Kawaler de Maison-Rouge/Rozdział VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Kawaler de Maison-Rouge
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VIII.
GENOWEFA

Upłynął kwadrans, a wydał się wiekiem Maurycemu. Nic nadto naturalniejszego: młody, przystojny, silny, wspierany w swej sile setką przyjaciół gotowych zginąć dla niego, przyjaciół, z którymi i przez których marzył, iż kiedykolwiek dopnie wzniosłych czynów, nagle, wcale się tego nie spodziewając, ujrzał się narażonym na utratę życia w niegodnej zasadzce.
Pojmował, że go zamknięto w jakimś pokoju, lecz miano go na oku.
Najokropniejszą było rzeczą, że mu ręce w tył związano, i że nie mógł zdjąć zasłony; gdyby widział, możeby mógł uciekać.
Tymczasem nikt nie sprzeciwiał się tym jego usiłowaniom, nikt się wokoło niego nie ruszał; wniósł więc, że jest sam jeden.
Nogami dotykał czegoś miękkiego i głuchego, sądził, że to piasek lub glina. Przykra i przejmująca woń przekonywała o obecności tu roślin jakichś. Maurycy mniemał, że się znajduje w cieplarni lub w innem podobnem miejscu. Postąpił klika kroków, dotknął muru, odwrócił się, chcąc namacać rękami, uczuł, że to są narzędzia rolnicze i wydał okrzyk radości.
I po niesłychanych wysileniach zbadał wszystkie te narzędzia jedne po drugich. Znalazł rydel. Ponieważ był związany, musiał odbyć pewien rodzaj walki, nim rydel ów zdołał obrócić żelazem do góry. Oparłszy żelazo o mur za pomocą pleców, przerżnął, a raczej przetarł sznur, który mu ręce krępował. Trwało to długo, bo żelazo rydla było tępe. Pot spływał mu po czole. Uczynił ostatnie wysilenie gwałtowne, niesłychane, najpotężniejsze, i sznur w połowie przetarty, pękł nakoniec.
Znowu zatem krzyknął z radości, bo był przynajmniej pewny, że bronić się będzie nim umrze.
Zerwał z oczu zasłonę. Dobrze osądził, znajdował się nie w cieplarni, lecz w pawilonie, gdzie przechowywano niektóre rośliny, nie mogące na świeżem powietrzu przepędzać złej pory roku. W jednym kącie stały narzędzia ogrodnicze, z których jedno tak wielką wyświadczyło mu przysługę. Nawprost niego było okno: Maurycy poskoczył ku niemu i przekonał się, że było zakratowane; człowiek uzbrojony w karabin, stał poza niem na straży.
Po drugiej stronie ogrodu, o trzydzieści może kroków odległości, wznosił się mały kiosk, odpowiadający temu, w którym się znajdował Maurycy. Żaluzje jego były spuszczone, lecz z poza nich wyglądało światełko.
Maurycy zbliżył się do drzwi i słuchał: druga placówka przechodziła się za drzwiami.
Ale w głębi korytarza odzywały się pomięszane głosy; narada widocznie zamieniała się w sprzeczkę. Maurycy nie mógł rozumieć dobrze wszystkiego, co mówiono. Schwytał jednakże kilka słów, takich, jak: szpieg, puginał, śmierć!...
Podwoił uwagę. Otworzono jedne drzwi; słyszał więc wyraźniej.
— Tak jest... dowodził jeden głos; tak jest, to szpieg; zwietrzył coś bez wątpienia i przyszedł poto zapewne, aby zbadać nasze tajemnice. Jeżeli go uwolnimy, narazimy się, bo będzie nas denuncjował.
— Ależ jego słowo?... rzekł głos drugi.
— Słowo da, a jednak zdradzi. Alboż on szlachcic, aby można wierzyć jego słowu?
— Nie zna nas, a więc nie będzie mógł denuncjować!
— Że nas nie zna, to prawda, nie wie, czem się zajmujemy, ale zna adres nasz i może tu powrócić w dobrem towarzystwie.
Argument zdawał się być stanowczy.
— A więc!... rzekł głos, który Maurycy kilka już razy brał za głos przywódcy, rzecz skończona?
— Ależ tak, tak, nie pojmuję twojej wspaniałomyślności, mój kochany; gdyby komitet bezpieczeństwa publicznego miał nas w swoim ręku, widzielibyście, czy robiłby z nami tyle ceremonji.
— Ja mam tylko jeden głos, moi panowie, i ten był za przywróceniem wolności więźniowi, wy macie ich sześć, a wszystkie są za śmiercią, śmierć zatem i rzecz skończona.
Pot, spływający po czole Maurycego, zastygł nagle.
— Będzie krzyczał, wył... rzekł głos. Oddaliliżeście przynajmniej panią Dixmer?
— O niczem nie wie. Jest w tamtym pawilonie naprzeciwko.
— Pani Dixmer?... szepnął Maurycy; zaczynam pojmować. Jestem u garbarza, który rozmawiał ze mną na ulicy i odszedł, śmiejąc się, żem mu nie umiał powiedzieć nazwiska mego przyjaciela. Ale cóż u djabła, pan garbarz ma w tem za interes, żeby mnie zabijać?
Powiedziawszy to, obejrzał się wkoło i spostrzegł drąg żelazny z rękojeścią jesionową.
— W każdym razie... rzekł, nim mnie zamordują, niejednego zapewne położę trupem.
I poskoczył ku niewinnemu narzędziu, które w jego ręku straszną bronią stać się miało.
Wrócił potem do drzwi i ulokował się tak aby, gdy je otworzą, zupełnie go zakryły.
Serce wyrywało mu się z piersi, wśród głuchej ciszy słychać było każde jego uderzenie.
Nagle Maurycy zadrżał na całem ciele; jeden głos powiedział:
— Usłuchajcie mnie, wybijcie poprostu szybę i przez kraty wypalcie do niego z karabina.
— O! nie, nie, tylko bez hałasu... przerwał inny głos, wystrzał mógłby nas zdradzić. Ah! jesteś, Dixmer, i cóż twoja żona?
— Właśnie zaglądałem przez żaluzję; niczego się nie domyśla, siedzi i czyta.
— Dixmer, ty musisz rzecz ostatecznie zdecydować; jesteś za karabinem, czy za sztyletem?
— Wystrzegajmy się palnej broni o ile można. Jestem za sztyletem.
— Zgoda... idźmy!
— Idźmy powtórzyło razem pięć czy sześć głosów.
Kroki zbliżały się, potem przystanęły. Klucz obrócił się w zamku i zwolna drzwi otworzono.
Gdy się to działo, Maurycy pomyślał:
— Jeżeli będę tracił czas na obronie, zabiją mnie. Wpadnę więc pierwszy na tych zbójów, zdziwię ich, wyskoczę na ogród, dostanę się na uliczkę i może się zdołam ocalić.
I rzucił się z lwią silą i dzikim okrzykiem, w którym raczej groźba niż przestrach przebijała, obalił dwóch najbliższych ludzi, którzy sądząc, że jest skrępowany i z zawiązanemi oczami, nie spodziewali się napadu; rozpędził drugich, przebył, dzięki swej zwinności, w jednej sekundzie, dziesięcio sążniową odległość, spostrzegł na końcu korytarza drzwi otwarte do ogrodu, popędził tam, przeskoczył kilka schodów i opamiętawszy się nieco, ruszył ku bramie.
Brama była zamknięta ma dwie zasuwy i zamek. Maurycy odsunął zasuwy, chciał zamek otworzyć, lecz nie było klucza.
Prześladowcy wybiegli tymczasem na ganek i dostrzegli zbiega.
— Oto jest!... wołali, strzelaj, Dixmer, strzelaj! zabij! zabij!
Maurycy ryknął, zamknięty był w ogrodzie; zmierzył mur okiem i przekonał się, iż ma dziesięć stóp wysokości.
Zbójcy rzucili się ku niemu.
Maurycy wyprzedzał ich o dwadzieścia kroków, spojrzał wkoło siebie, jak skazany, który pragnie choć cienia nadziei, coby go ocaliła.
Dostrzegł kiosk, żaluzję, a za nią światło.
Jednym rzutem przeskoczył dziesięć kroków, schwytał za żaluzję, zerwał ją, wybił okno i wpadł do pokoju oświetlonego, w którym czytała kobieta siedząca przy kominku.
Przestraszyła się i krzyknęła o pomoc.
— Usuń się Genowefo, usuń się!... wołał Dixmer, niech go zabiję.
I Maurycy ujrzał wymierzoną przeciw sobie lufę karabinową.
Ale zaledwie kobieta go dostrzegła, natychmiast, zamiast usunąć się, jak jej mąż rozkazywał, wydala okropny okrzyk i wpadła między Maurycego a lufę.
To poruszenie wspaniałomyślnej istoty, zwróciło na nią uwagę Maurycego.
Teraz on znowu wydał okrzyk.
Była to bowiem jego poszukiwana nieznajoma.
— Pani!... pani!... tu?... zawołał.
— Cicho!... rzekła Genowefa.
A potem obróciwszy się do zbójców, którzy rozmaicie uzbrojeni, przystąpili do okna, zawołała:
— O! wy go nie zabijecie!
— To szpieg!... wrzasnął Dixmer, a jego miła i łagodna twarz przybrała wyraz nieubłaganego postanowienia, to szpieg, musi on umrzeć i umrze!...
— Szpieg?... on?... powiedziała Genowefa. Pójdź tu Dixmer, słowo ci tylko powiem, a przekonasz się w jak grubym jesteś błędzie.
Dixmer zbliżył się do okna. Genowefa podzszła ku niemu i coś szepnęła do ucha.
Garbarz podniósł żywo głowę.
— On?... powiedział.
— W swojej własnej osobie!... rzekła Genowefa.
— Jesteś tego zupełnie pewna?
Młoda kobieta nic nie odpowiedziała, lecz obróciwszy się ku Maurycemu, podała mu z uśmiechem rękę.
Wówczas na twarzy Dixmera osiadł znowu wyraz łaskawości i spokoju. Postawił karabin i rzekł:
— Kiedy tak, to co innego.
Następnie dał znak towarzyszom, odstąpił z nimi na bok, powiedział im kilka słów i oddalił się zaraz.
— Schowaj pan ten pierścień z palca i wsuń go w kieszeń kamizelki.
W chwilę potem otworzyły się drzwi od pawilonu i Dixmer bezbronny stanął przed Maurycym.
— Przebacz, obywatelu... rzekł, żem nie wiedział prędzej, iżem ci obowiązany! Ale żona moja, pomnąc o przysłudze, jaką jej wyświadczyłeś wieczorem, dnia 10-go marca, zapomniała zupełnie o twoim nazwisku. Nie wiedzieliśmy z kim mamy do czynienia; inaczej, wierzaj mi, ani na chwilę nie bylibyśmy powątpiewali o twoim honorze i zamiarach. Tak więc, jeszcze raz proszę o przebaczenie!...
— Lecz, nakoniec, dlaczegóż chcieliście mnie zabić?
— Otóż to sekret, obywatelu, który powierzam twojej prawości. Jak wiesz, jestem garbarzem i właścicielem garbarni. Większa część kwasów, których używam do preparowania skór, stanowi towar zakazany. Jakoż przemytnicy, z którymi mam do czynienia, dowiedzieli się, że denuncjowano ich radzie generalnej. Widząc, że się wypytywałeś, zląkłem się tego. Moich przemytników bardziej jeszcze, niż mnie samego, przestraszyła twoja czapka czerwona, a nadewszystko twoja odważna postawa, i nie ukrywam wcale, że śmierć twoja była nieodbicie postanowiona.
— To mi nic nowego nie powiadasz, obywatelu; dobrze o tem wiedziałem, bom słyszał całą waszą naradę i widziałem twój karabin.
— Kiedy już jesteśmy przyjaciółmi, że się tak wyrażę, powiedz mi młodzieńcze, pocoś tu przyszedł w nasze strony?... Rozumie się, jeżeli nie chcesz się zdradzić, nie żądam odpowiedzi.
— Zdaje mi się, żem ci już o tem mówił, — wyjąkał Maurycy.
— Prawda... — rzekł mieszczanin, — prawda, mówiłeś o jakiejś kobiecie.
— O Boże!... przebacz obywatelu... — odpowiedział Maurycy; — ale czuję bardzo dobrze, żem ci się wytłumaczyć winien. Dowiedz się zatem!... że szukałem kobiety, która kilka wieczorów temu, zamaskowana, powiedziała mi, że mieszka w tym cyrkule. Nie wiem ani jej nazwiska, ani stanu, ani mieszkania, ale wiem, że jest małego wzrostu i żem w niej szalenie zakochany.
Genowefa była słusznego wzrostu.
— Wiem, że blondynka i ma wesołą minę.
Genowefa była brunetką i miała wielkie myślące oko.
— Jest to gryzetka... — mówił dalej Maurycy, — abym się jej podobał przywdziałem suknię gminną.
— Otóż i wszystko wytłumaczone... — powiedział Dixmer z ewangeliczną wiarą, której nie zdradzało żadne ukośne spojrzenie.
Genowefa odwróciła się, czując, że jej kolory na twarz występują.
— Biedny obywatelu Lindey!... — śmiejąc się mówił Dixmer, — jakżeśmy ci niegodziwie kazali czas przepędzać!... O!... ty będziesz ostatni, któremu złe wyrządzić chciałem. No proszę, tak dobry patrjota, brat... Ależ, doprawdy, ja sądziłem, że jaki niegodziwiec podszywa się pod twoje nazwisko.
— Nie mówmy więc o tem... — rzekł Maurycy, sądząc, iże już czas wracać do domu; — wyprowadź mnie pan na ulicę i zapomnijmy o wszystkiem.
— Wyprowadzić cię?... — zawołał Dixmer, — opuścić!... o!... nie, nie!... ja, a raczej mój wspólnik, wyprawia dziś wieczerzę dla zuchów, którzy cię niedawno zarżnąć chcieli... Spodziewam się, że zechcesz podzielić z arami tę małą ucztę i przekonać się, że nie taki djabeł straszny, jak go malują.
— Ależ... — odpowiedział Maurycy uradowany, że jeszcze kilka godzin przepędzi obok Genowefy, nie wiem doprawdy, czy mam przyjąć...
— Jakto!... czy masz przyjąć?... — przerwał Dixmer — musisz przyjąć; ci ludzie, są to równie dobrzy i równie, jak ty, gorliwi patrjoci; wreszcie dopiero gdy się jednym kawałkiem chleba podzielimy, uwierzę, żeś im przebaczył.
— Doprawdy obywatelu, — wyjąkał młodzieniec, — obawiam się, aby cię nie żenował... mój ubiór... zła mina...
Genowefa bojaźliwie spojrzała na młodego.
— Prosimy pana z całego serca... — rzekła.
— Przyjmuję, obywatelko... — odpowiedział Maurycy, kłaniając się uprzejmie.
— Dobrze więc!... pójdę, uspokoję moich towarzyszy, — rzekł garbarz, — a tymczasem ogrzej się, kochany przyjacielu.
Wyszedł — Maurycy i Genowefa sami pozostali.
— Boże!... — zawołała Genowefa, wstając, — pan jesteś raniony w piersi!... koszula pańska krwią jest zbroczona!...
W rzeczy samej na cienkiej i białej koszuli Maurycego, tyle sprzecznej z resztą grubego jego ubioru, szeroko rozeszła się plama krwi zastygłej.
— O!... uspokój się pani... — odrzekł młodzieniec, — jeden z przemytników ukłół mię sztyletem.
Genowefa pobladła i ujęła go za rękę:
— Przebacz pan... — szepnęła — przebacz złe, które ci wyrządzono; ocaliłeś mi pan życie, a ja tylko co nie stałam się przyczyną śmierci twojej.
— Jestem sowicie wynagrodzony skoro znalazłem panią... bo nieprawdaż, pani ani na chwilę nie przypuszczałaś, żem szukał kogo innego, nie ciebie?...
— Pójdź pan za mną, — przerwała Genowefa — dam panu świeżą bieliznę... Nie trzeba, aby nasi współbiesiadnicy widzieli pana w takim stanie: okrutnym byłoby to dla nich wyrzutem.
— Ileż ja pani sprawiam przykrości... — odpowiedział Maurycy z westchnieniem.
— Spełniam tylko obowiązek, a spełniam go z największą przyjemnością.
Genowefa zaprowadziła Maurycego do wielkiego gabinetu, który swą wytwornością i smakiem zdawał się wcale nie być odpowiednim w domu garbarza. — Prawda, że garbarz wyglądał na miljonera.
Potem otworzyła mu wszystkie szafy.
— Bierz pan... — rzekła — jesteś jak u siebie.
Za powrotem Maurycy zastał już Dixmera w pokoju.
— Chodźmy... — rzekł — chodźmy do stołu, już tylko na pana czekają.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Dumas (ojciec).