Kawaler de Maison-Rouge/Rozdział XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Kawaler de Maison-Rouge
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XVII.
MINY

Zaraz po obiedzie dano znać Dixmerowi, że notarjusz czeka go w gabinecie; przeprosił Maurycego, którego zresztą zwykł był opuszczać i poszedł rozmówić się z przybyłym.
Chodziło o kupno domu przy ulicy Corderie, naprzeciw ogrodu Temple, a Dixmer kupował właściwie plac nie dom, bo sam dom zagrażał już upadkiem i, trzeba było wznosić nowy. Targ trwał niedługo. Po podpisaniu umowy, Dixmer i Morand udali się natychmiast z notariuszem na ulicę Corderie, dla obejrzenia nowej własności, kupili ją bowiem bez poprzedniego widzenia.
Był to dom położony tam prawie, gdzie jest dziś numer 20-ty, miał trzy piętra wysokości i poddasze. Dół zajęty był niegdyś na handel winny i były tam doskonałe piwnice. Właściciel wychwalał te piwnice, jako najznakomitszą część domu; Dixmer i Morand niewielki zdawali się przywiązywać do nich interes i przez grzeczność niby tylko zeszli do owych tak zwanych przez właściciela podziemi. Piwnice były istotnie przewyborne, jedna z nich szła pod ulicę Corderie, i słyszano w niej turkot przejeżdżających po wierzchu powozów.
Dixmer i Morand niezbyt zdawali się cenić tę korzyść, mówili nawet, że każą zasypać piwnice, które wyborne dla kupca win, zupełnie były bezpożyteczne dla uczciwych mieszczan, zamierzających zająć dom cały. Następnie zwiedzili pierwsze, drugie i trzecie piętro; z trzeciego widać było doskonale ogród w Temple, który zajmowali, jak zwykle, gwardziści narodowi; używali oni w nim rozrywki od czasu, gdy królowa zaniechała przechadzek.
Dixmer i Morand poznali swą przyjaciółkę, wdowę Plumeau, lecz zapewne nie chcieli być przez nią poznani, bo skryli się za właściciela, który w tej chwili zwracał ich uwagę na korzyści tego równie urozmaiconego, jak przyjemnego widoku. Nabywca zażądał z kolei okazania sobie poddasza. Właściciel nie spodziewał się zapewne tego, bo nie miał przy sobie klucza; ale poszedł zaraz po niego.
— Nie omyliłem się... — rzekł Morand, — dom ten doskonale dopomoże nam w naszym interesie.
— A cóż powiadasz o piwnicy?
— Że Opatrzność nam ją zsyła. Oszczędzimy sobie przynajmniej dwa dni pracy.
— Czy sądzisz, że znajduje się w kierunku piwnicy pod chatką?
— Zwraca się nieco na bok, mniejsza jednak o to.
— Ale... — spytał Dixmer, — jakże potrafisz pod ziemią tak pokierować, abyś mógł dostać się tam gdzie potrzeba?...
— Bądź spokojny, kochany przyjacielu, i zostaw mi to zupełnie.
— Gdybyśmy mogli dać stąd jaki znak, że czuwamy?
Powiedziawszy to, Dixmer zrobił dwa węzły na białej kartonowej rolecie i wysunął ją za okno tak, iżby się zdawało, że ją wiatr wypchnął.
Potem obaj, jakby niecierpliwie pragnęli zwiedzić poddasze, wyszli na schody czekać tam na właściciela, a poprzednio zamknęli drzwi na trzeciem piętrze, by poczciwcowi nie przyszła myśl wciągnięcia do pokoju powiewającej rolety.
— Trzebaby za pośrednictwem Mauny, Toulana lub córki Tisona znaleźć sposób doniesienia Marji Antoninie, aby się miały na baczności... — szepnął Dixmer.
— Pomyślę o tem... — odpowiedział Morand.
Zeszli na dół; notarjusz czekał w salonie z umową podpisaną.
— Wszystko dobrze... — rzekł Dixmer, — dom mi się podoba, proszę wyliczyć obywatelowi należne mu dziewiętnaście tysięcy pięćset liwrów, i niech nas pokwituje.
Właściciel przerachował skrupulatnie pieniądze i podpis swój położył.
— Wiadomo ci, obywatelu... — rzekł Dixmer, — że głównym warunkiem umowy jest, aby dom był mi oddany tego jeszcze wieczoru, tak, iżbym zaraz jutro mógł tu przysłać mych robotników.
— Dopełnię niezawodnie tego warunku, obywatelu, możesz zabrać ze sobą klucze; o godzinie ósmej dom będzie zupełnie wolny.
— Przepraszam... — dodał Dixmer, — mówiłeś mi coś, obywatelu notarjuszu, że jest, tu drugie wyjście na ulicę Portefoin?
— Tak jest, obywatelu... — odpowiedział właściciel, — ale kazałem je zamurować, bo mam tylko jednego oficjalistę, nie chciałem więc zbyt biedaka utrudzać czuwaniem przy obu wyjściach. Zresztą, potrzeba tylko parę godzin pracy, a wyjście będzie znowu otwarte. Czy chcecie przekonać się o tem, obywatele?...
— Nie, nie, dziękujemy... — prezrwał Dixmer, — nie przywiązuję żadnej wagi do tego wyjścia.
I wyszli obaj, przypomniawszy właścicielowi po raz trzeci obietnicę wyprowadzenia się z domu przed godziną ósmą wieczór.
O godzinie dziewiątej wrócili znowu, a za nimi szło w niejakiej odległości kilku ludzi, na których, wśród panującego w Paryżu zamieszania, nikt nie zwracał uwagi.
Właściciel dotrzymał słowa, dom był zupełnie próżny. Dixmer i Morand weszli pierwsi. Jaknajstaranniej pozamykali okiennice; skrzesali ognia i zapalili świece, przyniesione w kieszeni.
Patem weszli jeden po drugim wspomnieni wyżej ludzie. Byli to zwykli biesiadnicy pana garbarza, ci sami przemytnicy, co to pewnego wieczoru chcieli zabić Maurycego, a później stali się jego przyjaciółmi.
Pozamykali drzwi i zeszli do piwnicy. Piwnica ta, tak pogardzana w dzień, stała się wieczorem najcenniejszą częścią domu. Słychać było, jak to słusznie twierdził poprzedni właściciel, turkot powozów przejeżdżających nad głowami, co dowodziło, że znajdują się istotnie pod ulicą. Naprzód pozatykano wszelkie otwory, któremi wzrok ciekawego mógłby się dostać do środka. Potem Morand szybko postawił próżną beczkę i położywszy na niej papier, zaczął kreślić geometryczne jakieś figury. Podczas, gdy to czynił, towarzysze jego pod przewodnictwem Dixmera, wyszli z domu, przebyli ulicę Corderie i na rogu ulicy de Beause spotkali wóz otwarty. Znajdował się w nim jakiś człowiek, który jaknajciszej rozdał każdemu z nich narzędzie pionierskie: jednemu dał rydel, drugiemu motykę, trzeciemu lewar, it. p.; każdy schował co dostał pod kapotę, lub płaszcz i znowu wszyscy poszli w kierunku kupionego domu, a wóz odjechał.
Morand skończywszy swą pracę, poszedł prosto w róg piwnicy.
— Tu, wydrążajcie... rzekł.
Rzemieślnicy wzięli się natychmiast do dzieła.
Położenie uwięzionych w Temple, stawało się coraz przykrzejsze, coraz boleśniejsze. Na chwilę królowa, księżna Elżbieta i córka królewska powzięły były jakąś nadzieję. Urzędnicy Toulan i Lepitre, zdjęci politowaniem dla dostojnych więźniów, objawili im swe współczucie. Zrazu, nieszczęśliwe kobiety nienawykłe do podobnych oznak sympatji, nie dowierzały im. Zresztą, cóż już spotkać miało królowę, rozdzieloną z synem przez więzienie, a z mężem przez śmierć? Zginąć na rusztowaniu jak on, był to los, któremu oddawna w oczy patrzyła, do którego przywykła nakoniec.
Kiedy królowa była już pewna obu swych nadzorców, zaleciła im, aby zawiązali stosunki z kawalerem de Maison Rouge. Wówczas to ułożono zamiar ucieczki. Królowa i księżna Elżbieta miały uciekać przebrane za oficerów municypalnych i opatrzone w stosowne świadectwa.
Co do dzieci, to jest córki królewskiej i młodego delfina, ponieważ podobne były do dzieci jednego z illuminatorów w Temple, postanowiono, że Turgy, o którym nie wspomnieliśmy jeszcze, wyprowadzi je z sobą, przebrany za illuminatora.
Powiedzmy w kilku słowach kto był ów Turgy.
Turgy był to chłopak, sprowadzony do Temple z Tuilleries wraz z kilku innymi sługami Ludwika XVI; w początkach bowiem miał monarcha w więzieniu i dosyć porządną usługę i dosyć porządny stół. W pierwszych miesiącach, na utrzymanie tej służby, naród wydał do czterdziestu tysięcy franków.
Atoli łatwo pojąć że podobna rozrzutność nie mogła trwać długo. Gmina zajęła się zaprowadzeniem oszczędności i oddaliła kuchmistrza, kucharzy i kuchcików, zostawiając tylko chłopaka do posług, a był nim Turgy. Był on zatem bardzo naturalnym pośrednikiem między uwięzionemi a ich stronnikami, mógł bowiem wychodzić, a tam samem przynosić listy i odnosić odpowiedzi.
Listy zwykle obwinięte były na korkach od butelek, w których przynoszono orszadę dla królowej i księżnej Elżbiety. Pisany były cytrynowym sokiem, litery więc można było dostrzec dopiero po zbliżeniu ich do ognia.
Wszystko już przygotowano do ucieczki, gdy raz Tison zapalając fajkę papierem zdjętym z korka, dostrzegł litery. Zgasił ogień natychmiast i urywek zaniósł radzie w Temple: tam zbliżano go do ognia, ale wyczytano tylko kilka wyrazów bez związku, bo druga część papieru już zupełnie się w popiół zamieniła. Poznano jednak rękę królowej.
Badany Tison oświadczył, jako dostrzegł, iż Lepitre i Toulan nazbyt są uprzejmi dla uwięzionych — denuncjowano więc municypalności obu tych urzędników i odtąd nie pokazali się już więcej w Temple. Pozostał sam tylko Turgy.
Ale niedowierzanie wzrosło do najwyższego stopnia; nie zostawiono go nigdy sam ma sam z uwięzionemi. Wszelka komunikacja na zewnątrz state się niepodobną.
Jednego dnia księżna Elżbieta podała Turgemu do wyczyszczenia nóż ze złotą rękojeścią, który służył jej do krajania owoców. Turgy domyślił się, że w tem coś być musi i ocierając nóż, znalazł list w rączce jego.
List ten zawierał cały alfabet hieroglifów.
Turgy oddał nóż księżnie Elżbiecie, ale urzędnik nóż skonfiskował.
Wówczas to niezmordowany kawaler de Maison-Rouge wymarzył drugi zamach, który miano dokonać za pośrednictwem domu nabytego przez Dixmera. Tymczasem uwięzione traciły powoli wszelką nadzieję. Tego dnia królowa, przestraszona wrzawą, która z ulicy aż do niej dochodziła — i dowiedziawszy się, że celem tej wrzawy było oskarżenie żyrondystów, śmiertelnego doznawała smutku. Z upadkiem żyrondystów, rodzina królewska utracała wszelkich swych obrońców przed konwencją.
O godzinie siódmej podano wieczerzę. Urzędnicy według zwyczaju obejrzeli każde danie, rozwinęli każdą serwetę, pokłuli chleb widelcami, pokruszyli makaroniki i orzechy, a to wszystko z obawy, czy w czem nie ma listu do uwięzionych; następnie po dopełnieniu tych ostrożności, temi prostemi słowy zaprosili królowę i księżniczki do stołu.
— Wdowo Kapet, możesz jeść.
Królowa poruszyła głową na znak, że nie jest głodna, lecz w tej chwili córka królewska, całując matkę, szepnęła jej do ucha:
— Siadaj mamo do stołu, zdaje mi się, że Turgy chce nam jakiś znak podać.
Królowa zadrżała i podniosła głowę. Turgy stał naprzeciw niej, na lewej ręce zawiesił serwetę, prawą dotknął oka.
Wstała natychmiast i zajęła swe miejsce przy stole.
Obaj urzędnicy obecni byli przy wieczerzy; zabroniono im choćby na chwilę zostawiać uwięzione sam na sam z Turgym.
Nogi królowej i księżnej Elżbiety spotkały się pod stołem i ścisnęły się nawzajem.
Ponieważ królowa siedziała naprzeciw Turgego, nie uszedł więc jej baczności żaden ruch chłopca. — Zresztą, czynił wszystko tak naturalnie, iż nie mógł zwrócić na się najmniejszego podejrzenia urzędników.
Po wieczerzy zdjęto całe nakrycie z temiż samemi co poprzednio ostrożnościami: zebrano i obejrzano najmniejszą okruszynę chleba, poczem Turgy wyszedł najpierwszy, a za nim urzędnicy, lecz została stara Tison.
Tison przyszedł po żonę, lecz oświadczyła ona, że nie odejdzie, dopóki wdowa Kapet się nie położy. Wtedy księżna Elżbieta pożegnała królowę i wyszła do swego pokoju. Królowa rozebrała się i położyła, córka uczyniła to samo; stara Tison wzięła święcę i wyszła. Urzędnicy spoczywali w korytarzu na swych łóżkach z pasami.
Przez chwilę w pokoju panowała najgłębsza cisza i milczenie. Potem drzwi się leciutko otworzyły: po promieniu tym przesunął się jakiś cień i zbliżył do głów łóżka. Była to księżna Elżbieta.
— Czy widziałaś?... spytała po cichu.
— Widziałam, odrzekła królowa.
— A zrozumiałaś?
— Tak dobrze, iż nawet wierzyć temu nie mogę.
— Obaczymy, powtórzmy znaki.
— Naprzód dotknął oka, dając nam znać, że przynosi jakąś wiadomość.
— Potem przełożył serwetę z lewej ręki na prawą, co znaczy, że zajmują się oswobodzeniem naszem.
— Potem podniósł rękę do czoła, na znak, że pomoc przychodzi nam z kraju, nie z zagranicy.
— Potem kiedyś mówiła mu, aby nie zapomniał jutro o mleku, zrobił na chustce dwa węzły.
Jest to więc znowu kawaler de Maison-Rouge!... Co za szlachetna dusza!
Księżna Elżbieta wróciła jak najciszej do swego pokoju, a przez pięć następnych minut słyszano głos młodej księżniczki, rozmawiającej z Bogiem w pośród ciszy nocnej.
Było to właśnie w chwili, gdy na znak Moranda, pierwszy raz uderzono motyką w domu przy ulicy de la Corderie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Dumas (ojciec).