mieści?
— Zobaczcie!
I Gilbert odsunął parawan.
— Czego chcesz?... — zapytała królowa.
— Obywatelko Kapet, gmina przybywa cię odwiedzić.
— To jakiś poczciwy człowiek... — pomyślała Marja Antonina, — a jeżeli przyjaciele moi zechcą...
— Dosyć już tego... dosyć... — odezwali się urzędnicy, odsuwając Gilberta i Wchodząc do królowej; — poco tu tyle ceremonji?...
Królowa nie podniosła oczu, a obojętność jej dowodziła, że nie widziała ani słyszała, co się wokoło niej działo, i sądziła, że jest sama.

Wysłańcy gminy ciekawie obejrzeli wszelkie szczegóły pokoju, przypatrywali się obiciu, łóżku, kratom u okna, wychodzącego na dziedziniec, i wreszcie, zaleciwszy żandarmom najpilniejszą czujność, wyszli, nie przemówiwszy ani słowa do Marji Antoniny, która jakby wcale nie zważała na ich obecność.

ROZDZIAŁ XXXV.
SALA SKAZAŃCÓW

Przy schyłku dnia, kiedy urzędnicy tak starannie przejrzeli więzienie królowej, jakiś człowiek w szarej opończy, z gęstym, czarnym włosem na głowie, na której wierzchu miał czapkę, podówczas odznaczającą pospólstwo zagorzałych patrjotów, przechadzał się po wielkiej sali, nazwanej salą skazanych, jakby zwracał pilną uwagę na osoby, zwykle tę salę napełniające.
Nasz spacerujący był małego wzrostu, czarną i brudną ręką wstrząsał laską, którą nazywano konstytucją; jakkolwiek ręka wywijająca tą straszną bronią, wydałaby się bardzo drobną każdemu, ktoby wobec tej dziwnej osoby zapragnął odgrywać rolę inkwizytora; nikt nie śmiał kontrolować w niczem człowieka tak strasznej postaci.
W rzeczy samej, ów człowiek z kijem, niemałym nabawiał niepokojem gromadki pokątnych pisarzy, rozprawiających o publicznych sprawach, które w owej epoce wydawały się coraz bardziej gorsze lub lepsze, w miarę, jak rozbierano kwestję z punktu widzenia konserwatywnego lub rewolucyjnego.
Ci poczciwi ludziska z pod oka przypatrywali się długiej, czarnej brodzie tego człowieka, jego zielonawemu oku, osadzonego między gęstemi brwiami, jak dwie szczotki, i drżeli, gdy przechadzający się po sali groźny patrjota ku nim się zbliżał.
Przyczyna tej trwogi pochodziła stąd, że ilekroć zanadto się do niego zbliżyli lub za bacznie nań spojrzeli, zawsze ten człowiek uderzał swą ciężką bronią o posadzkę, i z kamieni jej wydobywał dźwięk to suchy i głuchy, to głośny i dźwięczny.
Nietylko jednak pokątni pisarze, znani zwykle pod nazwą szczurów pałacowych, ulegali tak wielkiemu przerażeniu, podzielały je także i inne rozmaite indywidua, wchodzące do sali skazanych, albo przez jej drzwi szerokie, albo przez który z wąskich korytarzy. Indywidua te szybko oddalały się, spostrzegłszy człowieka z laską, który, jakby na przekorę wszystkim, chodził z jednego końca sali do drugiego, co chwila uderzając kijem w podłogę.
Gdyby pisarze nie byli zajęci, a przechodnie bardziej jasnowidzący, byliby się niezawodnie przekonali, że nasz buńczuczny patrjota, podobnie jak wszyscy oryginałowie, niektórym taflom posadzki oddawał pierwszeństwo, mianowicie przyległym do prawej strony ściany i środkowym, które wydawały dźwięk czystszy i głośniejszy.
Co większa, człowiek ten wywierał gniew swój szczególnie na kilku taflach środkowych. Na chwilę zapomniał się nawet do tego stopnia, że zmierzył okiem coś nakształt odległości. Wszelako to zapomnienie trwało zbyt krótko, bo natychmiast spojrzenie jego, tracąc przelotną radość, przybrało dawny wyraz.
Jednocześnie prawie, drugi patrjota (w owej epoce przekonanie każdego wyryte było na jego czole, a raczej odzieży), wszedł drzwiami od galerji, i jakby nie podzielając bynajmniej powszechnego wrażenia trwogi, jaką ów jegomość przejmował wszystkich, skierował swe kroki tak, iż obaj spotkali się prawie w połowie sali.
Nowoprzybyły, podobnie jak tamten miał czapkę futrzaną, szarą kapotę, ręce brudne i kij; ale nadto, u boku jego wisiał wielki pałasz, obijający mu się o nogi; tem zaś większe rozsiewał przerażenie, że gdy pierwszy był groźny, ten wyglądał na chytrego i nikczemnego.
Chociaż obaj zdawali się być jednakowych przekonań, obecni spojrzeli jednak na nich ciekawie, czekając co wyniknie z ich spotkania.
Za pierwszym razem oczekiwanie spełzło na niczem. Dwaj dziwni patrjoci poprzestali tylko na obrzuceniu się spojrzeniem. Pierwszy z nich lekko pobladł; lecz mimowolne drganie ust przekonywało, iż bladość ta nie pochodziła z uczucia obawy, ale z odrazy.
Gdy jednak powtórnie się spotkali, pierwszy patrjota, jakby gwałtowny uczynił wysiłek woli; twarz jego, dotąd tak ponura, wypogodziła się; uśmiech jakby przymilenia przebiegł po jego ustach. Zwrócił się nieco w lewo, widocznie dla zatrzymania drugiego patrjoty.
Zeszli się prawie na środku sali.
— A! obywatelu Simon!... — rzekł pierwszy.
— Tak! ale czegóż chcesz od obywatela Simon?... kto jesteś?
— Przecie, nie udawaj, że mnie nie znasz!...
— A skąd cię mam znać, kiedym cię nigdy nie widział.
— No, no! jakto, nie poznajesz mnie, com miał zaszczyt obnosić głowę księżny Lambaile?
Te wyrazy, z głuchą wściekłością wymówione, wybiegły gwałtownie z ust patrjoty w opończy.
Simon zadrżał.
— Toś ty?... — rzekł, — ty?
— O! czyż cię to dziwi... Mój obywatelu, sądziłem, że lepiej znasz przyjaciół i wiernych... Bardzo mi przykro że tak nie jest...
— Tak... dobrześ się zasłużył, ale ja cię nie znałem... — rzekł Simon.
— Lepiej daleko być stróżem małego Kapeta, bo można wszędzie się pokazywać i Wszędzie zwracać uwagę, to też ja ciebie znam i szanuję.
— Bardzo dziękuję.
— Niema za co... Cóż?... przechadzasz się tu, obywatelu?
— Tak... czekam tu na kogoś, a ty?
— I ja także.
— Jakże się nazywasz? powiem o tobie w klubie.
— Nazywam się Teodor.
— Na kogóż więc tu czekasz, Obywatelu Teodorze?
— Na przyjaciela, któremu mam oznajmić pewną ciekawą wiadomość.
— Doprawdy, cóż to takiego?
— O pewnych arystokratach.
— Jakże się nazywają?
— Nie, nie, to tylko przyjacielowi mojemu wyznać mogę...
— To źle, bo oto ku nam zbliża się przyjaciel mój, a zna się on dobrze na rzeczy i potrafiłby zaraz wszystko załatwić! no... i cóż ty na to?...
— Fouquier — Tinville!... — zawołał patrjota pierwszy.
— Tak, on sam, kochany mój przyjaciel.
— A no! to dobrze.
— Zapewne, że dobrze... Dzień dobry obywatelu Fouquier.
Fouquier-Tinville, blady, spokojny i jak zwykle mrugający czarnemi oczami, z poza gęstych brwi, wszedł bocznymi drzwiami do sali, niosąc w ręku regestr, a pod pachą plikę papierów.
— Dzień dobry, Simonie... — rzekł, — cóż tam nowego?
— Bardzo wiele; najprzód mamy tu obywatela Teodora, który niósł głowę księżny Lamballe i może uczynić pewne odkrycie. Przedstawiam ci go... ot on.
Fouquier żywo i badawczo spojrzał na patrjotę, który zmieszał się pomimo całej śmiałości.
— Teodor... — podchwycił Fouquier, cóż to za Teodor?
— To ja... — odezwał się człowiek w opończy.
— Ty! to ty obnosiłeś głowę księżny Lamballe?... — spytał oskarżyciel z miną powątpiewającą.
— Tak jest, to ja, na ulicy świętego Antoniego.
— Ależ ja znam dobrze człowieka, który się tem chlubi... — odpowiedział Fouquier.
— A ja znam dziesięciu takich... — odważnie odparł obywatel Teodor, — ale ponieważ oni zawsze czegoś żądają, a ja nie żądam nic, więc chyba mam przed nimi pierwszeństwo.
Ta dowcipna odpowiedź rozśmieszyła Simona i wypogodziła czoło Fouquierowi.
— Masz słuszność, ale chociaż nic nie żądałeś, masz prawo żądać jednakże. Zostaw nas, proszę cię, obywatelu; Simon ma mi coś do powiedzenia.
Teodor oddalił się, bynajmniej nie obrażony szczerością obywatela oskarżyciela publicznego.
— Czekaj... — zawołał Simon, — nie odprawiaj go z niczem, wysłuchaj wiadomości, jaką może udzieli.
— E!... — zawołał Fouquier-Tinville lekceważąco, wiadomość?... powiedz denuncjacja!...
— Tak, na pewnych arystokratów... — rzekł Simon.
— O!... mów o co to chodzi?
— E! to bagatelka, chodzi o obywatela Maison-Rouge i kilku jego przyjaciół.
Fouquier skoczył jak oparzony, Simon wzniósł rękę ku niebu.
— Spotkałem obywatela Maison-Rouge przy ulicy Grande-Truannerie.
— Mylisz się, jego niema w Paryżu... — odparł Fouquier.
— Widziałem go, powiadam.
— To niepodobna, stu ludzi wyprawiono za nim w pogoń, onby nie śmiał pokazywać się na ulicach.
— Oh? on?... — krzyknął patrjota, — taki wielki, taki czarny, taki silny i obrosły jak niedźwiedź!...
Fouquier pogardliwie wzruszył ramionami.
— Nowe brednie... — rzekł, — Maison-Rouge jest mały, chudy i wcale nie ma zarostu.
Patrjota zasmucony opuścił ręce.
— No, nie martw się!... dobra chęć starczy za dobry uczynek. A teraz Simonie, na nas kolej, spiesz się, bo czekają na mnie w kancelarji, nadchodzi godzina przewiezienia skazanych.
— U mnie nic nowego nie słychać; dziecko zdrowe...
Patrjota odwrócił się tak, ażeby go nie posądzono o ciekawość, a jednak, aby wszystko mógł dokładnie słyszeć.
— A! więc malec zdrów?... — zagadnął Simona Fouquiera, — a cóż tam z jego moralnością?
— Wykształcam go powoli.
— Mnie się zdaje, że chłopiec mógłby świadczyć w procesie Antoniny.
— Mnie się nietylko tak zdaje, ale jestem tego pewny.
Teodor oparł się o kolumnę, oko zwrócił ku drzwiom, ale bez celu, a tymczasem uszy wysuwały mu się z pod futrzanej czapki nagie i wytężone. Może nie wiedział nic ale niezawodnie bardzo wiele słyszał.
— Zastanów się dobrze, Simonie, — rzekł Fouquier, — nie narażaj komisji na daremne trudy, czyś pewny, że Kapet będzie mówił?
— Powie wszystko, co tylko zechcę.
— Czy powiedział ci to, o co mamy zapytać?
— Powiedział.
— Obywatelu Simonie, to, co nam przyrzekasz, jest nader ważne, zeznanie dziecka będzie wyrokiem dla jego matki.
— Ja liczę też na nie!
— Simonie! Simonie!... zastanów się dobrze, co czynisz. Powtarzam ci, że od czasów Nerona nie słyszano o takich rzeczach... — ponuro mruknął Fouquier.
— A! o mało co nie zapomniałem, mam dla ciebie denuncjację.
— Znowu! ty chcesz mnie zamęczyć robotą.
— Przecie trzeba służyć krajowi.
Simon, mówiąc to, podał mu papier ciemny jak skóra, o której dopiero mówił, ale mniej zapewne giętki. Fouquier wziął go i przeczytał.
— Znowu ten twój obywatel Lorin, ty musisz bardzo nienawidzieć tego człowieka?
— Uważam go za bardzo podejrzanego. Wczoraj wieczorem powiedział: „Dobranoc pani“, do jakiejś obywatelki, która mu się z okna kłaniała... Jutro, mam nadzieję, doniosę ci kilka słów o innym podejrzanym, o tym Maurycym, co to był na służbie w Temple, podczas wypadku z pąsowym goździkiem.
— Byle coś dokładnego i pewnego, — rzekł Fouquier, uśmiechając się do Simona.
Podał mu rękę i odwrócił się z pośpiechem nie bardzo pochlebnym dla szewca.
Simon poszukał wzrokiem obywatela Teodora, ale go już w sali nie dostrzegł.
Zaledwie jednak wyszedł poza kratę zachodnią, znów ujrzał Teodora przy budce pisarza. Przy nim stał mieszkaniec budki.
— O której godzinie zamykają kraty?... — pytał tego człowieka Teodor.
— O piątej.
— A potem co tu robią?
— Nic, sala pusta jest aż do rana.
— I niema żadnych patroli? nikt nie dyżuruje?
— Nie, panie, baraki nasze zamykane są na klucz.
Teodor, usłyszawszy wyraz, panie, zmarszczył brwi i natychmiast z niedowierzaniem spojrzał wokoło siebie.
— Czy drąg żelazny i pistolety są w baraku? — zapytał.
— Są, pod obiciem.
— Wracaj do domu... Ale, ale, pokaż mi jeszcze izbę trybunału, której niezakratowane okno wychodzi na dziedziniec przy placu Delfina.
— Na lewo między kolumnami, pod latarnią.
— Dobrze. Idź i miej konie na pogotowiu w umówionem miejscu!
— O! panie, dobrze idzie, dobrze idzie!... licz pan na mnie...
— Teraz najlepsza chwila, nikt nie patrzy, otwieraj swój barak.
— Już panie, będę się modlił za pana!

— Nie za mnie, ale wiesz za kogo masz się modlić! Bądź zdrów.

ROZDZIAŁ XXXVI.
OBYWATEL TEODOR

Szara zasłona nocy pokryła obszerną salę, której nieszczęsne echa powtarzają nieustannie cierpkie słowa adwokatów i błagalne wołania oskarżonych.
Ciszę zupełną przerywały tylko niekiedy harce szczurów, które gryzły papiery, zamknięte w szafach pisarzy, nie szczędząc nawet samego drzewa tych szafek.
A jednak wśród tak przerażającej nocy, wśród tego, tak uroczystego milczenia, ozwało się przygłuszone skrzypnięcie; drzwi jednej z szaf obróciły się na wrzeciądzach i ostrożnie wysunął się z niej cień, czarniejszy nawet od cienia nocy.
Był to ów zapadły patrjota, którego pocichu nazywano panem, a który głośno utrzymywał, że się nazywa Teodor. On to lekką nogą dotknął chropowatej posadzki. W prawej ręce trzymał ciężki drąg żelazny, lewą zaś przymocowywał do pasa dwururny pistolet.
— Od szafy aż dotąd naliczyłem dwanaście tafel... — szepnął, — tutaj kończy się pierwsza.
I znowu licząc, końcem nogi, domacywał się szpary między dwoma kamieniami, którą czas coraz większą czynił.
— Zobaczymy... — rzekł sam do siebie, zatrzymując się, — czym dobrze wszystko przedsięwziął, czy siły będę miał dosyć, a ona dosyć odwagi? O! znam ja dobrze jej odwagę. Mój Boże! kiedy dotknę jej ręki, kiedy jej powiem: „Jesteś pani ocalona!“
I umilkł, niby przygnieciony ciężarem takiej nadziei.
— Do dzieła więc. Taflę podnieść to nic trudnego; ale zostawić ją podniesioną niebezpiecznie, bo patrol może nadejść, choć powiadają, że nigdy tu nie przychodzi. Nikogo w podejrzeniu nie mają, bo ja nie mam wspólników, a dla człowieka z moim zapałem, niewiele potrzeba czasu na przebycie ciemnego korytarza, za trzy minuty będę pod jej pokojem, za pięć minut podniosę kamień, służący za płytę do palenia ognia na jej kominie. Ona usłyszy mnie, ale się nie przelęknie, bo ma zbyt wiele przytomności; przeciwnie, zrozumie zaraz, że zbliża się wybawca. Dwóch ludzi jej strzeże, i ci zapewne przybiegną. Cóż stąd! dwóch tylko!... — rzekł z ponurym uśmiechem patrjota, patrząc to na broń, którą miał u pasa, to na drąg trzymany w ręku; dla nich wystarczą dwa strzały z pistoletu, lub dwa uderzenia tym drągiem, biedacy!... o!... ale iluż to mniej winnych zginęło! Ha!...
I obywatel Teodor odważnie zasadził drąg swój w szparę, przedzielającą dwie kamienne tafle posadzki. W tejże chwili żywe światło, jak błyskawica, przebiegło po posadzce, i jakiś szmer, obijający się o sklepienie, sprawił, że spiskowy odwrócił się i jednym skokiem ukrył się znowu w szafie.
Wkrótce do uszu Teodora doleciały jakieś głosy odległe.
Schylił się i przez szczelinę w szafie spostrzegł najprzód człowieka wojskowo ubranego, który wielką szablą, brzęczącą po posadzce, sprawiał hałas i zwrócił jego uwagę, potem drugiego w zielonem odzieniu, który trzymał w ręku linję i zwój papierów pod pachą; potem znowu trzeciego w grubej wełnianej bluzie i futrzanej czapce, nakoniec czwartego w drewnianych trzewikach i opończy.
Żelazna krata zaskrzypiała na zardzewiałych zawiasach i uderzyła o łańcuch, który ją w dzień powstrzymywał od zatrzaskiwania. Wszyscy czterej weszli.
— To patrol... — szepnął Teodor. — Chwała ci Boże, dziesięć minut później, a byłbym zgubiony.
I z głęboką uwagą usiłował poznać osoby, patrol ten składające. Trzech poznał niebawem.
Pierwszy, który szedł naprzód, ubrany po generalsku był to Santerre. Za nim, w wełnianej bluzie i futrzanej czapce postępował nadzorca Ryszard. Człowiek w trzewikach drewnianych i opończy musiał być zapewne odźwierny.
Ale nie widział nigdy człowieka w zielonkawem odzieniu, który trzymał linję w ręku i papiery pod pachą.
Czterej przybysze aż dotąd milczeli, a przynajmniej cichej ich rozmowy spiskowy nie mógł dosłyszeć.
Lecz gdy się zbliżono o dziesięć kroków do szafy, Santerre przemówił pierwszy, a odgłos jego wyraźnie obił się o uszy obywatela Teodora.
— Tak... — wyrzekł, — otóż jesteśmy w sali skazańców. Obywatelu budowniczy, ty nas teraz prowadzić i przekonać powinieneś, że odkrycie twoje nie jest niedorzecznością. Wiadomo ci zapewne, że rewolucja wymierzała sprawiedliwość zawsze za wszelkie tego rodzaju głupstwa, i teraz już nie wierzymy ani w podziemia ani w duchy!... Cóż ty na to, obywatelu Ryszardzie?... — dodał Santerre, zwracając mowę do człowieka w wełnianej bluzie i futrzanej czapce.
— Ja nie spierałem się nigdy o istnienie podziemi w Conciergérie... — odpowiedział Ryszard, — ale Grakchus, który tu jest od dziesięciu lat odźwiernym, a tem samem zna Conciergérie, jak własną kieszeń, utrzymuje stanowczo, iż nic nie wie o podziemiu, o jakiem mówi obywatel Giraud. Ponieważ jednak obywatel Giraud jest budowniczy miasta, musi więc lepiej wiedzieć o tem, aniżeli my, bo to jego zawód.
Teodor słysząc to, zadrżał na całem ciele.
— Szczęściem... — szepnął, — sala wielka, muszą szukać najmniej dwa dni, zanim znajdą to, czego pragną.
Ale budowniczy rozwinął wielki zwój papieru, włożył na nos okulary i przykląkł przed tym planem, oświetlonym drgającym światłem latarni, trzymanej przez Grakchusa.
— Lękam się... — rzekł Santerre drwiąco, — czy tylko obywatel Giraud nie marzy?...
— Dobrze... — rzekł budowniczy, a potem, dodał: dwanaście a cztery to szesnaście, a osiem, to dwadzieścia cztery, otóż mam już to miejsce, a jeżeli się mylę choć na stopę, powiecie, żem nieuk.
To powiedziawszy, budowniczy wziął znowu linję do ręki, przemierzył potrzebną mu odległość i uderzył w jedną z tafli.
Była to właśnie ta sama tafla, w którą obywatel Teodor tak często stukał, uniesiony niby wściekłym gniewem.
— Ot... to tu, obywatelu generale... — rzekł budowniczy.
— Tak sądzisz, obywatelu Giraud?
Patrjota w szafie do tego stopnia zapomniał się, że zaciśniętą pięścią uderzył się gwałtownie w nogę i wydał głuchy jęk.
— Jestem tego pewny... — mówił dalej, Giraud; — a śledztwo wasze, porównane z moim raportem, przekona konwencję, że się nie myliłem. Tak, obywatelu generale, z dumą dodał budowniczy, tafla ta otwiera wchód do podziemia, kończącego się pod więzieniem wdowy Kapet. Podnieśmy taflę, zejdźmy razem do podziemia, a przekonam cię, że dwóch ludzi, a nawet jeden, mogą którejkolwiek nocy wykraść uwięzioną i nikt się tego nawet nie będzie spodziewał.
Szmer trwogi i zdziwienia, obudzony słowy budowniczego, przebiegł po zgromadzonych i skonał przy uchu obywatela Teodora,, który teraz wyglądał jak posąg.
— Widzicie więc, że na niebezpieczeństwo byliśmy narażeni... — ciągnął dalej Giraud. — Ale teraz ja mam na to sposób — przegrodzę podziemie żelazną kratą i ocalę Francję!...
— O!... — zawołał Santerre, — obywatelu Giraud, powziąłeś myśl wzniosłą.
— Niech cię piekło pochłonie, przeklęty ośle!... z wściekłością mruknął Teodor.
— Teraz podnieś taflę... — rzekł obywatel budowniczy do obywatela Grakchusa, który oprócz latarni miał także i drąg.
Obywatel Grakchus zabrał się do dzieła i po chwili tafla była już podniesiona. Wówczas ukazało się otwarte wejście do podziemia ze schodami ginącemi w jego głębi i buchnęło stamtąd powietrze gęste jak para.

— Znów nadaremne usiłowania!... — szepnął obywatel Teodor! Czyż niebo nie chce jej ocalić. Czyż sprawa jej przeklęta?...

ROZDZIAŁ XXXVII.
OBYWATEL GRAKCHUS

Przez chwilę Santerre, budowniczy i Ryszard stali nieruchomi nad wejściem do podziemia, odźwierny zaś pogrążył latarnię w otwór, ale tylko szczyt jego oświetlił.
Triumfujący budowniczy całą wysokością genjuszu swojego panował nad towarzyszami.
— Na honor!... — odpowiedział Santerre, — tak... to podziemie, niewątpliwie podziemie. Trzeba tylko dowiedzieć się jeszcze, dokąd ono prowadzi.
— Tak... — powtórzył Ryszard, — trzeba się o tem dowiedzieć.
— To zejdź, obywatelu Ryszardzie, a przekonasz się, czy prawdę mówię?
— Zamiast wchodzić tędy... — odrzekł tenże — lepiej nam będzie, pójść razem na górę i tam podniesiem taflę w kominie.
— Bardzo dobrze... — rzekł Santerre. — Chodźmy!...
— Ej!... strzeż się... — odparł budowniczy, — tafla pozostawiona, może kogo naprowadzić na niepotrzebne myśli.
— Któż u djabła mógłby tu przyjść o tej godzinie?... — rzekł Santerre.
— Wreszcie... — podjął Ryszard, — w sali niema nikogo, zostawmy tu więc Grakchusa i będziemy spokojni. Zostań tu obywatelu Grakchusie, przyjdziemy do ciebie bramą pod ziemią.
— Dobrze... — rzekł Grakchus.
— Masz jaką broń, przy sobie?... — spytał Santerre.
— Mam szablę i drąg, obywatelu generale.
— No to nieźle! pilnuj-że się dobrze. Za dziesięć minut wrócimy.
Odźwierny widział, jak się oddalali, śledził ich wzrokiem, dopóki mógł dostrzec, słuchał, dopóki mógł dosłyszeć; wreszcie gdy cisza znowu wszędzie zaległa, gdy mniemał, że wszystko znowu osamotniało, postawił latarnię na ziemi, a zwiesiwszy nogi w podziemie, usiadł i zaczął marzyć.
Nagle, gdy pogrążył się w najgłębsze marzenia, uczuł, że czyjaś ręka opiera się na jego ramieniu. Odwrócił się, ujrzał twarz obcą i chciał krzyknąć; ale natychmiast zimny pistolet dotknął jego czoła. Głos mu zastygł w gardle, ręce opadły bezwładne, a oczy przybrały wyraz błagalny na jaki tylko zdobyć się mogły.
— Ani słowa!... — rzekł nowoprzybyły, — albo umrzesz!...
— Czego pan chcesz ode mnie?... — wyjąkał odźwierny.
— Chcę... — odpowiedział obywatel Teodor, — abyś mię tam wpuścił.
Odźwierny z jaknajwyższem zdziwieniem spojrzał na człowieka, występującego z tak szczególnem żądaniem. Ale we wzroku przybysza musiał zapewne dojrzeć wyższe oznaki rozsądku, bo odwrócił wkrótce swe spojrzenie.
— Wszak nie odrzuciłbyś majątku?
— Nie wiem, nikt mi dotąd nic podobnego nie proponował.
— No, to ja ci zaproponuję.
— Co pan rozumiesz przez majątek?
— Naprzykład... pięćdziesiąt tysięcy liwrów w złocie; pieniądz teraz bardzo rzadki, przyznasz więc, że pięćdziesiąt tysięcy liwrów w złocie warte tyle, co miljon. Otóż, ja ci je ofiaruję.
— Czy za to tylko, że pan tam wejdziesz?
— Tak, ale pod warunkiem, że mi będziesz towarzyszyć i dopomożesz w moich zamiarach.
— Ale w jakich zamiarach?... Za pięć minut żołnierze napełnią podziemie i zaaresztują pana.
Obywatel Teodor uczuł całą doniosłość tych słów.
— A czy nie mógłbyś przeszkodzić żołnierzom, aby tam nie weszli?...
— Nie mogę, nie znam, żadnego sposobu i napróżno myślę — A jutro... — zapytał obywatel Teodor, — czy nie będziemy mogli tam się dostać?
— Tak, moglibyśmy, ale do jutra podziemie przegrodzone zostanie kratą... i to dla większego bezpieczeństwa, kratą mocną, bardzo mocną.
— Więc trzeba co innego obmyśleć, podchwycił obywatel Teodor.
— Tak, — odparł odźwierny. — Pomyślmy.
Sam sposób wyrażania się obywatela Grakchusa przekonywał, że między nim, a obywatelem Teodorem nastąpiło porozumienie zupełne.
— Co robisz w Conciergérie?
— Jestem odźwiernym.
— I sypiasz tam?
— Tak panie.
— I jadasz tam?
— Nie zawsze. Miewam godziny wolne.
— I cóż czynisz?...
— Idę na umizgi do gospodyni szynku „Pod Winnicą Noego“, która przyrzekła oddać mi rękę, skoro zbiorę tysiąc dwieście franków.
— Gdzież jest szynk „Pod Winnicą Noego?“
— Przy ulicy Tapicerskiej.
Patrjota nadstawił ucha.
— Słyszysz już?
— Tak... słychać głosy i stąpania.
— Już wracają. Widzisz pan, że nie mielibyśmy czasu. To my, coraz bardziej określało stosunek.
— Prawda. Jesteś dzielnym chłopcem, obywatelu i uważam, że ci przeznaczono...
— Co?
— Zostać bogatym.
— Daj to Boże!
— Wierzysz więc w Boga?
— Czasem. Dzisiaj naprzykład...
— Wierz zatem, — rzekł obywatel Teodor, kładąc dziesięć luidorów w rękę odźwiernego.
— O! do djabła! — odpowiedział tenże, przyglądając się złotu przy świetle latarni. — Więc to prawda?
— Jak najzupełniejsza.
— Cóż mam więc czynić?
— Bądź jutro w „Winnicy Noego“, powiem ci wtedy, czego po tobie wymagam.
— Więc zgoda!...
— Jutro w szynku!...
— O której godzinie?
— O szóstej wieczorem.
— Uciekaj pan prędko. Oni już nadchodzą... Uciekaj pan, powtarzam, bo będzie źle!...
— Do jutra zatem!... — powtórzył Teodor, uciekając.

W istocie czas naglił; kroki i głosy coraz się bardziej zbliżały. W ciemnem podziemiu widać już było blask światła.

ROZDZIAŁ XXXVIII.
DZIECIĘ KRÓLIKOWSKIE

Tymczasem sprawę królowej roztrząsano w dalszym ciągu i przewidywano, że od tak dawna wrząca nienawiść ludu, uśmierzy się dopiero ofiarą tej dostojnej głowy.
Jakoż nie brakowało dowodów, przeciw niej świadczących, a jednak Fauquier-Tinville, ten śmiertelny oskarżyciel, nie zaniedbał zbierać nowych jeszcze środków obwinienia, których mu Simon dostarczyć przyrzekł.
Nazajutrz po opisanej scenie w Conciergérie, szczęk broni znowu przeraził więźniów, którzy pozostali jeszcze w Temple.
Więźniami temi byli księżna Elżbieta, córka królewska i dziecię, które w kolebce nazywano Najjaśniejszem, a teraz, tylko małym Ludwikiem Kapet.
Generał Santerre z trójkolorową szarfą i wielką szablą, na opasłym koniu, wraz z kilku gwardzistami narodowymi wjechał do wieży, w której jęczało dziecię królewskie. Przy boku jego szedł złowrogiej miny protokulista, z kałamarzem w ręku, plikiem papierów pod pachą, wywijając nadzwyczaj długiem piórem. Za nim postępował oskarżyciel publiczny. Widzieliśmy już, znamy i zobaczymy jeszcze później tego suchego, żółtego i zimnego człowieka, który nawet w dzikim generale Santerre, wzbudzał drżenie swem krwawem spojrzeniem. Resztę orszaku stanowiło kilku gwardzistów i porucznik.
Simon z chytrym uśmiechem na ustach, trzymając w jednej ręce czapkę niedźwiedzią, w drugiej pocięgiel, prowadził komisję i wskazywał jej drogę.
Przyszli do pokoju ciemnego, obszernego i pustego, gdzie w głębi siedział na łóżku zupełnie nieruchomy młody Ludwik.
Kiedyśmy widzieli, jak to nieszczęśliwe dziecko uciekało przed zwierzęcą zajadłością Simona, znać było w niem jeszcze trochę sił żywotnych, które oburzały się przeciw niegodnemu postępowaniu szewca z Tempie; dziecko uciekało, krzyczało, płakało, Więc bało się, cierpiało i miało nadzieję. Dziś, obawa i nadzieja już znikły; cierpienie istniało zapewne, lecz to dziecię męczeńskie, któremu w tak okrutny sposób kazano pokutować za błędy rodziców, kryło je w głębi serca i osłaniało pozorami zupełnej nieczułości. Nie podniosło więc głowy, gdy się komisarze ku niemu zbliżyli.
Ci z obecnych, którzy z niejakiem zajęciem a nawet ciekawością przyglądali się małemu więźniowi, zauważyli w nim bladość, szczególną jakąś nabrzmiałość, która była opuchnięciem, i niezwykłe chwianie się na nogach.
— To dziecko jest bardzo chore... — rzekł porucznik tak stanowczo, że aż Fouquier-Tinville obrócił się, chociaż już siedział i badać zamierzał.
Mały Kapet podniósł oczy i szukał niemi tego, który te słowa wymówił.
Poznał młodzieńca, co niegdyś na dziedzińcu w Temple, obronił go od uderzeń Simona. Słodki i pełen rozsądku wyraz wdzięczności zabłysł w jego ciemno-niebieskiej źrenicy, ale na tem się wszystko skończyło.
— A! to ty, obywatelu Lorinie... — rzekł Simon, zwracając tym sposobem uwagę Fouquier-Tinvilla na przyjaciela Maurycego.
— Ja sam, obywatelu Simonie... — odparł nieustraszony Lorin.
— Zauważyłeś, obywatelu... — rzekł oskarżyciel publiczny, — że to dziecko jest chore, czy jesteś lekarzem?
— Lekarzem wprawdzie nie jestem, ale się uczyłem medycyny.
— To powiedz, co mu jest?
— Widzę, że ma oczy i policzki nabrzmiałe, ręce blade i wychudłe, kolana opuchłe, a przy zbadaniu pulsu, przekonałbym się z pewnością, że bije 85 do 90 razy na minutę.
— I czemu nauka przypisać może ten stan więźnia?... — zapytał oskarżyciel publiczny.
Lorin podrapał się w ucho:
— Na honor! obywatelu... — odpowiedział, — nie znam tak dalece organizmu małego Kapeta, tóbym ci mógł odpowiedzieć... jednakże...
Fouquier-Tinville wstał, zbliżył się do Lorina i rozmawiał z nim pocichu.
Nikł nie słyszał, co mówił oskarżyciel publiczny, widocznie jednak o coś się wypytywał.
— O! i ty temu wierzysz obywatelu?... nie, matkaby tego nie popełniła.
— W każdym razie dowiemy się o tem... — rzekł Fouquier. — Simon utrzymuje, że sam słyszał, jak mu to mówiła i gotów powiedzieć jej to w oczy.
— Byłoby to haniebne... — odparł Lorin, — ale wszystko być może; Austrjaczka nie jest zapewne wolna od grzechu, zresztą, to do mnie nie należy... zrobiono z niej Messaliinę, a teraz chcą z niej zrobić jeszcze Agrypinę to doprawdy trochę już za wiele.
— Tak nam przynajmniej donosi Simon... — rzekł niewzruszony Fouquier.
— Nie wątpię, że Simon mógł to powiedzieć, są ludzie, których żadne, nawet niepodobne oskarżenie nie przeraża. Ale ty, obywatelu... — mówił dalej Lorin, śmiało patrząc Fouquierowi w oczy, — ty, co jesteś dzielny i prawy, czyż sądzisz, że przystoi wypytywać dziecię o szczegóły, dotyczące osoby, którą najnaturalniejsze i najświętsze prawa nakazują mu szanować?... Byłoby to znieważać całą ludzkość w tem dziecku!...
Oskarżyciel ani mrugnął, ale wydobył z kieszeni papier i pokazał go Lorinowi.
— Konwencja rozkazuje, abym przeprowadził śledztwo... — rzekł, — przystępuję więc do śledztwa, o resztę mniejsza.
— Tak, to słusznie... — rzekł Lorin — i jeżeli to dziecko wyzna... — dodał, wzdrygając się z odrazą.
— Zresztą... — podchwycił Fouquier, — postępowanie nasze nie jest wynikiem samej tylko denuncjacji Simona; patrz, oto oskarżenie publiczne... — dodał, wyjmując jakiś papier z kieszeni.
Dziennik ten w rzeczy samej zawierał najwyraźniejsze oskarżenie.
— Tak napisano, a nawet wydrukowano... — wyrzekł Lorin, — ale tak samo, jak ty, pomimo Simona i Heberta, nie uwierzę, aż usłyszę to oskarżenie z własnych ust dziecka, naturalnie, jeżeli je uczyni dobrowolnie, bez żadnych gróźb!...
Simon niecierpliwie czekał końca tej rozmowy; urzędnik nie pojmował, jaką władzę wywiera na rozsądnym człowieku spojrzenie, w którem się objawia albo cała sympatja, albo najzjadliwsza nienawiść. Czasem jest to odpychająca potęga, czasem znowu przyciągająca siła, która porywa myśl, a nawet samą istotę człowieka jednego i unosi ją ku drugiemu, równej lub wyższej siły.
Fouquier uczuł całą doniosłość spojrzenia Lorina i chciał mu dać poznać, że go rozumie.
— Przystępujemy do badania... — rzekł oskarżyciel publiczny, — protokulisto, bierz pióro do ręki.
Protokulista napisał wstęp do zeznań i również, jak Simon, Santerre i wszyscy inni, czekał na koniec rozmowy Fouquier-Tinvilla z Lorinem. Dziecię tylko zdawało się być obojętnym widzem sceny, której było głównym aktorem i spoglądało znowu spojrzeniem bezwładnem, które na chwilę rozjaśnił blask wzniosłego rozsądku.
— Kapecie... — odezwał się oskarżyciel, — czy wiesz, co się stało z twoją matką?
Marmurowa bladość znikła z twarzy małego Ludwika, ustępując miejsca pałającej czerwoności; nie odpowiedział jednak ani słowa.
— Czy słyszałeś mnie, Kapecie?... — podjął znowu oskarżyciel.
To samo milczenie.
— O! on słyszy bardzo dobrze... — odezwał się Simon — ale on, to jak małpa, która nie chce odpowiedać z obawy, aby jej nie wzięto za człowieka i nie kazano pracować.
— Odpowiadaj, Kapecie... — rzekł Santerre. — Komisarze konwencji przyszli cię badać i winieneś im posłuszeństwo.
Dziecko zbladło, ale nie odpowiedziało.
— Czy twoja matka kochała cię, Kapecie?... — spytał Fouquier.
Dziecię milczało.
— Mówię, że nie... — ciągnął dalej oskarżyciel.
Blady uśmiech przebiegł po ustach dziecięcia.
— Ależ powiadam wam... — ryknął Simon, — że sam mi mówił, iż go matka zanadto kochała.
— Widzisz, Simonie, jak to niedobrze, że mały Kapet tak rozmowny z tobą sam na sam, przy ludziach zupełnie jest niemy... — rzekł Lorin.
— O! gdybyśmy tu byli sami... — odparł Simon.
— Tak, gdybyście byli sami, ale na nieszczęście nie jesteście. O! gdybyście byli sami, dzielny Simonie, wyborny patrjoto, jakżebyś ty wykropił to dziecko nieprawdaż? Ale nie jesteś sam i nie śmiesz być nikczemnym wobec nas wszystkich ludzi uczciwych, którzy wiemy, że starożytni, na których wzór pragniemy się kształtować, szanowali zawsze wszystko słabe, nie śmiesz tego uczynić, boś nie sam i tchórzysz, mój poczciwcze, kiedy musisz stanąć do walki z dziećmi mającemi pięć stóp i sześć cali...
— Kapecie!... — zaczął znowu Fouquier — czyś zwierzył się z czem Simonowi?
Dziecko obejrzało się, a w spojrzeniu jego odmalował się wyraz trudnej do opisania ironji.
— Czyś się zwierzył z czem o swej matce?... — dodał oskarżyciel...
W oku dziecka zabłysła pogarda.
— Odpowiadaj, tak czy nie?... — krzyknął Santerre.
— Odpowiadaj!... — ryknął Simon, wznosząc pocięgiel nad dzieckiem.
Dziecko zadrżało, ale nie usiłowało bynajmniej uniknąć ciosu.
Zgromadzeni wydali jakby okrzyk odrazy. Tylko Lorin lepiej postąpił, bo poskoczył i wprzód, zanim ramię Simona opadło, schwycił go za ramię.
— Puścisz mnie?... — zawrzasnął Simon, cały drżący z wściekłości.
— No, no, — odrzekł Fouquier, — niema w tem nic złego, że matka kocha swe dziecię, powiedz nam, w jaki sposób kochała cię twoja matka. To może się jej przydać.
Młody więzień wstrząsnął się na myśl, że może być użyteczny matce.
— Ona mnie kochała, panie, jak matka kocha swego syna, — rzekł — matki mają tylko jeden sposób kochania swych dzieci i nawzajem dzieci jednym tylko sposobem tę miłość odpłacają matkom.
— A ja, mały wężu, utrzymuję, żeś mi powiedział, iż twoja matka...
— Śniło ci się tylko! spokojnie przerwał Lorin, zmora musi często dusić cię, Simonie.
— Ej, Lorinie! Lorinie! — jęknął Simon.
— No cóż? nie możesz zbić tego Lorina, bo on zawsze bije wszystkich złośników: nie możesz go denuncjować, bo jeżeli wstrzymał ci rękę, uczynił to wobec generała Santerre i obywatela Fouquier-Tinville, którzy go pochwalają, a przecież są obojętnymi patrjotami. Niema więc sposobu zaprowadzić Lorina pod gilotynę, jak ci się to udało z Heloizą Tison; szkoda, wielka szkoda, mój biedny Simonie! ale tak to na świecie bywa!
— Poczekaj! poczekaj!... — głosem hjeny zaryczał szewc.
— Obywatelu Fouquier!... — rzekł Santerre; — skoro mały Kapet zaczął mówić, zapewne już milczeć nie będzie; przystąp do badania.
— Cóż, będzisz mi teraz odpowiadał?... — spyta! Fouquiter.
Dziecko znowu zamilkło.
— A widzisz, obywatelu, widzisz!... — odezwał się Simon.
— Tak, to dziecko szczególnie jest uparte, wtrącił Santerre, mimowolnie zmieszany tą królewską stałością.
— Złego ma doradcę, — wtrącił Lorin.
— W kim takim? — spytał Santerre.
— No! w swoim zwierzchniku...
— Pomówmy z nim łagodnie, — rzekł Fouquier.
I zwróciwszy się do prawie nieczułego dziecięcia, dodał:
— Moje dziecko, odpowiedz komisji narodowej; nie pogarszaj swego położenia, odmawiając potrzebnych wyjaśnień; mówiłeś obywatelowi Simon o pieszczotach twojej matki, jak cię pieściła, jak cię kochała...
Ludwik powiódł okiem po zgromadzonych i spojrzenie pełne nienawiści zatrzymał na Simonie, ale nic nie odpowiedział.
— Czy się za nieszczęśliwego uważasz? — spytał oskarżyciel, — masz tu może złe mieszkanie, może cię źle karmią i źle się z tobą obchodzą? może większej pragniesz swobody, innej żywności, innego więzienia, innego nadzorcy? może chcesz za towarzyszy kilku chłopczyków w twoim wieku?...
Ludwik pogrążył się znowu w głębokiem milczeniu, które przerwał był, występując jedynie w obronie matki.
Komisję zdziwiła niepomiernie taka stałość i tak niepojęty rozsądek dziecka.
— Jak mam spisać protokuł zeznań?... — spytał zakłopotany protokulista.
— Najlepiej będzie poruczyć to Simonowi wtrącił Lorin, wszak nie ma nic do pisania, a lubi tak pisać i tak pięknie pisze.
Simon pogroził pięścią nieubłaganemu nieprzyjacielowi swemu. Lorin rozśmiał się na cały głos.
— Zobaczymy, czy się tak roześmiejesz, kiedy kichniesz w worek... — z szaloną wściekłością wyrzekł Simon.
— Nie wiem, czy przed tobą, czy po tobie spotka mnie ta ceremonja, którą mi grozisz, — odparł Lorin, — ale wiem, że nie jeden śmiać się będzie, skoro na ciebie przyjdzie kolej. Bogowie... O! powiedziałem w liczbie mnogiej... Bogowie! jakiż ty brzydki będziesz wtedy, Simonie!... o!... jaki okropny, jaki szkaradny!...
I wesołym wybuchając śmiechem, Lorin cofnął się za członków komisji, którzy, nie mając tu nic do czynienia, wyszli.

Dziecko, pozbywszy się tych natrętnych gości, siadło na łóżku i melancholicznym głosem zaczęło nucić ulubioną piosnkę swojego ojca.

ROZDZIAŁ XXXIX.
BUKIET FIJOŁKÓW

Łatwo było przewidzieć, że spokój niedługo zacznie gościć w szczęśliwem schronieniu Maurycego i Genowefy. Burza, miotająca wiatrami i piorunami zarówno wstrząsa gniazdem gołębi, jak drzewem, co je pod swemi konarami ukrywa.
Genowefa ciągle była przerażona; nie lękała się już kawalera de Maison-Rouge, ale truchlała o Maurycego. Znając dobrze męża swojego, wiedziała, że ocalał, skoro znikł; pewna tego była, lecz drżała o siebie samą.
Udręczeń swoich nie śmiała powierzyć Maurycemu; ale zaczerwienione oczy, pobladłe usta, wyraźnie świadczyły o jej trosce.
Pewnego rana, pogrążona w głębokich dumaniach nie słyszała, jak Maurycy wszedł pocichu, stanął na progu i patrzył, jak nieruchoma, z osłupiałym wzrokiem, bezwładnie opuściła ręce, a zamyśloną głowę pochyliła na piersi.
Maurycy, mocno zasmucony, patrzył tak przez chwilę, a umiejąc czytać w głębi duszy, przeniknął myśli młodej kobiety.
Zbliżył się więc do niej i rzekł:
— Ty już nie kochasz Francji, Genowefo, wyznaj szczerze. Unikasz nawet powietrza, jakiem w niej oddychają, i ze wstrętem tylko zbliżasz się do okna.
— Niestety! — odpowiedziała Genowefa, — wiem, że myśli mej przed tobą ukryć nie mogę; zgadłeś Maurycy.
Zmarszczył czoło i smutne postanowienie zajaśniało w jego czystych oczach.
— Dowiodę ci, Genowefo, że cię kocham jedynie, — podchwycił. — Przekonam cię, że miłość moja gotowa jest na wszelką ofiarę. Nienawidzisz Francji, zgoda! zatem opuścimy ten kraj.
Genowefa załamała ręce i spojrzała na kochanka z wyrazem pełnym zachwycającego uwielbienia.
— I ty mnie nie łudzisz, Maurycy?... — wyjąkała.
— Czyliżem cię kiedy zwodził?... — spytał Maurycy, — czy nawet wtedy, gdy dla posiadania ciebie, zhańbiłem się...
Genowefa zbliżyła usta do ust kochanka i zawisła na jego szyi.
— Tak, masz słuszność, Maurycy... — rzekła. — Ja to ciebie zwodziłam, dlatego też nie doznaję wyrzutów i zgryzot, ale czuję, jak dalece poniżyłam swoją duszę; ale ty przynajmniej, ty ją rozumiesz, ty wiesz, że nadto cię kocham, iżbym prócz obawy utracenia ciebie, doznawała innego jakiego uczucia. O! mój luby, uciekajmy, uciekajmy daleko, tam, gdzie nas nikt nie doścignie.
— O! dzięki ci! dzięki!... — rzekł Maurycy, uniesiony radością.
— Ale jakże uciekać?... — mówiła znowu Genowefa, truchlejąc na tę myśl. — Dziś, nie tak łatwo uniknąć sztyletów zbójców z dnia 2-go września lub topora katów z dnia 21-go stycznia.
— Genowefo... — powiedział Maurycy, — Bóg się nami opiekuje. Dziś otrzyma nagrodę dobry czyn, który chciałem spełnić z powodu 2-go września. Miałem zamiar ocalić biednego księdza, niegdyś mojego współucznia. Znalazłem Dantona, na którego prośbę komitet publicznego bezpieczeństwa wydał paszport temu nieszczęśliwemu i jego siostrze. Danton wręczył mi ów paszport, ale nieszczęśliwy ksiądz zamiast przybyć do mnie po odbiór tego dokumentu, jak mu zaleciłem, zamknął się u karmelitów i tam umarł.
— A cóż się stało z paszportem?... — spytała Genowefa.
— Mam go właśnie; dziś nie oddałbym go za miljony,
Genowefo, dziś on znaczy tyle, co życie, tyle co szczęście!
— O! Boże mój, Boże! bądź błogosławiony!... — zawołała młoda kobieta.
— Jak ci wiadomo, mam wieś, którą zarządza stary sługa mojej rodziny, prawdziwy syn Francji i prawy człowiek, któremu zaufać możemy. Dochody z tej wsi będzie mi przesyłał dokąd tylko zechcę. Po drodze do Boulogne wstąpimy do niego.
— A kiedyż wyjedziemy, mój Maurycy?
— Za godzinę.
— Nikt więc nie ma wiedzieć, że wyjeżdżamy?...
— Nikt też wiedzieć nie będzie. Biegnę do Lorina; on ma kabrjolet, a ja konia; pojedziemy natychmiast, skoro powrócę. Ty, Genowefo, zostań tu i przygotuj na drogę, co potrzeba. Niewiele rzeczy brać z sobą należy, bo to czego nam zbraknie, kupimy w Anglji. Wyślę Scewolę, aby oddalić go z domu. Lorin wytłumaczy mu dziś wieczorem powód naszego wyjazdu, a my tymczasem będziemy już daleko.
— Ale jeżeli nas w drodze zatrzymają?
— Alboż nie mamy paszportu?... Pojedziemy do Huberta, tak się nazywa mój intendent. Jest on członkiem rady miejskiej w Abeville; pod jego strażą i w jego towarzystwie wyruszymy stamtąd do Boulogne; tam kupimy sobie, albo najmiemy łódkę.
— O! dobrze, mój drogi przyjacielu. Ale jakżeś się dziś wyperfumował!... — rzekła młoda kobieta, tuląc twarz do piersi Maurycego.
— Prawda, przechodząc koło pałacu „Równości“ kupiłem ci bukiet fiołków, ale kiedym tu wszedł i zastał cię tak smutną, myślałem tylko o tem, aby cię zapytać o przyczynę smutku.
— O! dajże mi go, daj, ten bukiet! Genowefa rozkoszowała się wonią kwiatów z pewnem fantastycznem upodobaniem, jakiemu ulegają nerwowe istoty. Po chwili oczy jej zaszły łzami.
— Co ci jest?... — spytał Maurycy.
— Biedna Heloiza!... — szepnęła Genowefa.

— A! prawda... — wzdychając odpowiedział
Ani słowa — rzekł nowoprzybyły. — albo umrzesz!...
Mauryrycy. — Ale myślmy o sobie, kochana przyjaciółko, dajmy pokój umarłym; niech teraz śpią swobodnie w grobie, który im zbudowało poświęcenie. Żegnam cię! odchodzę.

— Wracaj jaknajspieszniej.
— Będę tu za pół godziny. Ty zaś, moja Genowefo, przygotuj wszystko, ale zabierz tylko co najpotrzebniejsze; wyjazd nasz nie powinien zwracać uwagi.
— Bądź spokojny.
Młodzieniec szedł ku drzwiom.
— Maurycy!... — zawołała Genowefa.
Obrócił się i ujrzał, że młoda kobieta wyciągała ku memu ręce.
— Dowidzenia! moja droga, dowidzenia!.. — rzekł, — nabierz odwagi! za pół godziny znowu będę przy tobie!...
Jak powiedzieliśmy, Genowefa pozostawszy sama, zajęła się przygotowaniami do podróży. Czyniła to z jakiemś gorączkowem drżeniem. Dopóki pozostawała w Paryżu ciągle mniemała, że jest podwójnie winna. Sądziła teraz, że skoro opuści Francję, skoro się ujrzy za jej granicą, występek, który nie jej samej, ale raczej nieszczęsnemu zrządzeniu przypisać należało, nie tyle ciężkim jej będzie. I uwiedziona nadzieją, przypuszczała nawet, że w ustroniu i samotności zapomni, że oprócz Maurycego inni jeszcze ludzie istnieją.
Według projektu schronić się mieli do Anglji. Tam postanowili nabyć domek, małą zagrodę, samotną, odosobnioną, usuniętą z przed oczu wszystkich; mieli zmienić i zespolić swoje nazwiska. Tam postanowili przyjąć dwoje służących, którzyby wcale nie znali ich przeszłości. Żadne z nich nie pozostawiało we Francji przedmiotu godnego żalu, chyba tę matkę, której każdy żałuje, chociażby nawet była macochą. Genowefa więc zaczęła wybierać przedmioty niezbędne do podróży, a raczej do ucieczki. Niewypowiedzianej rozkoszy doznawała, biorąc pomiędzy innemi, te, które Maurycy najlepiej lubił; ubranie, które najpiękniej na nim leżało, chustkę na szyję, która najlepiej odbijała przy jego cerze, książki, które najczęściej czytywał. Już prawie wszystko powybierała: ubranie, bieliznę, książki, i czekała tylko na walizę, w którą miała je zamknąć, a rzeczy leżały tymczasem na krzesłach, kanapach, fortepianie. Wtem klucz w zamku zaskrzypiał.
— Scewola wraca. Widać, że go Maurycy nie spotkał!... — rzekła.
I dalej zajmowała się robotą.
Drzwi od salonu były otwarte, słyszała więc jak oficjalista wchodził do przedpokoju.
— Scewola!... — zawołała.
W przyległym pokoju dał się słyszeć odgłos zbliżających się kroków.
— Scewola!... — powtórzyła Genowefa... — pójdź no tu, proszę.
— Jestem!... — rzekł jakiś głos.
Na dźwięk tego głosu Genowefa nagle się odwróciła wydała krzyk okropny.
— Mój mąż!... — zawołała.
— Tak, on sam... — spokojnie odrzekł Dixmer.
Genowefa siedziała na krześle i szukała czegoś w szafie; na widok męża uczuła nagły zawrót głowy, opuściła ręce i padła, sądząc, że się pod nią tworzy przepaść i że ją pochłonie.
Dixmer podtrzymał ją, przeniósł na kanapę i posadził.
— Cóż to, moja kochana?... — zapytał, — czy obecność moja tak przykre sprawia na tobie wrażenie?
— Umieram... — wyjąkała Genowefa, w tył padając i oburącz zakrywając oczy, aby nie widzieć tak strasznego zjawiska.
— Jakto, moja kochana... — rzekł znowu Dixmer, — czy mnie miałaś za umarłego, czyż sądzisz, że jestem upiorem?
— Tak, moje kochane dziecię... — mówił dalej majster garbarz, to ja jestem; sądziłaś może, żem gdzie daleko za Paryżem; a tymczasem jam się z niego nie ruszył. Nazajutrz po wyjściu z domu wróciłem i na jego miejscu ujrzałem jaknajpiękniejszą kupę popiołu. Wypytywałem ludzi o ciebie, nikt cię nie widział. Począłem cię więc szukać i z niemałym trudem znalazłem. Przyznam, żem nie spodziewał się zastać cię tutaj, a jednak wpadłem na tę myśl, bo jak widzisz, przyszedłem tutaj. Ale najgłówniejsza, żeśmy oboje żywi. Jakże się ma kochany Maurycy? Wierz mi, że czuję, ile cierpieć musiałaś, ty, tak dobra rojalistka, że ci wypadło żyć pod jednym dachem z tak zajadłym republikaninem.
— O Boże! Boże! ulituj się nademną!... — pomruknęła Genowefa.
— Ale koniec końcem... — mówił znowu Dixmer wkoło się oglądając, — pociesza mnie to, żeś tu bardzo dobre miała mieszkanie i jak się zdaje, wypadki niewielkie na tobie sprawiły wrażenie. Ja, od chwili jak zgorzał mój dom, jak nikł nasz majątek, błąkałem się na los szczęścia, mieszkałem w głębi piwnic, na dnie rybackich łodzi, a nieraz nawet w otworach kanałów, wpadających do Sekwany.
— Boże!... — jęknęła Genowefa.
— Ty masz piękne owoce; ja nieraz musiałem się obejść bez deseru, a nawet i bez obiadu.
Genowefa łkając, ukryła w dłoniach głowę.
— Nie dlatego, abym nie miał pieniędzy, bo dzięki Bogu, zabrałem ze sobą około trzydziestu tysięcy franków w zlocie, co dziś starczy za pięćkroć sto tysięcy, ale jakimże sposobem węglarz, rybak lub gałganiarz złotem płacić może za ser lub kiełbaskę? Tak, moja pani, Bóg świadkiem, żem kolejno takiego używał przebrania! — Dziś, aby mnie poznano, wyglądam jak patrjota zagorzały, jak Marsylczyk. Szeplenię i klnę. Do licha! będąc wyjęty z pod prawa, nie tak łatwo przechadzać się mogę po ulicach Paryża, jak młoda i piękna kobieta, a los nie pozwolił mi poznać żadnej gorliwej republikanki, któraby mię mogła ukryć przed wzrokiem ogółu.
— Panie, panie!... — zawołała Genowefa, — miejże litość nademną! widzisz przecie, że umieram.
— Z niespokojności!... rozumiem, bardzoś była o mnie niespokojna; ale pociesz się, ja jestem: wracam i już cię nie opuszczę, moja pani.
— O! ty mnie zabijesz!... — zawołała Genowefa.
Dixmer z przerażającym uśmiechem spojrzał na nią.
— Miałbym zabić niewinną kobietę?... o! co też pani mówisz? Chyba ze smutku i żalu za mną straciłaś rozum.
— Panie!... — zawołała Genowefa, panie, z załamane — mi rękami błagam cię, zabij mię raczej, a nie dręcz tak okropnemi szyderstwy. Nie, ja wiem, żem zawiniła; wiem, żem występna; wiem, że na śmierć zasługuję. Zabij mię więc panie, zabij!
— Wyznajesz zatem, żeś na śmierć zasłużyła?
— Tak jest, tak.
— I że dla zagładzenia nie wiem jakiego występku, o który się obwiniasz, bez szemrania śmierci się poddasz?
— Uderz, panie, a nie wydam najmniejszego krzyku, a zamiast złorzeczyć ręce, które mnie zabija, owszem, błogosławić je będę.
— Nie, pani, ja cię nie zabiję; być może jednak iż umrzesz. Ale śmierć twoja, zamiast być sromotna, czego się zapewne obawiasz, będzie owszem zaszczytna i prawie męczeńska. Podziękuj mi więc, pani, bo karząc cię unieśmiertelnię twoje imię.
— Cóż więc uczynisz ze mną panie?
— Znowu iść będziesz do celu, do którego dążyliśmy, kiedy nam drogę naszą przecięto. W mojem i twojem przekonaniu umrzesz jako winna; w przekonaniu innych jako męczennica.
— O! Boże! chcesz więc, aby mnie słowa twoje w szaleństwo wprawiły. Dokądże mnie prowadzisz? dokąd?
— Zdaje się, że cię prowadzę na śmierć.
— Dozwól zatem niech się pomodlę.
— Do kogo?
— Cóż ci do tego! od chwili, jak mnie zabić pragniesz, dług mój spłaciłam, a tem samem nic ci nie jestem winna.
— Prawda, — rzekł Dixmer, odchodząc do drugiego pokoju, — czekam cię.
I wyszedł z salonu.
Genowefa, ściskając oburącz pękające serce, klękła przed portretem.
— Przebacz mi, Maurycy, — rzekła z cicha, — nie miałam nadziei być szczęśliwą, alem sądziła, że ciebie szczęśliwym uczynię. Maurycy, wydzieram ci szczęście, co było twem życiem; przebacz mi twą śmierć, mój kochany.
To mówiąc, ucięła pukiel długich włosów, obwinęła nim bukiet fijołków i zatknęła u spodu portretu, a to nieczułe płótno zdawało się przybierać wyraz boleści, widząc, że się Genowefa oddala.
— I cóż! czyś pani gotowa? — spytał Dixmer.
— Już! — szepnęła Genowefa.
— O! nie spiesz się, pani, — odparł Dixmer, — mnie nie pilno! Wreszcie, Maurycy zapewne powróci, a miłoby mi było podziękować mu za gościnność, jakiej ci dawał dowody.
Genowefa struchlała na myśl, że jej kochanek i mąż spotkać się mogą.
Wstała, jakby sprężyną poruszona.
— Skończyłam, panie, — rzekła — i jestem gotowa!
Dixmer wyszedł naprzód.
Drżąca Genowefa postępowała za nim, prawie zamknęła oczy i głowę w tył zwiesiła; wsiedli do dorożki, która czekała przy drzwiach i odjechali.

— Dobrze, że się już skończyło, — powiedziała Genowefa.

ROZDZIAŁ XL.
SZYNK POD WINNICĄ NOEGO

Człowiek w opończy, któregośmy widzieli przechadzającego się wzdłuż i wszerz po sali skazańców, któregośmy, podczas wyprawy budowniczego Giraud, generała Santerra i ojca Ryszarda, słyszeli rozmawiającego z odźwiernym, strzegącym otworu podziemi, ten zagorzały patrjota, w niedźwiedziej czapce i z sumiastym wąsem, który się przedstawił Simonowi, jako obnosiciel głowy księżnej de Lamballe, nazajutrz po owym wieczorze tak pełnym wrażeń, około godziny siódmej po południu, znajdował się w szynku pod Winnicą Noego, na rogu ulicy de la Veille-Draperie. Siedział w sklepie kupca, a raczej kupcowej wina, w głębi sali, zakopconej. Wtem dzwonek u drzwi wchodowych zabrzęczał, patrjota nasz zadrżał i znowu niby zabrał się do ryby, ale tak, aby gospodyni nie widziała, rzucał jedną połowę psu zgłodniałemu, który się do niego łasił, drugą zaś kotu, który nieraz drapieżnym pazurem głaskał psa po pysku. Nareszcie otworzyły się drzwi poza kraciastą firanką i wszedł jakiś człowiek, tak samo prawie ubrany jak patrjota nasz, ale zamiast czapki futrzanej, mający czapkę pąsową.
— Zupy i wódki!... — zawołał, wchodząc do ogólnej sali, nie dotknąwszy nawet czapki, poprzestał jedynie na powitaniu gospodyni kiwnięciem głowy. Potem odetchnął, jakby był znużony i usiadł nieopodal stolika przy którym wieczerzał patrjota.
Gospodyni widocznie przejęta szacunkiem dla nowego przybysza, wstała i sama poszła przynieść mu jedzenie.
Obaj goście szynkowni siedzieli obróceni do siebie plecami, jeden patrzył na ulicę, drugi w głąb izby, i nie przemówili do siebie ani słowa, aż gospodyni zupełnie znikła. Skoro się drzwi za nią zamknęły, przy blasku jedynej świeczki, zawieszonej na żelaznym drucie, człowiek w czapce futrzanej spostrzegł w lustrze, że izba jest zupełnie pusta.
— Dobry wieczór... — rzekł do towarzysza, nie odwracając się wcale.
— Dobry wieczór panu... — odrzekł nowoprzybyły.
— I cóż!... — zapytał patrjota zawsze z udaną obojętnością, — jakże nasz interes?
— Tak, jakeśmy się umówili. Umiałem się wymówić ojcu Ryszardowi od służby. Wymyśliłem, żem ogłuchł, żem oślepł, słowem w jego własnych oczach najdoskonalej zachorowałem.
— Bardzo dobrze, i cóż on na to?
— Ojciec Ryszard przywołał żonę, ta natarta mi octem skronie i niby do siebie przyszedłem.
— Cóż dalej?
— Potem, stosownie do naszej umowy, powiedziałem, że brak powietrza działa na mój wzrok, ponieważ jestem krwisty, i że służba w Conciergérie, mieszczącem w tej chwili czterystu więźni, zabija mnie zupełnie.
— Cóż ci odpowiedzieli?
— Matka Ryszard żałowała mnie.
— A ojciec Ryszard?
— Wypchnął mnie za drzwi.
— Ale to nie dosyć, że cię wypchnął.
— Czekajże pan, poczciwa matka Ryszard wyrzucała mu, że jest człowiekiem bez serca, kiedy się tak obchodzi z ojcem rodziny.
— A on co na to?
— Przyznał żonie słuszność, ale dodał, że najgłówniejszym warunkiem odźwiernego jest, aby mieszkał w więzieniu, do którego go przeznaczono; że rzeczpospolita nie żartuje, i ucina głowy wszystkim, którzy ślepną na służbie.
— Tam do djabła!... Wtrącił patrjota.
— Potem zacząłem jęczeć, narzekać, że mi bardzo słabo; prosiłem o lekarstwo, zapewniałem, że mi dzieci pomrą z głodu, jeżeli mi pensja będzie wstrzymana.
— I cóż ojciec Ryszard?
— Ojciec Ryszard powiedział, że kto jest odźwiernym nie powinien mieć dzieci.
— Wszakże mam żonę tak jak i ty, ojcze Ryszard?... — rzekłem.
— Na szczęście ona mi przyszła w pomoc wyrzucając mężowi, że ma złe serce, Wtedy ojciec Ryszard rzekł do mnie: „No! Obywatelu Grakchusie, porozum się z kim ze swych przyjaciół, może cię zastąpi i pożyczy ci cokolwiek na rachunek twej pensji. Przedstaw mi go, a przyrzekam ci, że go przyjmę“. Wyszedłem więc, mówiąc: Dobrze, ojcze Ryszard, pójdę, poszukam.
— Dobrze, — rzekł patrjota, — roztropny z ciebie chłopak.
— I to tak roztropny, że pomimo pańskich pięknych obietnic, nie ukrywam wcale, do czego nas to wszystko doprowadzi. Czy pan się tego nie domyślasz?
— Wcale.
— Tu chodzi o nasze głowy.
— Nie turbuj się o moją.
— Wyznam panu szczerze, że pańska mniej mnie obchodzi, niż moja własna.
— A jeżeli ja ją cenię dwa razy tyle co warta?...
— E! mój panie, głowa to rzecz nieoceniona.
— Ale nie twoja.
— Jakto! nie moja?
— Przynajmniej w tej chwili.
— Co pan przez to rozumiesz?
— Rozumiem, że twoja głowa nie warta ani szeląga, bo gdybym ja naprzykład był agentem komitetu bezpieczeństwa, jutro byłbyś gilotynowany.
Odźwierny tak szybko obrócił się, że aż pies zaszczekał na niego. Blady był jak trup.
— Nie obracaj się i nie blednij, — rzekł patrjota, — owszem kończ spokojnie zupę; ja cię nie wyciągam na słówka jak agent, mój przyjacielu. Zaprowadź mnie do Conciergérie, osadź na swojem miejscu, daj mi klucze, a jutro wypłacę ci pięćdziesiąt tysięcy liwrów w złocie.
— I to prawda?
— O! czyż możesz wątpić, skoro ci moją głowę daję za kaucję?
Odźwierny namyślał się przez kilka chwil.
— Ha! zgoda, mój panie, niech będzie, co chce. Jestem biedne człowieczysko; nie wdaję się w politykę Francji i beze mnie było jej zawsze dobrze, to i teraz z mojej winy nie zginie; a pan jeżeli co złego zrobisz, tem gorzej dla pana.
— Wyborny z ciebie filozof, nic cię nie obchodzi, ale do rzeczy, kiedyż przedstawisz mnie ojcu Ryszardowi?
— Choćby i dziś jeszcze, jeżeli pan chcesz.
— I owszem. Któż ja jestem.
— Mój kuzyn Mardocheusz.
— Mardocheusz, zgoda; podoba mi się to linię. Jakiż mój stan?
— Białoskórnik.
— O której godzinie mnie zaprowadzisz?
— Za pół godziny, jeżeli pan chcesz.
— Zatem o godzinie dziewiątej.
— A kiedy dostanę pieniądze?
— Jutro.
— Gospodyni już idzie z winem.
— Więc dziś wieczorem, naprzeciw Conciergérie.
— Dobrze.
Patrjota zapłacił i wyszedł.
We drzwiach piorunującym głosem zawołał:
— Hej! obywatelko! kotlety z korniszonami! prędzej! bo mój kuzyn Grakchus umiera z głodu.

— Poczciwy Mardocheusz! — rzekł odźwierny, kosztując wina, które mu nalała gospodyni i robiąc do niej słodkie oczy.

ROZDZIAŁ XLI.
SEKRETARZ MINISTRA WOJNY

Patrjota wyszedł, lecz się nie oddalił i przez zakopcone szyby śledził, czy odźwierny nie wejdzie w stosunki z jakim agentem policji republikańskiej, najlepszej, jaka kiedykolwiek istniała we Francji, gdyż wówczas jedna połowa społeczeństwa szpiegowała drugą, nietyle dla korzyści rządu, ile dla własnego bezpieczeństwa.
Wszelako obawa patrjoty nie sprawdziła się, bo na kilka minut przed dziewiątą odźwierny wstał, pogłaskał gospodynię pod brodę i wyszedł. Patrjota połączył się z nim na bulwarku Conciergérie i obaj razem udali się do więzienia.
Tego samego jeszcze wieczora dobili targu... Ojciec Ryszard przyjął odźwiernego Mardocheusza, w zastępstwie obywatela Grakchusa.
Na dwie godziny przed ukończeniem tego ważnego interesu w mieszkaniu nadzorcy, inna scena, napozór niby nic nie znacząca, ale niemniej ważna dla głównych osób tej historji, odgrywała się w innej części więzienia.
Nadzorca Conciergérie, strudzony całodzienną pracą, składał właśnie swoje papiery i zabierał się do wyjścia, gdy wtem jakiś mężczyzna, wprowadzony przez obywatelkę Ryszard, przedstawił się w jego biurze.
— Obywatelu nadzorco, — rzekła Ryszardowa, — oto twój kolega z ministerjum wojny, który w imieniu samego ministra, przybywa zapełnić niektóre rubryki, dotyczące wojskowych.
— A! obywatelu, trochę zapóźno przychodzisz, ja już składam moje bagaże.
— Przebacz, kochany kolego, — odpowiedział nowoprzybyły; — ale tyle mamy do czynienia, że wycieczki nasze tylko w wolnych chwilach odbywać możemy, a nasze wolne chwile są wtedy, gdy inni jedzą lub śpią.
— Jeżeli tak, kochany kolego, przystąp do dzieła, ale spiesz się, bo jak powiadasz, właśnie teraz chwila wieczerzy, a dosyć jestem głodny. Czy masz stosowne upoważnienie?
— Oto jest, — odparł sekretarz ministra, rozkładając tekę, której jego kolega, mimo całego pośpiechu, przypatrywał się z najskrupulatniejszą bacznością.
— Wszystko w porządku... — rzekł wreszcie nadzorca Conciergréie, — teraz kolega możesz przystąpić do swojego dzieła. Wiele rubryk masz do zapełnienia?
— Około stu.
— No, to zabierze ci kilka dni czasu.
— Tak, kochany kolego, myślę tu u was założyć pewien rodzaj pracowni, jeżeli pozwolicie.
— Jakto?... — zapytał nadzorca Conciergérie.
— Wyjaśnię ci to w drodze, bo spodziewam się, że pójdziesz do mnie na kolację; mówiłeś mi, żeś głodny.
— I nie zapieram się tego.
— A zatem wybornie! poznasz się z moją żoną, niezła z niej kucharka; potem zaprzyjaźnimy się bliżej i przekonasz się, żem wcale dobry chłopak.
— O! to już widzę, kochany kolego...
— Pozwól, że po drodze kupię ostryg na placu Chatelet, kurczę u restauratora i leguminę, do której pani Durand dodaje sos przewyborny.
— Łechcesz mi podniebienie, kochany kolego... — wtrącił nadzorca Conciergérie, ujęty przysmakami, do których nie był przyzwyczajony, bo trybunał rewolucyjny płacił mu dziesięć liwrów asygnatami, które rzeczywiście ledwie dwa franki wynosiły.
— Więc zgodzisz się?
— I owszem.
— No to pracę odłóżmy do jutra, a teraz chodźmy.
— Chodźmy.
Gdy wychodzili z Conciergerie, weszło tam dwóch mężczyzn. Byli to: obywatel Grakchus i jego krewny Mardocheusz.
Jakby pod wpływem jednakowego uczucia Mardocheusz i sekretarz ministra wojny, spostrzegłszy się wzajemnie, głębiej nasunęli na oczy jeden czapkę futrzaną, drugi kapelusz skrzydlaty.
— Co to za jedni?
— Znam tylko jednego, to jest odźwierny Grakchus.
Na tem się skończyły wypytywania i dwaj nowi przyjaciele przeszli się przez most Jiery. Na rogu placu Chatelet sekretarz z ministerjum wojny, stosownie do zapowiedzianego programu, kupił dwanaście tuzinów ostryg, poczesna udano się wybrzeżem de Greve.
Obywatel Durand, sekretrz z ministerjum wojny, mieszkał bardzo skromnie, zajmował bowiem trzy pokoiki na placu de Greve, w domu bez odźwiernego. Gdy weszli na drugie piętro, obywatel Durand znowu wyjął klucz z kieszeni i otworzył.
Pani sekretarzowa wielce przypadła do gustu więziennemu urzędnikowi; była to w rzeczy samej miła kobiecina. Wyraz głębokiego smutku, rozlany po jej twarzy, obudzał wielką sympatję. Pamiętać należy, że smutek służy ładnym kobietom za najpewniejszy środek uwodzenia: bo smutek wznieca miłość we wszystkich mężczyznach bez wyjątku, a nawet w urzędnikach więziennych, bo bądź cobądź zawsze są to ludzie, a czyjaż miłość własna jest tak dzika, czyjeż serce tak nieczułe, iżby nie miało nadziei pocieszenia zasmuconej piękności, zamienienia bladej barwy róż białych na uśmiechającą się barwę róż czerwonych?
Dwaj przyjaciele jedli z dobrym apetytem, ale pani Durand nic zgoła nie jadła. Mówiono to o tem, to o owem.
Sekretarz z ministerjum wojny, ze szczególną ciekawością wypytywał o różne zwyczaje w Conciergérie, o dnie, kiedy się odbywa sąd, o środki pilnowania więźniów.
Nadzorca, ucieszony, że go tak uważnie słuchano, jak najuprzejmiej opowiadał zwyczaje Fouquier-Tinvilla, i zwyczaje obywatela Samsona, głównego aktora tragedji, jaką co wieczór odgrywano na placu rewolucji.
A potem nawzajem wypytywał kolegę i gospodarza swego o szczegóły jego biura.
— O!... odpowiedział Durand, ja jako osoba daleko mniej ważna od ciebie, daleko mniej znam szczegóły naszego zarządu, jestem tylko podrzędny urzędnik, pełnię obowiązki naczelnego sekretarza, choć sam jestem tylko jego pomocnikiem, dla mnie więc przypada praca, dla niego korzyść, jak to zwykle bywa we wszystkich biurach, nawet w rewolucyjnych. Niebo i ziemia może się kiedy zmienią, ale biura nie zmienią się nigdy.
— No, to ja ci pomogę, obywatelu... rzekł nadzorca więzienia upity dobrem winem swego gospodarza, a nadewszystko zachwycony pięknemi oczami pani Durand.
— O! dziękuję ci... rzekł sekretarz wojny, każda zmiana przyzwyczajeń i miejscowości przykra jest zwykle dla biednego urzędnika, ja też obawiam się raczej końca mej pracy w Conciergérie, niż jej długiego trwania, pozwól tylko, abym co wieczór mógł przyprowadzić do was panią Durand, któraby się tu nudziła...
— Nie widzę w tem nic nieprzyzwoitego... odrzekł nadzorca więzienia, ucieszony przyjemną rozrywką, jaką mu nastręczał jego kolega.
— Ona dyktować mi będzie to, co mam zapisywać w rubrykach... mówił dalej obywatel Durand, a potem po skończonej robocie, jeżeli ci się podoba dzisiejsza nasza wieczerza, będziesz nas odprowadzał do domu i tu się posilać będziemy.
— Dobrze, byle nie często... głupkowato odrzekł nadzorca więzienia, bo wyznam ci, że łajanoby mię, gdybym później, niż zwykle przyszedł do pewnego domu przy ulicy de Petit-Muse.
Wybiła jedenasta i czas było wracać do domu.
Nadzorca więzienia wstał i pożegnał nowych przyjaciół, oświadczając, że ich znajomość i ich kolacja sprawiły mu jak największą przyjemność.
Obywatel Durand odprowadził gościa aż na podwórze, a potem wróciwszy do pokoju rzekł:
— No, Genowefa, idź spać.
Młoda kobieta, nic nie odpowiedziawszy, wstała, wzięła lampę i przeszła do pokoju na prawo.

Durand, a raczej Dixmer, patrzył za wychodzącą i na chwilę wpadł w ponure zamyślenie; wreszcie i sam udał się do drugiego pokoju, położonego z innej strony.

ROZDZIAŁ XLII.
DWA LISTY

Odtąd sekretarz ministra wojny co wieczór usilnie pracował w biurze swego kolegi z Conciergérie. Pani Durand zaciągała rachunki do przygotowanych już poprzednio rejestrów, a on sam je gorliwie przepisywał.
Po godzinie rozmowy, a raczej przypatrywania się, bo urzędnik więzienny bardzo lubił przypatrywać się żonie swego kolegi z ministerjum wojny, mąż i żona zwykle zostawali sami. Wtedy urzędnik Fouquier-Tinvilla wychodził na ulicę de Petit-Muse, mrucząc:
— Do licha! jakże ona ładna, ta mała pani Durand! ale co za djabeł ją tak dręczy, dlaczego taka smutna?
Następnie i Durand wychodził także, według przyjętego zwyczaju zawiadomiwszy żandarmów i starannie pozamykawszy swe książki.
Tak upłynęło dni cztery. Durand przypatrywał się wszystkiemu, nie zdając się na nic uważać. Dostrzegł on, że co wieczór o godzinie dziewiątej, Ryszard albo jego żona przynoszą koszyk i stawiają go podedrzwiami.
W chwili, gdy nadzorca więzienia mówił żandarmowi: „Ja odchodzę, obywatele“; żandarm Gilbert lub Dufresne, odmykał, brał koszyk i niósł go Marji Antoninie.
Przez trzy wieczory z rzędu, kiedy Durand dłużej siedział przy pracy, koszyk później dostawał się na swoje stanowisko, ponieważ żandarm brał żywność wtedy dopiero, gdy otworzył drzwi, aby pożegnać nadzorcę.
W kwadrans po wzięciu koszyka pełnego, żandarm stawiał za drzwiami wczorajszy koszyk wypróżniony.
Czwartego dnia wieczorem, a było to w październiku, po odbyciu zwykłego posiedzenia, kiedy nadzorca więzienie wyszedł, Durand a raczej Dixmer, pozostawszy sam, rzucił pióro, spojrzał wokoło siebie i nadsłuchując tak bacznie, jakby szło o jego życie, żywo podniósł się i jaknajciszej pobiegł pode drzwi więzienia, tam odsłonił serwetę nakrywającą koszyk i w chlebie przeznaczonym dla uwięzionej umieścił maleńki srebrny wałeczek.
A potem blady i drżący ze wzruszenia, jakiemu zwykle ulega każdy człowiek najpotężniejszej nawet organizacji, gdy spełnia czyn niezwykle doniosły a oddawna przygotowywany i oczekiwany, Dixmer wrócił, siadł na swojem miejscu, oparł czoło na jednej ręce, drugą zaś położył na sercu.
I znowu, spojrzawszy wokoło i przysłuchawszy się, wstał, poskładał rejestra, podszedł ku drzwiom więzienia i zapukał.
— Kto tam?... spytał sam Gilbert.
— To ja, już wychodzę, obywatelu.
— Dobrze... rzekł żandarm z głębi celi. Dobranoc! Na korytarzu, prowadzącem z mieszkania ojca Ryszarda na dziedziniec, Dixmer spotkał odźwiernego w futrzanej czapce, dzwoniącego pękiem kluczy.
Dixmer zląkł się, przyszło mu na myśl, że człowiek ten nieokrzesany, jak wszyscy ludzie jego powołania, zatrzyma go, będzie badał, będzie się mu przypatrywał, a może i pozna. Zaraz więc nasunął kapelusz na uszy, a Genowefa otuliła twarz swą czarną mantylką. Jednak omylił się.
— A! przepraszam... rzekł odźwierny, chociaż nie on, ale jego potrącono.
Dixmer zadrżał na dźwięk głosu tak miłego i ugrzecznionego. Ale odźwierny musiał się zapewne śpieszyć, bo wsunął się w korytarz, otworzył drzwi od mieszkania ojca Ryszarda i znikł.
Dixmer ruszył w dalszą drogę, uprowadzając Genowefę.
Tymczasem żandarm Gilbert wyszedł i zabrał koszyk z żywnością dla królowej. Były tam owoce, kurczę na zimno, butelka wina białego, karafka wody i pół bochenka chleba.
Królowa smutnie się uśmiechnęła.
Otworzyła koszyk, i wyjęła chleb, a Gilbert ze łzami w oczach patrzał na nią z poza parawanu.
Marja Antonina rozłamała chleb. ale wnet, dotykając go, czuła chłód srebra i domyśliła się że chleb ten musi w sobie coś nadzwyczajnego zawierać. Wtedy, poruszyła się mimowolnie, a krew, występując jej na twarz, gorączkowym blaskiem rozjaśniła oczy i lica. Jednocześnie machinalnie spojrzawszy koło siebie, spostrzegła Gilberta i słabo krzyknęła.
— O! przebacz obywatelko, przestraszam panią... — rzekł, tenże odchodząc.
Kiedy upewniła się, że już usiadł przy swym towarzyszu, wydobyła z chleba srebrny wałek. W środku tego wałka znajdował się lislt. Rozwinęła go i czytała:
„Bądź Wasza Królewska Mość gotowa jutro o tym samym czasie, gdyż jutro o tej porze pewna kobieta wprowadzona będzie do więzienia Waszej Królewskiej Mości. Ta kobieta przebierze się w suknie Najjaśniejszej Pani i nawzajem Najjaśniejsza Pani w jej odzież; następnie wsparta na ramieniu jednego z najprzywiązańszych sług Twoich, wyjdziesz Najjaśniejsza Pani z Conciergérie.
„Niech hałas jaki da słyszeć się w pierwszym pokoju, nie zatrważa Waszej Królewskiej Mości, niech jej nie wstrzymują ani krzyki, ani jęki; racz tylko jak najspieszniej przywdziać suknię i mantylkę mojej żony, która zostanie na miejscu Waszej Królewskiej Mości“.
— Poświęcenie!... szepnęła królowa; o dzięki ci, Boże! a więc nie jestem, jak mówiono przedmiotem powszechnego obrzydzenia.
I znowu list odczytała. Wtedy uderzył ją drugi ustęp:
„Niech cię nie wstrzymują ani krzyki, ani jęki,“... szepnęła, o! to znaczy, że zabiją moich strażników, biedni! dawali mi tyle dowodów politowania! o! nie!... nigdy! przenigdy!
Natychmiast oddarła niezapisaną połowę listu, a że nie miała ani ołówka, ani pióra, aby odpisać nieznajomemu przyjacielowi, który się nią zajmował, wyjęła szpilkę z chustki i wykłuła na liście następujące wyrazy:
„Ani mogę, ani powinnam kosztem życia czyjego opłacać moje“.

M. A.

A potem, włożywszy papier w .srebrny wałek, znowu umieściła go w drugiej połowie rozłamanego chleba.
Właśnie biła dziesiąta godzina, gdy królowa, trzymając w ręku kawałek chleba, liczyła smutnie każde uderzenie przeciągłe, przerywane; wtem usłyszała, że ktoś jakby djamentem wyrzyna szybę u jej okna, wychodzącego na tak zwany dziedziniec kobiet. Temu szmerowi towarzyszyło lekkie pukanie w szybę, które kilka razy powtarzane, zdawało się pokrywać kaszel jakiegoś mężczyzny. Wreszcie w kącie szyby pokazał się zwinięty papierek, który zwolna stoczył się po ścianie i padł na podłogę.
Następnie królowa usłyszała brzęk kluczy i odgłos oddalających się kroków.
Przekonała się, że szybę przerżnięto w samym kącie, i że papier wrzucić musiał zapewne człowiek, który odchodził.
Papier leżał na ziemi. Królowa połykała go wzrokiem, słuchając, czy nie nadchodzi który z jej strażników; przekonała się jednak, że jak zwykle rozmawiali się po cichu, aby nie zakłócić jej spokoju. Wówczas, tłumiąc w sobie oddech, wstała i podniosła papierek. Jaki delikatny, a zarazem twardy przedmiot wyśliznął się jak z pochwy i padając na posadzkę, zadźwięczał metalicznie.
Był to jak najdelikatniejszy pilnik, raczej cacko niż narzędzie, jedna z tych stalowych sprężyn, za pomocą której, najsłabsza i najniezręczniejsza nawet ręka, w przeciągu kwadransa, przepiłować może grubą kratę żelazną.
„Najjaśniejsza Pani, pisano na papierze, jutro o wpół do dziesiątej pewien człowiek przyjdzie do okna od dziedzińca kobiet i będzie rozmawiał z żandarmami, którzy cię pilnują. Tymczasem Wasza Królewska Mość przepiłujesz trzecią kratę w oknie, licząc od ręki lewej ku prawej. Piłować należy ukośnie, a kwadrans czasu powinien wystarczyć; następnie, bądź Wasza Królewska Mość gotowa do wyjścia przez okno.
„To radzi jeden z najprzywiązańszych, najwierniejszych poddanych Waszej Królewskiej Mości, który życie swoje poświęcił na Jej usługi, i który szczęśliwy będzie, jeżeli je poświęci dla Jej osoby“.
— O! szepnęła królowa, to zasadzka! Ale nie, zdaje mi się, że znam to pismo; tak, to takie samo, jak w Temple; tak!... to pismo kawalera de Maison-Rouge!... O! może też Bóg pragnie, abym została ocalona!...

To powiedziawszy, padła na kolana i szukała pociechy w modlitwie, tym najdoskonalszym balsamie dla więźni.

ROZDZIAŁ XLIII.
PRZYGOTOWANIA DIXMERA

Królowa zaledwie zasnęła snem niespokojnym, zaledwie przymknęła oczy, zdało się jej zaraz, że widzi krew, że słyszy czyjeś jęki.
Usnęła z pilnikiem w ręku.
Część dnia spędziła na modlitwie. Strażnicy tak ją często widzieli modlącą się, że ta niezwykła pobożność wcale ich nie dziwiła.
Od czasu do czasu uwięziona wyjmowała z zanadrza pilnik, dany sobie przez jednego z jej zbawców i porównywała słabość tego narzędzia z siłą krat. Szczęściem kraty te z jednej tylko strony, to jest od dołu były w mur wpojone. Z wierzchu obejmował je drąg, żelazny poprzecznie przechodzący; przy podpiłowaniu zatem u dołu, mogły być za lada poruszeniem wyjęte.
Królowej nie wstrzymywały trudności fizyczne, pojmowała dobrze, że wszystko to możliwą jest rzeczą i właśnie przeświadczenie o tej możliwości zamieniło jej nadzieję w krwawy płomień, zaślepiający oczy. Czuła, że przyjaciele, wprzód nim się do niej dostaną, będą musieli pozabijać strażników, a na śmierć ich za żadną cenę zgodzić się nie chciała; byli to jedyni ludzie którzy od tak dawna okazywali jej pewne współczucie.
— O dziwny losie!... wyszeptała. Dwa spiski naraz, dla ocalenia nieszczęsnej kobiety, która nic nie uczyniła przecie, coby zachęcało spiskowych; dwa spiski jednocześnie wybuchną... Kto wie! a może to tylko jeden spisek. Może to mina podwójna, zejść się mająca w jednym punkcie... Więc mogłabym być ocalona, gdybym chciała... Ale ta biedna dla mnie się poświęci. Ci dwaj żandarmi zostaną zabici... Bóg i potomność nigdy mi tego nie przebaczą... Nie, nie!... niepodobna!...
Kiedy ciemności nocy zaległy więzienie, kiedy ozwały się kroki maszerujących szyldwachów, kiedy szczęk broni i wycie psów zbudziło echa ponurych sklepień, kiedy się przedstawiła cała okropność więzienia, Marja Antonina wycieńczona wrodzoną kobiecej naturze słabością, zerwała się przerażona.
— O! ucieknę!... rzekła, tak, ucieknę. Skoro przyjdą, skoro się odezwą, przepiłuję kratę i czekać będę na rozkazy Boga i moich wybawców. Mam dzieci i zabić ich nie dam...
Tymczasem Gilbert i Dufresne spokojnie rozmawiali, przyrządzając sobie wieczerzę.
A przez ten czas Dixmer i Genowefa wchodzili do Conciergérie i jak zwykle zasiadali w biurze nadzorcy. W godzinę później nadzorca, skończywszy robotę, jak zwykle zostawiał ich samych.
Skoro się drzwi za nim zamknęły, Dixmer poskoczył zabrać próżny koszyk, który postawiono na miejscu świeżo przyniesionego. Znalazł w nim kawałek chleba, przełamał go i wydobył srebrną rurkę.
Zbladł, gdy przeczytał odpowiedź królowej. Ale że Genowefa nie spuszczała go z oka, podarł kartkę na tysiączne kawałki i rzucił ją w płomienistą paszczę pieca.
— Wszystko dobrze... rzekł, królowa zgadza się.
I obróciwszy się do Genowefy, dodał:
— Chodź, pani!
— Ja?
— Nadeszła godzina stanowcza... — rzekł Dixmer, posłuchaj mnie pani.
— Dobrze.
— Przekładasz zapewne śmierć korzystną dla twej sprawy, śmierć, która ściągnie na ciebie błogosławieństwo całego stronnictwa i żal całego narodu, nad śmierć haniebną i pełną zemsty?
— Tak, panie.
— Mogłem zabić cię na miejscu, kiedym cię zastał u kochanka; ale człowiek, który życie swoje poświęcił zaszczytnemu i świętemu dziełu, powinien umieć korzystać z własnego nieszczęścia i ponieść je temu dziełu w ofierze. Ja też postanowiłem — widziałaś, żem się wyrzekł rozkoszy wymierzenia sobie sprawiedliwości: widziałaś również, żem oszczędził twojego kochanka.
— Jestem gotowa... rzekła Genowefa, pocóż tyle mówić?
— Jesteś gotowa?
— Tak. Postanowiłeś mię zabić, masz słuszność, czekam.
— Dobrze, rozkaz pan, a ja twój rozkaz wypełnię.
— Zaraz... mówił dalej Dixmer, teraz zapukam do drzwi, Gilbert otworzy, a ja go tym sztyletem zabiję.
Przy tych słowach Dixmer odpiął do połowy ukryty w zanadrzu sztylet obosieczny.
Genowefa zadrżała mimowolnie.
Dixmer ręką nakazał jej milczenie.
— Skoro go ugodzę... rzekł znowu, ty wpadniesz do drugiego pokoju, w którym się znajduje królowa. Drzwi tam niema, ale tylko parawan. Ty czemprędzej zamienisz z nią swe suknie, ja tymczasem zabiję drugiego żandarma. Potem wezmę królowe pod rękę i wyprowadzę ją z więzienia.
— Bardzo dobrze... rzekła zimno Genowefa.
— Rozumiesz?... podchwycił Dixmer, co wieczór widzą cię w tej czarnej mantylce jedwabnej, która ci twarz okrywa. Ubierz więc królowę w swoję mantylę i okryj ją sama, jak się zwykle okrywasz.
— Uczynię, jak pan żądasz.
— Teraz winienem ci przebaczyć i podziękować, moja pani... rzekł Dixmer.
Genowefa z zimnym uśmiechem wstrząsnęła głową.
— Nie potrzebuję ani przebaczenia pańskiego, ani podziękowań... rzekła wyciągając rękę; to co czynię, albo raczej co mam uczynić, zmazałaby nawet zbrodnię, a ja się tylko słabości dopuściłam; co większa, przypomnij pan sobie, żeś mnie prawie zmusił do tego własnem postępowaniem. Unikałam Maurycego, tyś mnie sam popychał w jego objęcia; sam więc byłeś podżegaczem i sam jesteś sędzią i mścicielem. To ja zatem powinnam ci przebaczyć śmierć moją i przebaczam ci ją w istocie. Ja powinnam panu podziękować, że mnie pozbawiasz życia, bo to życie byłoby nieznośnem dla mnie, odłączonej od człowieka, którego jedynie kocham i nadewszystko, od chwili, jak przez twą dziką zemstę zerwałeś wszelkie węzły, które mnie z nim łączyły.
Dixmer paznogciami darł piersi; chciał odpowiedzieć, ale głosu mu zabrakło. Przeszedł się kilka kroków po biurze.
— Czas upływa... rzekł nakoniec, każda sekunda przydać się na coś może. No... czyś pani gotowa?
— Mówiłam już... z męczeńską łagodnością odrzekła Genowefa, że czekam.
— Żegnam cię!
I Dixmer podał jej rękę, jakby w tej stanowczej chwili okropność położenia i wzniosłość poświęcenia zatrzeć miały wszelki nawet ślad wzajemnych wyrzutów. Genowefa, drżąc, końcem palców dotknęła ręki swojego męża.
— Stań przy mnie, moja pani... powiedział Dixmer i skoro ugodzę Gilberta, wchodź natychmiast.
— Jestem gotowa.

Wtedy Dixmer prawą ręką ścisnął szeroki sztylet, a lewą zapukał do drzwi.

ROZDZIAŁ XLIV.
PRZYGOTOWANIA KAWALERA
DE MAISON-ROUGE

Gdy scena, opisana w poprzedzającym rozdziale, odbywała się u drzwi, wiodących do więzienia królowej, a raczej do pierwszego pokoju, który zajmowali dwaj żandarmi, w przeciwnej stronie gmachu, to jest na dziedzińcu więzienia kobiet, inne czyniono przygotowywania.
Wśród ciemności ukazał się jakiś człowiek, niby posąg kamienny, oderwany od muru.
Dwa psy biegły za nim. Szedł śpiewając jakąś piosnkę rewolucyjną i pękiem kluczy, które trzymał w ręku, brzęknął po pięciu kratach zasłaniających okno królowej.
Królowa zrazu zadrżała, ale poznając że to hasło, natychmiast zwolna otworzyła okno i zabrała się do dzieła z nadspodziewaną pewnością; nieraz w warsztacie ślusarskim królewskiego małżonka swojego, spędzając z nim niejedną chwilę, delikatną ręką dotykała narzędzi, podobnych do tego, na którem obecnie spoczywały wszelkie jej nadzieje.
Gdy człowiek z pękiem kluczy usłyszał, że się otwiera okno królowej, zapukał zaraz do okna żandarmów.
— Aha! rzekł Gilbert, patrząc przez szyby, to obywatel Mardocheusz.
— Tak, to on... odpowiedział odźwierny. I cóż? zdaje się, że dobrze pilnujemy.
— Jak zwykle, obywatelu odźwierny.
— Bo to, widzicie... dzisiejszej nocy trzeba większej czujności, niż zawsze.
— Ba?... odrzekł, zbliżając się Dufresne.
— Otwórz okno, a opowiem ci.
— Otwórz, rzekł Dufresne.
Gilbert otworzył i ścisnął rękę odźwiernego, który się już był zaprzyjaźnił z żandarmami.
— Posiedzenie konwencji było nieco za gorące. Czytaliście sprawozdanie?
— Nie. Cóż to się tam działo?
— Najprzód obywatel Hebert odkrył pewien fakt.
— Jaki?
— Że spiskowi, których miano za umarłych żyją i są jaknajzdrowsi.
— A! tak, rzekł Gilbert, Delessart i Thierry, słyszałem, że obaj podobno są w Anglji.
— A kawaler de Maison-Rouge? wtrącił odźwierny, podnosząc głos tak, aby go królowa usłyszała.
— Przecież i on jest w Anglji.
— Bynajmniej, on również przebywa we Francji, mówił dalej Mardocheusz, zawsze tym samym głosem.
— To mi dopiero śmiałek! rzekł Dufresne.
— Już to co śmiały, to śmiały.
— No, jednak go kiedyś pochwycą.
— Zapewne, ale jak się zdaje, nie tak to łatwo.
— W tej chwili pilnik królowej tak mocno przerzynał kraty, że odźwierny w obawie, aby nie usłyszano tego odgłosu, nadeptał psu łapę tak mocno, że aż psisko zawyło z boleści.
— Mówiłeś więc, odezwał się znowu Dufresne, który sam nie mogąc wyjść z więzienia, ciekawy był wielce wszelkich wiadomości, mówiłeś więc?...
— A! prawda, mówiłem, że obywatel Hebert obstawał za przeniesieniem austrjaczki napowrót do Temple.
— A to dlaczego?
— Utrzymywał, że skutkiem przeniesienia jej z Temple, uwolniono ją od bezpośredniego nadzoru ze strony gminy Paryża.
— O! i troszkę także od pokus tego przeklętego Maison-Rouge, rzekł Gilbert, bo ja sądzę, że on zawsze gotów jest zrobić podkop.
— Tak samo odpowiedział obywatel Santerre, ale Hebert oświadczył, że od chwili, gdy spisek wykryto, znikło wszelkie niebezpieczeństwo i w Temple daleko mniej potrzeba ostrożności, dla dopilnowania Marji Antoniny, aniżeli tutaj, bo Temple daleko warowniejszym jest gmachem, aniżeli Conciergérie.
— Nie, ale mnie smuci.
Maison-Rouge silnie kaszlnął: pilnik im bardziej się zagłębiał w żelazną kratę, tem skrzypiał mocniej.
— I na czemże stanęło?... spytał Dufresne skoro odźwierny krztusić się przestał.
— Postanowiono, że Marja Antonina pozostanie tutaj, lecz niezwłocznie przystąpią do wytoczenia jej procesu.
— A! biedna kobieta!... odrzekł Gilbert.
Dufresne, czy to że miał delikatniejszy słuch aniżeli kolega, czy też że nietyle zwracał uwagi na opowiadanie Mardocheusza, pochylił się w stronę przyległego pokoju i słuchał:
Odźwierny spostrzegł jego poruszenie.
— Pojmujesz więc, obywatelu Dufresne... powiedział żywo, że usiłowania spiskowych tem rozpaczliwszemi będą, że już niewiele pozostanie im czasu na ich wykonanie. Ale was obywatelu żandarmie, powinno to najbardziej zajmować, że jak słychać, wobec spodziewanego napadu zbrojnego na Conciergérie, władze podwoić mają straże, bo spiskowi nikogo oszczędzać nie będą, byleby się dostali do królowej, to jest do wdowy Kapet, chciałem powiedzieć.
Zdumienie tak wielkie ogarnęło żandarmów, że nastąpiło chwilowe milczenie. Odźwierny z pełną trwogi radością słyszał ciągle skrzypiący pilnik. Dziewiąta wybiła.
Jednocześnie zapukano do drzwi więzienia, ale żandarmi, zamyśleni nic nie odpowiedzieli.
— Dobrze! dobrze! będziemy pilnowali, obaczymy!...
— A jeżeli będzie tego potrzeba, zginiemy na naszych stanowiskach, jak prawdziwi republikanie, dodał Dufresne.
— Królowa przepiłuje wkrótce kratę, rzekł odźwierny sam do siebie, ocierając pot z czoła.
— Ja sądzę rzekł Gilbert, że i ty także czuwasz dobrze; bo i ciebie również nie oszczędzonoby jak i nas, gdyby sprawdzić się miały twoje przepowiednie.
— Naturalnie... odrzekł odźwierny; ja też nocami odbywam patrol; jestem zawsze na nogach, kiedy wy przeciwnie się zmieniacie... przynajmniej co drugą noc przespać się możecie.
W tej chwili znowu zapukano do drzwi więzienia, Mardocheusz zadrżał; każdy, najmniejszy nawet wypadek, zniweczyć mógł cały jego projekt.
— Co to jest?....spytał niby mimowolnie.
— Nic, nic, odpowiedział Gilbert; to sekretarz ministra wojny odchodzi i zawiadamia mnie o tem.
Ale sekretarz ciągle pukał.
— Dobrze! dobrze!... wołał Gilbert nie odchodząc od okna. Dobranoc!... bywaj zdrów obywatelu.
— Zdaje mi się, że mówi coś do ciebie... rzekł Dufresne obracając się w stronę drzwi. Odpowiedzże mu.
Wówczas posłyszano głos sekretarza.
— Pójdź-no tu, obywatelu żandarmie... wołał; mam ci coś powiedzieć.
Odźwierny wytężył słuch, bo zdało mu się, że poznaje ten głos, mimo, że wzruszenie pozbawiło go naturalnego dźwięku.
— Czegóż chcesz, obywatelu Durand?... spytał Gilbert.
— Potrzebuję z tobą pomówić.
— Ha, jeśli koniecznie chce... powiedział Gilbert, pójdę i otworzę.
I podszedł ku drzwiom.
Odźwierny, korzystając z chwili, w której obaj żandarmi zwrócili uwagę na nieprzewidzianą okoliczność, podbiegł do okna królowej.
— Czy już?... zapytał.
— Przepiłowałam większą już część... odpowiedziała królowa.
— O! Boże mój! śpiesz się pani, śpiesz!
W tejże chwili, gdy znowu zajął swe stanowisko, straszny krzyk rozległ się po więzieniu, potem przekleństwa, a nareszcie szczęk pałasza wydobytego z metalowej pochwy.
— A! zbrodniarzu! a!.zbójco!... wołał Gilbert.
Słychać było walkę na korytarzu.
Jednocześnie otwierające się drzwi, dozwoliły odźwiernemu ujrzeć dwa cienie wciskające się do więzienia i jakąś kobietę, która odepchnąwszy Dufresna, wpadła do pokoju królowej.
Dufresne, obojętny na to, pośpieszył koledze na pomoc.
Odźwierny poskoczył ku drugiemu oknu; ujrzał jakąś kobietę, błagającą królowę na kolanach, aby przebrała się w jej suknie. Nagle wydał okrzyk boleści.
— Genowefa, Genowefa!... zawołał.
Królowa upuściła pilnik i stała jak wryta. Znowu jedno usiłowanie na niczem spełzło.
Odźwierny ujął oburącz podpiłowaną kratę i wstrząsnął nią z całej siły, ale stal za mało jeszcze zagłębiła się i krata pozostała nieruchoma.
Tymczasem Dixmer zdołał weprzeć Gilberta do więzienia i już miał się tam dostać, ale Dufresne przyparł drzwi i wypchnął go na zewnątrz. Nie mógł jednak drzwi tych zupełnie zatrzasnąć, bo Dixmer w rozpaczy przegrodził je ręką od ściany.
W ręce tej Dixmer trzymał sztylet, który przytępiony o guzik munduru żandarma, ześliznął się po jego piersi, ale rozdarł mu odzież i ciało.
Dixmer uczuł, że złamią mu rękę; podparł więc drzwi barkami, wstrząsnął niemi gwałtownie i wyrwał nakoniec rękę pokaleczoną.
Drzwi z łoskotem zamknęły się; Dufresne zaparł je zasuwami, a Gilbert obrócił kluczem w zamku.
Gilbert wpadł do więzienia królowej i znalazł tam Genowefę, która klęcząc błagała ją, aby wzięła na siebie jej suknie.
Dufresne pochwycił za karabin i pobiegł do okna, bo spostrzegł, że jakiś człowiek wisi u kraty i wstrząsając nią wściekle, nadaremnie usiłuje wyłamać. Zmierzył.
Młodzieniec widział, że ku niemu zniża się karabinowa lufa.
— Dobrze, rzekł, zabij mnie, zabij!...
I wzniosły w swej rozpaczy odsłonił pierś, robiąc z niej cel dla kuli.
— Kawalerze, zawołała królowa, błagam cię, żyj, żyj!...
Na głos Marji Anotniny, Maison-Rouge padł na kolana; to poruszenie ocaliło go, bo kula przeszła mu nad głową. W dziesięć minut później, trzydziestu żołnierzy pod dowództwem dwóch komisarzy, przetrząsało najnieprzystępniejsze nawet kryjówki w całem Conciergérie.
Odźwierny zaś wypadł wołając: do broni!... do broni!...
Wartownik chciał go przebić bagnetem, ale psy odźwiernego skoczyły mu do szyi.

Aresztowano tylko Genowefę i uwięziono.

ROZDZIAŁ XLV.
POSZUKIWANIA

Nie możemy dłużej zapominać o osobie, zajmującej jedno z głównych stanowisk w naszej powieści, o osobie, która, gdy się odbywały wypadki opisane w poprzedzającym rozdziale, cierpiała najwięcej i dla tych właśnie cierpień zasłużyła sobie na sympatję czytelnika.
Gdy Maurycy wrócił z kabrjoletem, który sprowadzić przyrzekł, słońce jak najpiękniej przyświecało na ulicy de Monnaie, kumoszki wesoło gwarzyły przy drzwiach domów, niepomnąc że nad ich miastem od dziesięciu już miesięcy krwawa wisi chmura.
Sabaudczykowi, spotkanemu na placu św. Eustachego, kazał potrzymać konia, sam zaś z sercem przepełnionem radością wbiegł na schody, wiodące do jego mieszkania.
Maurycy nie widział kumoszek, nie słyszał ich gawęd; widział tylko Genowefę, gotującą się do podróży, która zapewnić im miała szczęście trwałe; słyszał już tylko Genowefę, z roztargnieniem nucącą ulubioną piosnkę, iż byłby przysiągł, że słyszy różne tony jej głosu.
Ale w przedpokoju Maurycy zatrzymał się. Drzwi były otwarte, a ta okoliczność mocno go zdziwiła, gdyż zwykle je zamykał. Spojrzał wokoło, sądząc, że zobaczy Genowefę na korytarzu, ale tam jej nie było. Przeszedł przedpokój, pokój jadalny, salon, sypialnię. Nikogo. Wołał, nikt mu nie odpowiedział.
Oficjalista, jak wiadomo, wyszedł; Maurycy pomyślał zrazu, że Genowefa podczas jego nieobecności potrzebowała sznura do związania tłumoków, lub chciała co kupić na drogę i dlatego wyszła na ulicę. Wydało mu się tu zbyt nierozważnem, ale jakkolwiek już mocno niespokojny, niczego ponad to nie podejrzewał.
Czekał, przechadzając się wzdłuż i wszerz, kiedy niekiedy wyglądając oknem, przez które wciskało się ciężkie deszczowe powietrze. Wkrótce zdało mu się, że ktoś idzie po schodach; słuchał; ale nie był to chód Genowefy; mimo to jednak wybiegł na schody, wychylił się przez poręcz i poznał swego oficjalistę, który z właściwą służącym obojętnością wchodził na górę.
— Scewola! zawołał.
Oficjalista podniósł głowę.
— A! to ty, obywatelu!
— Tak, to ja; ale gdzież jest obywatelka?
— Obywatelka? powtórzył zdziwiony Scewola, ciągle idąc wyżej.
— A tak. Czyś jej nie widział na dole?
— Nie.
— No to wróć do odźwiernego i spytaj o nią sąsiadów.
— Natychmiast.
Scewola wrócił na dół.
Maurycy czekał kilka minut na schodach, ale, nie widząc, aby Scewola wracał, wszedł do pokoju i znowu zaczął wyglądać przez okno.
Spostrzegł, że Scewola wchodził do kilku sklepów i nigdzie nic się nie dowiedział.
Zniecierpliwiony zawołał na niego.
Oficjalista podniósł głowę i spostrzegł w oknie niecierpliwego pana.
Maurycy dał mu znak, aby przyszedł na górę.
— I cóż? spytał Maurycy.
— Odźwierny ją tylko widział.
— A więc wyszła!
— Tak.
— Sama? Nie to niepodobna, Genowefa nigdy nie wyszłaby sama!...
— Nie sama, obywatelu, ale z jakimś mężczyzną.
— Jakto?... z mężczyzną?...
— Tak przynajmniej utrzymuje obywatel odźwierny.
— Idź, poproś go tu, muszę wiedzieć koniecznie, co to za mężczyzna.
Scewola skierował się ku drzwiom, ale zatrzymał się i rzekł:
— Może to był ten sam człowiek, który biegł za mną.
— A to poco?
— Żądał w twojem imieniu, obywatelu, abym mu dał klucz.
— I ty nieznajomemu dałeś klucz od mojego mieszkania?... zawołał Maurycy, chwytając oburącz oficjalistę za kołnierz.
— A kiedy to nie był nieznajomy, lecz twój przyjaciel, obywatelu.
— A! tak, prawda, mój przyjaciel, zapewne Lorin?... no, nic nie szkodzi że wyszła z Lorinem.
I wybladły Maurycy uśmiechnął się i otarł spocone czoło.
— Nie... nie! to nie on, obywatelu... zawołał Scewola; przecież ja bardzo dobrze znam obywatela Lorin.
— No, to któż to był przecie?
— E! wiesz bardzo dobrze, obywatelu, to ten przystojny mężczyzna, który tu raz od niego wrócił tak wesoły...
Maurycy powiódł błędnym wzrokiem i zadrżał calem ciałem, wreszcie po długiem milczeniu zawołał:
— Dixmer?...
— Na honor, obywatelu, zdaje mi się, że to on... odrzekł oficjalista.
Maurycy zachwiał się i padł na krzesło.
— O! Boże mój! Boże!... szepnął, zamykając oczy.
Ale otworzywszy je wkrótce, spojrzał na bukiet fiołków, który Genowefa zapomniała a raczej zostawiła. Skoczył ku niemu, wziął do ręki, ucałował je i wyrzekł: Tak, fiołki te... to jej ostatnie pożegnanie!
Potem Maurycy odwrócił się i wtedy dopiero dostrzegł, że tłumok do połowy tylko był upakowany, a reszta bielizny leżała na ziemi i w otwartej szafie.
Bielizna, rozrzucona po ziemi, zapewne wypadła z rąk Genowefy w chwili, gdy się Dixmer pojawił.
Teraz wszystko się wyjaśniało.
W oczach Maurycego, gdy się ujrzał sam między czterema ścianami, niegdyś świadkami jego szczęścia, przedstawiła mu się ta scena w całej swej żywości i okropnośći.
Zgnębiony, skołatany, młodzieniec nasz okropnie się przebudził, a gniew jego nie znał granic. Wstał, zamknął okno, wziął z biurka parę nabitych pistoletów, które przygotował był do podróży, obejrzał podsypkę na panewce i włożył je do kieszeni. Następnie wyładował sakiewkę dwoma rulonami luidorów, które mimo patrjotyzmu uznał za rzecz rozsądną schować na dno szkatułki i wziąwszy do ręki pałasz, zawołał:
— Scewola!... sądzę, żeś do mnie przywiązany, bo od piętnastu lat służysz mojemu ojcu i mnie.
— Tak, obywatelu... odrzekł oficjalista przerażony marmurową bladością i nerwowem drżeniem, jakie poraz pierwszy dopiero dostrzegł w swym panu, który słusznie uchodził za najwaleczniejszego i najdzielniejszego mężczyznę; tak, cóż mi, obywatelu, rozkażesz?
— Słuchaj! jeżeli dama która tu mieszkała...
Zamilkł: głos jego drżał tak mocno, gdy to mówił, iż nie mógł dokończyć.
— Jeżeli ta dama powróci... dodał po chwili, wpuść ją, zamknij drzwi; weź ten karabin, stań na schodach i zaklinam cię na twą głowę, na twe życie i duszę, nie wpuszczaj nikogo; gdyby chciano wysadzić drzwi, broń ich, bij się! zabijaj! i nie lękaj się niczego, mój Scewola, ja wszystko biorę na siebie!...
Głos młodzieńca i to gwałtowne zaufanie zelektryzowało Scewolę.
— Nie tylko zabiję każdego... odpowiedział, ale nawet sam gotów jestem umrzeć za obywatelkę Genowefę!
— Dziękuję ci. A teraz posłuchaj: Nienawidzę tego mieszkania i nie wrócę tu, aż ją wynajdę. Jeżeli ona powróci, postaw na oknie ten wielki japoński wazon z astrami, które tak lubiła. To niech będzie w dzień. W nocy zaś postaw na oknie lampę. Będzie to wiadomym znakiem, dopóki nie ujrzę wazonu lub lampy, dopóty nie ustanę w moich poszukiwaniach.
— O panie, bądź pan roztropny, na miłość boską!... zawołał Scewola.
Maurycy nic nie odpowiedział. Wybiegł z pokoju, zleciał ze schodów, jakby na skrzydłach i pośpieszył do Lorina.
Niepodobna opisać zdumienia, gniewu, wściekłości zacnego poety, gdy się dowiedział o zniknięciu Genowefy.
— Znikła! przepadła!... z rozpaczą wyrzekł Maurycy; on ją zabił Lorinie, on ją zabił.
— Eh nie! — mój kochany; nie! on jej nie zabił, mój poczciwy Maurycy; nie, takiej kobiety jak Genowefa nie zabija nikt po tylu dniach namysłu; nie, gdyby ją miał zabić, byłby zabił na miejscu, i na znak zemsty ciało jej byłby zostawił u ciebie. Nie, on uciekł z nią, szczęśliwy, że skarb swój odzyskał.
— O! nie znasz go, Lorinie, nie znasz go... powiedział Maurycy; temu człowiekowi bardzo źle z oczu patrzyło.
— Owszem, mylisz się; on mi się zawsze wydawał poczciwy. Zabrał ją dlatego, aby ją poświęcić. On się każę wraz z nią aresztować, i zabiją ich oboje razem. Ja przynajmniej to tylko widzę niebezpieczeństwo... rzeki Lorin.
Te słowa podwoiły rozpacz Maurycego.
— O! ja ją znajdę!... zawołał. Ja ją znajdę lub umrę!... Bądź zdrów, Lorinie.
— Opuszczasz mię?... dlaczego?...
— Bo chodzi tu tylko o mnie samego, bo ja sam tylko powinienem narażać moje życie dla ocalenia życia Genowefy.
— Chcesz więc zginąć.
— Gotów jestem na wszystko... Pójdę do prezesa komitetu bezpieczeństwa: pomówię z Hebertem, Contonem, Robespierem... wyznam mu wszystko, ale ją muszę odzyskać.
— Dobrze... odrzekł Lorin.
I natychmiast wstał, poprawił płaszcz, włożył kaszkiet i tak, jak Maurycy, uzbroił się w parę nabitych pistoletów, które ukrył w kieszeniach.
— Gdzież się najpierw udamy?... spytał Maurycy.
— Szukajmy najprzód w dawniejszym cyrkule, na starej ulicy św. Jakóba, potem wynajdźmy kawalera de Maison-Rouge, tam, gdzie on jest, musi być także i Dixmer; wreszcie przejdźmy się obok domów na ulicy de la Vieille-Corderie. Wiesz, że mówią znowu o przeniesieniu Antoniny do Temple? — wierzaj mi, tacy ludzie jak oni, do ostatniej chwili nie tracą nadziei.
— Tak... powtórzył Maurycy, masz słuszność... sądzisz więc, że Maison-Rouge, jest w Paryżu?
— Dixmer jest tu niezawodnie.
— Prawda, prawda, oni się znowu połączyć musieli... odrzekł Maurycy, lepiej teraz rozumiejąc. Chodź!
Sto razy Lorin i Maurycy, przeszli po placu Greve, sto razy patrzyli na domek, w którym przebywała Genowefa, gdzie Dixmer pilnował jej bez przerwy, jak niegdyś starożytni kapłani pilnowali ofiary przeznaczonej na poświęcenie.
Maurycy tymczasem udawał się z prośbami do rozmaitych członków okrutnego komitetu bezpieczeństwa; a Lorin znowu, nie mówiąc nic Maurycemu, czynił również te same kroki.

Jakoż, Fouquier-Tinville, tegoż samego dnia nazwiska ich oznaczył czerwonemi krzyżykami, a wyraz „podejrzani“ objął ich w krwawe uściski.

ROZDZIAŁ XLVI.
SĄD

Dwudziestego trzeciego dnia, pierwszego miesiąca, II-go roku rzeczypospolitej francuskiej, jednej i niepodzielnej, odpowiadającego 14-mu października 1793 roku, według dawnego stylu, jak wówczas mówiono, ciekawe tłumy od rana zapełniały trybuny sali, w której odbywały się posiedzenia rewolucyjne.
Przy drzwiach trybunału, ściśnięta gromadka ludzi, mocno sprzeczała się między sobą o kilka cali miejsce wszerz i wzdłuż; bo kilka cali wszerz, dozwalało im przez obce ramiona dostrzec narożnik sali i oblicza sędziów; a kilka cali wzdłuż dozwalało widzieć obce głowy oblicze oskarżonego.
Na nieszczęście wąskie to przejście z korytarza do sali, prawie zupełnie zajmował jakiś człowiek o szerokich barkach, który ująwszy się pod boki, odpierał cały ruchomy tłum, gotowy rozlać się po sali, gdyby mu tylko nie przeszkadzała ta żyjąca zawada.
Człowiek ten, stojąc jak mur na progu trybunału, był młody i przystojny, za każdem żywszem popchnięciem, potrząsnął gęstym włosem niby grzywą, świecił okiem ponurem i odważnem. A potem, kiedy tem poruszeniem i spojrzeniem odtrącił tłumy, kiedy jak żywa tama, wstrzymał uporczywe ich ataki, wpadał znowu w dawną nieruchomość.
Tymczasem w drugim końcu tego ludzkiego morza, inny człowiek przebijał się przez ścieśnione tłumy z wściekłą prawdziwie wytrwałością; nic go nie wstrzymywało, ani kułaki, których za sobą zostawiał, ani obelgi tych, których dusił przeciskając się, ani narzekania kobiet, bo tych wiele też było w tłumie.
Nakoniec przybył aż do silnego młodzieńca, który, że tak powiemy, zatarasował przystęp do sali. Powszechna zapanowała ciekawość, jak się pogodzą ci dwaj straszni przeciwnicy, bo ten drugi człowiek, także rozpiera widzów łokciami, jak kleszczami, rozsadzającemi najściślej spojone ciała.
A jednak był to człowiek młody i małego wzrostu, a blada twarz i wątła budowa, świadczyły, że o tyle jest delikatny, o ile pałający wzrok jego mieścił w sobie niezłomną wolę.
Zaledwie jednak łokieć jego dotknął młodzieńca, który stał przed nim, ten zdziwiony zaczepką, żywo się odwrócił i podnosząc pięść pogroził z gniewem nowemu śmiałkowi.
Wtedy dwaj przeciwnicy spojrzeli sobie oko w oko i zarazem wydali lekki okrzyk.
Poznali się.
— A! obywatelu Maurycy!... z wyrazem niepojętej boleści rzekł szczupły, przepuść mnie i pozwól niech się przypatrzę, błagam cię, a potem mnie zabijesz!
Maurycy, bo to był on w istocie, uczuł się przejęty litością i uwielbieniem dla tego wiernego poświęcenia, dla tej niezłomnej woli.
— Pan!... szepnął, pan tutaj, co za nieroztropność!...
— Tak, jestem tu! alem już wyczerpany... O! mój Boże! ona mówi, pozwól niech ją zobaczę! pozwól niech ją usłyszę!
Maurycy usunął się i przepuścił młodzieńca, a że stał na czele tłumów, nic więc już teraz nie zasłaniało widoku temu, który zniósł tyle razów i obelg, dostając się aż do tego miejsca.
Cała ta scena i szmer, który wywołała, obudziły ciekawość sędziów.
Oskarżona również spojrzała w tę stronę; a wtedy spostrzegła i poznała kawalera, stojącego w pierwszym szeregu.
Drżenie przez chwilę wstrząsnęło królową, siedzącą na żelaznem krześle.
Badania, kierowane przez prezesa Harmand objaśniane przez Fouquier-Tinvilla, a bronione przez Chaveau-Legardea, adwokata królowej, trwały, dopóki na to starczyły siły sędziów i oskarżonej.
Po dniu nastąpiła noc ciemna; kilka świec, gorejących na stołach sędziów, kilka lamp, kopcących przy ścianach sali, złowrogi i czerwony rzucały odblask na szlachetną twarz kobiety, która tak pięknie wyglądała na okazałych ucztach w Wersalu.
Siedziała ona tam sama, krótko i pogardliwie odpowiadała na zapytania prezesa, tylko czasem pochylając się ku swemu obrońcy, z którym rozmawiała po cichu.
Sędziowie opuścili salę, udając się na tajemną naradę; posiedzenie się skończyło.
— Może okazywałam zanadto wiele pogardy?... spytała Chaveau-Legarda.
— Oh! pani, odpowiedział tenże, zawsze pani będzie najlepiej, kiedy sama sobą będziesz.
— Patrzcie ją... jaka dumna! zawołała jakaś kobieta z grona widzów, jakby głos ludu odpowiadał na pytanie, które nieszczęśliwa królowa zadała swemu adwokatowi.
Kawaler zwrócił się ku kobiecie, która te słowa wyrzekła i łagodnie jej odpowiedział:
— Ona była królową.
Maurycy schwytał go za rękę.
— O! rzekł mu pocichu, nabierz odwagi, abyś się me zgubił.
— O! panie Maurycy, odpowiedział kawaler, jesteś człowiekiem i wiesz, że mówisz do człowieka. Powiedz!... powiedz mi, czy sądzisz, że oni mogą ją potępić?
— Nietylko tak sądzę, rzekł Maurycy, ale jestem tego pewny.
— Co?... kobietę?... łkając zawołał Maison-Rouge.
— Nie, królowę!... podchwycił Maurycy. Wszakżeś sam to dopiero powiedział.
Teraz kawaler ujął Maurycego za rękę i z niepojętą na pozór siłą zmusił, aby się do jego ucha nachylił.
Było to wpół do trzeciej zrana. Widzowie bardzo się już przerzedzili. Kilka świateł zagasło tu i owdzie i ustąpiło jedną z najciemniejszych.
— Ale pocóż pan tu przyszedłeś, co pan tu robisz?... spytał kawaler, pan, który przecie nie masz tygrysiego serca?
— Niestety!... rzekł Maurycy, przyszedłem tu, ażeby dowiedzieć się, co się stało z tą nieszczęśliwą kobietą.
— Tak, tak... rzekł Maison-Rouge, z tą którą mąż wtrącił do więzienia królowej, z tą, którą tam w moich oczach schwytano?
— Z Genowefą?
— Tak z Genowefą.
— Więc Genowefa uwięziona, poświęcona przez własnego męża, zabita przez Dixmera?... O! teraz już wszystko rozumiem. Kawalerze, opowiedz mi wszystko, co zaszło, powiedz mi, gdzie się ona znajduje, gdziebym ją mógł znaleźć. Kawalerze, ta kobieta, to moje życie!...
— Ha! widziałem ją; byłem tam, kiedy ją aresztowano. I ja także znajdowałem się tam dla ułatwienia ucieczki królowej, ale dwa nasze projekta, w których nie mogliśmy się porozumieć, zamiast nam dopomóc, zaszkodziły nam przeciwnie.
— A cóż się stało z Dixmerem?
— Nie wiem. Uciekł w jedną stronę, ja w drugą.
— O!... wyrzekł Maurycy, zacisnąwszy zęby, jeżeli go kiedy spotkam...
— Rozumiem. Ale dla Genowefy jeszcze nie wszystko stracone... przerwał de Maison-Rouge, gdy dla królowej... O! Maurycy, jesteś człowiekiem szlachetnym, wiele możesz, masz przyjaciół. Błagam cię, jakbym błagał Boga... Maurycy, dopomóż mi ocalić królową.
— I ty jeszcze o tym myślisz, kawalerze?...
— Maurycy! Genowefa błaga cię o to przez moje usta.
— O! nie wymawiaj pan tego mienia!... Kto wie, możeś i pan, tak jak Dixmer, oddał na pastwę tę kobietę?...
— Maurycy... dumnie odrzekł kawaler, ja kiedy się oddaję jakiej sprawie, poświęcam tylko samego siebie!
W tej chwili otworzyły się drzwi do izby narad. Maurycy chciał coś odpowiedzieć.
— Cicho!... rzekł kawaler; sędziowie wracają.
I Maurycy uczuł, jak kawaler drży; zbladł i zachwiał się.
— Odważnie, uspokój się pan, alboś zgubiony... odrzekł Maurycy.
W rzeczy samej sąd wracał.
Wieść o tem przebiegła po wszystkich galerjach i korytarzach.
Tłumy znowu się wtłoczyły do sali, a światło zdało się samo przez się odżywiać, w tej stanowczej i uroczystej chwili.
Wprowadzono królowę; szła prosto, niewzruszona, dumna, z wytężonym wzrokiem, z zaciśniętemi usty.
Odczytano jej wyrok, skazujący ją na karę śmierci.
Wysłuchała go spokojnie, ani zbladła, ani mrugnęła, żadnym muskułem twarzy nie okazała najmniejszego wzruszenia.
Maurycy wydał długie westchnienie.
— Bogu dzięki! rzekł, żadne jej zeznanie nie skompromitowało Genowefy, jeszcze więc jest nadzieja.
— Bogu dzięki! szepnął także kawaler de Maison Rouge, wszystko się skończyło i walka już skończona. Zbrakło mi już sił, abym ją mógł dalej prowadzić.
— Odważnie, mój panie, rzekł pocichu Maurycy.
— Nie zbraknie mi odwagi, odpowiedział kawaler.
I obaj uścisnąwszy sobie dłonie, wyszli rozmaitemi drzwiami.
Królowę odprowadzono do Conciergérie; czwarta godzina biła na wielkim zegarze, gdy tam wchodziła.
Na końcu Nowego mostu, Lorin oburącz przytrzymał Maurycego.
— Stój, rzekł, niewolno!...
— A to dlaczego?
— Bo przed dwiema godzinami byli u ciebie żandarmi i chcieli cię aresztować.
— A!... zawołał Maurycy. Tem lepiej!..
— Czyś oszalał?... A Genowefa?...
— Prawda. Więc dokądże pójdziemy?...
— Do mnie!

I pociągnął go za sobą.

ROZDZIAŁ XLVII.
KSIĄDZ I KAT

Z sali sądowej odprowadzono królowę do Conciergérie.
Skoro wróciła do pokoju, wzięła nożyczki i obcięła długie piękne włosy, tem piękniejsze że od roku były już pudru pozbawione; zawinęła je w papier i napisała na niem: Rozdać to mojemu synowi i mojej córce.
Potem siadła, a raczej padła na krzesło, i utrudzona ośmnasto-godzinnem wybadywaniem, usnęła.
O siódmej nagle obudził ją łoskot odsuwanego parawanu; obróciła się i ujrzała zupełnie nieznanego człowieka.
— Czego chcą ode mnie?... spytała.
Człowiek ten zbliżył się i witając ją, jakby nigdy nie była królową; rzekł:
— Nazywam się Samson.
Królowa lekko się wzdrygnęła i wstała.
To nazwisko samo przez się więcej mówiło, niż najdłuższa rozmowa.
— O! rozumiem... rzekła uwięziona, chcesz pan mi obciąć włosy?
— To rzecz konieczna, moja pani... odparł wykonawca.
— Wiedziałam o tem, mój panie... — rzekła królowa i oszczędziłam ci tego trudu — moje włosy leżą tam, na stole.
Samson spojrzał na wskazane miejsce.
— Chciałabym tylko... mówiła znowu, aby jeszcze dziś doręczono je moim dzieciom.
— Pani, odrzekł Samson, to do mnie nie należy.
— Sądziłam jednak...
— Do mnie... przerwał wykonawca, należy tylko spuścizna... po osobach... ich suknie, klejnoty, i to, jeżeli mi je wyraźnie przekazują; w innym razie wszystko idzie na rzecz Salpetrierre, (Szpitala kobiet obłąkanych); tak nakazuje dekret komitetu publicznego bezpieczeństwa.
— Ale ja... mój panie... spytała, nalegając Marja Antonina, czy mogę liczyć, że włosy moje oddane będą moim dzieciom?
Samson milczał.
— Ja się o to postaram... odezwał się Gilbert.
Uwięziona spojrzała na żandarma z wyrazem niewypowiedzianej wdzięczności.
Samson ukłonił się i wyszedł.
Królowa znowu pozostała sama, bo Gilbert tylko wytknął głowę z poza parawanu, aby powiedzieć to, cośmy przytoczyli.
Gdy skazana klękała na krześle, niższem od innych, które jej służyło za klęcznik, niemniej straszna scena działa się w probostwie kościółka Saint Landry na Starem mieście.
Pleban tej parafji właśnie dopiero co wstał, a stara gospodyni przyrządzała mu skromne śniadanie, kiedy nagle mocno zapukano do drzwi.
— Zobaczcie no, Hjacentowa... rzekł; kto to tam kołacze tak rano, a jeżeli to nie pilny jaki interes, powiedzcie, żem dziś wezwany do Conciergérie, i że muszę tam iść natychmiast.
Na wezwanie pana, Hjacentowa czem prędzej zbiegła po schodach do małego ogródka, na który odmykały się wchodowe drzwi, otworzyła je i spostrzegła młodzieńca bardzo bladego, bardzo wzruszonego, ale miłego i uczciwego oblicza.
— Czy tu mieszka ksiądz Girard?... spytał ów młodzieniec.
Hjacyntowa spojrzała na bezładny ubiór przybysza, na długą brodę i nerwowe drżenie, i wzięła to Wszystko za bardzo złą wróżbę.
— Obywatelu... rzekła, tu niema żadnego księdza.
— Przepraszam panią... przerwał młodzieniec, chciałem powiedzieć; czy tu jest wikary parafji Saint-Landry.
Wyraz pani, uderzył Hjacyntową mimo jej patrjotyzmu; odpowiedziała więc:
— Nie można się z nim widzieć, obywatelu, bo czyta teraz brewiarz.
— To poczekam... odpowiedział młodzieniec.
— Ależ... odparła Hjacyntowa, znowu zrażona takiem naleganiem, napróżnobyś czekał obywatelu, wezwano go do Conciergérie i zaraz wychodzi.
Młodzieniec zbladł okropnie, albo raczej bladość jego zamieniła się w trupią.
— Więc to prawda... szepnął.
A potem dodał głośniej:
— Właśnie też, moja pani, dlatego przychodzę do obywatela Girard.
I to mówiąc, mimo oporu starej, wsunął się powoli, mocno zatrzasnął drzwi i nie zważając na groźby Hjacyntowej, wszedł do mieszkania księdza i dostał się do jego pokoju.
Ten spostrzegłszy go, krzyknął zdziwiony.
— Przebacz, mości proboszczu... rzekł natychmiast młodzieniec, mam z panem pomówić o rzeczy bardzo ważnej; pozwól, abyśmy sami pozostali.
Stary ksiądz z doświadczenia znał sposób wyrażania się wielkiej boleści. Wyczytał on całe cierpienie w zmienionej twarzy młodzieńca, a w drżącym jego głosie dostrzegł wzruszenie okropne.
— Zostawcie nas, Hjacyntowa... rzekł.
Młodzieniec niespokojnym wzrokiem powiódł po gospodyni, która przyzwyczajona do podzielania tajemnic swojego pana, namyślała się, czy ma wyjść; wreszcie gdy drzwi za sobą zamknęła, rzekł:
— Panie proboszczu, spytasz mnie zapewne najprzód, kto jestem. Powiem ci: Jestem wyjęty z pod prawa; skazany na śmierć i żyję tylko mocą swojej śmiałości; jestem kawaler de Maison-Rouge.
— Przerażony ksiądz podskoczył w wielkim fotelu.
— Wszak pan idziesz dziś rano do Conciergérie?
— Tak, wezwał mnie tam nadzorca.
— I wiesz pan poco?
— Zapewne do chorego, do umierającego, a może do skazanego.
— Tak, oczekuje cię, panie, osoba skazana.
Stary ksiądz z zadziwieniem spojrzał na kawalera.
— Ale czy pan wiesz, kto jest tą osobą?... pytał Maison-Rouge.
— Nie... nie wiem.
— Tą osobą, jest królowa!
Ksiądz wydał okrzyk rozpaczy:
— Królowa! O! mój Boże!
— Tak panie, królowa! Dowiedziałem się, którego jej księdza przyślą, powiedziano mi, że pana, i przybiegam.
— Czegóż pan chcesz ode mnie?... spytał ksiądz, przerażony drżącą mową kawalera.
— Abyś imię wprowadził z sobą do królowej!
— O! pan chyba oszalałeś!... zawołał ksiądz, pan i mnie i siebie chcesz zgubić!
— Nie lękaj się pan niczego.
— Biedna kobieta! skazana! już po niej.
— Wiem, i nie dlatego ją chcę widzieć, abym się kusił o jej ocalenie, ale... Ale słuchaj ojcze!... o!... ty mnie nie słuchasz!...
— Nie słucham, bo pan żądasz niepodobieństwa; nie słucham, bo postępujesz jak warjat... powiedział starzec; nie słucham, bo mnie przerażasz, mój panie.
— Mój ojcze, uspokój się... rzekł młodzieniec, sam siebie usiłując hamować; mój ojcze, wierz mi, że jestem przy zdrowych zmysłach. Wiem, że królowa już zgubiona; ale niech tylko na chwilę mogę upaść do jej nóg, a to życie mi ocali; jeżeli jej nie zobaczę, zabiję się, a ponieważ ty ojcze, będziesz przyczyną mojej rozpaczy, zabijesz więc zarazem duszę i ciało.
— Mój synu, mój synu... rzekł ksiądz, żądasz ofiary, którą życiem przypłacić mogę, zastanów się!... jakkolwiek stary jestem, jednak dla wielu nieszczęśliwych żyć potrzebuję; jakkolwiek stary jestem, mówię, gdybym się umyślnie na śmierć naraził, popełniłbym samobójstwo!
— Nie odmawiaj ojcze, odparł kawaler, potrzebujesz posługacza, weź mię, ja ci go zastąpię.
Ksiądz usiłując pokrzepić chwiejącą się już stałość swoją, rzekł:
— Nie, nie, uchyliłbym moim obowiązkom; przysiągłem na wierność konstytucji, a przysiągłem z głębi serca, całą duszą i sumieniem. Nieszczęśliwa na śmierć skazana kobieta, jest winną królową; umarłbym chętnie, gdybym śmiercią moją mógł przynieść korzyść bliźniemu, lecz obowiązkom uchylić nie chcę.
— Słuchaj ojcze... rzekł kawaler, którego dusza przebijała się w każdym wyrazie, ona ma do mnie pewne przywiązanie; jestem więc przekonany, że skoro mię ujrzy w ostatniej gadzinie swojej, przyniesie, to jej prawdziwą pociechę.
— I nie posuniesz się do żadnego spisku, w celu uwolnienia skazanej?
— Do żadnego! Jestem chrześcijaninem, mój ojcze, a jeżeli w sercu mojem ukrywa się choć cień kłamstwa, jeżeli spodziewam się, że ona żyć będzie, jeżeli nad tem w jakikolwiek sposób pracować będę, niech mię Bóg skarżę wiecznem potępieniem.
— Nie! nie!... nic ci przyrzec nie mogę, powiedział pleban, któremu znowu stanęły na myśli wielkie i liczne niebezpieczeństwa tak nierozważnego kroku.
— Posłuchaj mię ojcze, tonem głębokiej boleści rzekł kawaler, mówiłem z tobą jak syn posłuszny, wspomniałem tylko o uczuciach chrześcijańskich i miłosiernych, z ust moich nie wyszła żadna groźba, żadne gorzkie słowo, a jednak w głowie mojej wre, a jednak krew moja burzy się, a jednak rozpacz szarpie mojem sercem, a jednak, patrz, jestem uzbrojony, mam sztylet!...
Ksiądz żywo się cofnął.
— Nie lękaj się, ojcze — ze smutnym uśmiechem rzekł kawaler, — kto inny, widząc, że tak wiernie dotrzymujesz słowa, możeby ci trwogą wydarł obietnicę. Ale ja, nie; błagałem cię i błagam jeszcze... — mówił dalej, załamawszy ręce z pokorą, — spraw niech ją widzę przez chwilę, a to niech będzie rękojmią twego bezpieczeństwa...
I wydobył z kieszeni jakieś pismo, które podał ojcu Girard; ksiądz rozwinął je i czytał:
„Ja, kawaler Rene de Maison-Rouge, oświadczam przed Bogiem i zaręczam honorem, żem groźbą śmierci zmusił zacnego plebana z Saint-Landry, aby mnie zaprowadził do Conciergérie, mimo, że mi odmawiał, że mi się silnie opierał, w dowód czego własnoręcznie podpisuję.

Maison-Rouge“.

— Dobrze, — rzekł ksiądz, — ale przysięgnij mi że się nie dopuścisz żadnej nieroztropności; bo nie dosyć, że moje życie będzie ocalone, ale ja odpowiadam także i za twoje.
Kawaler schwycił rękę starca i pocałował ją z zapałem i uszanowaniem.

— O! — szepnął — przynajmniej umrze jak królowa, nie dotknie jej ręka kata!...

ROZDZIAŁ XLVIII.
ŚMIERTELNY WÓZ

Maison-Rouge, skoro tylko uzyskał zezwolenie plebana, wpadł natychmiast do przyległego gabinetu, w którym ksiądz zwykle się ubierał. Tam wnet pod ostrzem brzytwy opadła jego broda i wąsy; wtedy dopiero spostrzegł swą przerażającą bladość. Wrócił potem, napozór spokojny; wreszcie zdawał się zupełnie zapominać, że mimo, iż ogolił brodę i wąsy, mógł, być poznanym w Conciergérie.
Tymczasem przyszło po księdza dwóch służbowych, on też natychmiast udał się, dokąd go powoływano, a za nim Maison-Rouge, pełen śmiałości, oddalającej wszelkie podejrzenie, zmieniony gorączkowym uniesieniem, i wszedł na pałacowy dziedziniec przez bramę, podówczas tam prowadzącą.
Podobnie jak ksiądz Girard, ubrany był w czarny surdut, ponieważ kapłańskie suknie w tej epoce nie istniały wcale.
Kawaler skoro się ujrzał przy drzwiach więzienia, serce jego tak mocno biło, iż nie słyszał rozmowy księdza z żandarmami, i ceklarzem.
Tymczasem Maison-Rouge dostał się do przedpokoju, który zajmowali żandarmi.
Ci poczciwi ludzie przejęci byli prawdziwym żalem Królowa, o ile dumnie i wyniośle obchodziła się z innymi, o tyle była dobra i słodka dla nich: słowem zdawali się być raczej jej sługami, niż strażnikami.
Ale kawaler, z miejsca, na którem się znajdował, nie mógł dostrzec królowej, bo parawan był rozłożony, i na chwilę tylko odsunął się, przepuszczając plebana.
Gdy kawaler wszedł, królowa zaczęła już rozmawiać z plebanem.
— Panie, — rzekła doń ostro i dumnie, — ponieważ zaprzysiągłeś wierność rzeczypospolitej, w imieniu której skazują mnie na śmierć, nie będę więc mogła mieć do pana zaufania. Nie tego samego Boga czcimy!
— Pani — odrzekł Girard, mocno wzruszony tak pogardliwem wyznaniem wiary, — chrześcijanka umrzeć mająca, umrzeć powinna bez nienawiści w sercu, i nieodtrącać Boga, w jakiejkolwiekby się jej postaci przedstawiał.
Maison-Rouge chciał odsunąć parawan w nadziei, że królowa go spostrzeże i zmieni zaraz zdanie względem plebana; lecz obaj żandarmi zaraz się poruszyli.
— Ależ... — odezwał się Maison-Rouge, — kiedy ja jestem posługaczem plebana.
— Ona nie chce plebana, tembardziej nie będzie chciała i jego posługacza... — odpowiedział Dufresne.
— Ale może go przyjmie... — mówił kawaler podnosząc głos, — to niepodobna, żeby przyjąć nie miała.
Jednak Marja-Antonina, całkiem oddana zajmującemu ją w tej chwili uczuciu, nie mogła ani słyszeć ani poznać głosu kawalera.
— Idź pan... — mówiła znowu do Girarda, — idź i zostaw mnie, ponieważ żyjemy teraz we Francji pod rządem wolności, niechże mi wolno będzie umrzeć, według moich zasad.
Girard jeszcze próbował ją przekonać.
— Ja tak chcę... — rzekła królowa z gestem Marji Teresy. Girard wyszedł.
Maison-Rouge usiłował zagłębić wzrok przez szparę w parawanie, ale uwięziona stała odwrócona plecami.
Pleban spotkał się z pomocnikiem wykonawcy, który wszedł ze sznurami w ręku.
Wprzód, nim kawaler oślepiony, ogłuszony, zrozpaczony, mógł był wydać jakikolwiek krzyk, uczynić jakiekolwiek poruszenie dla spełnienia swojego zamiaru, już go obaj żandarmi za drzwi wypchnęli.
Znalazł się więc wraz z Girardem na korytarzu. Z korytarza wypchnięto ich do więziennej kancelarji, gdzie już rozeszła się wieść, że królowa nie przyjęła księdza, gdzie austrjacka duma Marji Antoniny stała się dla jednych przedmiotem grubjańskich obelg, dla innych zaś przedmiotem tajemnego uwielbienia.
— Wracaj do domu... — rzekł Ryszard do księdza; kiedy cię wypędza, niech sobie umiera, jak chce.
— Nie... — odparł Girard, — ja mimo jej woli, towarzyszyć jej będę, jedno... jedno tylko słowo, przypomni jej obowiązki chrześcijanki; wreszcie taki mi gmina dała rozkaz... a ja powinienem być gminie posłuszny.
— Zgoda, ale odeślij swojego zakrystjana... — grubjańsko rzekł adjutant-major, dowodzący siłą zbrojną.
Był to dawny aktor z teatru la Comédie Française, zwany Grammont.
Oczy kawalera błysnęły podwójnym blaskiem, machinalnie zanurzył rękę w zanadrze.
Girard wiedział, że kawaler ma sztylet pod kamizelką. Wstrzymał go więc błagającym wzrokiem.
U wrót Concergérie tłoczyły się przerażające tłumy ludu, które ten tylko pojąć zdoła, kto je raz przynajmniej widział.
Naprzeciw tych tłumów obozowała cała armja z armatami, przeznaczonemu do obrony uroczystości i zabezpieczenia jej dla wszystkich, którzy się nią pragnęli nacieszyć.
Napróżnobyś usiłował przebić ten mur coraz bardziej grubiejący, od czasu, jak mieszkańcy przedmieść Paryża dowiedzieli się o wyroku.
Maison-Rouge, wytrącony z Concergérie, naturalnie znalazł się w pierwszym szeregu żołnierzy.
Żołnierze zapytali go: kto jest?
Odpowiedział, iż jest zakrystjanem księdza Girard; lecz, że królowa obu ich nie przyjęła, ponieważ obaj związani byli przysięgą.
Żołnierze z kolei wypchnęli go do pierwszego szeregu widzów.
Tu, musiał znowu powtarzać to, co powiedział żołnierzom.
Wówczas powstały okrzyki.
— On był u niej dopiero... Widział ją... Cóż mu powiedziała?... Co ona robi?... Czy zawsze dumna?... Czy upadła na duchu?... Czy płacze?...
Na tak liczne zapytania kawaler odpowiadał głosem słabym, ale zarazem miłym i uprzejmym, jakby głos ten był ostatnim tchnieniem życia, które mu na ustach zawisło.
Odpowiedzi jego były czystą i pełną prostoty prawdą, prawda wychwalała stałość Antoniny, prostota zaś niejedno serce przejęła radością i trwogą.
Kiedy mówił o małym Delfinie, jego matce, tej królowej bez tronu, tej małżonce bez męża, tej matce bez dzieci i nakoniec tej kobiecie samotnej i opuszczonej, pozbawionej przyjaciół, otoczonej katami, smutek tu i owdzie osiadł na niejednem czole, niejedna łza, lękliwa i pałająca zwilżyła oczy niedawno nienawiścią ożywione.
Zegar pałacowy wybił godzinę jedenastą i natychmiast ustała wszelka wrzawa.
Sto tysięcy osób rachowało bijącą godzinę, odpowiadając na nią uderzeniami serc własnych.
A potem skoro zginął w przestrzeni ostatni dźwięk zegaru, wielki zgiełk powstał za bramą i jednocześnie śmiertelny wóz, zajeżdżając od strony wybrzeża kwiatów, potoczył się obok wojska i ludu i nareszcie stanął przy stopniach ganku więziennego.
Wkrótce na ganku tym ukazała się królowa. Wszyscy zatrzymali oddech i na nią skierowali spojrzenia.
Krótko ostrzyżone i w więzieniu posiwiałe włosy, srebrzystością swą dodawały delikatności tej bladej i w ostatniej chwili swojej niebiańsko pięknej córze Cezarów.
Miała na sobie białą szatę i w tył związane ręce.
Skoro się pokazała na wysokości schodów, mając po prawej stronie księdza Girard, który jej towarzyszył, mimo, iż mu tego wzbraniała, a po lewej kata, obu czarno ubranych, w całym tłumie powstał szmer, który sam tylko Bóg w sercach ludzkich czytający, zrozumieć i ocenić zdołał.
Wtedy pomiędzy Marją Antoniną a katem przeszedł jakiś człowiek.
Był to Grammont. Przeszedł aby pokazać jej haniebny wóz.
Królowa mimowolnie się cofnęła.
— Wsiadaj!... — rzekł Grammont.
Wszyscy usłyszeli ten wyraz, bo wzruszenie powstrzymało szmer na ich ustach.
Wówczas widziano, jak krew występowała na oblicze królowej, ale natychmiast odzyskała swą śmiertelną bladość.
Otworzyły się tylko jej zsiniałe usta:
— Poco mi ten wóz... — rzekła, — kiedy król w swoim powozie jechał na rusztowanie?
Wtedy ksiądz Girard rzekł jej coś pocichu, zapewne poskramiał w potępionej ten ostatni okrzyk królewskiej dumy.
Królowa umilkła i zachwiała się.
Samson wyciągnął obie ręce pragnąc ją podtrzymać; lecz królowa wyprostowała się wprzód, nim jej dotknąć zdołał.
Gdy schodziła ze schodów, pomocnik kata przywiązywał stopnie z tyłu wozu.
Królowa wsiadła, ksiądz zajął miejsce obok niej.
Skoro wóz zaczął się toczyć, nastało między ludem wielkie poruszenie, a żołnierze nie wiedząc, co ono znaczy, wspólnym wysiłkiem odparli tłum między wozem a pierwszemi szeregami widzów co utworzono obszerną pustą przestrzeń.
W tej przestrzeni ozwało się ponure wycie.
Królowa zadrżała, podniosła się i spojrzała wkoło, siebie
Wtedy spostrzegła swojego pieska, którego już od dwóch miesięcy miała za straconego, a który nie mógł wraz z nią dostać się do Conciergérie. Pomimo krzyków, razów i odpędzań gwałtem rzucał się on ku wozowi; lecz prawie natychmiast biedny Black, wycieńczony, chudy, skołatany, znikł pod kopytami końskiemi.
Królowa wzrokiem śledziła go, nie mogąc wskazać palcem, bo ręce miała związane, wreszcie, gdyby nawet usłyszano jej życzenie, czyżby uczyniono jej zadość?
Jednakże straciwszy go z oczu na chwilę znowu go potem ujrzała.
Trzymał go na ręku jakiś blady młodzieniec, przewodniczący tłumom, stojący na armacie, i podniecony niewypowiedzianym zapałem, pozdrawiał ją wskazując w niebo.
Marja Antonina również w niebo spojrzała i łagodnie się uśmiechnęła.

Kawaler de Maison-Rouge wydał jęk, jakby mu ten uśmiech zranił serce, a widząc, że wóz zwraca w stronę mostu Giełdy, wpadł między tłum i znikł.

ROZDZIAŁ XLIX.
RUSZTOWANIE

Na placu Rewolucji, stali dwaj ludzie, oparci o latarnię.
Ci dwaj ludzie, trzymający się pod ręce, z zmarszczoną brwią i rozmawiający pocichu byli to: Lorin i Maurycy.
— Patrz... — rzekł Maurycy, — jak ten ohydny potwór rozpościera swe czerwone ramiona; rzekłbyś, że nas przywołuje, że swoim otworem jakby przerażającemi usty do nas się uśmiecha!
— O! na honor... — odrzekł Lorin, — przyznam ci się, że nie byłem w tej szkole poezji, która wszystko widzi w kolorze czerwonym. Dla mnie wszystko wygląda różowo, a u stóp nawet tej ohydnej machiny, jeszczebym śpiewał, jeszczebym miał nadzieję. Dum spiro spero.
— Ty masz nadzieję, kiedy zabijają kobiety.
— Cóż stąd!... — rzekł Lorin, — ja dlatego właśnie mam nadzieję, bo kiedy gniew ludu pożre dwie głowy ukoronowane, może się na niejaki czas nasyci, jak boa, który trzy miesiące trawi to, co pożarł. Wówczas nie pochłonie już nikogo, a jak twierdzą prorocy z przedmieścia, najmniejsza nawet bagatela zatrważać go będzie.
— Lorinie, Lorinie... — odparł Maurycy, — ja zdrowiej, aniżeli ty sądzę o rzeczach i powiem ci pocichu, to com i na głos powtórzyć gotów. Ja nienawidzę, Lorinie, nowej królowej, którą przeznaczenie zdaje się naznaczać na następczynię Marji Antoniny. Smutna to królowa, bo jej purpurę stanowi codziennie płynąca krew, a pierwszym jej ministrem jest Samson.
— Ba! my mu się nie wymkniemy.
— Nie wierzę... — wstrząsając głową, powiedział Maurycy, — widzisz, że dla uniknienia aresztowania, któreby nas spotkało, gdybyśmy byli w domu, mieszkać musimy na ulicy.
— E! a cóż nam przeszkadza wyjechać z Paryża. Nie narzekajmy zatem. Wuj mój oczekuje nas w Saint-Omer, mamy pieniądze i pasporta, żaden żandarm nas nie zatrzyma; i cóż ty na to? Zostajemy tutaj, bo sami tego chcemy.
— Nie, nie zupełną prawdę mówisz, najdoskonalszy i najprzywiązańszy przyjacielu. Ty zostajesz, bo ja zostać pragnę.
— A ty zostajesz, bo chcesz wynaleźć Genowefę. Cóż więc naturalniejszego, co słuszniejszego? Sądzisz, że ona jest w więzieniu, i masz zupełną rację. Pragniesz czuwać nad nią, i dlatego z Paryża nie możemy wyjechać.
Maurycy westchnął, myśl jego widocznie gdzieindziej błądziła.
— Biedny Maison-Rouge!... — szepnął, jakiż to okropny dzień dla niego.
— Niestety!... — rzekł Lorin, — wiesz Maurycy co ja najsmutniejszego widzę w rewolucjach?
— Co?
— Że nieraz nieprzyjaciółmi naszymi są ludzie, których chcielibyśmy mieć za przyjaciół i...
— Trudno mi w jedną rzecz uwierzyć, — przerwał Maurycy.
— W jaką?
— Że ten szaleniec nie znajdzie już żadnego sposobu ocalenia królowej.
— O! ten człowiek silniejszy jest od stu tysięcy innych!
— Powiadam ci, byłby chyba szalony, ja wiem, że dla ocalenia Genowefy...
Lorin zmarszczył brwi.
— Powtarzam ci, mój Maurycy... — rzekł, że jesteś w błędzie; nie, nawet gdyby ci wypadało ocalić Genowefę, nie zostaniesz złym obywatelem. Ale dość tego, Maurycy, słuchają nas. Patrz, oto wszystkie głowy poruszają się, służący obywatela Samsona podnosi się i patrzy, Austrjaczka jedzie.
W rzeczy samej, długie i wzrastające drżenie wstrząsnęło tłumem, towarzysząc poruszeniu, o którem wspomniał Lorin. Było to coś nakształt podmorskiego wiatru, który z razu gwiżdże, a potem ryczy.
W istocie zaczynano spostrzegać już inną również obrzydliwą jak gilotyna machinę, był to śmiertelny wóz.
Po prawej i lewej jego stronie świeciła się broń eskorty, z przodu Grammont połyskiem szabli odpowiadał na krzyki niektórych fanatyków. Ale w miarę jak wóz naprzód postępował, krzyki te powoli cichły, przerażone zimnem i ponurem spojrzeniem skazanej.
Niczyja twarz energiczniej nie nakazywała poszanowania; nigdy Marja Antonina nie była większą i majestatyczniejszą Dumą swoją i odwagą trwożyła wszystkich otaczających.
Obojętna na napomnienia księdza Girard, który jej na przekorę towarzyszył, nie skłoniła głowy ani na prawo ani na lewo; myśl, w jej mózgu osiadła, zdawała się być równie jak wzrok jej niewzruszona; jej nieugięta postawa tem silniej odbijała się na wozie, gwałtownie nierównością bruku wstrząsanym; rzec było można, że to posąg marmurowy na wozie, tylko oko tego królewskiego po sągu promieniło się, a wiatr powiewał włosami.
Cisza jak w pustyni nagle zaległa wśród trzystu tysięcy widzów tej sceny, na którą niebo poraz pierwszy przy blasku swojego słońca patrzyło.
Wkrótce w miejscu, które zajmował Maurycy i Lorin, usłyszano zgrzyt osi śmiertelnego wozu i sapanie gwardyjskich koni.
Wóz stanął wreszcie u stóp rusztowania.
Królowa, która zapewne nie myślała o tej chwili, przebudziła się i zrozumiała. Dumnym wzrokiem powiodła po tłumach i spostrzegła teraz, że na kamiennym słupie stoi ten sam blady młodzieniec, którego niedawno widziała na armacie.
Posłał on jej to samo pełne uszanowania pozdrowienie, które już był przesłał poprzednio, gdy wyjeżdżali z Conciergérie; potem znowu zeskoczył ze słupa.
Widziało go kilka osób, że zaś czarno był ubrany, stąd więc rozgłoszono, że ksiądz oczekuje na Marję-Antoninę, której pragnie udzielić rozgrzeszenia, skoro wstąpi na rusztowanie.
Królowa ostrożnie zeszła po stopniach, podtrzymywał ją Samson, który aż do ostatniej chwili spełniając obowiązek, na jaki sam zdawał się być skazanym, największe jej okazywał względy.
Gdy postępowała ku stopniom rusztowania, kilka koni wspinać się poczęło, kilku gwardzistów i żołnierzy zdawało się poruszać, tracić równowagę; potem widziano, że jakiś niby cień wśliznął się pod rusztowanie; ale spokój prawie natychmiast znowu został przywrócony; w tej uroczystej chwili nikt nie chciał opuszczać swojego miejsca, ażeby nie utracić najmniejszego szczegółu odegrać się mającego wielkiego dramatu. Oczy wszystkich skierowały się ku osądzanej.
Królowa stała już na platformie rusztowania. Ksiądz ciągle do niej przemawiał, pomocnik kata lekko ją z tyłu popychał, drugi odwiązywał chustkę osłaniając jej barki.
Marja Antonina uczuła, że ta haniebna ręka dotyka jej szyi. Nagle się poruszyła i nastąpiła na nogę Samsona, który przywiązywał ją do okropnej deski, tak, iż tego nie widziała.
Samson cofnął nogę.
— Przebacz pan, rzekła królowa, nie uczyniłam tego naumyślnie.
Były to ostatnie słowa, które wymówiła córka Cezarów, królowa Francji, wdowa Ludwika XVI.
Kwadrans okropny, malujący wszelką namiętność, bo radość, trwogę, żałobę, nadzieję, triumf, żal, jak huragan rozległ się pod rusztowaniem.
Jakkolwiek jednak był słaby, usłyszeli go żandarmi i posunęli się o kilka kroków naprzód, ale tłumy już nie tak ściśnione, rozlały się jak rzeka, co tamę zerwała, obaliły przegrodzenie, rozproszyli gwardzistów i jak fale morskie podmyły stopy rusztowania, tak że się aż zatrzęsło.
Każdy chciał się zbliska przypatrzeć resztkom królestwa, które, jak mniemał, na zawsze we Francji istnieć przestało.
Lecz żandarmi czego innego szukali, pragnęli dojść, czyj to cień przemknął wśród ich szeregów i wcisnął się pod rusztowanie.
Wkrótce wrócili dwaj z nich, prowadząc za kołnierz młodzieńca, który przyciskał do serca zakrwawioną chustkę.
Za nim biegł mały piesek bonoński płaczliwie wyjący.
— Śmierć mu! śmierć arystokracie! zawołało kilka głosów z tłumu, wskazując na młodzieńca, zmaczał swą chustkę we krwi austrjaczki, śmierć mu!
Dumny uśmiech przebiegł po ustach młodzieńca, rozerwał koszulę, odkrył pierś i upuścił chustkę.
— Panowie, rzekł, nie jest to krew królowej, ale moja własna, pozwólcie niech umrę spokojnie.
I wszyscy ujrzeli głęboką i krwią zbroczoną ranę w jego lewym boku.
Tłumy wydały okrzyk przerażenia i cofnęły się.
Wtedy młodzieniec zwolna osłabł i padł na kolana, patrząc na rusztowanie, jak męczennik patrzy na ołtarz.
— Maison-Rouge! szepnął Lorin do ucha Maurycemu.
— Bądźcie zdrowi! zcicha rzekł młodzieniec z niebiańskim uśmiechem pochylając głowę, bądźcie zdrowi, a raczej dowidzenia!
I skonał wpośród zdumionych gwardzistów.
Mały piesek obłąkany wyjąc kręcił się wokoło trupa.
— Patrzcie, to Black, powiedział jakiś człowiek, trzymający w ręku gruby kij, patrzcie, to Black; pójdź tu, pójdź stary.
Piesek podbiegł ku temu, kto go wołał, a ten człowiek natychmiast podniósł kij i wybuchając głośnym śmiechem rozpłatał mu głowę.
— O! nędznik! zawołał Maurycy.

— Cicho! szepnął Lorin, cicho, albo zgubimy się... to Simon!

ROZDZIAŁ L.
ODWIEDZINY

Lorin wrócił z Maurycym do mieszkania swojego, Maurycy bowiem, aby zbyt otwarcie nie kompromitować przyjaciela, uznał za rzecz stosowną wychodzić bardzo rano, a wracać dopiero wieczorem.
Codzień obecny był przy przenosinach więźni do Conciergérie, co dzień upatrywał Getnowefy, bo nie wiedział, gdzie jest zamknięta.
Lorin od czasu widzenia się po raz ostatni z Fouquier-Tinville dał mu do zrozumienia, że pierwszy widoczny krok zgubi go, że padnie ofiarą, nie przyniósłszy pomocy Genowefie, a Maurycy, który w nadziei połączenia się ze swoją kochanką byłby się natychmiast kazał uwięzić, jednak z obawy, aby go na zawsze z nią nie rozłączono, spokojnie się zachowywał.
Trawiony powątpiewaniem, skołatany zgryzotą, Maurycy przeklinał Dixmera; groził mu, nienawiścią pałał dla tego człowieka, który pozorami przywiązania do sprawy królewskiej, maskował okropną zemstą osobistą.
— O! ja go znajdę... myślał Maurycy, bo jeżeli zapragnie ocalić nieszczęśliwą kobietę, to się pokaże; jeżeli zaś zgubić ją zamierzył, dalej znieważać ją będzie. Znajdę ja tego niegodziwca, a wtedy biada mu!
Rano, tego samego dnia, gdy wydarzyły się opowiedziane przez nas wypadki, Maurycy wyszedł, jak zwykle, na plac Rewolucji. — Lorin jeszcze spał.
Zbudził go wielki zgiełk, jaki sprawiały podedrzwiami głosy rozmaite i kolby karabinów. Spojrzał wokoło siebie błędnym wzrokiem, jak każdy niespodzianie napadnięty, gdy przekonać się pragnie, czy nie ma przy sobie nic takiego, coby go skompromitować mogło.
W tej chwili weszło do pokoju czterech sekcjonistów dwóch żandarmów i komisarz.
Odwiedziny te tak były wymowne, że Lorin ubrał się czemprędzej.
— Aresztujecie mnie?... spytał.
— Tak, obywatelu Lorin.
Komisarz napisał coś u spodu protokułu aresztowania.
Gdzież jest twój przyjaciel?... rzekł potem.
— Jaki przyjaciel?
— Obywatel Maurycy Lindey.
— Zapewne u siebie... odparł Lorin.
— Nie, on tutaj mieszka.
— O? Cóż znowu? Szukajcie, a jeżeli znajdziecie...
— Oto denuncjacja... rzekł komisarz i dosyć jasna Podał Lorinowi szkaradnie i zagadkową ortografją zapisany papier. W denuncjacji tej twierdzono, że widziano jak każdego poranku, wychodzi od obywatela Lorin, obywatel Lindey podejrzany, i skazany na areszt. Denuncjację podpisał Simon.
— Gdzie jest obywatel Maurycy?... zapytał komisarz; gdzie jest? wzywamy cię, abyś go wydał!
— Powiadam, że go tu niema!
— Komisarz poszedł do drugiego pokoju, potem przejrzał antresolkę, w której mieszkał oficjalista Lorina, na koniec otworzył komórkę, lecz nigdzie nie znalazł Maurycego.
Ale świeżo napisany list, który leżał na stole w jadalnym pokoju, zwrócił uwagę komisarza. Pisał go Maurycy i położył tam, nie chcąc budzić przyjaciela.
„Idę do trybunału... pisał Maurycy, zjedz śniadanie beze mnie, wrócę dopiero wieczorem“.
— Obywatele... rzekł Lorin, chociaż jak najprędzej pragnąłbym wam towarzyszyć, ale pojmujecie, że w koszuli iść nie mogę. Pozwólcie więc, niech mię ubierze mój oficjalista.
— No prędzej się ubieraj... rzekł komisarz.
— Oficjalista wyszedł z antresolki i dopomógł swoje mu panu.
Lorin nie potrzebował lokaja, ale chciał go zrobić świadkiem wszystkiego, co zaszło, aby tym sposobem Maurycy wiedzieć mógł o wszystkiem.
— Uwięzienie twoje, odezwał się nagle Simon, który teraz zostawszy urzędnikiem miejskim, wszedł z czterema sekcjonistami, uwięzienie twoje długo trwać nie będzie. Zamieszany jesteś w procesie kobiety, która pragnęła ułatwić ucieczkę austrjaczce. Dziś ją sądzą... ciebie sądzić będą jutro.
— Szewcze, poważnie rzekł Lorin, za prędko szyjesz swoje obuwie.
— Tak, ale je ładnie kraję, z obrzydliwym uśmiechem odparł Simon, zobaczysz... mój piękny grenadjerze!...
Lorin wzruszył ramionami.
— Cóż! jedziemy? rzekł, bo już czekam.
A gdy wszyscy obrócili się tyłem, idąc na schody, Lorin tak kopnął nogą urzędnika Simona, iż ten wyjąć stoczył się z wywoskowanych schodów.
Sekcjoniści nie mogli powstrzymać się od śmiechu, Lorin włożył ręce w kieszenie.
— Tu, przy sprawowaniu moich obowiązków!... wykrzyknął Simon, pobladłszy z gniewu.
— A my! odparł Lorin, czyż my tu wszyscy nie sprawujemy swoich obowiązków?

Wsiadł do dorożki i wraz z komisarzem pojechał do pałacu sprawiedliwości.

ROZDZIAŁ LI.
LORIN

Jeżeli czytelnik po raz drugi towarzyszyć nam pragnie do trybunału rewolucyjnego, zastaniemy tam Maurycego na tem samem miejscu, gdzieśmy go już pierwej widzieli. Bledszy jest tylko i bardziej wzruszony.
Lud, zajmując trybuny tego dnia, w wściekłym był humorze i drażnił surowość przysięgłych, którzy zostając pod bezpośrednim nadzorem pończoszarek i przedmieszczan, jak aktorowie silili się przed źle usposobioną publicznością, jak najlepiej odgrywać swą rolę.
Od godziny dziesiątej zrana, przysięgli zamienili już pięciu obwinionych w pięciu skazanych.
Dwaj ludzie, siedzący na ławce oskarżonych, oczekiwali właśnie na tak lub nie, które albo miało przywrócić ich do życia, albo rzucić na łono śmierci.
Przysięgli powrócili do sali i, jak przewidywano, prezes wyrzekł, że obaj obwinieni na śmierć zasługują.
Wyprowadzono ich. Szli nieustraszeni, bo w owej epoce każdy śmiało umierał.
Głos woźnego ozwał się ponuro, złowrogo:
— Obywatel oskarżyciel publiczny, przeciw obywatelce Genowefie Dixmer.
Maurycy zadrżał na całem ciele i wilgotny pot zrosił mu twarz.
Drzwi się otworzyły, któremi wprowadzano oskarżonych, i ukazała się Genowefa. Ubrana w bieli, miała włosy utrefione i ułożone czarownie i zalotnie, gdyż nie obcięła ich, jak to czyniło wiele innych kobiet. Zapewne aż do ostatniej chwili pragnęła wydać się piękną w oczach tego, który ją mógł widzieć.
Maurycy spostrzegł Genowefę i uczuł, że go opuszczają wszystkie siły, jakie w tej chwili wytężyć zdołał; spodziewał się jednak tego ciosu, gdyż od dwóch tygodni nie opuścił żadnego posiedzenia, ale rozpacz bywa tak głęboką, iż nikt ją zgruntować nie zdoła.
Na widok tej kobiety tak młodej, tak pięknej, tak anielskiej i bladej, wszyscy wydali okrzyk, ale w ustach jednych był to okrzyk wściekłości, bo w owej epoce ludzie najczęściej nienawidzili wszelką wyższość, czy to pod względem piękności, czy też pod względem majątku, genjuszu lub pochodzenia, inni przecie wykrzyknęli z podziwu, a niektórzy nawet z litości.
Genowefa wśród tej ogólnej wrzawy widocznie poznała głos jeden; bo się zwróciła w stronę Maurycego, podczas, gdy prezes przewracał akta jej oskarżenia, kiedy niekiedy patrząc na nią z ukosa.
Biedna kobieta odrazu spostrzegła Maurycego, pomimo, iż twarz mu zasłaniał kapelusz; i wtedy zwróciła się ku niemu cała ze słodkim uśmiechem i jeszcze słodszym wyrazem na licach; różowe i drżące ręce przyłożyła do ust, i składając na nich całą swą duszę, jak na skrzydłach przesłała w powietrzu tajemniczy pocałunek, do którego w tym tłumie jedna tylko osoba miała prawo.
Szmer współczucia przebiegł po całej sali. Genowefa zapytana zwróciła się ku sędziom, lecz nagle rozszerzone jej oczy z niewypowiedzianym wyrazem trwogi spoczęły na jednym punkcie sali.
Napróżno Maurycy wspinał się na palce; nie dojrzał nic.
Fouquier-Tinville zaczął czytać akt oskarżenia.
Akt ten twierdził, że Genowefa Dixmer była żoną zagorzałego buntownika, podejrzanego o udzielanie pomocy byłemu kawalerowi de Maison-Rouge w jego rozmaitych usiłowaniach, mających na celu ucieczkę królowej.
Wreszcie uchwycono ją u stóp królowej, błagającą, aby zamieniła z nią suknie, widziano ją gotową umrzeć w miejscu królowej.
Genowefa zapytana, czy w istocie przyznaje się, iż, jak twierdzą żandarmi Dufresne i Gilbert, ujęto ją u nóg królowej, która błagała o przebranie się w jej suknie, odpowiedziała z prostotą:
— Tak jest!
— A zatem... rzekł prezes, opowiedz nam swój plan i nadzieje...
Genowefa uśmiechnęła się.
— Kobieta może mieć nadzieje... odparła, ale nigdy nie może przydsięwziąć takiego planu, jakiego jestem ofiarą.
— Jakimże więc sposobem tam się dostałaś?
— Nie należałam do siebie, ale gwałtem kazano mi tam iść.
— Kto ci kazał?... zapytał oskarżyciel publiczny.
— Ludzie, którzy, w razie nieposłuszeństwa, grozili mi śmiercią.
I znowu gniewny jej wzrok utkwił w punkcie sali, niewidzialnym dla Maurycego.
— Ale, dla uniknięcia śmierci, jaką ci grożono, naraziłaś się także na wyrok śmierci?
— Kiedym uległa, nóż piersi moich, dotykał, a gilotyna jeszcze daleką była od mojej głowy. Ugięłam się pod tym gwałtem.
— Czemużeś nie wołała o pomoc? każdy dobry obywatel byłby cię obronił.
— Niestety! mój panie... odpowiedziała Genowefa tak zarazem smutnie i czule, że serce Maurycego omal nie pękło, niestety! nikogo więcej nie było wtedy przy mnie.
Rozrzewnienie zastąpiło współczucie, jak współczucie wprzód ustąpiło ciekawości. Mnóstwo głów pochyliło się, jedne ażeby ukryć łzy, inne, aby im wolny dać bieg.
Wtedy Maurycy po lewej stronie ujrzał jedną głowę niewzruszoną, jedną twarz nieugiętą.
Był to Dixmer ponury, nieubłagany, nie spuszczający z oka ani Genowefy, ani sądu.
Krew uderzyła do głowy młodzieńca; gniew przebiegi mu z serca do czoła, napełniając całą jego istotę niepomiarkowaną żądzą zemsty. Rzucił na Dixmera spojrzenie pełne tak potężnej i jakby elektrycznej nienawiści, iż ten zwrócił głowę ku nieprzyjacielowi swemu.
Spojrzenia ich skrzyżowały się jak dwa płomienie.
— Powiedz nam nazwiska twoich podżegaczy... rzeki prezes.
— Nie było ich kilku, lecz tylko jeden.
— Któż to?
— Mój mąż.
— A wiesz, gdzie on się teraz znajduje?
— Wiem.
— Wskaż nam jego kryjówkę.
— Ząpewme jest on we Francji; ale nie będę tyle podła, iżbym wyjawiła jego schronienie, do was należy je wynaleźć.
Maurycy spojrzał na Dixmera. Dixmer ani się poruszył Jakaś myśl przebiegała po głowie młodzieńca; chciał on Dixmera zadenuncjować, ale się wstrzymał.
— Nie... rzekł, on tak umrzeć nie powinien!
— Odmawisz więc udzielenia nam wskazówek?... zapytał prezes.
— Sądzę, mój panie, że ulegając żądaniu waszemu, byłabym godną pogardy również w oczach innych jak i w swoich własnych... odparła Genowefa.
— Czy są świadkowie?... zapytał prezes.
— Jest jeden... odpowiedział woźny.
— Przywołaj go.
— Maksymiljan Jan Lorin... zawołał woźny.
— Lorin... szepnęła Genowefa, z bolesnym niepokojem spoglądając wokoło siebie.
— Dlaczego świadek nie odpowiada na wezwanie?... spytał prezes.
— Obywatelu prezesie... rzeł Fouquier-Tinville. wskutek świeżej denucjacji świadek niedawno przytrzymany został w swojem mieszkaniu; zaraz go tu przyprowadzą.
Maurycy zadrżał.
— Był drugi, ważniejszy świadek... mówił znowu Fouquier-Tinville, ale go jeszcze nie ujęto.
Dixmer z uśmiechem zwrócił się ku Maurycemu, może ta myśl, jaka pierwej przebiegła w umyśle kochanka, teraz powstała w umyśle męża.
Genowefa zbladła i jękła.
W tej chwili dwaj żandarmi wprowadzili Lorina.
Za nim tętni samemi drzwiami wszedł Simon i jako zwykły gość tego miejsca zasiadł pomiędzy zgromadzonymi.
— Jak się nazywasz?... spytał prezes.
— Maksymiljan Jan Lorin.
— Twój stan?
— Jestem człowiek wolny.
— Nie długo nim będziesz... rzeki Simon pokazują mu pięść.
— Czy krewny jesteś obwinionej?
— Nie, ale mam zaszczyt być jej przyjacielem.
— Czyś wiedział, że należała do spisku dla wykradzenia królowej?
— Skądże miałem wiedzieć?
— Mogła ci się zwierzyć.
— Mnie członkowi sekcji Termopilistów? Cóż znowu?
— Jednak widziano; jak nieraz z sobą rozmawialiście.
— Nietylko nieraz, ale nawet bardzo często mogli mnie u niej widywać.
— Znałeś ją więc jako arystokratkę.
— Nie, znałem ją jako żonę garbarza.
— Mąż jej był garbarzem tylko dla pozoru.
— Nic o tem nie wiem, nie jestem przyjacielem jej męża.
— Powiedz nam co o nim.
— O! najchętniej! był to człowiek bardzo nikczemny...
— Panie Lorin! przez litość!... zawołała Genowefa.
Lorin mówił dalej obojętnie.
— Kto biedną kobietę, którą przed sobą widzicie, poświęcił dla zaspokojenia osobistej zemsty — o! bo nie dla swych politycznych przekonań — tego ja stawiam również prawie nisko jak samego Simona.
Dixmer zbladł. Simon chciał coś mówić, ale prezes skinieniem nakazał mu milczenie.
— Zdaje się, obywatelu Lorin, że znasz dokładnie całą tę historję... rzekł Fouquier-Tinville, to nam ją opowiedz.
— Wybacz, obywatelu Fouquier... odrzekł Lorin, wstając, powiedziałem już wszystko, com wiedział.
Ukłonił się i usiadł.
— Obywatelu Lorin... odezwał się znowu oskarżyciel obowiązkiem twoim jest objaśnić trybunał.
— Niech sam przekona się o tem, co powiedziałem, co zaś do tej biednej kobiety, powtarzam, że jest ona niewinna, że uległa jedynie gwałtowi. Spojrzyjcie tylko na nią, czyż wygląda na spiskową?... Zmuszono ją, aby uczyniła to, co uczyniła i nic więcej.
— W imieniu prawa żądam... zawołał Fouquier, aby świadek Lorin stawiony był przed trybunałem, jako obwiniony o zmowę z tą kobietą.
Maurycy jęknął.
Genowefa w obu dłoniach twarz swoją ukryła, Simon wydając okrzyk wściekłej radości, ryknął:
— Obywatelu oskarżycielu, dobrze się zasłużyłeś ojczyźnie!...
Lorin, nic nie odpowiadając, przeskoczył kratki, usiadł przy Genowefie i wziąwszy jej rękę z uszanowaniem pocałował.
— Dzień dobry, obywatelko!... rzekł z zimną krwią, która wstrząsnęła całem zgromadzeniem. Jakże się miewasz?

I zajął miejsce na ławie oskarżonych.

ROZDZIAŁ LII.
DALSZY CIĄG POPRZEDZAJĄCEGO

Cała ta scena przesunęła się przed wzrokiem Maurycego jakby fantastyczne zjawisko. Oparty na rękojeści szabli, której nigdy nie opuszczał, widział, jak przyjaciele jego wpadają w otchłań, która już nigdy ofiar swych nie oddaje, i pytał sam siebie, dlaczego on, towarzysz tych nieszczęśliwych, czepia się jeszcze brzegów tej otchłani i stawia opór odmętowi, który go wraz z niemi porywa?
Lorin, przeskakując kratki, dostrzegł ponurą i szyderczą twarz Dixmera.
Genowefa, jak opowiedzieliśmy, pochyliła się ku niemu, skoro przy niej usiadł.
— Mój Boże!... rzekła, czy wiesz pan, że Maurycy jest tutaj?
— Gdzie?
— Nie patrz pan na niego odrazu, bo mógłbyś go tem zgubić.
— Bądź pani spokojna.
— Stoi za nami, przy drzwiach. Ileż cierpieć będzie, skoro nas skarżą na śmierć.
Lorin ze współczuciem spojrzał na młodą kobietę.
— Skażą nas niewątpliwie... rzekł. — Zbyt okropnie łudziłabyś się pani, gdybyś miała jeszcze jaką nadzieję.
— O mój Boże!... rzekła Genowefa. Biedny przyjaciel sam jeden pozostanie na świecie!
Lorin zwrócił się ku Maurycemu, a Genowefa, nie mogąc również oprzeć się podobnej pokusie, szybkie w jego stronę rzuciła spojrzenie.
Maurycy patrzył na nich, rękę trzymając na sercu.
— Jeden jest sposób ocalenia pani... powiedział Lorin.
— Czy pewny?... spytała Genowefa, a oczy jej zabłysły radością.
— O! ręczę, że pewny.
— Gdybyś mnie pan ocalił, Lorinie, jakżebym była panu wdzięczna.
— Ale... rzekł znowu Lorin.
Genowefa po oczach jego poznała, iż się waha.
— I pan więc go widziałeś także?... spytała.
— Tak jest, widziałem. Czy chcesz pani być ocalona? niech Dixmer tu siada na tej ławie.
Dixmer z wyrazu oczu Lorina poznał zapewne o czem mówi, gdyż zrazu zbladł, wkrótce jednak wrócił do zwykłej ponurości i piekielnego uśmiechu.
— Niepodobna!... powiedziała Genowefa, jużbym go dłużej nie mogła nienawidzieć.
— Pomyśl pani raczej, że on zna twoją wspaniałomyślność i że cię wyzywa.
— Bezwątpienia, bo pewny jest siebie, mnie i nas wszystkich.
— Genowefo, Genowefo, ja nie jestem tyle doskonały, co pani; pozwól mi pani, niech go wplączę w naszą sprawę i niechaj zginie.
— Nie, Lorinie, zaklinam pana, nie chcę mieć z tym człowiekiem nic wspólnego, nawet śmierci; zdaje mi się, że sprzeniewierzyłabym się Maurycemu, gdybym umierała z Dixmerem.
— Ależ pani nie umrzesz.
— Jakżeż można żyć, skoro on umrze?
— A!... rzekł Lorin, nie dziw, że Maurycy kocha cię pani! Jesteś istnym aniołem, a ojczyzną aniołów niebo Biedny, kochany Maurycy!...
Prezes, naradziwszy się z asesorami, na żądanie Fouquier-Tinvilla, rozpoczął badania.
— Oskarżony Lorinie, spytał, jakiego rodzaju stosunki miałeś z obywatelką Dixmer?

Najczystsza przyjaźń serca nasze łączyła,
Jam był lubym jej bratem, ona siostrą była.

— Obywatelu Lorinie, wtrącił Fouquier-Tinville, wiersz twój niegładki.
— Dlaczego? spytał Lorin.
— Jest w nim jedna zgłoska za dużo.
— Obetnij ją, obywatelu oskarżycielu, obetnij!... to twoja specjalność!...
Na tak okrutny żart pobladła lekko twarz Fouquier-Tinvilla.
— Jakiem okiem, pytał prezes, obywatel Dixmer patrzył na związek człowieka, którego uważał za republikanina, ze swoją żoną?
— O! na to, nie zdołam odpowiedzieć, bom nigdy nie znał obywatela Dixmer i bardzo mi z tem było dobrze.
— Ale, przerwał Fouquier-Tinville, nie mówisz mi, że twój przyjaciel Maurycy Lindey, stanowił węzeł tak idealnej przyjaźni pomiędzy tobą a oskarżoną.
— Nie mówię, odparł Lorin, bo wyjawienie takich rzeczy uważam za złe, a sądzę nawet, że i ty, obywatelu, powinienbyś mnie w tym względzie naśladować.
— Obywatele przysięgli, mówił Fouquier-Tinville, zechcą ocenić to szczególne przymierze dwóch republikanów z arystokratką, w chwili właśnie, kiedy ją przekonano o najczarniejszy spisek przeciw narodowi.
— Jakimże sposobem, obywatelu oskarżycielu, miałem wiedzieć o tym spisku?... spytał Lorin, oburzony raczej, niż przestraszony tyle grubjańskim argumentem.
— Znałeś tę kobietę, byłeś jej przyjacielem, ona zwała cię bratem, ty ją siostrą i nie wiedziałeś nic o jej postępowaniu?... Czyż podobna, jak sam zeznałeś, rzekł prezes, aby ona tylko wyłącznie sama dokonała czynu, jaki jej przypisano?
— Nie, ona go dokonała nie sama wyłącznie, podjął znowu Lorin, wyrażając się technicznemi słowy prezesa, bo zeznała wam Obywatelka, bo i ja zeznałem, że ją do tego zmuszał jej mąż.
— Więc jak to być może, abyś nie znał męża, wtrącił Fouquier-Tinville, skoro on działał wspólnie ze swoją żoną? Dosyć byłoby, aby Lorin opowiedział pierwsze zniknięcie Dixmera, aby opisał miłość Genowefy i Maurycego, aby dał nakoniec poznać w jaki sposób mąż porwał swą żonę i ukrył ją w niedostępnem miejscu, a byłby się usprawiedliwił ze wszelkiego wspólnictwa, byłby wyjaśnił wszelkie trudności.

Ale tym sposobem byłby zdradzał tajemnicę dwojga
Jedną ręką objęła szyję Maurycego, drugą szyję Lorina.
swoich przyjaciół, byłby zawstydził Genowefę wobec pięciuset osób. Zwiesił więc głowę, jakby sam sobie chciał powiedzieć: nie.

— I cóż?.... spytał prezes, co odpowiesz na pytanie obywatela oskarżyciela?
— Że zabija samą logikę, rzekł Lorin, i że przekonał minie o tem, czegom się nigdy nie spodziewał.
— O czem?
— Że, jak się zdaje, jestem jednym z najokropniejszych buntowników, jakich dotąd widziano.
Oświadczenie to wzbudziło powszechny śmiech, któremu się nawet sami przysięgli oprzeć nie mogli.
Fouquier uczuł całe znaczenie tego szyderstwa, a że z niezmordowaną wytrwałością dociekał zawsze wszelkich tajemnic oskarżonych osób i znał je równie dobrze, jak oni sami, nie mógł więc odmówić Lorinowi uczucia litości.
— No, obywatelu Lorinie — wyrzekł — mów, broń się Trybunał wysłucha cię, bo zna przeszłość twoją, bo wie żeś był dzielnym republikaninem.
Lorin zwrócił się ku słuchaczom, pragnąc wzrokiem zapytać Maurycego, co ma czynić. Maurycy nie dał znaku, aby mówił. Lorin więc milczał.
Sam siebie przeto potępiał.
Dalszy ciąg następował szybko.
Fouquier przedstawił akt oskarżenia; prezes streścił badanie, przysięgli przystąpili do głosowania i uznał Lorina i Genowefę za winnych.
Prezes z ostatnim jej dźwiękiem skończył ogłoszenie wyroku.
Maurycy słyszał i wyrok i godzinę, a kiedy ustal dźwięk głosu i zegaru, wyczerpały się zupełnie jego siły.
Żandarmi odprowadzili Genowefę i Lorina, który jej podał rękę.
Oboje w odmienny sposób skłonili się Maurycemu: Lorin bowiem uśmiechnął się, Genowefa zaś blada i omdlewająca, łzą zmoczonemi palcami przesłała mu ostatni pocałunek. Aż do ostatniej chwili miała nadzieję, że żyć będzie, nie płakała za życiem, ale za miłością, która wraz z życiem jej miała zagasnąć.
Maurycy, nawpół szalony, nie odpowiedział na to po żegnanie przyjaciół swoich, ale Wstał blady, obłąkany.
Ostatni raz spojrzał wkoło siebie i dostrzegł Dixmera. który, wychodząc wraz z innymi widzami, schylał się w sklepionych drzwiach korytarza.
Z szybkością wyprężającej się sprężyny, Maurycy skoczył z ławki na ławkę i dostał się do tych samych drzwi.
Dixmer był już za niemi: zniknął w ciemnościach korytarza.

Maurycy pospieszył za nim. W chwili gdy Dixmer dotknął nogą posadzki wielkiej sali, Maurycy położył mu rękę na ramieniu.

ROZDZIAŁ LIII.
POJEDYNEK

Dixmer obejrzał się i poznał Maurycego.
— A, dzień doibry, obywatelu republikaninie — rzekł Dixmer, poskramiając lekkie wstrząśnienie, aby nie dać poznać po sobie żadnego wzruszenia.
— Dzień dobry, obywatelu podły, — odpowiedział Maurycy, — spodziewałeś się mnie, nieprawdaż?
— Twojemi oczami ogień na mnie miotasz, obywatelu rzekł Dixmer. Poznają nas i śledzić będą.
— Prawda, a ty boisz się, aby cię nie przytrzymano?... boisz się, aby cię nie poprowadzono na rusztowanie, na które innych wysyłasz? I owszem niechaj nas aresztują, bo dziś brakuje sprawiedliwości jednego winowajcy.
— Tak, jak na liście ludzi honoru brakuje jednego imienia, odkąd twoje z niej znikło, nieprawdaż?
— Dobrze, dobrze, spodziewam się, że później o tem wszystkiem pomówimy; ale ty tymczasem pomściłeś się, a pomściłeś nikczemnie, na kobiecie. Skoro mówisz, że gdzieś na mnie oczekiwałeś, dlaczegóż nie uczyniłeś tego w moim domu, w dniu wykradzenia Genowefy?
— Sądziłem, żeś ty dał mi pierwej przykład kradzieży.
— Bez dowcipów, mój panie, nie wiedziałem jeszcze, żeś dowcipny; bez próżnych słów, wiesz, że w czynie silniejszy jesteś, niż w słowie, dowodzi tego dzień, w którym mnie zabić chciałeś: owego dnia przemawiała w tobie nautra.
— Nieraz też wyrzucałem sobie, żem jej nie usłuchał, spokojnie odpowiedział Dixmer.
— No! — uderzając po szabli... zawołał Maurycy, — teraz możesz to nagrodzić.
— Jutro, jeżeli chcesz, ale nie dzisiaj.
— Dlaczego jutro?
— No, to dzisiaj wieczorem.
— Dlaczego nie zaraz?
— Bo do godziny piątej muszę załatwić niektóre interesa.
— Znowu jakiś zamiar nikczemny... — powiedział Maurycy, — znowu jakieś sidła.
— O! mości Maurycy... — mówił Dixmer, — doprawdy jesteś niewdzięczny. Jakto! przez pół roku pozwalam ci snuć najdoskonalszą miłość z moją żoną; przez pół roku tolerowałem wasze schadzki, nie zważałem na wasze uśmiechy. Wyznaj, iż prócz mnie żaden człowiek jeszcze nie dowiódł większej łagodności.
— Mniemałeś raczej, iż mogę ci być użytecznym i dlatego mnie oszczędzałeś.
— Bezwątpienia... — spokojnie odpowiedział Dixmer — o tyle panujący nad sobą, o ile Maurycy się unosił. Bez wątpienia! bo gdyś ty zdradzał swoją rzeczpospolitą i sprzedawał mi ją za spojrzenie mojej żony, gdyś ty się hańbił swoją zdradą i jej wiarołomną miłością, ja byłem mądry, byłem bohaterem. Czekałem i triumfowałem. Tak, tak jest... oceń postępowanie swoje mości panie? Prawda, że to sromotne?... prawda, że niegodziwe?
— Mylisz się, panie Dixmer, sromotne i niegodziwe postępowanie przypisuję człowiekowi, któremu powierzone honor kobiety, który go poprzysiągł dochować czystym i nietkniętym, a zamiast dotrzymać tej przysięgi, z piękności jej uczynił sidła, w które schwytał słabe serce. Mój panie, święty obowiązek nakazywał ci przedewszystkiem opiekę nad tą kobietą, a ty zamiast opiekować się sprzedałeś ją.
— Mój panie, powiem ci com był czynić powinien... — odrzekł Dixmer, — powinienem był ocalić przyjaciela, który wraz ze mną popierał świętą sprawę. Jak poświęciłem tej sprawie mój majątek; tak poświęciłem i honor. Teraz, nie mam już przyjaciela; sztyletem odebrał on sobie życie; teraz niema już królowej, bo ona umarła na rusztowaniu; teraz, ha! teraz, myślę o mojej zemście.
— Powiedz raczej o twojem morderstwie.
— Kto godzi w wiarołomną, ten jej nie morduje, ale karze.
— Kto karze, ten uderza w oczach wszystkich; ty zaś nie karzesz, bo uderzając, umykasz, bo ciskając głowę swej żony pod gilotynę, sam się ukrywasz.
— Ja, umykam? ja, kryję się?... i czem mi tego dowiedziesz, niedołężna głowo?... — spytał Dixmer, — alboż ukrywam się, kiedy byłem obecny jej potępieniu? alboż uciekam, kiedy aż na salę umarłych idę cisnąć jej ostatnie moje pożegnanie.
— Ty idziesz oboaczyć ją!... — zawołał Maurycy, — idziesz ją pożegnać?...
— E!... — odpowiedział Dixmer, wzruszając ramionami, — obywatelu Maurycy, widzę, że wcale nie jesteś biegły w zemście. Ty więc, na mojem miejscu, byłbyś zadowolony, pozostawiając wypadki własnej ich sile, okoliczności własnemu ich biegowi; sądzisz więc, że gdy wiarołomna żona na śmierć zasłużyła, gdy ją śmiercią ukarałem, już wszystko z nią skończyłem, a raczej ona wszystko już skończyła ze mną? Nie, obywatelu Maurycy, ja sądzę inaczej, ja znalazłem sposób odpłacić tej kobiecie za wszystko złe, jakie mi wyrządziła. Ona cię kocha i dlatego umrze, nie widząc ciebie; ona mnie nienawidzi i dlatego mnie zobaczy. Patrz... dodał wyjmując pugilares z kieszeni, jest tu bilet z podpisem nadzorcy. Ten bilet doprowadzi mnie do skazanych; dostanę się więc do Genowefy i nazwę ją występną żoną; będę widział, jak ręka kata obetnie jej włosy, a kiedy te włosy spadną, usłyszy ona głos mój powtarzający „występna żono“. Odprowadzę ją na wóz śmiertelny, a kiedy wstąpi na rusztowanie, ostatnie słowa, które usłyszy, będą „występna żono!“
— Strzeż się! zabraknie jej siły do zniesienia tylu podłości, oskarży cię.
— Nie... — odparł Dixmer, — ona tego nie uczyni, bo zanadto mnie nienawidzi; gdyby miała mnie oskarżyć, byłaby to uczyniła, kiedy jej to pocichu doradzał twój przyjaciel!... skoro jednak dla ocalenia swojego życia nie oskarżyła mnie, to dlatego, że wstrzymałbym jej karę o jeden dzień, bo wie, że zamiast pożegnać ją u stóp więzienia, usiadłbym obok niej na śmiertelnym wozie i przez całą drogę powtarzałbym okropne słowa: występna żono! że powtarzałbym je nawet na rusztowaniu.
Przejęty gniewem i nienawiścią, Dixmer wyglądał przerażająco; pochwycił rękę Maurycego i gwałtownie ją ściskał, lecz teraz młodzieniec uległ przeciwnemu wrażeniu. W miarę, jak Dixmer zapalał się, Maurycy nabiera! powagi.
— Słuchaj... — rzekł młodzieniec, — zemście twojej brak jednej rzeczy. Abyś mógł powiedzieć jej, wychodząc z trybunału: „Spotkałem twojego kochanka i zabiłem“.
— Owszem, wolę raczej powiedzieć jej, że żyjesz, i że przez całą resztę swojego życia wyrzucać sobie będziesz widok jej śmierci.
— Jednakże ty mnie zabijesz... — rzekł Maurycy, — albo raczej... a obejrzawszy się i widząc, że jest panem stanowiska, dodał: albo raczej ja ciebie zabiję.
I blady ze wzruszenia, rozjątrzony gniewem, czując, że przymus z jakim wysłuchał aż do końca planu Dixmera, podwaja w nim siły, schwycił go za gardło i cofając się, przyciągnął do schodów, wiodących nad brzeg rzeki.
Na dotknięcie ręki Maurycego, Dixmer uczuł również, że nienawiść wybucha w nim, jak lawa.
— Dobrze... — rzekł, — nie potrzebujesz mnie ciągnąć gwałtem, pójdę dobrowolnie.
— Pójdź, jesteś uzbrojony.
— Idę za tobą.
— Nie, idź przede mną, ale uprzedzam, że za najmniejszem poruszeniem, za najmniejszem znakiem, szabla moja głowę ci rozpłata.
— O! wiesz dobrze, że się nie boję... — z okropnym uśmiechem odpowiedział Dixmer.
— Wiem, że nie boisz się mojej szabli... — mruknął Maurycy, ale boisz się postradać swą zemstę. A jednak... dodał, skoro patrzymy na siebie oko w oko, możesz się z nią pożegnać.
W rzeczy samej przybyli nad brzeg rzeki, gdzie, jeżeli mógł ich kto śledzić wzrokiem, nigdy nie zdołałby przybyć dość wcześnie, aby przeszkodzić pojedynkowi.
Maurycy stanął między wodą a Dixmerem.
— Zdaje mi się, mój Maurycy... — odezwał się Dixmer, — że to ja ciebie zabiję, bo ty zanadto drżysz.
— Ja zaś, Dixmerze, sądzę przeciwnie... — odrzekł Maurycy, dobywając pałasza, — ja sądzę, że raczej ty zginiesz z mojej ręki, i że, zabiwszy cię, wyjmę z twego pugilaresu bilet nadzorcy pałacu! O! napróżno zapinasz się; mój pałasz rozetnie twoję odzież, o! ręczę ci, choćby nawet była z miedzi, jak starożytne kirysy.
— Weźmiesz ten bilet?... — ryknął Dixmer.
— Wezmę, — odparł Maurycy, — i on mnie doprowadzi do Genowefy, ja to usiądę obok niej na śmiertelnym wozie, ja dopóki tylko żyć będzie szeptać jej będę: kocham cię, a kiedy spadnie jej głowa, wtedy szepnę: kochałem cię.
Sięgnął lewą ręką, chcąc wyjąć pugilares i cisnąć go w rzekę, ale szabla Maurycego szybka jak piorun, ostra jak topór, spadła na tę rękę i prawie zupełnie oddzieliła pięść od ramienia. Raniony krzyknął i zwieszając skaleczoną rękę, przybrał obronną postawę.
Wtedy pod ciemnem i nieprzystępnem sklepieniem wszczęła się zajadła walka; przeciwnicy zamknięci w tak ciasnej przestrzeni, iż zaledwie obracać się mogli, ślizgali się po wilgotnej posadzce, z trudnością opierając się o również wilgotne ściany, tembardziej, że w miarę wzrastającej niecierpliwości wzrastała wzajemna ich natarczywość.
Dixmer czuł, że krew mu uchodzi, że wraz z nią wyczerpują się jego siły, natarł więc na Maurycego tak gwałtownie, iż ten musiał się cofnąć raptownie. Noga mu się pośliznęła, a pałasz przeciwnika dotknął mu piersi, ale Maurycy, chociaż już klęczał, szybkiem jak myśl poruszeniem lewej ręki odtrącił go i ostrze swej szabli nadstawił Dixmerowi, który uniesiony gniewem, nie pomnąc na pochyłość gruntu, wpadł na to ostrze i sam się przebił.
Ozwało się okropne przekleństwo i wnet oba ciała tocząc się wypadły z pod sklepienia. Jedno powstało, był to Maurycy, oblany krwią, ale krwią nieprzyjaciela.
Wyjął z niego swą szablę, a w miarę jak ją wydobywał, czuł, że wydobywa z niego resztę życia, które jeszcze wstrząsało członkami Dixmera.
Nareszcie, gdy się przekonał, że Dixmer już nie żyje, pochylił się nad jego ciałem, odpiął surdut, wydobył pugilares i czemprędzej odszedł.
Przybywszy pod pałac, otworzył pugilares; znalazł w nim bilet, podpisany przez nadzorcę.
— Dzięki ci sprawiedliwy Boże! szepnął.

I spiesznie dążył na schody, prowadzące do sali umarłych. Wybiła godzina trzecia.

ROZDZIAŁ LIV.
SALA UMARŁYCH

W dziesięć minut po trzeciej, Maurycy, mając bilet, przebył szereg ceklarzy i żandarmów i bez przeszkody stanął u nieszczęsnych drzwi.
Dwoje to było drzwi, wielkie, któremi wchodzili posiadający bilety; i drzwi skazanych, dla tych, których następnie odprowadzano na rusztowanie.
Izba, do której wszedł Maurycy, podzielona była na dwie części.
W jednej siedzieli urzędnicy, zapisujący nazwiska w drugiej, mającej ledwie kilka drewnianych ławek, znajdowali się pospołu aresztowani i na śmierć skazani, co prawie jedno było i to samo.
Ciemną tę salę oświetlały tylko szyby w przepierzeniu oddzielającem ją od kancelarji.
Jakaś kobieta, biało ubrana, na wpół omdlała, leżała w kącie, oparta o ścianę.
Przed nią stał mężczyzna ręce założywszy na piersi i niekiedy poruszając głową, jakby coś mówiąc.
Obok nich kręcili się w nieładzie inni skazani, łkając lub śpiewając hymny narodowe.
Inni znów przechadzali się wielkiemi krokami, jakby dla pozbycia się pożerających ich myśli.
Był to zaiste prawdziwy przedpokój śmierci, a umeblowanie czyniło go godnym tej nazwy.
Widziano tu trumny, napełnione słomą, jakby wzywające do siebie żywych; w trumnach tych odpoczywano przed śmiercią.
W ścianie naprzeciw przepierzenia widać było wielką szafę.
Jeden z więźniów otworzył ją przez ciekawość i cofnął się przerażony.
W szafie wisiała zbroczona krwią odzież w przeddzień ściętych osób, tu i ówdzie widniały długie zwoje włosów: był to spadek kata, który tę spuściznę odprzedawał krewnym, jeżeli władza nie poleciła mu spalić tych szczątków.
Maurycy, drżący i nieprzytomny, zaledwie drzwi otworzył, jednym rzutem oka objął ten cały obraz.
Wszedł na salę i padł u stóp Genowefy.
Nieszczęśliwa wydała okrzyk, który on stłumił na jej ustach.
Lorin, płacząc ściskał przyjaciela w swoich objęciach.
Rzecz dziwna, wszyscy obecni tu nieszczęśliwi, mający razem umrzeć, zaledwie patrzyli na rozrzewniający ten widok.
Każdy zanadto sam był wzruszony, iżby miał się przejmować wzruszeniem innych.
Troje przyjaciół przez chwilę pozostało złączonych niemym, serdecznym i prawie radosnym uściskiem.
Lorin pierwszy oddzielił się od tej rozpaczającej grupy.
— Więc i ty jesteś także skazany?.. — spytał Maurycego.
— Tak.... — odpowiedział tenże.
— Co za szczęście!... — szepnęła Genowefa.
Radość ludzi, którzy godzinę tylko żyć mają, nie może trwać nawet tyle, co samu ich życie.
Maurycy napatrzywszy się na Genowefę z tą gorącą miłością, jaką w sercu swojem żywił, podziękował jej za to słowo zarazem tak samolubne i tak czułe, i zwrócił się do Lorina:
— A teraz... — rzekł, biorąc ręce Genowefy w obie dłonie, pomówmy z sobą.
— O! tak, pomówmy, odpowiedział Lorin, niewiele już nam pozostaje czasu. Cóż mi powiesz.
— Aresztowano cię z mojej przyczyny, potępiono Genowefę, aleś ty nic przeciw prawu nie zawinił, ja zaś i Genowefa dług swój spłacamy, ale poco ty masz pokutować z nami?
— Nie rozumiem cię.
— Lorinie, jesteś wolny.
— Ja wolny! chyba oszalałeś!... — rzekł Lorin.
— Nie, nie oszalałem, powtarzam ci, żeś wolny; patrz, oto bilet. Spytają cię, kto jesteś: powiesz, żeś urzędnik więzienny, żeś przyszedł za interesem nadzorcy pałacu, że przez ciekawość prosiłeś go o bilet, abyś mógł zobaczyć skazanych, a teraz, kiedy już ich widziałeś, to ci wystarcza i odchodzisz.
— Żartujesz?...
— Nie, mój drogi, oto bilet, korzystaj ze sposobności. Ty nie kochasz; nie potrzebujesz umierać, abyś mógł kilka minut dłużej spędzić przy ukochanej, abyś nie utracił ani sekundy z jej wieczności.
— Dobrze! mój Maurycy... — rzekł Lorin, — tegom się nigdy nie spodziewał, alby można stąd wyjść, ale zaklinam cię, ocal najprzód panią!... Co do ciebie, później temu poradzimy.
— Niepodobna... — z okropnie ściśnionem sercem rzekł Maurycy, — patrz, na bilecie napisano obywatel, nie zaś obywatelka; wreszcie, Genowefa nie wyszłaby stąd beze mnie, nie chciałaby żyć, wiedząc, że ja mam umrzeć.
— Więc, jeżeli ona nie chce, dlaczegóż ja mam chcieć. Sądzisz, że mniej jestem odważny niż kobieta?
— Nie, przyjacielu, wiem, żeś najdzielniejszy; ale nie nie zdoła usprawiedliwić twego uporu. No, Lorinie, korzystaj z chwili i pociesz nas najwznioślejszą radością, przekonaniem, żeś wolny i szczęśliwy.
— Szczęśliwy! — zawołał Lorin, — czy ty żartujesz?... Szczęśliwy, ja bez ciebie? I cóż u djabła chcesz, abym robił na tym świecie, bez ciebie, bez moich przyjaciół? — jażbym nie miał ciebie więcej widzieć, nie miał nudzić mojemi rymami? O! przez Boga! nie.
— Lorinie, przyjacielu!...
— Właśnie też dlatego, żem twój przyjaciel. Gdybym sam tylko był uwięziony i miał nadzieję zobaczenia was, o! mury obaliłbym, byleby się ocalić. Ale teraz iść przez ulicę ze schyloną głową i z wyrzutem sumienia, szepcącym mi do ucha: „Maurycy! Genowefa!“, przechodzić przed domami, w których was widywałem, gdzie teraz widywałbym tylko wasze cienie, obrzydzić sobie wreszcie ten drogi Paryż, który tak kochałem, o! na honor, na to nigdy się nie zgodzę! Dlatego wam powiadam, że nie powinniśmy nigdy opuszczać dobrego towarzystwa, nawet pod gilotyną; czuję, że mi tu dobrze i zostaję.
— Biedny, biedny przyjacielu! — rzekł Maurycy.
Genowefa nic nie mówiła, lecz patrzyła na nich zalana łzami.
— Ty więc żałujesz życia? — rzekł Lorin.
— Tak, dla niej.
— Ja zaś wcale go nie żałuję, nie dbam nawet o Boginię Rozumu, która, zapomniałem ci powiedzieć, nie słuszną wkońcu miała do mnie urazę, ale się zapewne łatwo pocieszy, jak tamta, Artemiza, i spokojnie, a więc i wesoło pojadę na śmiertelnym wozie; żarcikami bawić będą wszystkich gapiów, biegnących za mną; powiem ładny czterowiersz Samsonowi i dobranoc państwu... ale. ale... czekaj no...
Lorin przerwał sobie.
— A! prawda, — rzekł, — prawda, wyjdę; wiedziałem że nie kocham nikogo; ale zapomniałem, że nienawidzę kogoś; która godzina, Maurycy, która godzina.
— W pół do czwartej.
— Jeszcze czas, doprawdy!... czas.
— Zapewne, — zawołał Maurycy, — dziś jeszcze jest dziewięciu oskarżonych, sądy potrwają do piątej; mamy więc prawie dwie godziny przed sobą.
— Tego mi tylko potrzeba... dawaj mi swój bilet i pożycz mi dwadzieścia su.
— O! mój Boże! co chcesz uczynić? — szepnęła Genowefa.
Maurycy ściskał jej dłoń, najważniejszą rzeczą dla niego było, aby Lorin wyszedł.
— Mam pewną myśl, — rzekł Lorin.
Maurycy wydobył sakiewkę z kieszeni i podał ją przyjacielowi.
— A teraz na miłość Boską, podaj mi bilet... chciałem powiedzieć na miłość najwyższej istoty.
Maurycy oddał mu bilet.
Lorin pocałował Genowefę w rękę i korzystając z chwili, w której wprowadzano do kancelarji mnóstwo skazanych przeskoczył drewniane ławki i stanął u wielkich drzwi.
— O!... — rzekł żandarm, to ty chcesz uciekać? Lorin wyprostował się i pokazał bilet.
— Patrz, obywatelu żandarmie... — rzekł — i naucz się lepiej poznawać ludzi.
Żandarm poznał podpis nadzorcy, ale należał do ludzi podejrzliwych, a że właśnie w tej chwili ciągle jeszcze truchlejący nadzorca wychodził z trybunału, żandarm zawoła:
— Obywatelu nadzorco, tu jakiś prywatny chce wyjść z sali umarłych za tym papierem, czy dobry ten papier?
Nadzorca zbladł z przerażenia i pewny, że gdyby spojrzał, zobaczyłby okropną twarz Dixmera, nie patrząc wziął kartę czemprędzej i zawołał:
— Tak, to mój podpis.
— No... — odezwał się Lorin, — kiedy twój, to oddaj mi bilet.
— Nie... — rzekł nadzorca, drąc bilet na tysiąc kawałków, — tego rodzaju przepustki służą tylko na raz jeden.
Lorin przez chwilę nie wiedział, co ma czynić.
— Ha! tem gorzej... — rzekł, ale przedewszystkiem muszę go zabić.
I wybiegł z kancelarji.
Maurycy z łatwem do pojęcia wzruszeniem śledził Lorina i wreszcie ujrzał, że wyszedł.
— Ocalony.... — rzekł do Genowefy w pełnej uniesienia radości, — rozdarto mu bilet i już nie będzie mógł wrócić; wreszcie, choćby wrócił, posiedzenie trybunału już się skończy; wróci o piątej, kiedy my już żyć nie będziemy.
Genowefa westchnęła i zadrżała.
— O! obejmij mnie twojemi ramiony... — rzekła, — i nie opuszczaj mnie odtąd. Boże! dlaczegóż nie może w nas jeden cios uderzyć, dlaczego razem nie możemy oddać ostatniego tchnienia.
Usunęli się w najciemniejszy kąt sali, Genowefa usiadła przy Maurycym i objęła go swemi ramiony, i tak jednem tchnieniem oddychając, najprzód już tłumiąc w sobie wszelką myśl, przejęci miłością, czekali zbliżającej się śmierci.
Minęło pół godziny.
Nagle dał się słyszeć jakiś szmer, żandarmi otworzył dolne drzwi, i ukazał się Samson wraz z pomocnikam niosącymi sznury.
— O! przyjacielu! przyjacielu!... — rzekła Genowefa, — już ta nieszczęsna chwila!... czuję, że mdleję.
— Źle pani robisz... — zawołał czuły głos Lorina, — źle pani robisz, bo śmierć to wolność prawdziwa!
— Lorin!... — z rozpaczą zawołał Maurycy — o! pocóżeś wrócił nieszczęśliwy!...
— Sądzę, że się tak umówiliśmy? Słuchaj, bo to, co ci mam powiedzieć, i panią także obchodzi.
— O Boże! Boże!
— Pozwólże mi mówić, bo nie będę miał czasu opowiedzieć wam, co zaszło. Chciałem wyjść i kupić sobie nóż na ulicy de la Barillerie.
— Cóż chciałeś począć z tym nożem?
— Chciałem zabić poczciwego Dixmera!
Genowefa zadrżała.
— O!... — rzekł Maurycy, — rozumiem cię.
— Kupiłem go. Tak sobie rozumowałem, a zgadzasz się zapewne, że twój przyjaciel ma dosyć logiki. Zaczynam wierzyć, że powinienem był zostać matematykiem nie zaś poetą. Otóż tak sobie mówiłem: Pan Dixmer skompromitował swoją żonę. Pan Dixmer nie odmówił sobie przyjemności widzenia jej na wozie śmiertelnym, zwłaszcza w naszem towarzystwie. Znajdę go więc zapewne w pierwszym szeregu widzów; przysunę się do niego i powiem mu: „Dzień dobry, panie Dixmer!“ a potem wpakuję mu nóż w wnętrzności.
— Lorinie!... — zawołał Genowefa.
— Uspokój się, kochana przyjaciółko, Opatrzność wszystko dobrze urządziła. Wystawcie sobie, że widzowie zamiast stać naprzeciw pałacu, jak to zwykle czynią, zwrócili się na prawo, otoczyli wybrzeże. Oho!... — rzekłem sobie; — zapewne jakiś pies tonie; może i Dixmer tam jest, bo takie widowisko zawsze czas zajmuje... Zbliżam się i wzdłuż brzegu widzę mnóstwo ludu, który, wznosząc ręce do góry, zniża się ku ziemi, jakby na coś patrzył i woła: o! szkoda! Podchodzę bliżej... patrzę... i zgadnijcie, co widzę....
— Dixmera... — ponurym głosem rzekł Maurycy.
— Tak, ale jakim sposobem tak łatwo odgadłeś? Tak, Dixmera, kochany przyjacielu, który sam sobie otworzył wnętrzności; nieszczęśliwy zabił się zapewne przez pokutę.
— O!... — z ponurym uśmiechem rzekł Maurycy; — czy tak pomyślałeś?
Genowefa zwiesiła głowę na ręce, zbyt słaba, żeby mogła znieść tyle wzruszeń.
— Tak, tak myślałem, bo znaleziono przy nim zakrwawiony jego pałasz, chyba... że kogo spotkał...
Maurycy, nie mówiąc nic, skorzystał z chwili, że Genowefa widzieć go nie mogła, odpiął swą odzież i pokazał Lorinowi zbroczoną krwią kamizelkę i koszulę.
— A! to co innego... — odrzekł Lorin.
I podał rękę Maurycemu.
— Teraz... — dodał, pochylając się do ucha przyjaciela, — ponieważ mnie nie rewidowano i wszedłem tu, mówiąc, że należę do orszaku pana Samsona, mam więc nóż przy sobie i jeżeli czujesz wstręt do gilotyny.
Maurycy z uniesieniem radości schwycił to zabójcze narzędzie.
— Nie... — rzekł, — onaby zanadto cierpiała.
I oddał nóż Lorinowi.
— Masz słuszność, — odpowiedział tenże, — niech żyje machina pana Guillotin? Szczutek w kark, jak powiedział Danton. A cóż to znaczy szczutek?...
I cisnął nóż w pośród tłumu skazanych.
Jeden z nich porwał go, wtłoczył sobie w piersi i natychmiast padł nieżywy.

W tej chwili Genowefa poruszyła się i krzyknęła. Samson położył rękę na jej ramieniu.

ROZDZIAŁ LV.
NIECH ŻYJE SIMON!

Maurycy słysząc krzyk Genowefy, pojął, że walka już się zaczyna.
Miłość może unieść duszę aż do bohaterstwa, miłość też, mimo wrodzonego instynktu, może natchnąć człowieka pragnieniem śmierci, atoli nie stłumi ona w nim nigdy obawy boleści.
Widocznem było, że Genowefa cierpliwiej i z większym spokojem przyjmowała śmierć od czasu jak Maurycy wraz z nią umierał; ale rezygnacja nie usuwała cierpienia, a opuszczając świat ten, nietylko wpadamy w przepaść zwaną niewiadomością, lecz wpadając w nią, cierpimy.
Maurycy jednem spojrzeniem objął całą obecną scenę i jedną myślą przeczuł tę, która nastąpić miała.
Na środku sali leżał trup, z którego piersi żandarm wyrwał nóż, alby go inni nie użyli.
Wokoło niego ludzie, oniemieli z rozpaczy, zaledwie na niego zważający, ołówkiem zapisywali w pugilaresach słowa bez związku, lub jedni drugim ściskali dłonie, albo znów bez przerwy, jak warjaci, powtarzali ukochane imiona, lub zlewali łzami jaki portret, pierścionek, albo splot włosów.
Wpośród tych nieszczęśliwych uwijał się Samson, mniej obciążony pięćdziesięciu czterema laty wieku, niż powagą złowrogiego obowiązku swojego, o tyle słodki i pocieszający, o ile okropne powołanie na to mu pozwalało, udzielając jednemu radę, drugiemu smutną zachętę, odpowiadając chrześcijańskiemu słowy zarówno na rozpacz jak na zuchwalstwo.
— Obywatelko, — rzekł do Genowefy — wypadnie zdjąć chusteczkę, i podczesać albo obciąć włosy, jeżeli wolisz.
Genowefa struchlała.
— Odważnie, przyjaciółko, — rzekł łagodnie Lorin.
— Czy wolno, abym ja podczesał włosy pani? — spytał Maurycy.
— O! tak, — zawołał Genowefa, — on! błagam pana panie Samson.
— Dobrze, odwracając głowę odpowiedział starzec.
Maurycy odwiązał chusteczkę z jej szyi, Genowefa pochyliła się i klękając przed młodzieńcem nadstawiła mu swą czarowną głowę, piękniejszą w chwili boleści, aniżeli kiedykolwiek była w chwilach radości.
Kiedy Maurycy kończył ubierać ją do grobu, ręce mu tak drżały i taka boleść malowała się w jego twarzy, iż Genowefa zawołała:
— O! jam odważna!... Maurycy!...
Samson obrócił się.
— Wszak prawda, panie, żem odważna?... — spytała.
— W istocie, obywatelko, wzruszonym głosem odrzekł wykonawca, prawdziwieś odważna!
Tymczasem pierwszy pomocnik przejrzał wykaz, podany przez Fouquier-Tinvilla.
— Czternastu... — rzekł.
Samson policzył skazanych.
— Piętnastu wraz z umarłym... — rzekł, — a to jakim sposobem?
Lorin i Genowefa jedną myślą kierowani, liczyli z nim razem.
— Mówicie, że jest tylko czternastu skazanych, a nas jest osób piętnaście?... — rzekła.
— Tak, obywatel Fouquier-Tinville musiał się omylić.
— O!... ty kłamałeś... — powiedziała Genowefa do Maurycego, — ty nie jesteś skazany!
— Pocóż mam czekać do jutra, kiedy ty dzisiaj umrzesz?... — odpowiedział Maurycy.
— Przyjacielu... rzekła z uśmiechem, uspokajasz mię, widzę teraz, że umrzeć jest to rzecz bardzo łatwa.
— Lorinie, rzekł Maurycy, Lorinie... ostatni raz mówię... nikt cię tu poznać nie może... powiedz, żeś przyszedł pożegnać mię... powiedz, że cię przez omyłkę zamknięto... przywołaj żandarma, który widział, jak wychodziłeś. Ja będę prawdziwym skazanym, ja który umrzeć powinienem; ale ty!... błagamy cię, przyjacielu, spraw niech umieramy w radosnem przekonaniu, że żyć będziesz dla zachowania nas w pamięci... Lorinie!... błagamy cię!... póki czas!...
Genowefa na znak prośby złożyła obie ręce.
Lorin wziął je i ucałował.
— Powiedziałem nie, zatem nie, rzekł Lorin stanowczo. Nie wspominajcie mi więcej o tem, albo naprawdę będę myślał, że wam przeszkadzam.
— Czternastu... powtórzył Samson, a jest ich tutaj piętnastu!
I podnosząc głos, dodał:
— Czy jest tu kto! któryby mógł udowodnić, że się tutaj dostał przez omyłkę?
Może które usta otworzyły się, chcąc odpowiedzieć na to pytanie, ale zaraz się zamknęły, nie wymówiwszy ani słowa; ci którzyby kłamali, wstydzili się kłamstwa, ten zaś, któryby mógł powiedzieć prawdę mówić nie chciał.
Przez kilka minut trwało milczenie, w ciągu którego pomocnicy odbywali swą złowrogą powinność.
— Obywatele!... jesteśmy gotowi!... głuchym i uroczystym głosem wyrzekł stary Samson.
Na ten głos odpowiedziało kilka łkań i kilka jęków.
— O!... zawołał Lorin.

Jakżesz to pięknem jest,
Gdy się za kraj umiera!

— Tak, kiedy się w istocie dla Francji umiera: ale ja zaczynam teraz wierzyć, że my nie dla niej umieramy, lecz dla przyjemności tych, którzy na śmierć naszą patrzą. Na honor, Maurycy, podzielam twoje zdanie, już i mnie także się sprzykrzyła ta rzeczpospolita.
— Apel!... rzekł stojący we drzwiach komisarz.
Kilku żandarmów weszło do sali i pozamykało wszystkie wyjścia.
Odczytano listę skazanych.
Maurycy, słyszał w czasie sądu nazwisko skazanego, który nożem Lorina odebrał sobie życie i odpowiedział, gdy go wywoływano.
Przekonano się więc, że tylko umarły jest zbyteczny.
Wyniesiono go z sali.
Tych, którzy go przeżyli popchnięto ku drzwiom. W miarę, jak który przechodził wiązano mu w tył ręce...
Przez dziesięć minut żaden z tych nieszczęśliwych nie wymówił ani słowa.
Tylko kaci mówili i działali.
Maurycy, Genowefa i Lorin, nie mogąc się już trzymać za ręce, cisnęli się ku sobie, aby ich nierozłączono. Nakoniec wyprowadzono skazanych na dziedziniec.
Widowisko stało się przerażające.
Kilku zemdlało na widok śmiertelnych wozów, ceklarze pomagali im wsiadać.
Za wrotami jeszcze zamkniętemi słyszano głosy tłumu, a zgiełk okazywał, że stało tam ludzi wielu.
Genowefa dosyć mężnie wsiadła na wóz, Maurycy podtrzymał ją łokciem i sam czemprędzej wsiadł za nią.
Lorin nie śpieszył się. Wybrał sobie miejsce i usiadł po prawej stronie Maurycego.
Otworzono wrota; Simon stał w pierwszym szeregu widzów.
Dwaj przyjaciele poznali go, on także ich zobaczył. Wsparł się o słupek, obok którego miały przejeżdżać wszystkie trzy wozy.
Właśnie wyjechał pierwszy, w którym znajdowało sie troje przyjaciół.
— Dzień debry, piękny grenadjerze, odezwał się Simon do Lorina, zdaje mi się, że spróbujesz mojego nożyka...
— Tak... odrzekł Lorin, ale postaram się go niewyszczerbić, ażeby mógł z czasem i twoją skórę pokrajać.
I dwa następne wozy przejechały za pierwszym.
Okropne krzyki, oklaski, jęki i przekleństwa odezwały się wokoło skazanych.
— Odwagi!... Genowefo, odwagi!... szepnął Maurycy.
— O!... odpowiedziała młoda kobieta, ja tylko żałuję, że nie mam rąk wolnych, że przed śmiercią nie mogę cię uścisnąć.
— Lorinie... rzekł Maurycy, poszukaj w kieszeni mojej kamizelki, znajdziesz tam scyzoryk.
— O! do pioruna... rzekł Lorin, a dawaj go! To mnie już upokarzało, że jadę na śmierć związany jak cielę.
Maurycy podsunął kieszeń do rąk przyjaciela.
Lorin wyjął scyzoryk, potem obaj go otworzyli i wtedy Maurycy wziął w zęby i przeciął nim sznury krępujące Lorina.
Lorin, uwolniony z więzów, tę samą przysługę wyświadczył Maurycemu.
— Śpiesz się... mówił młodzieniec, bo Genowefa mdleje.
W rzeczy samej, dla przecięcia więzów, Maurycy na chwilę odwrócił się od nieszczęśliwej kobiety, a że ona wszelką siłę z niego czerpała, zamknęła oczy i głowę zwiesiła na piersi.
— Genowefo... rzekł Maurycy, Genowefo, otwórz oczy, moja droga, już tylko kilka chwil oglądać się będziemy na tym świecie.
— Sznury ranią mnie, szepnęła młoda kobieta.
Maurycy rozwiązał jej ręce.
Genowefa natychmiast otworzyła oczy i wstała w uniesieniu.
Jedną ręką objęła szyję Maurycego, drugą szyję Lorina i tak troje stojąc na wozie, i wzajem na sobie wsparci, przesłali ku niebu spojrzenie wdzięczności.
Pospólstwo, które ich znieważyło, gdy siedzieli, umilkło widząc, że stoją.
Rusztowanie już się pokazało.
Maurycy i Lorin widzieli je, Genowefa nie widziała, bo patrzyła tylko na swojego kochanka.
Wóz nakoniec się zatrzymał.
— Kocham cię!... rzekł Maurycy do Genowefy, kocham cię!
— Kobieta najpierw!... najpierw kobieta!... krzyknęło tysiąc głosów.
— Dziękuję ci, narodzie!... rzekł Maurycy, któż śmiał ci zarzucać okrucieństwo?...
Wziął Genowefę na ręce i przyłożywszy usta do ust jej, poniósł ją do rąk Simona.
— Odważnie!... wołał Lorin, odważnie!
— Dobrze... odrzekła Genowefa, dobrze!
— Kocham cię!... szepnął Maurycy, kocham cię!
Wyglądali nie na ofiary, które zarzynano, ale na przyjaciół, obchodzących uroczystość śmierci.
— Bądź zdrów!... zawołała Genowefa do Lorina.
— Do widzenia!... odpowiedział.
I Genowefa znikła na nieszczęsnej desce.
— Idziemy do ciebie!... zawołał Lorin.
— Idziemy do ciebie!... powtórzył Maurycy.
— Słuchaj!... ona cię woła.
W rzeczy samej Genowefa, wydając ostatni okrzyk, zawołała:
— Pójdź do minie!
Tłumy się poruszyły, piękna jej głowa spadła.
Maurycy poskoczył.
— Bardzo słusznie... powiedział Lorin i bardzo logicznie. Słyszysz mnie, Maurycy?
— Słyszę!
— Ona kochała ciebie i zabili ją najpierw, ty nie jesteś skazany i umierasz drugi; ja, nic niezawiniłem, ale żem najwystępniejszy między wami, idę na śmierć ostatni.

Tak pięknie i ślicznie,
Wszystko składa się logicznie.

— Na honor, daruj obywatelu Samsonie, przyrzekłem ci czterowiersz, ale poprzestań już i na dwóch wierszach.
— Kochałem!... szepnął Maurycy przywiązany do nieszczęsnej deski i uśmiechając się do głowy swojej przyjaciółki — koch...
Żelazo przecięło drugą połowę słowa.
— Ja teraz!... zawołał Lorin, wskazując rusztowanie, a prędzej! bo doprawdy tracę głowę. Obywatelu Samsonie, zbankrutowałem o dwa wiersze, ale za to daję ci kalambur.
Samson przywiązał go zkolei.
— No... powiedział Lorin, wszak teraz moda wołać: niech żyje! gdy kto umiera. Dawniej wołano: niech żyje król, ale już niema króla, ja wołam więc: niech żyje Simon! bo nas wszystko troje połączył!
I głowa szlachetnego młodzieńca spadła obok głów Maurycego i Genowefy.

KONIEC


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.