Kawaler de Maison-Rouge/Rozdział XXVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Kawaler de Maison-Rouge
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXVII.
ELEGANT

W dwie godziny po zajściu opowiedzianych dopiero co wypadków. Lorin przechadzał się po pokoju Maurycego, Agezilaus zaś czyścił panu buty w pierwszej stancji. Dla większej swobody w rozmowie pozostawili drzwi otwarte.
— Poczekaj, obywatelu... rzekł Agezilaus.
— Co?
— Słyszę go na schodach.
W rzeczy samej, drzwi prawie w tej chwili otworzyły się i wszedł Maurycy.
Lorin rzucił nań szybkie spojrzenie, a nie widząc na twarzy jego nic nadzwyczajnego rzekł:
— Jesteś nakoniec!... czekam cię od dwóch godzin.
— Tem lepiej... odpowiedział z uśmiechem Maurycy, miałeś czas przygotować się do nowych improwizacyj.
— Nie! mój kochany... odpowiedział improwizator, już ich zupełnie zaniechałem.
— Jakto, zaniechałeś twoich wierszy?
— Cóż chcesz! dręczą mnie wyrzuty sumienia.
— Wyrzuty?
— Chciałbym spróbować, czy nie uda mi się ocalić tej biedaczki. Gdybym dobrze dostał za nią po karku, zdaje mi się, że byłoby mi lżej na sercu.
— Szalonyś chyba, Lorinie... powiedział Maurycy wzruszając ramionami.
— No, a gdybym udał się z prośbą do trybunału rewolucyjnego.
— Za późno, już ją skazano.
— Okropna to rzecz śmierć tak młodej dziewicy.
— Tem okropniejsza, że daje głowę za moje ocalenie. Ale, powinniśmy się pocieszyć tem, że istotnie uknuta spisek.
— Et! a czy my w dzisiejszym czasie nie knujemy wszyscy spisków? I ona, biedaczka, postąpiła tak, jak wszyscy!
— Nie żałuj jej zanadto, mój przyjacielu, a mianowicie, nie żałuj jej za głośno... rzekł Maurycy; bo i na nas ciąży część jej winy. Wierzaj mi, jeszcześmy nie dobrze zmyli plamę, jaką nas skalało oskarżenie o zmowę z tą dziewczyną. Dziś w sekcji kapitan strzelców de Saint-Leu nazwał minie żyrondystą, i już, już chciałem go przebić szpadą, aby przekonać, że się myli.
— Czemużeś mnie o tem nie uprzedził.
— Bo w tego rodzaju wypadkach nie umiesz być panem siebie: musiałem całą rzecz natychmiast załatwić, aby się nie rozgłosiła: Wzięliśmy sobie świadków, których znaleźliśmy pod ręką.
— I ta bestja nazwała cię żyrondystą, ciebie, Maurycy?...
— Niechże cię to przekona, mój kochany, że lada awanturka podobna uczyni nas niepopularnymi; w dzisiejszych czasach kto niepopularny, ten i podejrzany.
— Wiem... — powiedział Lorin, — ale mniejsza o to!... Nie mogę puścić Heloizy pod gilotynę, nie wybłagawszy u niej przebaczenia.
— Mówże więc raz, czego żądasz?
— Chcę, abyś pozostał w domu, bo nie masz sobie nic do wyrzucenia, ja zaś, jeżeli nic dla niej uczynić nie mogę, pójdę i stanę na jej drodze. Muszę to koniecznie uczynić, kochany Maurycy, muszę przynajmniej uścisnąć jej rękę.
— To i ja pójdę z tobą... — rzekł Maurycy.
— Niepodobna, mój przyjacielu, ty jesteś urzędnikiem, jesteś sekretarzem sekcji, ty należałeś do sprawy, kiedy ja przeciwnie, byłem tylko twoim obrońcą; posądzą cię i będzie bieda. Ze mną zupełnie jest inaczej, ja nic nie ryzykuję, więc idę.
Wszystko, co powiedział Lorin, było zupełnie słuszne i żadnej nie wymagało odpowiedzi. Maurycy samem spojrzeniem swojem na Heloizę Tison, idącą na rusztowanie, obwiniłby się z pewnością.
— Idź więc... — rzekł, — ale bądź roztropny.
Maurycy otworzył okno i posłał mu smutne pożegnanie. Lorin zawrócił na drugą ulicę, ale idąc, oglądał się, i za każdym razem jakąś magnetyczną powodowany sympatją, patrzył się i uśmiechał.
Gdy znikł na rogu wybrzeża, Maurycy zamknął okno, rzucił się na krzesło i wpadł w ów rodzaj ospałości, która u ludzi silnej duszy i silnej organizacji, stanowi przeczucie wielkich nieszczęść, podobną bowiem jest do ciszy, burzę poprzedzającej.
Z marzenia tego, a raczej z tego uśpienia wyrwał go dopiero służący, który powrócił z miasta z wesołą miną, co znaczyło, że pała niecierpliwością opowiedzenia panu nowin, jakie pozbierał.
— Czego chcesz?... — zapytał niedbale Maurycy; — mów, jeśli masz co do powiedzenia.
— O!... obywatelu, odkryto znowu spisek.
Maurycy wzruszył ramionami.
— Spisek, na wspomnienie którego włosy na głowie po wstają... — mówił dalej Agezilaus.
— Doprawdy?... — odpowiedział spokojnie Maurycy, jak człowiek, który słyszał na dzień o trzydziestu przynajmniej spiskach, jak to było w owej epoce.
— Tak, obywatelu... — odrzekł Agezilaus; — aż człowiek doprawdy truchleje! Na samo wspomnienie dreszcz przejmuje prawdziwego patrjotę.
— Cóż to za spisek znowu — zapytał Maurycy.
— Austrjaczka o mały włos nie uciekła.
— Ba!... — rzekł Maurycy, zaczynając pilnie uważać.
— Zdaje się... — ciągnął Agezilaus, — że wdowa Kapet miała stosunki z Heloizą Tison. która dziś ma być gilotynowana. Ale nie wykradła jej nieszczęśliwa.
— A jakież stosunki miała królowa z tą dziewczyną?.. — spytał Maurycy, czując, że mu pot występuje na czoło.
— Wystaw sobie, obywatelu, że jej w kwiatku, w goździku, przesłano cały plan wykradzenia.
— W goździku!... i któż to taki?
— Kawaler de... Czekajno obywatelu... Ot dobrze znane nazwisko... ale ja go zawsze zapominam... Kawaler z jakiegoś zamku... O! jakiż ja głupi! już teraz przecie nie ma zamków... Kawaler...
— De Maison-Rouge...
— Tak! tak!
— Niepodobna!...
— Nie, obywatelu; to nie bajka, to prawda najszczersza, bo mi ją opowiadał obywatel odźwierny. Arystokraci wykopali minę, mina ta szła z ulicy Corderie i ciągnęła się aż do piwnicy pod chatką obywatelki Plumeau, którą o mało co nie posądzono o wspólnictwo. — Wszak znasz obywatelkę Plumeau?
— Znam... — rzekł Maurycy, ale cóż dalej?
— Wdowa Kapet uciec miała przez to podziemie. Już nawet stanęła na pierwszym stopniu. Wtem obywatel Simon schwycił ją za suknię. Słuchaj, biją na alarm w mieście i nawołują. Słyszysz ten bęben, obywatelu? Mówią, że Prusacy są w Damartin, że rekonesanse posunęli aż pod rogatki.
W pośród tego napływu wiadomości prawdziwych, fałszywych, i niedorzecznych, Maurycy doszedł prawie po nici do kłębka. Wszystkiego przyczyną był ów goździk podany królowej w jego oczach, a kupiony przez niego u nieszczęśliwej kwiaciarki. Goździk zawierał w sobie cały plan spisku, który wybuchł mniej więcej tak, jak opowiedział Agezilaus.
W tejże chwili zbliżył się odgłos bębna i Maurycy usłyszał, jak wołano na ulicy:
— Wielki spisek odkryto w Tempie przez obywatela Simon! Wielki spisek na rzecz wdowy Kapet odkryto w Tempie!
— Tak... — rzekł Maurycy, — wszystko to jest, widzę, prawda. A Lorin w pośród takiego uniesienia ludu, poda może rękę tej dziewczynie, o! nieszczęśliwy rozsiekają go w kawałki!...
Maurycy porwał kapelusz, zapiął sprzączki u pałasza i w kilku podskokach już był na ulicy.
— Gdzie on?... — zapytał sam siebie; — zapewne poszedł do Conciengerie.
I pobiegł wybrzeżem.
Na końcu wybrzeża de la Mégisserie ujrzał bagnety i dzidy, wystające z pośrodku licznego tłumu; zdało mu się, że poznaje mundur gwardzisty w tem zbiegowisku. Pobiegł z ściśnionem sercem ku rzeszy, zalegającej brzeg rzeki.
Tym gwardzistą wśród tłoczącego się tłumu marsylczyków był Lorin, blady, z zaciśniętemi zębami, groźnem spojrzeniem, z ręką wspartą na rękojeści pałasza, upatrujący miejsce na ciosy, które chciał zadawać.
O parę kroków od niego stał Simon i dziko, się śmiejąc, wskazywał Lorina marsylczykom i tłumowi, mówiąc:
— Patrzcie! patrzcie!... widzicie?... jest to jeden z arystokratów, których wczoraj kazałem wypędzić z Temple; jest to jeden z tych, którzy noszą listy w kwiatkach. Jest to Wspólnik młodej Tison, którą zaraz prowadzić będą. Cóż! widzicie go, jak spokojnie przechadza się po wybrzeżu, gdy tymczasem jego wspólniczka pójdzie pod gilotynę?... a może nawet to nie jego wspólniczka, może to jego kochanka... przychodzi więc ją pożegnać, albo może ocalić!...
Lorin nie mógł dłużej słuchać spokojnie. Wydobył pałasz z pochwy.
W tejże chwili rozstąpił się tłum, dając przejście człowiekowi, który się gwałtem przedzierał i szerokiemi barkami przewrócił już kilku ludzi, zamierzających być działaczami tej sceny.
Człowiekiem tym był Maurycy. Przybywszy do Lorina, zarzucił mu lewą rękę na szyję.
— Szczęście ci sprzyja, Simonie... — odezwał się Maurycy. — Ubolewałeś zapewne, że mnie tu nie było obok mego przyjaciela, abyś mógł prowadzić swe rzemiosło denuncjanta na wielką skalę. Denunicjuj, Simonie, denuncjuj, patrz, ja tu jestem!...
— A tak! na honor, tak!... — rzekł Simon z ohydnem szyderstwem, w sam czas przychodzisz. Oto jest piękny Maurycy Lindey, którego oskarżono wraz z młodą Tison, ale się z tego wywinął, bo ma pieniądze...
— Na latarnię! na latarnię!... — krzyknęli marsylczycy.
— No, no, tylko spróbujcie... — rzekł Maurycy.
I postąpiwszy naprzód, jakby dla próby dźgnął w czoło jednego z najzagorzalszych, tak, że krew go natychmiast oślepiła.
— Zbójca!... — wrzasnął skaleczony.
Marsylczycy opuścili dzidy, podnieśli topory, nabili karabiny; przerażony tłum usunął się, a dwaj przyjaciele zostali sami wystawieni na krzyżowy ogień i na zabójcze ciosy.
Rzucili na siebie ostatnie spojrzenie, bo sądzili, że pochłonie ich ten wir żelaza i ognia.
Wtem nagle otworzyły się drzwi domu, o który byli oparci, i gromada młodzieży, zwanej elegantami, uzbrojonej w pałasze i pistolety, wpadła na marsylczyków i rozpoczęła straszliwą utarczkę.
— Hurra!... — krzyknęli razem Lorin i Maurycy, ożywieni tak nagłą pomocą, nie pomni, że walcząc w szeregach nowo przybyłych, usprawiedliwiają oskarżenia Simona. — Hurra!
Jeżeli jednak nie myśleli o swem ocaleniu, kto inny o tem pamiętał; niski, dwudziesto-pięcio lub sześcioletni młodzieniec, z niebieskiem ruchliwem okiem, widząc, że Maurycy i Lorin, zamiast umykać przez drzwi, które jakby naumyślnie otworem pozostawił, walczą przy jego boku, obrócił się ku nim i rzekł pocichu:
— Uciekajcie temi drzwiami; to, co tu robimy nie należy do was, a skompromitujecie się niepotrzebnie:
Widząc, że obaj przyjaciele wahają się:
— Nabok!... — krzyknął do Maurycego, — patrjoci przy nas nie mają miejsca; obywatelu Lindey, my jesteśmy arystokraci.
Posłyszawszy tę nazwę i widząc człowieka, który śmiał nadawać sobie takie miano w owej epoce, co wyrównywało skazaniu siebie na śmierć, tłum przeraźliwy wydał okrzyk.
Ale jasnowłosy młodzieniec i kilku innych jego przyjaciół, nie przerażeni bynajmniej tym wrzaskiem, wepchnęli Maurycego i Lorina w przejście, od którego drzwi natychmiast za nimi zaparli, a potem wpadli znowu pomiędzy tłum powiększony przez kilku przybyszów.
Maurcy i Lorin tak cudownie ocaleni, spojrzeli po sobie ze zdziwieniem.
Wnet jednak zrozumieli, że nie mają czasu do stracenia i poszukali wyjścia.
Wyjście, jakby naumyślnie dla nich było przygotowane. Weszli na jakiś dziedziniec, w końcu którego znaleźli małe drzwi, prowadzące na ulicę Saint-Germain-l‘Auxorois.
W tej chwili z Pont-au-Change wyruszył oddział żandarmerji, który wkrótce rozproszył tłum na wybrzeżu, ale na przechodniej ulicy, gdzie znajdowali się dwaj nasi przyjaciele, jeszcze słychać było odgłos zajadłej walki.
Żandarmi ci poprzedzali wóz, na którym wieziono biedną Heloizę na gilotynę.
— Galopem!... — krzyknął jakiś głos, — galopem.
Wóz ruszył galopem. Lorin spostrzegł, że nieszczęśliwa dziewica stała z uśmiechem na ustach, z dumnem spojrzeniem. Przejechała, nie widząc go wpośród tłumów wrzeszczącego ludu.
— Śmierć arystokratom! śmierć!...
I wrzask ten oddalał się Stąd a zbliżał się do Tuilleries.
Jednocześnie otworzyły się małe drzwi, przez które wyszli Maurycy i Lorin, i wbiegło kilku elegantów w podartej i poszarpanej odzieży. Zapewne tylu tylko pozostało z małego ich grona.
Jasnowłosy młodzieniec szedł ostatni.
— Niestety!... — rzekł, — czyliż ta sprawa jest przeklęta!
I cisnąwszy wyszczerbiony pałasz, pobiegł ku ulicy Levandiéres.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Dumas (ojciec).