Kawaler de Maison-Rouge/Rozdział XXXVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kawaler de Maison-Rouge |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928 |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Przez chwilę Santerre, budowniczy i Ryszard stali nieruchomi nad wejściem do podziemia, odźwierny zaś pogrążył latarnię w otwór, ale tylko szczyt jego oświetlił.
Triumfujący budowniczy całą wysokością genjuszu swojego panował nad towarzyszami.
— Na honor!... — odpowiedział Santerre, — tak... to podziemie, niewątpliwie podziemie. Trzeba tylko dowiedzieć się jeszcze, dokąd ono prowadzi.
— Tak... — powtórzył Ryszard, — trzeba się o tem dowiedzieć.
— To zejdź, obywatelu Ryszardzie, a przekonasz się, czy prawdę mówię?
— Zamiast wchodzić tędy... — odrzekł tenże — lepiej nam będzie, pójść razem na górę i tam podniesiem taflę w kominie.
— Bardzo dobrze... — rzekł Santerre. — Chodźmy!...
— Ej!... strzeż się... — odparł budowniczy, — tafla pozostawiona, może kogo naprowadzić na niepotrzebne myśli.
— Któż u djabła mógłby tu przyjść o tej godzinie?... — rzekł Santerre.
— Wreszcie... — podjął Ryszard, — w sali niema nikogo, zostawmy tu więc Grakchusa i będziemy spokojni. Zostań tu obywatelu Grakchusie, przyjdziemy do ciebie bramą pod ziemią.
— Dobrze... — rzekł Grakchus.
— Masz jaką broń, przy sobie?... — spytał Santerre.
— Mam szablę i drąg, obywatelu generale.
— No to nieźle! pilnuj-że się dobrze. Za dziesięć minut wrócimy.
Odźwierny widział, jak się oddalali, śledził ich wzrokiem, dopóki mógł dostrzec, słuchał, dopóki mógł dosłyszeć; wreszcie gdy cisza znowu wszędzie zaległa, gdy mniemał, że wszystko znowu osamotniało, postawił latarnię na ziemi, a zwiesiwszy nogi w podziemie, usiadł i zaczął marzyć.
Nagle, gdy pogrążył się w najgłębsze marzenia, uczuł, że czyjaś ręka opiera się na jego ramieniu. Odwrócił się, ujrzał twarz obcą i chciał krzyknąć; ale natychmiast zimny pistolet dotknął jego czoła. Głos mu zastygł w gardle, ręce opadły bezwładne, a oczy przybrały wyraz błagalny na jaki tylko zdobyć się mogły.
— Ani słowa!... — rzekł nowoprzybyły, — albo umrzesz!...
— Czego pan chcesz ode mnie?... — wyjąkał odźwierny.
— Chcę... — odpowiedział obywatel Teodor, — abyś mię tam wpuścił.
Odźwierny z jaknajwyższem zdziwieniem spojrzał na człowieka, występującego z tak szczególnem żądaniem. Ale we wzroku przybysza musiał zapewne dojrzeć wyższe oznaki rozsądku, bo odwrócił wkrótce swe spojrzenie.
— Wszak nie odrzuciłbyś majątku?
— Nie wiem, nikt mi dotąd nic podobnego nie proponował.
— No, to ja ci zaproponuję.
— Co pan rozumiesz przez majątek?
— Naprzykład... pięćdziesiąt tysięcy liwrów w złocie; pieniądz teraz bardzo rzadki, przyznasz więc, że pięćdziesiąt tysięcy liwrów w złocie warte tyle, co miljon. Otóż, ja ci je ofiaruję.
— Czy za to tylko, że pan tam wejdziesz?
— Tak, ale pod warunkiem, że mi będziesz towarzyszyć i dopomożesz w moich zamiarach.
— Ale w jakich zamiarach?... Za pięć minut żołnierze napełnią podziemie i zaaresztują pana.
Obywatel Teodor uczuł całą doniosłość tych słów.
— A czy nie mógłbyś przeszkodzić żołnierzom, aby tam nie weszli?...
— Nie mogę, nie znam, żadnego sposobu i napróżno myślę — A jutro... — zapytał obywatel Teodor, — czy nie będziemy mogli tam się dostać?
— Tak, moglibyśmy, ale do jutra podziemie przegrodzone zostanie kratą... i to dla większego bezpieczeństwa, kratą mocną, bardzo mocną.
— Więc trzeba co innego obmyśleć, podchwycił obywatel Teodor.
— Tak, — odparł odźwierny. — Pomyślmy.
Sam sposób wyrażania się obywatela Grakchusa przekonywał, że między nim, a obywatelem Teodorem nastąpiło porozumienie zupełne.
— Co robisz w Conciergérie?
— Jestem odźwiernym.
— I sypiasz tam?
— Tak panie.
— I jadasz tam?
— Nie zawsze. Miewam godziny wolne.
— I cóż czynisz?...
— Idę na umizgi do gospodyni szynku „Pod Winnicą Noego“, która przyrzekła oddać mi rękę, skoro zbiorę tysiąc dwieście franków.
— Gdzież jest szynk „Pod Winnicą Noego?“
— Przy ulicy Tapicerskiej.
Patrjota nadstawił ucha.
— Słyszysz już?
— Tak... słychać głosy i stąpania.
— Już wracają. Widzisz pan, że nie mielibyśmy czasu. To my, coraz bardziej określało stosunek.
— Prawda. Jesteś dzielnym chłopcem, obywatelu i uważam, że ci przeznaczono...
— Co?
— Zostać bogatym.
— Daj to Boże!
— Wierzysz więc w Boga?
— Czasem. Dzisiaj naprzykład...
— Wierz zatem, — rzekł obywatel Teodor, kładąc dziesięć luidorów w rękę odźwiernego.
— O! do djabła! — odpowiedział tenże, przyglądając się złotu przy świetle latarni. — Więc to prawda?
— Jak najzupełniejsza.
— Cóż mam więc czynić?
— Bądź jutro w „Winnicy Noego“, powiem ci wtedy, czego po tobie wymagam.
— Więc zgoda!...
— Jutro w szynku!...
— O której godzinie?
— O szóstej wieczorem.
— Uciekaj pan prędko. Oni już nadchodzą... Uciekaj pan, powtarzam, bo będzie źle!...
— Do jutra zatem!... — powtórzył Teodor, uciekając.
W istocie czas naglił; kroki i głosy coraz się bardziej zbliżały. W ciemnem podziemiu widać już było blask światła.