Kawaler de Maison-Rouge/Rozdział XXX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kawaler de Maison-Rouge |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928 |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pierwszy cios strasznie ugodził Maurycego i musiał przywołać wszelką na pomoc władzę, jaką miał nad sobą, aby ukryć przed Lorinem wzburzenie swoje. Skoro atoli dostał się do ogrodu, skoro się ujrzał tu sam wpośród nocnej ciszy, odzyskał spokój i w nieładzie błądzące myśli zdołał jako tako uporządkować.
Znamy rozkład ogrodu, bo nieraz Wspólnie z czytelnikiem śledziliśmy w nim oboje młodych ludzi. Maurycy pełzał pod murem, aż ukrył się przed promieniami księżyca poza ową szklarnią, w której go zamknięto, kiedy po pierwszy raz dostał się był tutaj.
Tego wieczoru, światło zamiast jak zwykle błyszczeć samotne i nieruchome w pokoju młodej kobiety, przenosiło się z jednego okna na drugie. Maurycy spostrzegł Genowefę poza firanką przypadkiem do połowy podniesioną; spostrzegł, że pakowała spiesznie jakieś rzeczy i broń w ręku trzymała.
Alby lepiej zobaczyć, co się dzieje w pokoju wstąpił na słupek kamienny. Wielki ogień, buchający na kominie, zwrócił jego uwagę, Genowefa paliła jakieś papiery.
W tej chwili otworzyły się drzwi i jakiś młodzieniec wszedł do Genowefy.
Maurycy mniemał zrazu, że to był Dixmer.
Genowefa podbiegła ku niemu, chwyciła go za ręce i przez chwilę stali oboje wobec siebie, przejęci głębokiem wzruszeniem. Co znaczyło to wzruszenie, tego Maurycy odgadnąć nie mógł, bo nie słyszał, co mówili.
Ale wnet Maurycy wzrost jego zmierzył wzrokiem.
— To nie Dixmer... — szepnął.
W istocie, ten ci wszedł był szczupły i mały. Dixmer zaś był słuszny i silny.
Zazdrość jest wielką podnietą; Maurycy w pierwszej chwili nie chciał wierzyć swym oczom, przyjrzał się więc raz jeszcze.
— To nie Dixmer... — szepnął, jakby to sam sobie powtórzyć potrzebował, dla przekonania się o zdradzie Genowefy.
Podszedł do okna, ale im bardziej się zbliżał, tem mniej widział; głowa mu pałała.
Nogą dotknął drabinki, okno była na siedem do ośmiu stóp od ziemi; podniósł więc drabinę i przystawił ją do muru.
Wszedł na nią i do szpary w firance przyłożył oko.
Nieznajomy, znajdujący się w pokoju Genowefy, był dwudziesto-siedmio lub dwudziesto-ośmio letnim młodzieńcem, o niebieskiem oku i zgrabnej postaci; trzymał ręce młodej kobiety i rozmawiając, ocierał łzy, spływające po pięknem licu Genowefy.
Lekki szelest, jaki sprawił Maurycy, zwrócił spojrzenie młodzieńca w stronę okna. Maurycy stłumił w sobie okrzyk zdziwienia, bo poznał tajemniczego zbawcę swego na placu Chatelet.
Maurycy nie mógł dłużej wytrzymać. Wszystkie najokrutniejsze namiętności, jakie tylko dręczą człowieka: miłość, zemsta, zazdrość, ognistym zębem szarpały mu serce. Pchnął źle zamknięte okno, i wskoczył do pokoju.
Natychmiast dwa pistolety spoczęły na jego piersi. Genowefa usłyszawszy łoskot, obejrzała się i oniemiała na widok Maurycego.
— Mości panie... — rzekł zimno młody republikanin do człowieka, który już poraz drugi miał w swem ręku jego życie, mości panie, pan jesteś kawalerem de Maison-Rouge?
— A gdyby tak było?... — odrzekł kawaler.
— O! to jesteś pan człowiekiem dzielnym i honorowym, dlatego mam z panem do pomówienia.
— Mów pan... — rzekł kawaler, nie odejmując pistoletów.
— Możesz mię pan zabić; ale nie zabijesz aż krzyknę, albo raczej nie umrę, aż krzyknę. Jeżeli zaś krzyknę, tysiąc ludzi, otaczających ten dom w przeciągu dziesięciu minut w popiół go zamieni; zniż pan zatem pistolety i słuchaj, co powiem tej pani.
— Genowefie?... — rzekł kawaler.
Genowefa blada jak posąg, ujęła rękę Maurycego. Młodzieniec ją odtrącił.
— Wiesz pani, co myślę o tych zapewnieniach, z głęboką pogardą rzekł Maurycy. — Widzę teraz, żeś pani mówiła prawdę. W istocie, pani nie kochasz pana Morand.
— Maurycy posłuchaj mię!... — zawołała Genowefa.
— Ja nic słuchać nie chcę, moja pani... — odparł Maurycy. — Pani mię oszukałaś; pani odrazu zerwałaś wszelkie węzły, jakie łączyły moje serce z jej sercem. Pani powiedziałaś, że nie kochasz pana Moranda, ale nie powiedziałaś, że kochasz innego.
— Panie... — odezwał się kawaler, — co mówisz o Morandzie, albo raczej o jakim Morandzie mówisz?
— O Morandzie chemiku.
— Morand chemik stoi przed panem! Morand chemik i kawaler de Maison-Rouge są jedną i tą samą osobą.
I sięgnąwszy ręką na stół sąsiedni, w jednej chwili wziął z niego perukę, która go tak długo zmieniała w oczach młodego republikanina.
— A! z większą jeszcze wzgardą rzekł Maurycy, tak! rozumiem, pani nie kochałaś Moranda, bo Morand nie istnieje. Ale wybieg ten o ile był zręczniejszy, o tyle godniejszy pogardy.
Kawaler groźnie się poruszył.
— Panie... mówił dalej Maurycy, chciej pozwolić, abym przez chwilę pomówił z panią. Jeżeli chcesz, bądź nawet obecny naszej rozmowie; ręczę panu, że krótko ona potrwa.
Genowefa dała znak kawalerowi! de Maison-Rouge, ażeby był cierpliwy.
— Tak więc!... mówił dalej Maurycy, uczyniłaś mię pani pośmiewiskiem moich przyjaciół! Użyłaś mię za ślepe narzędzie dla twych spisków! Korzystałaś ze mnie, jak z nikczemnego służalca. Jest to czyn niegodny! Ale też zostaniesz zań ukarana, moja pani! bo ten oto jegomość zabije mię w twoich oczach! Ale za nim pięć minut upłynie i on także albo wyzionie ducha u stóp twoich, albo poniesie głowę na rusztowanie.
— On miałby umrzeć!... zawołała Genowefa, miałby ponieść głowę na rusztowanie! o! chyba nie wiesz Maurycy, że to mój opiekun, że to protektor mojej rodziny, że za jego życie gotowa jestem, moje oddać w ofierze, że skoro umrze i ja umrę także i jeżeli ty jesteś moim kochankiem, on jest mojem bóstwem!
— A!... zawołał Maurycy, może i teraz jeszcze utrzymywać pani będziesz, że mię kochasz? Zaiste kobiety zbyt są słabe i zbyt nikczemne.
A potem obracając się do młodego rojalisty, dodał:
— No, mój panie, albo — zabij mię, albo sam umieraj.
— A to dlaczego?
— Bo aresztuję cię, jeżeli mię nie zabijesz.
Maurycy to mówiąc, sięgnął ręką, aby go ująć za kołnierz.
— Nie będę przed panem chował mojego życia... rzekł kawaler de Maison-Rouge, bierz je!
I cisnął na krzesło broń swoją.
— A dlaczego?...
— Bo życie moje nie opłaci zgryzot, o jakieby przyprawiło mnie zabójstwo szlachetnego człowieka, bo wreszcie — Genowefa kocha pana.
— O!... — zawołała młoda kobieta, załamując dłonie. O! Armandzie, jakiś ty zawsze dobry, wielki, prawy i wspaniałomyślny!
Maurycy z głupowatem prawie zdziwieniem spojrzał na nich oboje.
— Słuchaj pan... rzekł kawaler, wracam do swego pokoju; daję słowo honoru, że nie dla ratowania się ucieczką, ale dla ukrycia pewnego portretu.
Maurycy żywo spojrzał na portret Genowefy: wisiał on na swojem miejscu.
Maison-Rouge czy odgadł myśl Maurycego, czy też chciał do najwyższego stopnia posunąć swą wspaniałomyślność, dość, że powiedział:
— Wiem, iż jesteś republikaninem; ale wiem i to, że masz serce czyste i prawie ufam ci zupełnie. Patrz!
I, wydobywszy z zanadrza minjaturę, pokazał ją Maurycemu.
Był to portret królowej.
Maurycy zwiesił głowę i powiódł ręką po czole.
— Czekam pańskich rozkazów... — rzekł Maison-Rouge, — skoro zapragniesz aresztować mnie, zastukaj do tych drzwi, a natychmiast poddam ci się. Nie dbam o życie od chwili, kiedy go nie pokrzepia nadzieja ocalenia królowej.
Kawaler wyszedł, a Maurycy nie wstrzymał go żadnem skinieniem.
Zaledwie był za drzwiami, natychmiast Genowefa padła do nóg młodzieńca.
— Przebacz... rzekła, przebacz mi Maurycy, wszystko złe, którem aż wyrządziła, przebacz moje wybiegi, zaklinam cię na cierpienia i łzy moje! bo przysięgam ci, wielem cierpiała, wielem płakała. — O! mąż mój odjechał dziś rano; nie wiem nawet dokąd, i może go już nigdy nie ujrzę; a teraz kiedy mi jeden tylko przyjaciel, a raczej brat pozostaje, ty go chcesz zabić. Przebacz, Maurycy, przebacz!
Maurycy podniósł młodą kobietę.
— Cóż począć... rzekł, wobec nieszczęsnych okoliczności; w tych czasach każdy na grę stawia własne życie, kawaler de Maison-Rouge grał także na wzór innych i przegrał. Teraz musi zapłacić przegraną.
— Musi umrzeć, i ty Maurycy, ty mi to mówisz!
— Nie ja, Genowefo, lecz fatalność.
— W tej sprawie fatalność nie wydała jeszcze ostatniego wyroku, ponieważ ty go jeszcze ocalić możesz.
— Kosztem mego słowa, kosztem mego honoru. Rozumiem, Genowefo.
— Zamknij oczy, Maurycy nic więcej po tobie nie wymagam, a przyrzekam ci odpłacić się tą wdzięcznością, na jaką tylko kobieta zdobyć się może.
— Napróżnobym zamykał oczy, moja pani, istnieje hasło, bez którego nikt stąd wyjść nie może bo, powtarzam, dom ten jest otoczony.
— I ty znasz to hasło?
— Rozumie się, że znam.
— Mój przyjacielu, kochany mój Maurycy, powiedz mi to hasło, ja koniecznie znać je muszę.
— Genowefo!... zawołał Maurycy, Genowefo! kimże jesteś, kiedy mi mówisz:
— Maurycy, w imieniu miłości, jaką dla ciebie żywię, złam twe słowo, postradaj honor, zdradź twą sprawę, swe przekonanie, kłam, wypieraj się.
— I cóż mi w zamian za to wszystko ofiarujesz, Genowefo, ty, co mnie tak kusisz?
— O! Maurycy, ocal go, ocal naprzód, a potem żądaj życia mojego.
— Genowefo... ponurym głosem odparł Maurycy, posłuchaj mnie: jedną już nogą wstąpiłem na drogę bezczelności; lecz pierwej, nim stanę na niej i drugą, wypada, abym sam dla siebie miał silny ku temu powód! Genowefo, przysięgnij mi, że nie kochasz kawalera de Maison-Rouge...
— Przysięgam, że kocham kawalera Maison-Rouge miłością siostry, przyjaciółki, ale nie miłością kochanki.
— A mnie czy kochasz, Genowefo?
— Bóg mi świadkiem, że cię kocham, Maurycy.
— Jeżeli więc uczynię zadość twojemu żądaniu, czy opuścisz twych rodziców, przyjaciół, ojczyznę, czy uciekniesz za zdrajcą?
— Maurycy! Maurycy!
— Waha się... o! waha się!
To powiedziawszy, Maurycy cofnął się wstecz z całą gwałtownością wzgardy.
Oparta o niego Genowefa, uczuła, że nagle usuwa się jej podpora, znowu więc padła na kolana.
— Maurycy... rzekła rozpaczliwie, załamując ręce, Maurycy, przysięgam, że uczynię wszystko, co zechcesz; rozkazuj, jestem posłuszna!
— Będziesz moja, Genowefo?
— Skoro tego żądasz.
— Przysięgnij na Chrystusa!
— Boże!... zawołała Genowefa, w niebo wznosząc dłonie, przebaczyłeś wiarołomnej żonie, mam nadzieję, że i mnie przebaczysz.
I wielkie łzy, toczące się po policzkach, spłynęły wzdłuż włosów rozpuszczonych i wijących się na jej piersi.
— O! nie, nie przysięgaj tak, rzekł Maurycy, albo nie przyjmę twej przysięgi.
— Boże! wołała znowu młoda kobieta, przysięgam że całe moje życie poświęcę Maurycemu, że z nim i jeżeli potrzeba, dla niego, umrę, skoro tylko ocali mego przyjaciela, mego opiekuna, kawalera de Maison-Rouge.
— Dobrze, będzie ocalony, powiedział Maurycy.
I poszedł do jego pokoju.
— Panie, rzekł, weź na siebie ubranie garbarza Morand. Wracam ci twoje słowo, jesteś wolny.
— A ty, pani dodał mówiąc do Genowefy, pamiętaj te dwa wyrazy: Goździk i podziemie.
I jakby pobyt w pokoju, gdzie wymówił słowa czyniące go zdrajcą, przejmowały go zgrozą, otworzył okno i wyskoczył do ogrodu.