Przejdź do zawartości

Kawaler de Maison-Rouge/Rozdział XIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Kawaler de Maison-Rouge
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIX.
PROŚBA

Tak wyszukanie wystrojony Morand, stanowił niemały przedmiot ciekawości dla Maurycego.
— Niech mnie djabli porwą... rzekł, zdążając na spotkanie przybywającego, jeżeli będę teraz kiedykolwiek zazdrosnym o ciebie, kochany obywatelu Morand. Ubieraj się, ile razy zechcesz, w twe paradne suknie, każ sobie zrobić nawet na święto ubiór ze złotego sukna. Przyrzekam, że od dziś patrzeć tylko będę na twe włosy i okulary, i nigdy nie będę cię obwiniał o miłość dla Genowefy.
Łatwo pojąć, że pod wpływem takiego przekonania, Maurycy daleko szczerzej uścisnął dłoń obywatela Morand, niż to zwykle dotąd miało miejsce.
Na stole, wbrew zwyczajowi, były trzy tylko nakrycia. Maurycy wpadł na myśl, że pod tym stołem spotkać może nóżkę Genowefy, noga więc zakończy niemy i miłosny frazes, który ręka rozpoczęła.
Maurycy szukał i znalazł nóżkę Genowefy. Za pierwszem dotknięciem, którego wrażenie śledził na jej twarzy, spostrzegł, że się rumieni i blednieje, lecz nóżkę pozostawiła w objęciach nóg jego.
Zdawało się, że Morand wraz z swym surdutem koloru gardła gołębiego, odzyskał i dekadowy dowcip, ów dowcip świetny, który Maurycy słyszał nieraz tryskający z ust tego człowieka tak dziwnego, dowcip któremu zapewne dzielnie byłby towarzyszył blask oczu, gdyby go nie gasiły zielone okulary.
Morand prawił tysiące dowcipów, ale nigdy się nie śmiał. Ta powaga, stanowiła całą siłę jego żartów, cały ich dźwięk szczególny. Ten kupiec, który tyle podróżował z powodu handlu skórami wszelkiego rodzaju, począwszy od skór pantery, aż do skór królika, ten chemik z czerwonemi rękami, znał Egipt jak Herodot, Afrykę jak Levaillant, Operę zaś i buduary jak modniś najpierwszy.
— Niech mnie szatan porwie!... obywatelu Morand!... zawołał Maurycy, jesteś nietylko uczony, ale i mądry także.
— O!... wiele widziałem, a nadewszystko wiele czytałem, odpowiedział Morand; a potem wszak powinienem przygotować się nieco do życia jakie prowadzić zamyślam, skoro zrobię majątek!... Czas po temu, obywatelu Maurycy, czas wielki!...
— Ba!... rzekł Maurycy, mówisz jak starzec, a wieleż lat liczysz sobie...
Morand odwrócił się na to zbyt naturalne — zapytanie.
— Trzydzieści osiem... powiedział, ale człowiek mądry, jak powiadasz, żadnych lat nie ma.
— A więc sporo podróżowałeś?... spytał Maurycy, ściskając znowu nóżkę Genowefy, która powoli zaczynała się usuwać.
— Część młodości mojej... odrzekł Morand, spędziłem zagranicą.
— Chciałem zapytać raczej, czy wiele widziałeś, wiele zauważyłeś... zaczął znowu Maurycy, bo człowiek taki jak ty, na wszystko bodaj patrzy z uwagą.
— Na honor, tak jest, wiele widziałem, przerwał Morand, powiem nawet, żem wszystko widział.
— Wszystko, obywatelu... to zawiele, wtrącił śmiejąc się Maurycy, przypomnij no sobie...
— Masz słuszność... dwóch rzeczy nie widziałem, ale też mówiąc prawdę, obie te rzeczy coraz są rzadsze za dni naszych.
— Cóż to takiego?... spytał Maurycy.
— Pierwszą, odpowiedział poważnie Morand, to Bóg.
— Drugą, jest król.
— O!... to rzecz daleko trudniejsza... rzekła z przymuszonym uśmiechem Genowefa, bo go teraz niema.
— Powinieneś był widzieć ostatniego... rzekł Maurycy, byłoby to rozsądnie.
— Wynika stąd!... ciągnął dalej Morand, że nie mam najmniejszego wyobrażenia o głowie ukoronowanej.
— A ja widuję jedną, prawie co miesiąc... rzekł Maurycy.
— Ukoronowaną głowę?... spytała Genowefa.
— Tak, a przynajmniej tę, co dźwiga wielki i bolesny ciężar korony... odpowiedział Maurycy.
— A!... prawda, królowę... rzekł Morand; masz słuszność Maurycy, przykry to musi być widok...
— Czy ona w istocie tak jest piękna i dumna jak powiadają?... spytała Genowefa.
Alboż jej pani nigdy nie widziała?... zawołał zdziwiony Maurycy.
— Ja?... nigdy... odpowiedziała młoda kobieta.
— To dziwne... rzekł Maurycy.
— Dlaczego dziwne?... przerwała Genowefa, mieszkaliśmy na prowincji aż do roku 1791, od tego czasu mieszkam ciągle przy starej ulicy św. Jakóba, wiele podobnej do prowincji, tylko że tu mniej słońca, mniej powietrza i kwiatów, wszak znasz moje życie obywatelu Maurycy?... Zawsze było takie samo, skądże więc miałam widzieć królowę?... Nigdy nie nastręczała się mi sposobność ku temu.
— I nie sądzę, abyś pani chciała korzystać z tej, która może ci się na nieszczęście nastręczyć?... powiedział Maurycy.
— Co przez to rozumiesz, obywatelu?... spytała Genowefa.
— Obywatel Maurycy... przerwał Morand, czyni tu aluzję do rzeczy, która nie jest już tajemnicą.
— Do jakiej rzeczy?... spytała znowu Genowefa.
— Ależ do domyślnego skazania Marji Antoniny i do jej śmierci na rusztowaniu. Słowem obywatel powiada, że nie korzystałabyś pani zapewne z możności oglądania jej w dniu, w którym wyjdzie z Temple i uda się na plac rewolucji.
— O nie!... zawołała Genowefa, słysząc z jak zimną krwią Morand wyrzekł te słowa. Przyznaję jednak... że bardzo byłabym ciekawa widzieć tę nieszczęśliwą kobietę.
— Czy w istocie życzysz sobie pani tego?... spytał Maurycy, pragnący z zapałem uczynić zadość wszelkim życzeniom Genowefy.
— Mógłbyś mi pan pokazać królowę?... zawołała Genowefa.
— Mogę łatwo to uczynić.
— Jakim sposobem?... spytał Morand, zamieniając z Genowefą szybkie spojrzenie.
— Nic nadto naturalniejszego... powiedział Lindey. Są urzędnicy, którym nie ufają, ale ja zadużo dałem dowodów poświęcenia się dla sprawy, iżby mnie śmiano zaliczać do ich liczby. Pozwolenie wejścia do Temple zależy od urzędników straży. Naczelnikiem straży, w dniu kiedy mam służbę, jest zawsze przyjaciel mój Lorin, który jak mi się zdaje, niewątpliwie powołany będzie na następcę generała Santerra, bo w ciągu trzech miesięcy awansował z kaprala na adjutanta-majora. Przyjedźcie więc do mnie w dniu, w którym będę na służbie, to jest w przyszły czwartek...
— No-... rzekł Morand, spełniły się zatem życzenia pani.
— O!... nie, nie, powiedziała Genowefa, nie chcę.
— Dlaczego?... zawołał Maurycy, widzący w tych odwiedzinach w Temple sposobność zobaczenia Genowefy w dniu, który miał go szczęścia tego pozbawić.
— Bo... rzekła Genowefa, możebym cię naraziła przez to kochany Maurycy, na jaką nieprzyjemność, a ja nie chcę, iżby dla mojego widzimisię, spotkać miało cokolwiek złego naszego przyjaciela. Nigdy w życiu nie przebaczyłabym sobie tego.
— Otóż to mądrze powiedziane... odezwał się Morand. Wierzaj mi pani, nieufność posunięto dziś do najwyższego stopnia, najlepszych patrjotów mają dziś w podejrzeniu i zrzeknij się zamiaru, powziętego wskutek prostej ciekawości jedynie.
— Mógłby kto sądzić, Morandzie, żeś zazdrosny i że dlatego, iż nie widziałeś sam, ani króla ani królowej, nie chcesz aby ich inni widzieli. No, daj pokój i przyjdź tam także.
— Ja?... o!... nie...
— Nie obywatelka Dixmer, ale teraz ja proszę i ją i ciebie, abyście chcieli rozerwać mnie biednego więźnia; bo skoro się raz zamkną wielkie drzwi za mną, jestem, na szczęście, na dwadzieścia cztery godzin tylko, więźniem takim samym jak król, albo książę krwi królewskiej.
I silniej ścisnąwszy nóżkę Genowefy, dodał:
— Przyjdź, pani, błagam!...
— Jakże, Morandzie... rzekła Genowefa, czy zechcesz mi towarzyszyć?
— Byłby to dla mnie dzień stracony... powiedział Morand, i opóźniłaby chwilę w której pragnę zaniechać mego handlu.
— To nie przyjdę... powiedziała Genowefa.
— Dlaczego?... spytał Morand.
— Dla bardzo naturalnej przyczyny... odpowiedziała Genowefa, dlatego, że mąż z pewnością nie zechce mi towarzyszyć, dlatego, że jeżeli ten pan, człowiek rozsądny, mający lat trzydzieści osiem, nie ma odwagi stawić czoła posterunkom kanonierów, grenadjerów i strzelców, to tembardziej ja, nie odważę się żądać widzenia z urzędnikiem starszym ode minie zaledwie o lat trzy lub cztery.
— Ha... rzekł Morand, jeżeli obywatelka utrzymujesz, że obecność moja jest nieodzowna...
— No, no, mądry obywatelu, bądźże grzeczny, jakbyś był zwyczajnym poprostu człowiekiem i poświęć połowę dnia żonie przyjaciela... wtrącił Maurycy.
— Niechaj i tak będzie!... rzekł Morand.
— Tylko... przerwał Maurycy, proszę was o dyskrecję. Odwiedziny w Temple są krokiem zbyt podejrzanym, i jeżeli spowodowałyby jaki przypadek, poszlibyśmy wszyscy na gilotynę. Jakobini nie żartują! Widzieliście jak się obeszli z Źyrondystami.
— Czy nie słyszałeś... przerwała z uśmiechem Genowefa, że obywatel Maurycy powiedział nas wszystkich?
— No, bezwątpienia... dodał Morand, że towarzystwo byłoby bardzo przyjemne; wolę jednak żyć, aniżeli umierać w tem towarzystwie.
— Gdzie ja u licha miałem rozum... pomyślał Maurycy, przypuszczając, że ten człowiek kocha Genowefę?
— A więc rzecz postanowiona... podjęła Genowefa: Morand, do ciebie mówię, do ciebie roztargniony, do ciebie marzycielu — pamiętaj o przyszłym czwartku i nie zaczynaj w środę wieczorem! jakiego doświadczenia chemicznego, któreby cię zatrzymało na całą dobę, jak się to zdarza czasami.
— Bądź pani spokojna... odparł Morand; zresztą przypomnisz mi, pani...
Genowefa wstała od stołu, Maurycy poszedł za jej przykładem; Morand miał to samo uczynić i może pójść za niemi, lecz jeden z rzemieślników przyniósł mu flaszeczkę z jakimś płynem i zajął całą jego uwagę.
— Spieszmy się... rzekł Maurycy, uprowadzając Genowefę.
— O! bądź spokojny... odpowiedziała; zajął się przynajmniej na dobrą godzinę.
I podała mu rękę, którą czule uścisnął.
— Patrz... rzekła, prowadząc Maurycego przez ogród i pokazując mu goździki, wystawione na powietrze w skrzyni jesionowej. Patrz, jak mi kwiaty pomarły.
— Cóż je zabiło?... powiedział Maurycy; biedne goździki!
— Zabija je nie moja niedbałość, ale twoje zapomnienie, przyjacielu!
— A jednak bardzo małej rzeczy potrzebowały, Genowefo; trochę wody i nic więcej; sądzę, że dosyć ci na to pozostawiłem czasu.
— O!... rzekła Genowefa, gdyby kwiaty łzami skrapiać było można, to te biedne goździki, jak powiadasz, nie byłyby z pewnością zamarły.
Maurycy otoczył ją swymi ramionami, żywo zbliżył ku sobie i nim miała czas do obrotny, dotknął ustami jej wpół uśmiechającego się, wpół omdlewającego oka, co patrzyło na spustoszałą skrzynię.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Dumas (ojciec).