Kawaler de Maison-Rouge/Rozdział XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Kawaler de Maison-Rouge
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XI.
LIST

Dwaj inni służbowi urzędnicy pośpieszyli czemprędzej na górę, towarzyszył im oddział żołnierzy.
Pozamykano drzwi i przy wejściu do każdego pokoju ustawiono po dwóch ludzi na straży.
— Co chcesz, mój panie?... spytała królowa Maurycego, gdy wszedł, miałam się właśnie udać na spoczynek, lecz oto obywatel urzędnik (tu królowa wskazała na Agrykolę), wpadł nagle do mego pokoju nie oświadczywszy nawet czego żąda.
— Pani, rzekł Maurycy kłaniając się, nie mój kolega, ale ja sam mam z nią pomówić.
— Pan?... spytała Marja Antonina patrząc na Maurycego, który dobrem obchodzeniem się zjednał już był sobie u niej niejaką wdzięczność; i czegóż to pan żądasz?
— Proszę, abyś pani raczyła oddać mi list, który ukrywałaś, w chwili gdy wchodziłem. Królewska córka i księżna Elżbieta zadrżały. Królowa mocno pobladła.
— Mylisz się mój panie, ja nic nie ukrywałam.
— Ukrywałaś list obywatelko, surowo rzekł Maurycy. Trzeba go nam oddać.
— Jakiż to list?
— Ten który przyniosła młoda Tison i który córka twoja pani, (Maurycy wskazał na młodą księżniczkę) podniosła przez chustkę.
Trzy kobiety spojrzały po sobie przerażone.
— Panowie, wyniośle rzekła królowa, ponieważ jesteście czuwającemi, szukajcie więc i pozbawcie nas snu i dzisiaj, podobnie, jak to już od kilku nocy czynicie.
— Niech nas Bóg broni, abyśmy mieli podnosić ręce na kobiety. Każę uprzedzić Gminę i czekać będziemy jej rozkazów, ale panie nie będziecie mogły przepędzić nocy w łóżkach; będziecie musiały spoczywać w fotelach, my zaś pilnować was będziemy.. Jeżeli będzie potrzeba przystąpimy do poszukiwań.
— A co tam nowego? spytała stara Tison, pokazując przez drzwi swą obłąkaną głowę.
— To nowego, obywatelko, że podając rękę zdradzie, pozbawiasz się na zawsze przyjemności widywania twej córki.
— Widywania mej córki?... Co ty mówisz obywatelu? spytała zdziwiona stara Tison, nie pojmując przyczyny, dla którejby nie miała widywać córki.
— Córka twoja nie przyszła tu. aby się widzieć z tobą, lecz aby doręczyć list obywatelce Kapet i już tu więcej na pewno nie postanie.
— W takim więc razie, nigdy już jej nie obaczę, bo nam stąd wychodzić nie wolno!...
I szalona kobieta pogroziła pięścią królowej.
— Nie groź nikomu... rzekł Maurycy, raczej łagodnością otrzymaj to, czego pragniemy; jesteś kobietą, a obywatelka Antonina, sama jako matka, zapewne ulituje się także nad matką. Jutro, córka twoja zostanie aresztowani, uwięziona... potem, jeżeli się coś wykryje, a wiesz, że jak zechcą to zawsze coś wykryją, będzie zgubiona wraz ze swoją towarzyszką.
Stara Tison, wysłuchawszy Maurycego ze wzrastającą trwogą, prawie błędne spojrzenie rzuciła na królowę.
— Czy słyszysz Antonino!... moja córka!... może zginie przez ciebie!...
Teraz królowa zdawała się być strwożona, nie groźbą błyszczącą w oczach ceklarki, lecz rozpaczą jaką w nich czytała.
— Zbliż się, moja Tison... rzekła, chcę z tobą pomówić.
— Ustąpmy za szklane drzwi, obywatelu Agrikolo, i jeśli mi wierzysz, odwróćmy się, jestem pewny, że osoba, której okażemy tę powolność — nie każę nam tego żałować.
Królowa usłyszała powyższe słowa, umyślnie głośniej wymówione i rzuciła wdzięczne spojrzenie na młodzieńca. Maurycy niby nie widząc tego, przeszedł za szklane drzwi, Agrikola udał się za nim.
Stara Tison zbliżyła się do królowej.
— Moja kobieto... rzekła Marja Antonina, rozpacz twoja rozdziera mi serce, nie chcę pozbawiać cię dziecięcia, bo to bardzo boli, lecz rozważ, iż może nie ocalę twej córki, mimo, iż uczynię co ludzie ci żądają.
— Uczyń, jak żądają!... zawołała stara Tison, uczyń!...
— Ale wprzód wiedz przynajmniej, o co chodzi.
— O cóż chodzi?... spytała ceklarka z prawdziwie dziką ciekawością.
— Twoja córka przyprowadziła tu z sobą przyjaciółkę.
— Tak, taką samą jak ona wyrobnicę, nie chciała przyjść sama — bo się lękała żołnierzy.
— Ta przyjaciółka dała twej córce list, który twoja córka upuściła. Marja przechodząc podniosła go. Jest to zapewne nic nieznaczący papier, ale ludzie złych zamiarów mogą mu przypisać jakie znaczenie. Wszak urzędnik powiedział ci, że jeżeli chcą znaleźć, to zawsze znajdą.
— Cóż więcej?... cóż więcej?...
— Już nic więcej: chcesz, abym oddała ten papier; ale czy chcesz także, abym poświęciła przyjaciela, nie ocalając może twej córki?...
— Uczyń jak żądają!... wołała stara, uczyń!...
— O mój Boże!... mówiła królowa, jakżebym cię chciała przekonać.
— Oddaj mi moją córkę!... ja chcę widzieć moją córkę!... wołała znowu starta Tison, tupiąc nogami. Dawaj ten papier Antonino, dawaj...
— Oto jest.
To mówiąc królowa podała papier nieszczęśliwej, która porwawszy go, radośnie wzniosła po nad głową, wołając:
— Pójdźcie!... pójdźcie, obywatele urzędnicy. Mam już papier, weźcie go, a powróćcie mi moję dziecię.
— Poświęcasz przyjaciół naszych, siostro... rzekła księżna Elżbieta.
— Nie, siostro... smutnie odpowiedziała królowa, ja nas samych tylko poświęcam. List ten nikogo skompromitować nie może.
Na krzyk starej Tison, Maurycy i jego kolega zbliżyli się do niej, a ona oddała im list, który otworzywszy przeczytali:
„Na wschodzie czuwa jeszcze przyjaciel“.
Maurycy zadrżał, skoro rzucił okiem na ten papier.
Zdawało mu się, że widzi znajomy sobie charakter.
— Boże!... zawołał, miałażby to być ręka Genowefy?... O!... nie, to niepodobna, jam chyba szalony!... Prawda, że pismo listu bardzo podobne do jej pisma, ale cóżby Genowefa mogła mieć wspólnego z królową?...
Obejrzał się i spostrzegł, że Marja Antonina patrzy na niego. Stara Tison, oczekując na swój wyrok, pożerała również wzrokiem Maurycego.
— Spełniłaś dobry czyn... rzekł tenże do starej Tison, a ty obywatelko spełniłaś czyn piękny, powiedział do królowej.
W dziesięć minut później, złożono ów list w biurze członków Gminy, gdzie natychmiast został otworzony i na wszystkie strony komentowany.
— Na wschodzie (á l’Orient) czuwa przyjaciel... rzekł jeden głos, co to u djabła może znaczyć?...
— Do licha!... odpowiedział geograf, to w Lorient, to jasne jak na dłoni. Lorient jest to małe miasteczko w Bretanji, między Vannes a Quimper. Trzeba do pioruna!... spalić to miasto, jeżeli prawda, że mieści w sobie arystokratów, czuwających jeszcze nad austrjaczką...
— Tem to niebezpieczniejsze miejsce... rzekł drugi, że Lorient jest to port morski, w którym można mieć związki z anglikami.
— Wnoszę... powiedział trzeci, aby wysłano komisję do Lorient i nakazano przeprowadzić ścisłe śledztwo.
Uwiadomiono Maurycego o tej naradzie.
— Miarkuję dobrze gdzie to może być ów wschód (l’Orient), o którym mowa, pomyślał sobie, niezawodnie nie w Bretanji.
Nazajutrz królowa, która, jak powiedzieliśmy, nie wychodziła do ogrodu, aby nie przechodzić obok pokoju co był więzieniem jej męża, zapragnęła wraz ze swą córką i księżną Elżbietą wejść na wieżę dla użycia świeżego powietrza.
Przychylono się natychmiast do tego żądania, lecz z uwięzionemi udał się także Maurycy i ukryty za małą budką, dotykającą wierzchu schodów, czekał na skutek wczorajszego listu.
Królowa zrazu przechodziła się obojętnie ze swą córką i księżną Elżbietą, potem jednak zatrzymała się i podczas gdy obie księżne dalej odbywały przechadzkę, obróciła się na wschód i pilnie wpatrywała w dom, w oknach którego pojawiło się kilka osób. Jedna z nich trzymała w ręku chustkę.
Maurycy wydobył z kieszeni lunetę, lecz podczas, gdy ją ustawiał, królowa mocno się poruszyła, jakby dając znak ciekawym, aby ustąpili od okna. Maurycy dostrzegł już był atoli głowę mężczyzny z jasnym włosem, bladą cerą, którego ukłon, odznaczała pełna uszanowania uniżoność.
Za tym młodzieńcem, jakich lat dwudziestu pięciu lub sześciu, ukrywała się jakaś kobieta.
Murycy skierował na nią lunetę i drgnął, bo mu się zdało, że poznał Genowefę. Owa kobieta, która również trzymała w ręku lunetę, odskoczyła natychmiast w tył i uprowadziła ze sobą młodego człowieka. Byłaż to w istocie Genowefa?... Czyż także poznała Maurycego?... Ciekawa para miałażby się oddalić jedynie na znak dany przez królowę?...
Maurycy czekał przez chwilę w zamiarze przekonania się, czy młodzieniec i jego towarzyszka nie pokażą się jeszcze w oknie, a gdy to nie nastąpiło, zalecił koledze swemu Agrikoli baczność najpilniejszą, sam zaś zbiegł szybko po schodach i ukrył się w rogu ulicy Portefoin, aby dojść, czy owe ciekawe osoby nie wyjdą ze wspomnianego domu. Zawiodły go jednak oczekiwania.
Wówczas nie mogąc oprzeć się podejrzeniu, dręczącemu go okropnie od chwili, jak towarzyszka młodej Tison uparła się w dochowaniu milczenia, pobiegł ku starej ulicy świętego Jakóba, i przybył tam pełen najdziwniejszych podejrzeń.
Gdy wszedł, zastał Genowefę ubraną w biały szlafrok i oczekującą w jaśminowej altance na śniadanie, które jej tam zwykle przynoszono. Przywitała Maurycego jak najprzyjaźniej i zaprosiła na filiżankę czekolady.
Dixmer, wielką także objawił radość z tak niespodziewanych odwiedzin. Lecz nim Maurycy wypił czekoladę, Dixmer zawsze pełen zapału dla swego handlu, zaprosił go, aby zwiedzić zechciał jego warsztaty. Maurycy uczynił zadość żądaniu.
— Dowiedz się, mój kochany Maurycy... rzekł Dixmer, biorąc go pod rękę i uprowadzając z sobą, o bardzo ważnej rzeczy.
— Czy to polityczna jaka wiadomość?... spytał Maurycy ciągle zajęty swą myślą.
— E! kochany obywatelu... odrzekł Dixmer z uśmiechem, alboż my się wtrącamy do polityki? Nie, jest to nowina czysto przemysłowa. Mój oto zacny przyjaciel Morand, który, jak ci wiadomo, należy do najznakomitszych chemików, wynalazł sekret robienia safjanu pąsowego, jakiego dotąd jeszcze nie widziano, to jest niezmiennego. Tę to farbę chcę ci pokazać, zobaczysz nadto Moranda przy robocie! Jest to prawdziwy artysta:
Maurycy nie bardzo pojmował, iż można być artystą safjanu pąsowego, poszedł jednakże za Dixmerem, i przebywszy warsztaty, w osobnej oficynie zastał Moranda przy robocie, i w istocie zdawał się być mocno zajęty przemianą białej baraniej skórki na pąsową. Gołe jego ręce, wychodząc z zawiniętej koszuli, zaczerwienione były aż po łokcie. Tak, jak powiedział Dixmer, z całą radością kąpał je w koszenili.
Zajęty pracą ledwo kiwnął głową Maurycemu.
— I cóż obywatelu Morand... spytał Dixmer, nic nam nie powiesz?
— Na samym tylko tym sposobie, zyskamy sto tysięcy liwrów rocznie... powiedział Morand. Ale też nie sypiam od tygodnia, a kwasy wzrok mi przepaliły.
Maurycy zostawił Dixmera przy Morandzie i wrócił do Genowefy, mrucząc po cichu:
— Wyznać należy, że rzemiosło zbestwić może urzędnika, nawet bohatera. Pobywszy tydzień w Tempie, człowiek gotówby samego siebie wziąć za arystokratę i sam się denuncjować. Ten Dixmer taki dobry! ten Morand taki paradny, Genowefa tak młoda! no proszę! a ja ich przez chwilę miałem w podejrzeniu.
Genowefa oczekiwała Maurycego z wdzięcznym uśmiechem na ustach, aby tem prędzej zmusić go do zapomnienia pozoru podejrzeń, które powziął w istocie.
Około południa musiał jednak pożegnać Genowefę i powrócić do Temple.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Dumas (ojciec).