Kawaler de Chanlay/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Kawaler de Chanlay
Podtytuł Powieść
Wydawca Nakładem „Dziennika Polskiego“
Data wyd. 1910
Druk Piller-Neumann
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Une Fille du Régent
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ALEKSANDER DUMAS.
Kawaler de Chanlay
Powieść.
Lwów.
Nakładem „Dziennika Polskiego“.
1910.



Druk. i lit. Piller-Neumanna we Lwowie.



I.
Panna de Chartres.

Dnia 8. lutego 1719 roku kolebka z trzema liliami Francyi i herbem Orleańskim u góry, poprzedzana przez dwóch pikowników i pazia, wchodziła pod romański portyk opactwa Chelles, w chwili, gdy biła godzina dziesiąta.
Przybywszy pod perystyl, zatrzymała się; paź już zeskoczył na ziemię, drzwiczki więc otwarto natychmiast i zstąpili dwaj siedzący w kolebce podróżni.
Pierwszy wyglądał na człowieka 45-letniego; był nizkiego wzrostu, dosyć otyły, rumiany, ruchów zręcznych, a wszystkie giesta jego znamionowały kogoś wyższego i rozkazodawcę.
Drugi, zstępujący wolno, stopień po stopniu, nizki był także, ale chudy i złamany. Twarz jego, nie będąc właściwie brzydką, mimo dowcipu iskrzącego w oczach i wyrazu przebiegłości, podnoszącego kąty jamy ustnej, miała coś nieprzyjemnego. Zdawał się bardzo czułym na zimno, które istotnie doskwierało, i szedł za swym towarzyszem, drżąc pod obszernym płaszczem.
Żywo pierwszy z nich pomknął ku schodom i szedł po stopniach, jak ktoś obeznany z miejscowością, przesunął się przez obszerny przedpokój, kłaniając się kilkunastu zakonnicom, które pochyliły się aż ku ziemi, i pobiegł raczej niż poszedł ku salonowi gościnnemu, mieszczącemu się w antresolach, a w którym, przyznać to trzeba, nie uderzał żaden ślad tej surowości, będącej zwykle pierwszym warunkiem wnętrza klasztornego.
Drugi, wolno postępując po schodach, przeszedł przez też same komnaty; skłonił się tym samym zakonnicom, które mu odkłoniły się prawie również nizko, jak pierwszemu, i, nie śpiesząc się zgoła, stanął obok towarzysza w tym samym salonie.
— A teraz — odezwał się pierwszy — czekaj tu na mnie i grzej się — ja wejdę do niej i w dziesięć minut raz na zawsze przetnę wzmiankowane przez ciebie nadużycia; jeżeli zaprzeczy i potrzeba będzie dowodów, przywołam cię.
— Dziesięć minut, Ekscellencyo! — odpowiedział człowiek w płaszczu. — Zejdzie ze dwie godziny, nim Wasza Miłość przystąpi do przedmiotu swych odwiedzin. O! wielebna ksieni jest palestrantem niepospolitym; wszak to Wam wiadome?
A mówiąc te słowa, rozparł się bez ceremonii w fotelu, który przyciągnął przed ogień i chude swe nogi wyciągnął na galeryjce.
— E! nie — niecierpliwie odparł ów zatytułowany Ekscelencyą — i gdybym mógł zapomnieć, tybyś wziął na siebie zwrócenie mej uwagi, co, dzięki Bogu, dość często czynisz. Przeklęty człowiecze, dlaczegoś mi kazał tu przybywać dzisiaj po takim wietrze i śniegu?
— Ponieważ wasza miłość nie chciałeś przybyć tu wczoraj.
— Wczoraj było mi niepodobieństwem, gdyż miałem właśnie umowę na godzinę piątą z milordem Staerem.
— W pięknym domku przy ulicy Bons-Enfants. Więc milord nie mieszka już w pałacu ambasady angielskiej?
— Mości księże zabroniłem ci już śledzić mnie.
— Obowiązkiem moim, miłościwy panie, jest być wam nieposłusznym.
— To bądź-że nieposłusznym, ale pozwól mi kłamać dowoli, zamiast, dla dowiedzenia mi, że policya twoja jest wybornie urządzoną, dawać mi impertynencko do zrozumienia, iż widzisz, że kłamię.
— Może miłościwy pan być spokojnym; odtąd wierzyć będę wszystkiemu, co powie.
— Ja zaś do wzajemności się nie obowiązuję, mości księże, gdyż tu właśnie wydaje mi się, żeś popełnił błąd jakiś.
— Ja wiem, co mówię, i nietylko powtarzam, co powiedziałem, ale potwierdzam.
— Ależ zważ tylko sam: żadnego hałasu, żadnego światła, cisza klasztorna; twoje raporty chybiają, mój drogi; widać, żeśmy się spóźnili z naszymi agentami.
— Wczoraj, miłościwy panie, bawiono się tu w politykę i omawiano sprawy państwa w guście dla nas nie najprzyjemniejszym. Tu knują się spiski nie przeciwko tobie, miłościwy panie, ale przeciwko mnie, twemu najwierniejszemu słudze. Jeżeli uda się im mnie obalić, owładną tobą, a przez ciebie Francyą, ale ani dla twojej, ani dla jej dobra i korzyści...
— No dobrze, dobrze; zaczekaj tu na mnie, ja pójdę i wyłaję.
— Proszę mi wierzyć, miłościwy panie, że jeżeli robota ma się na co przydać, to trzeba łajać tu, przy mnie, a wtedy ja pewniejszym będę skutku. Jeżeli waszej książęcej mości zbraknie argumentów lub pamięci, proszę dać mi znak, a przyjdę z pomocą niezawodnie.
— Tak, masz słuszność — rzekł człowiek przyjmujący rolę naprawiacza usterek, a w którym, spodziewamy się, czytelnik poznał Regenta, Filipa Orleańskiego. — Tak, trzeba, ażeby zgorszenie ustało... troszkę przynajmniej...
— Przypomnijcie sobie, miłościwy książę — odezwał się towarzysz — ową sławną parabolę Chrystusa Pana, wypędzającego handlarzy ze świątyni. Znaliście ją, znacie, albo przynajmniej znać powinniście, bo uczyłem was jej z wielu innemi rzeczami wówczas, gdym był waszym ochmistrzem. Wypędźcie mi ztąd tych faryzeuszów i tych komedyantów.
— Nie lękaj się, czuję dziś ja w sobie kaznodziejską werwę.
— Cudownie zatem — odrzekł, wstając, Dubois — bo otóż i ksieni nadchodzi.
Istotnie, otworzyły się w tej chwili drzwi, prowadzące do wnętrza klasztoru, i osoba tak niecierpliwie oczekiwana ukazała się na progu.
Powiedzmy w dwóch słowach, kto była ta osoba, która dzięki szaleństwom swym zdołała wzbudzić gniew w Filipie Orleańskim, czyli w człowieku najdobrotliwszym, w ojcu najpobłażliwszym z całej Francyi i Nawarry.
Panna de Chartres, Ludwika-Adela Orleańska, była drugą i najładniejszą z trzech córek regenta; miała piękną skórę, cerę przepyszną, piękne oczy, piękną kibić i ręce delikatne; zęby jej zwłaszcza były świetne, a księżna babka porównywała je do naszyjnika z pereł, oprawnego w koral.
Dalej, tańczyła ona dobrze, śpiewała lepiej jeszcze, czytała nuty prima vista i akompaniowała wybornie; za nauczyciela muzyki miała mistrza Caucherau, jednego z pierwszych artystów Opery, przy którym uczyniła postępy daleko szybsze, niż zwyczajnie czynią kobiety, a zwłaszcza księżniczki.
Wszystkie wreszcie gusta miała męzkie, a co do tego, zdawała się mieniąc na płeć z bratem Ludwikiem: lubiła psy, konie i kawalkady; przez cały dzień robiła floretami, strzelała z pistoletu lub z karabinu, fabrykowała fajerwerki, nie lubiąc niczego z tego, co lubią kobiety, i mało zajmując się swoją twarzą, która, jak powiedzieliśmy, była tego warta.
Jednakże, pośród tego wszystkiego, największem zajęciem panny de Chartres była muzyka, a upodobanie w tej sztuce posuwała do zapału, rzadko kiedy opuściła przedstawienie w Operze, w którem brał udział nauczyciel jej Caucherau, dając artyście dowody swej sympatyi i przyklaskując mu, jak kobieta zwyczajna; raz nawet, kiedy artysta ten przeszedł sam siebie w wielkiej aryi, posunęła się aż do wykrzyku: „Ah! bravo, brawo, mój drogi Caucherau!“
Księżna Orleańska uznała nietylko, że zachęta była za żywą, ale i okrzyk uważała za niewłaściwy ze strony księżniczki krwi. Postanowiła, że dosyć już tej muzyki dla panny de Chartres, a Caucherau, dobrze zapłacony za lekcye, otrzymał zawiadomienie, że muzyczna edukacya jego uczennicy już jest skończoną, zatem nie potrzebuje więcej się fatygować do Palais-Royal.
Prócz tego księżna zaleciła córce przepędzić jakie dwa tygodnie w klasztorzu Chelles, którego przełożona, siostra marszałka de Villers, była jej przyjaciółką.
Zapewne tu, podczas swego pobytu, panna de Chartres, która wszystko robiła w podskokach i przeskokach — jak mówi Saint Simon — przedsięwzięła wyrzec się świata. Około wielkiego tygodnia 1718 r. poprosiła ojca, a ten jej pozwolił udać się na święta Wielkanocne do opactwa Chelles; ale na ten raz, po świętach, zamiast powrócić do pałacu i zająć miejsce księżniczki krwi, prosiła, ażeby ją pozostawiono w Chelles w charakterze prostej zakonnicy.
Książę, który uważał, że dosyć mu już mieć jednego mnicha w rodzinie — tak on nazywał prawowitego swego syna Ludwika — uczynił wszystko, co mógł, by ją odwieść od tej szczególnej wokacyi; ale panna de Chartres, może właśnie wskutek tej opozycyi, tak się zacięła, że ustąpić musiał: dnia 23. kwietnia 1718 roku wyrzekła śluby.
Wtedy książę Orleański, z uwagi, że córka jego, lubo zakonnica, nie przestała być księżniczką krwi, zaczął traktować z panną de Villars o godność przełożonej: dwanaście tysięcy franków renty, zapewnionych siostrze marszałka, załatwiło sprawę i panna de Chartres mianowaną została przełożoną w Chelles, a od roku tak się sprawiała na tym posterunku, że aż, jak widzieliśmy, poruszyła regenta i jego pierwszego ministra.
Na rozkaz ojca, tak długo oczekiwana, pokazała się nareszcie ksieni, z orszakiem sześciu zakonnic, ubranych czarno i ze świecami w ręku, na widok czego pomyślał książę, że córka z góry poddaje się jego życzeniom. Znikł wygląd świąteczny, lekkomyślność, wybujałość; przeciwnie, same miny surowe i przybór wielce ponury.
Pomyślał jednak w duchu regent, że czas jego oczekiwania mógł być właśnie użytym na przygotowanie tej posępnej ceremonii.
— Ja nie cierpię hypokryzyi — odezwał się tonem ucinkowym — i łatwo przebaczam występki, których nikt przedemną nie osłania pod pokrywką cnót.
— Czyście tu przybyli, miłościwy panie, ażeby mnie na spytki brać? W każdym razie, to, co tu oglądacie, odpowiadać musi zaskarżeniom, jakie pewnikiem zaniesiono na mnie przed oblicze waszej miłości.
— Jam przybył powiedzieć wam mościa ksieni — podjął regent zniecierpliwiony myślą, że go chcą tumanić — przybyłem powiedzieć wam, że nie podoba mi się tryb życia, jakiście tu wiedli, wasze intrygi polityczne nie przystoją zakonnicy, wasze surowości dzisiejsze przesadne są, jak na księżniczkę domu panującego; wybierajcież więc raz na zawsze, macie li być ksienią, czy księżniczką królewską. Zaczynają złe o was gadki chodzić po świecie, a ja sam na siebie mam tylu wrogów, iż nie radbym, aby mi ich przybywało z waszego klasztoru.
— Przebóg! miłościwy panie — odparła ksieni tonem rezygnacyjnym — wydając uczty, bale i koncerty, wspominane jako najpiękniejsze w Paryżu, nie zdołałam podobać się tym wrogom, ani wam, ani sobie samej; tembardziej teraz, kiedy żyję na ustroniu i zamknięta. Wczoraj był ostatni stosunek mój ze światem; dziś rano zerwałam z nim ostatecznie, a nie wiedząc bynajmniej o wizycie waszej, umyśliłam przedsięwzięcie, od którego, Boże broń! nie odstąpię.
— Jakież to? — zapytał regent, domyślając się, że będzie to jedna z tych pustot, o jakie nie trudno było u jego córki.
— Mam powiedzieć szczerze? Oto znudziłam się polityką i zabawami, i istotnie myślę zająć się czemś innem.
— Czem, naprzykład?
— Pójdę zaraz z mojemi zakonnicami zwiedzić pieczarę, która ma schronić moje ciało po śmierci, i miejsce, na którem ono leżeć będzie.
— Niech mnie dyabli porwą! — zawołał Dubois — jej się w głowie przewraca, miłościwy panie.
— To będzie bardzo budujące, nieprawdaż, mości książę? — zapytała poważnie ksieni.
— Niewątpliwie — odparł regent — i obawiam się, jeśli to nastąpi, żeby się z tego nie wyśmiewano więcej, niż z waszych politycznych biesiad, mościa ksieni.
— Czy chcecie pójść, panowie? — mówiła dalej — ja na kilka chwil położę się w trumnę: jest to fantazya, która mi oddawna chodzi po głowie.
— Ej! macie na to jeszcze dosyć czasu, mościa ksieni — rzekł regent — wreszcie nie wy tę wymyśliliście rozrywkę: Karol piąty, który zmniszył się tak samo jak wy, nie wiedzieć dlaczego, pomyślał o tem przed wami.
— Więc panowie nie chcecie mi towarzyszyć? — rzekła ksieni, zwracając się do ojca.
— Ja! — odparł książę, nie mający najmniejszej sympatyi do rzeczy ponurych — jabym miał oglądać śmiertelne pieczary, wysłuchiwać de profundis!... Dajcież mi święty pokój!
Ksieni skłoniła się i zrobiła kilka kroków ku drzwiom. Książę i minister patrzyli na siebie, nie wiedząc: śmiać się, czy płakać.
— Jeszcze słowo — odezwał się książę do córki — powiedz mi, czyś się na ten raz stanowczo zdecydowała, czy to tylko taka cię ogarnęła gorączka? Jeżeli to twoje mocne postanowienie, nic nie mam do powiedzenia, ale jeżeli to choroba, chcę, abyś się poddała kuracyi. Mam ja Chiraca i Mureau, aby leczyli mnie i moich.
— Wasza książęca mość zapomina, iż ja znam tyle sztukę lekarską, że i sama leczyćbym się mogła, gdybym się czuła chorą. Jestem jansenistką i oto wszystko.
— A! — zawołał książę — to znowu robota ojca Ladoux. Przynajmniej mam na niego jeden środek, który go wyleczy.
— Jaki? — spytała ksieni.
— Bastylię!
I wyszedł, rozzłoszczony, wraz z Duboisem, który trząsł się ze śmiechu.
— Widzisz — odezwał się do niego po długiem milczeniu, gdy już się zbliżali do Paryża — że raporty są fałszywe... Próżnom się tylko zapędził w kazanie, sam otrzymałem naukę.
— To znaczy tylko, że wasza wysokość jest szczęśliwym ojcem. Mogę wam powinszować reform córki młodszej, panny de Chartres; nieszczęściem, córka starsza, księżna Berri...
— Oh! Nie mów mi o niej, Dubois; to mój wrzód. To też, póki jestem w złym humorze...
— Co takiego?
— Mam wielką chęć skończyć z nią odrazu.
— Czy bawi w pałacu Luksemburskim?
— Zdaje mi się.
— To ruszajmy do Luksemburga.
— I ty ze mną?
— Nie opuszczę waszej książęcej mości przez całą noc.
— O!
— Mam względem was zamiar.
— Względem mnie?
— Zawiodę Was na wieczerzę.
— Kobiecą?
— Tak.
— A ile ich tam będzie?
— Dwie.
— A mężczyzn ilu?
— Dwóch.
— To więc taka partyjka w kółku zamkniętem? — zapytał książę.
— Właśnie.
— I tam się zabawię?
— Sądzę.
— Pamiętaj, Dubois, bierzesz na siebie ciężką odpowiedzialność.
— Wasza książęca mość lubi nowości?
— Lubię.
— Niespodzianki?
— Lubię.
— Znajdą się; oto wszystko, co mogę powiedzieć.
— Zgoda — odrzekł regent państwa — nasamprzód do Luksemburga, a potem?...
— Na przedmieście Świętego Antoniego.
Na te słowa, stangret otrzymał rozkaz, by jechał do Luksemburga, zamiast do Palais-Royal.




II.
Księżna Berri.

Księżna Berri, do której jechał regent, cokolwiekbądź mówił o niej, była ukochaną córką jego serca. Zapadłszy siódmego roku życia w chorobę, którą lekarze uznali za śmiertelną, i przez nich opuszczona, dostała się do rąk ojca, nieco obeznanego z medycyną, a ten ją lecząc po swojemu, ocalił od śmierci. Odtąd jego miłość ojcowska przeszła w słabość. Od tej chwili dziewczynie samowolnej i wyniosłej pozwalał robić, co się jej żywnie spodobało; edukacya jej, bardzo zaniedbana, odczuła tę samowolę, co jednak nie przeszkodziło Ludwikowi XIV, iż wybrał ją za małżonkę dla wnuka swego, księcia de Berri.
Wiadomo, jako śmierć nagle zaciężyła na potrójnem potomstwie królewskiem, tak, iż w kilka lat poumierali: następca tronu, książę i księżna Burgundyi, oraz książę Berri.
Zostawszy wdową w dwudziestym roku życia, kochając ojca równą prawie miłością, mając do wyboru między towarzystwem Wersalskiem i Palais-Royal, księżna Berri, młoda, piękna, żądna przyjemności, nie wahała się wcale.
Dzięki swej nieustannie wzrastającej słabości, książę Orleański córce, mającej już sześćkroć sto tysięcy liwrów (franków) dochodu, dodał z własnej szkatuły jeszcze czterykroć sto tysięcy, co dochód jej powiększyło do miliona. Prócz tego ofiarował jej na mieszkanie pałac Luksemburski, wyznaczył do boku oddział straży honorowej; nareszcie, co oburzyło zwolenników starej etykiety, zżymnął tylko ramionami, kiedy księżna Berri przejeżdżała przez Paryż, poprzedzana bębenkami i trąbami, co gorszyło wszystkich porządnych ludzi — a roześmiał się tylko, kiedy przyjmowała posła weneckiego na tronie trzystopniowym, co omal nie powaśniło Francyi z rzeczpospolitą Wenecką.
Co większa, omal nie uczynił zadość innej jej prośbie, niemniej nadmiernej, któraby niewątpliwie wywołała wzburzenie wśród wyższej szlachty, to jest przyznania baldachimu w Operze — kiedy, szczęściem dla spokoju publicznego, a nieszczęściem dla Regenta, księżna Berri zakochała się w kawalerze de Riom.
Kawaler de Riom był młodszym bratem księcia Owernii, bratankiem czy pobratańcem księcia Lauzun. Przybył on do Paryża szukać fortuny i znalazł ją w Luksemburgu. Wprowadzony do księżny Berri przez panią de Mouchy, której był kochankiem, niebawem począł na nią wywierać ten wpływ familijny, jaki stryj jego, czy dziad stryjeczny, przed pięćdziesięciu laty wywierał na najstarszą siostrę królewską, i wkrótce też stanął jako jawny kochanek tytułowy, pomimo opozycyi jego poprzednika Lahaye’a, którego wysłano wtedy jako attaché ambasady do Danii.
Na dobrą więc rachubę księżna Berri miała wtedy dwóch tylko kochanków, co, każdy przyzna, było niemal cnotliwością, jak na księżniczkę krwi owego czasu: pana Lahaye, którego nigdy nie przyznała, oraz Rioma, którego wyjawiała głośno. Nie stanowiło to zatem przyczyny dostatecznej do zażartości, z jaką prześladowano biedną księżnę. Ale nietrzeba zapominać, że zażartość ta miała inną jeszcze przyczynę, zaznaczoną nietylko u Saint-Simona, lecz i we wszystkich historyach, a tą była owa fatalna przejażdżka po Paryżu przy odgłosie surm i bębnów, ów nieszczęsny tron o trzech stopniach, na którym przyjmowała ambasadora weneckiego; nareszcie owa niesłychana pretensya, żeby, mając już oddział straży przybocznej, żądać jeszcze baldachimu w Operze.
Lecz nie owo to powszechne oburzenie przeciwko księżnie wznieciło taki gniew księcia Orleańskiego przeciw córce, ale ten wpływ, jaki pozwoliła wziąć nad sobą kochankowi.
Wynikło ztąd, że regent, bardzo kochający tę córkę, do Rioma, który ją odeń odsadzał, powziął tak wielką nienawiść, na jaką tylko zdobyć się mógł jego wątły charakter. Pod pozorem dogadzania księżnie Berri, nadał Riomowi pułk, potem zarząd miasta Cognac, nareszcie posłał rozkaz udania się na miejsce zarządu, co dla wszystkich, nieco jaśniej patrzących na rzeczy, zaczynało zmieniać fawor regenta na niełaskę.
I nie omyliła się też co do tego księżna. Pobiegła do Palais-Royal, a tam prosiła i błagała ojca, ale daremno; potem dąsała się, łajała, groziła, i to nadaremno. Wyszła nareszcie grożąc księciu całym swym gniewem i zapewniając, że pomimo jego rozkazów, Riom nie wyjedzie. Nazajutrz zrana książę, za całą odpowiedź, ponowił Riomowi rozkaz wyjazdu, a ten z całem poddaniem się kazał mu oznajmić, iż niezwłocznie wyjeżdża.
Jakoż tego samego dnia, czyli w przeddzień tego, od któregośmy rozpoczęli, Riom ostentacyjnie wyniósł się z pałacu Luksemburskiego, a sam Dubois dał znać księciu, że nowy gubernator z całym taborem o godzinie dziewiątej zrana wyjechał do Cognac’u.
Wszystko to zaszło bez widzenia się księcia Orleańskiego z córką; to też, kiedy prawił, że chce korzystać ze stanu rozgniewania, by raz skończyć z córką, raczej szedł on tam prosić o przebaczenie, niż kłócić się z nią.
Znający go dobrze Dubois nie dał się wziąć na tę rzekomą zapalczywość, ale skoro Riom wyjechał do Cognac’u, to i wszystko, czego żądał minister. Spodziewał się podczas jego nieobecności wsunąć jakiego sekretarza gabinetu lub porucznika gwardyi, któryby stłumił pamięć Rioma w sercu księżny Berri. Wtedy Riom otrzymałby rozkaz udania się do armii marszałka Berwicka w Hiszpanii, i ucichłoby odtąd o nim tak, jak o Lahaye’u w Danii.
Nie był to może projekt bardzo moralny, ale stanowił on przynajmniej plan nader logiczny; nie wiemy tylko, czy minister wtajemniczył weń regenta.
Kolasa zatrzymała się przed Luksemburgiem, który był oświetlony jak zwykle. Książę wystąpił z powozu i przebiegł przez ganek ze zwykłą żywością; Dubois zaś, którego niecierpiała księżna, pozostał owinięty futrem w zakącie powozu. Po chwili książę ukazał się przy drzwiczkach, z wyrazem zawodu na twarzy.
— Ah! ah! cóż to się stało waszej książęcej mości? — rzekł Dubois.
— Nic; ale księżny niema w Luksemburgu.
— A gdzie ona? czy nie u karmelitanek?
— W Meudon.
— W Meudon! w miesiącu lutym i na taką psią pogodę!? Mości książę, to zamiłowanie do wsi wydaje mi się podejrzanem.
— Mnie również, upewniam cię; co u dyabła może ona poczynać w Meudon?
— Łatwo dowiedzieć się o tem.
— Jakim sposobem!
— Jedźmy do Meudon.
— Ruszaj do Meudon! — rzekł regent do stangreta, wsiadając. — Masz na to dwadzieścia pięć minut.
— Ośmielę się uczynić miłościwemu księciu panu uwagę, że konie zrobiły już dziesięć lieues.
— Niech padną, byle zabiegły do Meudon za dwadzieścia pięć minut.
Nie było co do odpowiedzenia na tak wyraźny rozkaz.
Stangret energicznie zaciął konie biczem, a szlachetne rumaki, zdziwione, że uważano za potrzebne uciekać się względem nich do takiej ostateczności, pomknęły kłusem tak chyżym, jakby dopiero co wyruszyły ze stajni.
Przez całą drogę Dubois nie otwierał ust, a regent siedział zamyślony. Od czasu do czasu obaj badawczem okiem rzucali na gościniec; ale droga nie przedstawiała nic takiego, coby mogło zwrócić uwagę regenta lub ministra, tak, iż przybyli do Meudon, a książę nie zyskał jeszcze niczego, coby mogło kierować go w labiryncie sprzecznych myśli, snujących się po głowie.
Na ten raz wyszli z powozu obaj; eksplikacya między ojcem i córką mogła trwać długo, a Dubois życzył sobie doczekać końca w miejscu wygodniejszem, niż powóz.
Pod gankiem zastali szwajcara w wielkiej liberyi. Ponieważ książę był owinięty w surdut podbity futrem, a Dubois w płaszcz, szwajcar ich zatrzymał. Wtedy książę dał się poznać.
— Przepraszam — rzekł pokornie szwajcar — nie wiedziałem, że wasza wysokość jest oczekiwaną.
— Nic nie szkodzi — odparł książę — czy mnie oczekują, czy nie, przybywam. Powiedz lokajowi, aby uprzedził księżnę.
— Więc wasza wysokość należy do obrzędu? — zapytał szwajcar, widocznie zakłopotany, jako związany snadź surowym rozkazem.
— Jużciż jego wysokość należy do obrzędu — odezwał się Dubois, przecinając słowo księciu Orleańskiemu, który byłby z pewnością zapytał: o jakim to obrzędzie mowa — ja również należę.
— To ja waszą wysokość zaprowadzę w takim razie wprost do kaplicy.
Dubois i książę spojrzeli na siebie, jako ludzie nic nie rozumiejący.
— Do kaplicy? — zapytał książę.
— Tak jest, miłościwy panie, gdyż obrzęd począł się przed dwudziestu pięciu minutami.
— A co! — powiedział regent, nachylając się do ucha ministra — czy i ta przechodzi na zakonnicę?
— Załóżmy się, mości książę, iż ona raczej wychodzi zamąż.
— Do stu piorunów! — zawołał regent — tegoby tylko brakowało.
I popędził na schody, a za nim Dubois.
Ze zwinnością, zadziwiającą w człowieku takiej kurpulencyi, regent przesuwał się po pokojach i korytarzach, wciąż w towarzystwie Dubois, który na ten raz rozpłonął do tej awantury ciekawością, czyniącą zeń istnego Mefistofelesa względem owego poszukiwacza nowości, pod imieniem już nie Fausta, lecz Filipa Orleańskiego.
Przybyli tym sposobem do drzwi kaplicy; zdawały się zamkniętemi, ale za pierwszym naciskiem otworzyły się.
Dubois nie pomylił się w domysłach.
Po ostentacyjnym wyjeździe ukradkiem powróciwszy, Riom wraz z księżną klęczał przed domowym kapelanem; pan de Pons, krewny Rioma, i margrabia Rochefoucault, kapitan gwardyi księżny, trzymali welon nad ich głowami; panowie de Mouchy i de Lauzun stali jeden przy boku księżny, drugi przy boku Rioma.
— Fortuna stanowczo jest nam przeciwną, miłościwy panie — rzekł Dubois — przybywamy dwie minuty zapóźno.
— Oho! zobaczymy to! — zawołał książę w uniesieniu, krokiem posuwając się naprzód.
— Cyt! miłościwy panie — rzekł Dubois — jako duchowny, winienem powstrzymać waszą książęcą mość od świętokradztwa. Oh! gdyby się to na co zdało — nie mówię; ale w tym razie byłoby ono daremne.
— Więc oni są naprawdę zaślubieni? — zapytał książę, pod naciskiem ministra cofając się w cień filaru.
— Jaknajzaślubieńsi, miłościwy panie, i teraz nikt by ich nie odślubił, bez wdania się Ojca Świętego.
— To ja napiszę do Rzymu — rzekł książę.
— A niech Pan Bóg broni, mości książę! zawołał Dubois — nietrzeba zużywać kredytu na taką rzecz; pozostawić go należy na czas, gdy będzie chodziło o zrobienie mnie kardynałem.
— Ależ podobny mezalians me powinien istnieć.
— Mezaliansy są bardzo w modzie rzekł Dubois — o niczem dziś nie mówią, tylko o tem. Najjaśniejszy pan, Ludwik XIV, popełnił mezalians, żeniąc się z panią de Maintenon, której wasza książęca mość wypłacasz dotąd pensyę, jako wdowie po nim; najpierwsza księżniczka krwi popełniła mezalians, zaślubiając pana de Lauzun; wy, mości książę, popełniliście mezalians, zaślubiając pannę de de Blois, i to do tego stopnia, że gdyście o tych zaślubinach zawiadomili księżnę matkę, to ona wam odpowiedziała policzkiem, ja sam miłościwy panie, czyżem nie popełnił mezaliansu, zaślubiając córkę bakalarza z mojej wsi? Widzicie zatem mości książę, iż po tylu dostojnych przykładach księżna córka może z kolei popełnić mezalians.
— Cicho bądź, szatanie!
— Zkądinąd — mówił dalej Dubois — miłostki księżny de Berri, dzięki wykrzykiwaniu księdza rektora od świętego Sulpicyusza, zaczynały robić więcej hałasu, niż przystoi; był to skandal publiczny, a to małżeństwo sekretne, jutro całemu Paryżowi ogłoszone, stłumi go z kretesem. Nikt nie będzie miał nic do powiedzenia przeciw temu, nawet wasza książęca mość; stanowczo, miłościwy panie, rodzina wasza przychodzi do porządku.
Książę zaklął straszliwie i głośno, na co Dubois odpowiedział tym śmiechem, którego by mu pozazdrościł Mefistofeles.
— Cicho tam! — zawołał szwajcar, który nie wiedział, od kogo wychodzi hałas, a chciał, iżby nowożeńcy nie uronili ani jednego słowa z pobożnej egzorty, którą do nich zwracał kapelan.
— Uciszmy się! miłościwy panie — powtórzył Dubois — widzicie, że sprawiamy zamieszanie w obrzędzie.
— Zobaczysz — odparł książę — że jak się nie uciszymy, to ona każe wyrzucić nas za drzwi.
— A cichożeż! — powtórzył szwajcar, uderzając o płyty podłogi końcem halabardy, podczas gdy pani Berri wysłała pana de Mouchy, aby się dowiedział, zkąd pochodzi ten hałas.
Pan de Mouchy spełnił rozkaz księżnej, a spostrzegłszy w cieniu dwóch ludzi, zdających się kryć, podstąpił do hałaśników z głową podniesioną, krokiem śmiałym.
— Kto tak hałasuje? — rzekł — i kto panom pozwolił wejść do kaplicy?
— Ten, ktoby chętnie z niej wszystkich was wyrzucił oknem — odparł regent — ale poprzestaje na ten raz na zobowiązaniu pana, abyś rozkazał kawalerowi de Riom wyjechać natychmiast do Cognac, a księżnie Berri oznajmić, iżby się nigdy nie pokazywała w Palais-Royal.
Na te słowa regent wyszedł, dając znak ministrowi, aby udał się za nim, a pozostawiwszy pana de Mouchy i jego gruby brzuch w przerażeniu tem zjawiskiem.
— Do Palais-Royal! — zawołał książę, wsiadając do kolasy.
— Do Palais-Royal? — żywo poderwał Dubois — bynajmniej, mości książę, zapominacie o naszej umowie. Ja pojechałem z wami, pod warunkiem, że wasza książęca mość pojedzie ze mną. Hej, stangret! na przedmieście Świętego Antoniego.
— Idź do dyabła! nie głodnym.
— Dobrze, to wasza książęca mość jeść nie będzie.
— Nie jestem w humorze do zabawy.
— Dobrze, to wasza książęca mość bawić się nie będzie.
— A cóż będę więc robił, ani bawiąc się, ani jedząc?
— Wasza książęca mość patrzeć będzie, jak jedzą i bawią się inni.
— Co to znaczy?.
— To znaczy, że gwoli waszej książęcej mości dziać się zaczynają cuda, a ponieważ to nie codziennie się zdarza, nietrzeba ustawać na tak dobrej drodze: tego wieczora widzieliśmy już dwa, teraz zobaczym trzeci.
— Trzeci?
— Tak: numero Deus impari gaudet, liczba nieparzysta podoba się Bogu. Spodziewam się, że wasza książęca mość jeszcze nie zapomniał łaciny?
— Mów wyraźnie — rzekł regent, którego humor w tej chwili zgoła nie nadawał się do żartów — jesteś, co prawda, tak brzydki, że wolno ci pozować na sfinksa, alem ja nie dość młody na rolę Edypa.
— Owoż chciałem powiedzieć, miłościwy panie, że po zobaczeniu swych dwóch córek, które były zbyt płoche, by uczynić pierwszy krok ku statkowi, zobaczycie syna, który jest zanadto stateczny, by uczynić pierwszy krok ku płochości.
— Mój syn, Ludwik?
— Wasz syn Ludwik we własnej osobie; tej nocy on się rozkrępowywa, miłościwy panie, i na to ja widowisko, tak pochlebne dla dumy ojcowskiej, waszą książęcą mość zapraszam.
Książę potrząsnął głową z powątpiewaniem.
— O! potrząsajcie głową, wiele chcecie, miłościwy panie ale tak jest — rzekł Dubois.
— A jakim to sposobem on się rozkrępowywa? — zapytał regent.
— Wszelkimi sposobami, miłościwy panie. Ja zobowiązałem kawalera M..., ażeby mu przypiął pierwsze ostrogi w tej wyprawie, i o tej godzinie wieczerza on w całem znaczeniu słowa z nim i dwiema kobietami.
— A jakież to kobiety? — zapytał regent.
— Aktorki.
— I on zgodził się na to?
— Z pocałowaniem ręki.
— Na mą duszę! Słuchaj, Dubois, mnie się zdaje, że gdybyś ty żył za czasów Ludwika świętego, to zdołałbyś i jego zaprowadzić do Fillony owej epoki.
Uśmiech tryumfu przeszedł po małpiej twarzy Dubois.
— Oto tak, miłościwy panie — mówił dalej minister — chcieliście, aby książę Ludwik robił szpadą, jak wy swojego czasu i jak to z zamiłowaniem czynicie dziś jeszcze, więc przedsięwziąłem i co do tego środki.
— Doprawdy?
— Tak, kawaler de M... podczas wieczerzy przemówi się z nim na sposób niemiecki, pod tym względem możecie na nim polegać. Chcieliście, aby książę Ludwik wplątał się w jaką intrygę miłosną; jeżeli się oprze tej syrenie, którą na niego wypuściłem, to będzie świętym Antonim.
— To ty ją wybrałeś?
— Rozumie się! Kiedy chodzi o honor waszej rodziny, miłościwy panie, wiadomo waszej książęcej mości, że ja tę rzecz zdaję tylko na siebie samego. Tej nocy więc orgia, a jutro rano pojedynek. Pojutrze zaś nasz nawróceniec będzie się przynajmniej mógł podpisać Ludwikiem Orleańskim, nie narażając dobrej sławy swej dostojnej matki, bo wtedy ludzie się przekonają, że młodzieniec ten pochodzi ze krwi waszej książęcej mości, o czem, niech mnie dyabli wezmą! możnaby powątpiewać, wnosząc z jego trybu życia.
— Dubois, jesteś nędznikiem! — rzekł książę, śmiejąc się po raz pierwszy od wyjazdu z Chelles — ty zgubisz syna, tak jak zgubiłeś ojca.
— Niema co o tem mówić, miłościwy panie — odparł Dubois — wszak on w każdym razie musi być księciem, albo mnichem; czas, aby się przechylił na jedną albo na drugą stronę. Macie tylko jednego syna, miłościwy panie, który wkrótce mieć będzie lat szesnaście, i nie posyłacie go na wojnę, pod pozorem, że jest jedynakiem, a w gruncie, ponieważ nie wiecie, jakby się tam sprawiał.
— Dubois — zawołał regent.
— Owoż jutro, mości książę, będziemy wiedzieli, z kim mamy do czynienia.
— O! wielki mi interes! — odmruknął książę.
— Więc wasza książęca mość sądzi, że on wyjdzie z honorem?
— Słuchaj-no kapcanie, czy ty wiesz, że zaczynasz mnie ubliżać? Myślałby kto, iż jest jakąś rzeczą niepodobną wzbudzić miłość w człowieku mojej krwi, a cudem nadzwyczajnym włożyć szpadę do rąk księciu mego nazwiska. O! mój kochany Dubois, tyś się klechą urodził i klechą umrzesz.
— O, bynajmniej, miłościwy panie! — zawołał Dubois — daj go katu! pretenduję do czegoś lepszego.
Książę zaczął się śmiać.
— No, ty masz przynajmniej ambicyę, nie tak, jak ten niedołęga Ludwik, który nie pożąda niczego; a ta twoja ambicya bawi mnie tak, iż nie możesz sobie wyobrazić.
— Doprawdy? — rzekł Dubois — nie myślałem, żebym był takim trefnisiem.
— O! to tylko była skromność z twojej strony, bo w gruncie jesteś najtrefniejszem stworzeniem na ziemi, jeśli nie najprzewrotniejszem; to też przysięgam ci, że w dniu, w którym ty zostaniesz arcybiskupem..
— Kardynałem, mości książę.
— A, to ty chcesz być kardynałem?... Owoż, kiedy zostaniesz kardynałem, będzie dużo śmiechu w Palais-Royal, przysięgam ci.
— Inaczej jeszcze pośmieją się w Paryżu, proszę być pewnym, mości książę; ale, jak powiedzieliście, ja jestem niekiedy trefnisiem i chcę, aby się śmiano, dlatego to pragnę zostać kardynałem, jak moi poprzednicy Mazarin i Richelieu.




III.
Szczur i mysz.

Kolebka stanęła na przedmieściu Świętego Antoniego, przed domem zasłoniętym wielkim murem, za którym wyzierało kilka topoli, jakby dla zasłonięcia tego domu przed murem samym.
— A, — rzekł regent — to z tej strony, zdaje mi się, leży domek Noce.
— W istocie; wasza książęca mość ma dobrą pamięć; pożyczyłem go na noc dzisiejszą.
— A czyś przynajmniej rzecz dobrze ułożył, Dubois? Czy wieczerza godną jest księcia krwi?
— Zamawiałem ją sam. O! nie będzie zbywało na niczem panu Ludwikowi: obsługiwać go będą lokaje ojca, karmić kucharz ojca, miłością obdzieli go...
— Kto?
— Zobaczycie sami, mości książę, muszę-ż wam przecie zostawić jaką niespodziankę.
— A wino?
— Z waszej własnej piwnicy, mości książę; spodziewam się, że ten likwor familijny ustrzeże krew przed kłamstwem, ponieważ ona kłamie sobie zbyt już dawno.
— Ty nie miałeś takiego zachodu, starając się, by przemówiła moja, nieprawdaż, ty gorszycielu?
— No, ja jestem wymowny, miłościwy panie, ale przyznać trzeba, że wasza książęca mość byłeś bardzo powolnym. Wejdźmy.
— To masz klucz?
— Naturalnie...
I Dubois wyjął z kieszeni klucz, który dyskretnie wsunął w zamek. Drzwi cicho obróciły się na zawiasach i zamknęły za nimi bez żadnego szelestu. Były to istne drzwi domku, znającego swoją powinność wobec wielkich panów, którzy raczyli próg jego przestępować.
Z poza zamkniętych żaluzyi błyskało kilka odbić światła, a lokaje stojący w przedsionku oznajmili dostojnym gościom, że biesiada się rozpoczęła.
— Tryumfujesz Dubois — rzekł regent.
— Zesiądźmy prędzej, miłościwy panie — odparł minister — wyznaję, że pilno mi zobaczyć, jak się pan Ludwik wywiązuje z zadania.
— Mnie również.
— To chodżmyż, a cicho.
Regent poszedł za Dubois’em do gabinetu, który przez wielki otwór kolisty łączył się z jadalnią; otwór ten napełniony był kwiatami, poprzez których łodygi doskonale widzieć słyszeć można było biesiadników.
— Aha! — rzekł regent, poznając gabinet — jestem w krainie znajomej.
— Więcej znajomej, niż wasza królewska mość myśli; proszę tylko nie zapominać, że cokolwiek zobaczycie lub usłyszycie, trzeba milczeć lub mówić cicho.
Obaj podeszli do otworu, wychodzącego na salę biesiadniczą, uklękli na kanapie i odsunęli kwiaty, aby nie utracić nic z tego, co się dziać będzie.
Syn regenta, mający półszesnasta roku, siedział w fotelu właśnie naprzeciw ojca; z przeciwnej strony stołu, plecami do dwóch ciekawych, kawaler M... i dwie kobiety w strojach olśniewających raczej niż umiarkowanych, uzupełniały kwartet obiecany przez Dubois regentowi; jedna siedziała przy młodym księciu, druga przy kawalerze. Amfitryon, nie pijąc wcale, gawędził, kobieta siedząca przy nim robiła miny niechętne, gdy nie robiła min — ziewała.
— Co to jest! — usiłując poznać siedzącą naprzeciw niego kobietę, odezwał się książę, który miał krótki wzrok. — Zdaje mi się, że znam tę osobę.
I lornetował kobietę z większą jeszcze uwagą. Dubois śmiał się, ukradkiem.
— Ależ to — mówił dalej regent — brunetka z błękitnemi oczyma...
— Nie myli się wasza wysokość — zaśmiał się Dubois.
— Ten biust uroczy, te ręce wykwintne...
— Dalej, dalej.
— Ta buzia różana...
— Jeszcze dalej!
— Ależ nie, nie mylę się! To Mysz!
— Aha!
— Jakto, złoczyńco, ty właśnie dla niego wybrałeś Mysz!
— Jednę z najrozkoszniejszych dziewcząt, mości książę, nimfę Opery; zdawało mi się, że nic właściwszego dla rozkrępowania młodzieńca.
— Toś ty mi taką gotował niespodziankę, mówiąc, że obsługiwać go będą lokaje ojca, że pić będzie wino ojca i romansować z...
— Z kochanką ojca? Tak, mości książę.
— Ależ złoczyńco! — zawołał książę — tyś się dopuścił niemal zbrodni!
— Ba! skoro chodziło o rozkrępowanie go...
— I ona przyjmuje takie partye?
— To jej zajęcie, mości książę.
— A z kim ona sądzi, że jest w tej chwili?
— Ze szlachcicem z prowincyi, który przybył do Paryża dla połknięcia otrzymanego spadku.
— Kto jej towarzyszy z boku?
— O! co tego, to nie wiem. Sam kawaler de M... zobowiązał się skompletować kwartet.
W tej chwili kobieta, siedząca obok kawalera, zdając się słyszeć jakieś szepty, podniosła głowę w stronę rozmawiających.
— A to co! — zawołał Dubois, osłupiały z kolei — ależ ja się nie mylę!
— Co takiego?
— Ta druga kobieta...
Ładna biesiadniczka obejrzała się znowu.
— To Julka! — ozwał się Dubois. — Ah! niegodziwa!
— A! — rzekł książę — oto rzecz ciekawa: twoja kochanka i moja! Słowo honoru, oddał bym wiele, ażebym mógł śmiać się dowoli.
— Zaraz, zaraz, mości książę.
— Cóżeś ty oszalał! co chcesz zrobić, Dubois? Rozkazuję ci pozostać...! Ja ciekawy jestem, jak się to wszystko skończy.
— Słucham, mości książę, ale oświadczam...
— Co?
— Że nie wierzę odtąd w cnotę kobiecą.
— Dubois — rzekł regent, siadając na kanapie, podczas gdy Dubois uczynił to samo — jesteś nieocenionym, słowo honoru! Pozwól mi śmiać się, albo się uduszę.
— Ano, to śmiejmy się, mości książę, ale pocichu; jest wtem słuszność, trzeba zobaczyć, jak się to skończy.
I śmieli się obaj najciszej, jak tylko mogli, poczem zajęli znowu w swej dostrzegalni miejsce na chwilę opuszczone.
Biedna Mysz ziewała do opadnięcia szczęk.
— Wiecie co, miłościwy panie — rzekł Dubois — jakoś pan Ludwik nie wygląda na rozochoconego.
— Widać, że jeszcze nie pił nic.
— A też próżne butelki, jakie tam stoją? Przecież wino samo z nich nie uciekło.
— Prawda, ale nie mniej zanadto poważnym jest ten szlachecki młodzik.
— Cierpliwości! Ożywia się, słuchajmy: zaczyna mówić.
Jakoż, wstając z fotelu, młody książę odepchnął ręką butelkę, którą mu podawała Mysz.
— Chciałem zobaczyć — rzekł sentymentalnie — jak wygląda orgia; zobaczyłem i dosyć jestem zadowolony. Jeden z myślicieli powiedział: „Ebrietas omne vitium deliquit“ (z pijaństwa wszelki występek).
— Co on tam wyśpiewuje, u dyabła? — zapytał regent.
— Źle idzie — odrzekł Dubois.
— Jakto! — zawołała sąsiadka młodego księcia z uśmiechem, który odsłonił rząd zębów ładniejszych od pereł — pan nie lubisz wieczerzy?
— Nie lubię jeść ani pić — odparł Ludwik — jeśli nie jestem ani głodny, ani spragniony.
— Osieł — szepnął regent.
I zwrócił się do Dubois, który sobie przygryzał wargi.
Towarzysz księcia Ludwika zaczął się śmiać i powiedział doń:
— Z pod tej reguły wyjmujecie zapewne nasze urocze współbiesiadniczki?
— Co pan przez to rozumiesz?
— Aha! gniewa się — rzekł regent — to dobrze!
— Dobrze! — powtórzył Dubois.
— Rozumiem, panie — odparł kawaler — że nie ubliżycie tym damom, okazując małą dbałość o korzystanie z ich towarzystwa przez usunięcie się.
— Późno się robi — odrzucił książę Ludwik.
— O! jeszcze nie północ.
— A przytem — dodał młody książę, szukając wymówki — a przytem... ja jestem z kimś zaręczony.
Damy buchnęły śmiechem.
— A to dureń! — szepnął Dubois.
— Co ty mówisz? — rzekł regent.
— Ah! prawda, zapomniałem się! Przepraszam waszą książęcą mość.
— Mój panie — odezwał się kawaler okropnie trącicie prowincyą.
— Ależ! — zapytał regent — co ten młodzieniec w taki sposób przemawia do księcia krwi?
— To układ: on niby nie wie, kim jest książę Ludwik, i uważa go za prostego szlachcica; przytem ja mu kazałem popychać go do kłótni.
— Przepraszam — odrzekł Ludwik — pan coś mówiłeś; ale, że i pani mówiła do mnie jednocześnie, nie słyszałem słów pańskich.
— Czy chcecie, abym powtórzył, co powiedziałem? — podśmiewając się, zapytał młodzieniec.
— Zrobicie mi przyjemność.
— Owóż powiedziałem, że okropnie trącicie prowincyą.
— Cieszę się z tego, panie: to mnie musi odróżniać od pewnych znanych mi frantów paryskich — odparł Ludwik.
— Odciął się nie najgorzej — rzekł regent.
— Phi!... — mruknął Dubois.
— Jeżeli do mnie to mówicie — rzekł kawaler de M... — odpowiem, że to niegrzecznie; mniejsza względem mnie, któremu możecie zdać sprawę z niegrzeczności, ale nie jest ona wytłómaczoną względem tych pań.
— Twój prowokator idzie za daleko, Dubois — rzekł regent niespokojny — niebawem gotowi wziąć się za gardło.
— To ich zaaresztujemy — rzekł minister.
Młody książę ani drgnął, ale wstawszy i obszedłszy stół dokoła, podstąpił do towarzysza uczty i mówił doń półgłosem.
— Czy widzisz? — rzekł do Dubois regent wzruszony — baczność! tożbym nie chciał, żeby mi go zabili.
Ale Ludwik powiedział tylko do kawalera:
— Z ręką na sumieniu powiedzcie mi, panie, czy wy tu się bawicie? Co do mnie, oświadczam, że nudzę się okrutnie. Gdybyśmy byli sami, mówiłbym wam o rzeczy mocno mnie zajmującej w tej chwili: to szósty rozdział „Wyznań“ świętego Augustyna.
— Jakto, panie! — zawołał kawaler z miną osłupienia, która na ten raz wcale nie była udana — wy zajmujecie się sprawami religijnemi? To zdaje mi się zawcześnie...
— Panie — odparł Ludwik tonem doktoralnym — nigdy nie jest zawcześnie myśleć o zbawieniu swej duszy.
Regent głęboko westchnął; Dubois poskrobał się po nosie.
— Słowo szlacheckie daję — odezwał się regent — że to rzecz hańbiąca dla rasy! Te kobiety posną.
— Zaczekajmy — odrzekł Dubois — jak posną, to może on prędzej się ośmieli.
— „Ventrebleu!“ — rzekł regent — gdyby się miał ośmielić, jużby to nastąpiło dotąd; ona rzucała nań oczyma pociski, zdolne wskrzesić umarłego. I patrz, rozłożona tak w fotelu, nie jestże ona zachwycającą?
— Owóż — mówił Ludwik do kawalera — muszę was poradzić się w tem: święty Hieronim utrzymuje, że łaska nie inaczej jest skuteczną, tylko kiedy przychodzi przez skruchę.
— A idźcież do dyabła! — zawołał szlachcic — gdybyście pili, myślałbym, że wino licha warte.
— Na ten raz, panie — odparł młody książę — ja zwrócę z kolei uwagę, że jesteście niegrzecznym, i odpowiedziałbym wam tym samym tonem, gdyby nie było grzechem podawać ucho obelgom; ale dzięki Bogu, jestem lepszym chrześcijaninem, niż wy.
— Kto przychodzi wieczerzać w małym domku — odezwał się kawaler — powinien być nie dobrym chrześcijaninem, ale dobrym biesiadnikiem.
Młody książę zadzwonił — ukazał się lokaj.
— Odprowadzić pana kawalera ze światłem — rzekł z miną iście książęcą — ja zaś wyjadę za kwandrans. Czy macie swój powóz, panie kawalerze?
— Nie mam.
— To rozporządzajcie moim — rzekł młody książę. — Przykro mi, że nie mogę uprawiać znajomości z wami; ale, jak powiedziałem, wasze gusta nie są mojemi; powracam wreszcie na mą prowincyę.
— No! byłoby to ciekawem — szepnął Dubois — gdyby on wyprawił współbiesiadnika, aby pozostać sam z kobietami.
— Tak — odrzekł regent — byłoby to ciekawem, tylko się na to nie zanosi.
Rzeczywiście, podczas gdy regent i Dubois zamieniali kilka słów, kawaler de M... odjechał, a Ludwik Orleański, zostawszy sam z kobietami, istotnie śpiącemi, dobywszy z ubrania ogromny zwit papieru, a z kieszeni mały ołówek czerwony, jął kreślić adnotacye na marginesie z zapałem zgoła teologicznym, wpośród parujących jeszcze półmisków i do połowy wypróżnionych butelek.
— Jeżeliby na tego młodzieńca krzywo, patrzała kiedyś starsza linia, to już trzebaby chyba nieszczęścia — mówił regent. — Niechże teraz gadają, że ja dzieci moje wychowuję w nadziejach tronu.
— Przysięgam wam, miłościwy panie, że mnie to truje.
— A! Dubois, tylko ty wyobraź sobie: młodsza córka jansenistka, starsza filozofka a syn teolog; dyabeł w nich wlazł, mój Dubois. Gdybym się nie wstrzymywał, słowo honoru, kazałbym spalić te niegodziwe istoty.
— Ostrożnie, mości książę! Gdybyście kazali spalić, powiedzianoby, że w dalszym ciągu uprawiacie rząd wielkiego króla i pani Maintenon.
— Niech więc żyją! Ale, czy ty to rozumiesz, Dubois? Ten błazen, który już pisze foliały — tu głowę można stracić. Zobaczysz, że jak ja umrę, to on każe przez kata popalić moje ryciny, przedstawiające Dafnisa i Chloe.
Ludwik Orleański z dziesięć minut pisał swe adnotacye; po skończeniu schował starannie rękopis w połę fraka, nalał sobie dużą szklankę wody, umaczał w niej kromkę chleba, pobożnie zmówił modlitwę i z pewną rozkoszą spożywał tę wieczerzę anachorety.
— Umartwienia! — mruknął regent w rozpaczy — ale pytam cię, Dubois, kto go u dyabła tego wszystkiego nauczył?
— Już to nie ja, mości książę; co do tego mogę upewnić.
Książę Ludwik wstał i znowu zadzwonił.
— Czy powóz już wrócił? — zapytał lokaja.
— Wrócił, jaśnie panie.
— To dobrze. Ja wyjeżdżam; co do tych pań, widzisz, że śpią; jak się zbudzą, stawisz się na ich rozkazy.
Lokaj się skłonił, a młody książę wyszedł krokiem arcybiskupa, udzielającego błogosławieństwa.
— Niech cię morowa zaraza zdusi, żeś mnie sprowadził na takie widowisko! — zawołał regent w rozpaczy.
— Szczęśliwym, trzykroć szczęśliwym ojcem jesteście, miłościwy panie! — rzekł Dubois. — Dzieci wasze instynktownie się kanonizują, a tu obmowa szarpie tę świętą rodzinę! Na mój kapelusz kardynalski, chciałbym, ażeby tu byli książęta wylegitymowani!
— Toż ja bym im pokazał, jak to ojciec naprawia winy swych synów — rzekł regent. — Chodź, Dubois!
— Nie rozumiem waszej książęcej mości.
— Słuchaj, Dubois, widzę, że i ciebie zaraza dotyka; niech mnie dyabli wezmą!
— Mnie, zaraza?
— Ciebie, ciebie!... Tam stoi wieczerza gotowa... wino odkorkowane... dwie kobiety śpiące, które czekają na rozbudzenie... i ty nie rozumiesz? Dubois, jam głodny! Dubois, jam spragniony! Wejdźmy i kończmy rzeczy, na punkcie, gdzie je ten cymbał zostawił. A teraz rozumiesz?
— Wcale niezła myśl — rzekł Dubois, zacierając sobie ręce — a wasza książęca mość jesteście jedynym człowiekiem, stojącym na wysokości swej reputacyi.
Dwie kobiety spały wciąż. Regent i Dubois wyszli ze swej kryjówki i udali się do sali jadalnej. Książę usiadł na miejscu syna, a Dubois na krześle kawalera. Regent obciął sznurki od butelki szampana, a łoskot wyskakującego korka zbudził śpiące.
— Aha! decydujecie się więc pić nareszcie? — rzekła Mysz.
— A ty — zbudzić się ze snu? — odparł książę.
Głos ten uderzył biedną dziewczynę, jak pocisk elektryczny; przetarła sobie oczy, jak gdyby niezupełnie była pewną, czy się zbudziła, wstała do połowy i poznawszy regenta, opadła na fotel, dwukrotnie wymawiając imię Julii.
Ta znowu siedziała, jakby onieprzytomiona szyderczem spojrzeniem i wykrzywioną twarzą Dubois.
— No, no, Myszko — rzekł książę — widzę, że jesteś dobrą dziewczyną: dałaś mi pierwszeństwo. Zaprosiłem cię przez Dubois na wieczerzę; miałaś tysiące zajęć, na prawo i na lewo, jednak zaproszenie przyjęłaś.
Towarzyszka Myszki, bardziej jeszcze strwożona, patrzyła na Dubois, na księcia i przyjaciółkę, czerwieniła się i traciła głowę.
— Co tobie jest, panno Julio? — zapytał Dubois. — Czyżby jego książęca mość omylił się, a ty przypadkiem przybyłaś tu nie dla nas, tylko dla kogo innego?
— Tego nie mówię — odrzekła panna Julia.
Mysz się roześmiała.
— Jeżeli to jego książęca mość nas zaprosił — powiedziała — to wie o tem dobrze i nie potrzebuje się pytać, jeżeli nie on, to jest niedyskretnym, a w takim razie ja nie odpowiadam.
— A co! nie mówiłem ci Dubois — śmiejąc się jakby za potrąceniem, zawołał książę — nie mówiłem ci, że to dziewczyna sprytna?
— A ja, mości książę — rzekł Dubois, nalewając wina obu paniom i sam dotykając ustami kieliszka szampana — czy nie mówiłem, że wino jest wyborne?
— I cóż, Myszko, — rzekł regent — czy nie poznajesz tego wina?
— Mości książę — odrzekła tancerka — z winem to jak z kochankami.
— Rozumiem; nie możesz mieć tak szerokiej pamięci. Doprawdy, Myszko, ty nie tylko jesteś najdzielniejszą, ale i najuczciwszą z dziewcząt, jakie znam. O! w tobie niema obłudy — mówił z westchnieniem.
— Ano, skoro miłościwy pan tak tę rzecz bierze...
— Więc co?
— To ja pozwolę sobie zapytać.
— Pytaj, a odpowiem.
— Czy wasza książęca mość zna się na snach?
— Jestem wróżbitą.
— To mi wasza książęca mość wytłómaczy mój?
— Lepiej, niż ktobądź, Myszko. Wreszcie, gdybym się potknął, to jest tu Dubois, który likwiduje mi dwa miliony rocznie na pewne wydatki szczególne, mające na celu poznanie dobrych i złych snów, jakie tworzą się w mojem królestwie.
— A więc?
— Gdybym nie podołał, to Dubois dokończy. Opowiadaj zatem swój sen.
— Wiadomo waszej książęcej mości, że nie mogąc się panów doczekać, Julka i ja zasnęłyśmy sobie.
— Wiem, nie żałowałyście sobie, gdyśmy nadeszli.
— Owóż, ja nie tylko spałam, ale miałam sen.
— Istotnie?
— Tak, mości książę; nie wiem, czy Julce śniło się co, albo nie; ale mnie śniło się, że...
— Słuchaj-że, Dubois, mnie coś się zdaje, że to będzie interesującem.
Na miejscu pana Dubois siedział oficer, którym ja się nie zajmowałam; zdawało mi się, że on był tu dla Julii.
— Czy słyszysz, panno? — odezwał się Dubois — wyrzeczono przeciw tobie straszne oskarżenie.
Julia, która nie była okrutną i którą dla przeciwieństwa z Myszką, towarzyszką zwykłą wspólnych wycieczek miłosnych, przezywano Szczurkiem, zamiast odpowiedzieć, zapłonęła.
— A na mojem miejscu kto siedział, Myszko?
— Do tego właśnie ciągnę: na waszem miejscu, mości książę, w marzeniu mojem był ciągle, ciągle, ale tylko w marzeniu...
— No, rozumie się, nieinaczej — rzekł dobrodusznie książę.
— Młodzieniec z wieku może szesnastoletni, ale tak osobliwy jakiś, że wyglądał na pannę, tylko, że mówił po łacinie.
— A! co też ty mówisz, moja biedna Myszko?
— Nareszcie, po godzinie rozprawy teologicznej, po dyssertacyach nader ciekawych o świętym Hieronimie i Augustynie, po światłych spostrzeżeniach, co do Janseniusa, ja dalipan, miłościwy panie, wyznaję — zdawało mi się, że usypiam.
— Tak dalece, że w tej chwili nawet wydaje ci się, że spisz?
— Istotnie, a rzecz to dla mnie tak zawikłana, iż sama nie mogąc dojść do rozwiązania wielce ciekawej dla mnie zagadki, a wiedząc, że daremniebym o to udawała się do Julki, zwracam się do was, miłościwy panie, jako do wielkiego wróżbity, według własnego waszego oświadczenia, i proszę o wyjaśnienie.
— Myszko — rzekł książę, nowy kieliszek nalewając sąsiadce — tylko ty spróbój tego wina na seryo; zdaje mi się, żeś ty obmówiła swoje podniebienie.
— Rzeczywiście, miłościwy panie — odezwała się Mysz po wychyleniu kieliszka — to wino przypomina inne, które piłam tylko...
— W Palais Royal?
— Istotnie.
— Jeżeliś wino to piła jedynie w Palais-Royal, to znaczy, że ono jedynie tam się znajduje, nieprawdaż? Wszak tyle bywasz po świecie, że musisz oddać tę sprawiedliwość mojej piwnicy.
— Oh! oddaję głośno i z całego serca.
— Owoż, skoro wino to znajduje się tylko w Palais-Royal, to znaczy, żem ja tu je przysłał.
— Jakto, wasza książęca mość?
— Ja, albo Dubois; wiesz, że prócz klucza od skarbca ma on także klucz od piwnicy.
— Klucz od piwnicy, być może — oderwała się Julka, która nareszcie zdecydowała się otworzyć usta — ale od skarbca, tego-by się nikt nie domyślił.
— Czy słyszysz, Dubois? — zawołał regent.
— Wasza wysokość mógł zauważyć — rzekł Dubois — iż ta panna nie mówi często, a jeżeli się przypadkiem odezwie, to jak siedmiu mędrców Grecyi — sentencyami.
— A jeżelim ja tu przysłał to wino, to jużciż chyba dla którego z książąt Orleańskich.
— Jest ich dwóch — rzekła Mysz.
— Jużciż dwóch!
— Syn i ojciec: Ludwik Orleański i Filip Orleański.
— Dobijasz, Myszko, dobijasz!
— Jakto! — zawołała tancerka, przeciągając się w fotelu i wybuchając śmiechem. — Jakto, ten młodzieniec, ten teolog, ten jansenista?...
— Dalej, dalej!...
— Któregom widziała we śnie?...
— Tak.
— Na miejscu waszej książęcej mości?...
— Tu na tem samem miejscu.
— To jego książęca mość, Ludwik Orleański?
— On sam.
— Ah! miłościwy panie — zawołała Mysz — jakżeż wasz syn do was niepodobny i jak to dobrze, żem się przebudziła!
— To nie tak, jak ja — odezwała się Julka.
— A co, czy nie mówiłem waszej książęcej mości? — zawołał Dubois. — Moja kochana Julko, wór złota za ciebie!
— Więc ty zawsze mnie kochasz, Myszko? — rzekł regent.
— Co prawda, to mam do was słabość, miłościwy panie.
— Pomimo twych snów?
— Tak, miłościwy panie, a czasami nawet z okazyi tych snów.
— Niebardzo to pochlebnie, jeżeli wszystkie twe sny podobne do dzisiejszego.
— Ah! proszę mi wierzyć, że nie mam znowu snów każdej nocy.
I przy tej odpowiedzi, która umocniła jeszcze jego królewską wysokość w opinii, że Mysz jest stanowczo dziewczyną dowcipną, przerwana wieczerza poczęła się w najlepsze i trwała do godziny trzeciej rano.
O tej godzinie regent odwiózł Myszkę do Palais-Royal w karecie swego syna, a Dubois Julkę do jej domu w powozie jego wysokości.
Ale przed położeniem się spać, regent, który z trudnością tłumił smutek ogarniający go przez cały wieczór, napisał list i zadzwonił na pokojowca.
— Masz tu — rzekł doń — postaraj się, ażeby list ten odszedł jeszcze dzisiejszego rana przez kuryera umyślnego i doręczony został we własne ręce.
List ten zaadresowany był do — wielebnej pani Urszuli, przełożonej Urszulinek w Clison.




IV.
W trzy noce potem.

W trzy noce po tej nocy, w której kolejnemi dotykany niezadowoleniami, regent jeździł z Paryża do Chelles, z Chelles do Meudon, a stamtąd na przedmieście Świętego Antoniego — w okolicach Nantes odbywała się scena, z której, dla zrozumienia biegu tego opowiadania, nie możemy pominąć najmniejszego szczegółu.
Na drodze do Clisson, o dwie lub trzy lieus od Nantes, nieopodal klasztoru słynnego pobytem Abeillarda, wznosił się czarny i długi dom, otoczony grupą tych pękatych i ciemnych drzew, jakimi okryta jest Bretania. Płoty po całej drodze, około domostw; oprócz murów, wszędzie płoty gromadne, żywopłoty gęste, nieprzeniknione nawet dla wzroku, przecięte tylko, lub przerwane sztachetami drewnianemi z krzyżem u góry, slużącemi za bramę.
Dom sam niedostępnym był ze trzech stron, ale czwarta, stanowiąca przeciwległą od drogi fasadę, której dach tylko nieco ponad mury i drzewa wystawał, dotykała szerokiego stawu, oblewającego dolną część muru. Na dziesięć stóp nad powierzchnią szklistą i ruchomą wystawały okna refektarza.
Jedna tylko krata żelazna wychodziła na staw i jednocześnie przepuszczała ponik małego strumyka zasilającego wodozbiór, który z drugiej strony odpływał przez podobnąż kratę, mocną i nieotwieraną wcale. Wśliznąć się pod kratą, czy to w górze stawu, czy w dole, było zupełnem niepodobieństwem, ponieważ sztaby zachodziły głęboko w łożysko.
Letnią porą można tam było widzieć, przymocowaną do samej kraty, łódkę rybaczą, wśród irysów i dzwonków, osłaniających rdzę żelaza, nagromadzoną przez wilgoć. Była to łódź ogrodnika, który od czasu do czasu używał jej dla zarzucenia: czy to wędki, czy sieci, w częściach najrybniejszych stawu, co biednym dziewicom, zamkniętym i znudzonym, dawało widok rybołostwa.
Czasami też, ale zawsze w lecie, i to wśród nocy najciemniejszych krata rzeczna otwierała się tajemniczo; jakiś mężczyzna milczący, osłonięty płaszczem, wchodził w łódkę, która zdawała się sama odczepiać od kraty, ślizgała się cichutko, bez wstrząśnienia, jakby tchem niewidzialnym pędzona, i stawała przed murem klasztornym, tuż pod okratowanemi oknami refektarza.
Wtedy dawał się słyszeć maleńki sygnał, naśladujący albo skrzeczenie żaby lub gwizd sowy, albo krzyk puszczyka, i młoda dziewica ukazywała się w oknie dość szeroko okratowanem, by mogła przejść jej jasna i śliczna główka, ale tak wyniesionem, że, mimo powtarzanych usiłowań, młodzieniec w płaszczu nigdy jej ręki dosięgnąć nie mógł. Musieli więc poprzestawać na rozmowie bardzo nieśmiałej i czułej, której połowę unosił szmer wody lub podmuchy wiatru.
Po godzinie tak przebytej następowało pożegnanie, trwające znowu z godzinę, aż nareszcie, gdy młodzi umówili się o nową noc i nowe hasło, łódka odchodziła tąż samą drogą, krata zamykała się tak cicho, jak przy otwieraniu, a młodzieniec oddalał się, przesyłając ku oknu pocałunek, który dziewica oddawała z westchnieniem.
Ale teraz nie lato; jesteśmy na początku straszliwej zimy 1719 roku. Piękne rozłożyste drzewa pokryte są szronem, trzciny pozbawione wesołych gości, z których jedni poszukali sobie umiarkowanego klimatu, drudzy ciepłego schronienia.
A jednak, mimo tej ciemnej nocy, mimo przejmującego zimna, mimo zupełnego braku gwiazd na niebie, samotny jeździec, bez lokaja wyjechał wielką bramą z Nantes i zapuścił się w pola, nawet nie gościńcem prowadzącym wprost do Clisson, lecz drogą boczną, dochodzącą do tego gościńca o sto kroków od rowów.
Przez dobry kwadrans wszystko szło jak z płatka: wiatr, niezdolny powstrzymać biegu jeźdźca, powiewał tylko fałdami jego płaszcza; drzewa, czarne szkielety, umykały na prawo i na lewo jak widma, podczas, gdy odbłysk śniegu, jedyne światło kierujące awanturniczym biegiem jeźdźca, w sam raz oświetlało drogę, by nie zbić się z tropu.
Ale niebawem, pomimo ostrożności, rumak potknął się o kamień i omało nie upadł.
Trwało to tylko chwilę błyskawiczną; za pierwszem dotknięciem uzdy, koń się podniósł, ale jeździec, pomimo zamyślenia, spostrzegł, że na nogę kuleje.
Młodzieniec zdał się mocno zakłopotany tym wypadkiem i widocznie myślał o środkach zaradzenia, kiedy, pomimo wyściełki śniegowej na drodze, usłyszał tentent jazdy. Nadstawiał przez chwilę ucha, azali się nie myli; potem, przekonany zapewne, że kilku konnych jedzie tą samą drogą, co on, i czując, że gdyby ścigali, to go niezawodnie dopędzą, powziął natychmiastowe postanowienie: wskoczył żywe na konia, postąpił z dziesięć kroków na drodze, stanął z nim poza kilku drzewami wywróconemu włożył szpadę pod pachę, dobył z olstr pistolet i czekał.
Jakoż jeźdźcy nadbiegli w całym pędzie, a pomimo mroku, można było odróżnić ich ciemne płaszcze, oraz białego konia jednego z nich. Było ich czterech, a jechali w milczeniu; ze swej strony nieznajomy powstrzymywał oddech, a koń, jakby pojmując niebezpieczeństwo grożące panu, stał cicho; nieruchomie, jak on. Nie słysząc więc żadnego szelestu, kawalkada minęła grupę drzew, zasłaniających jeźdźca i konia, a jeździec sądził, że się już pozbył tych nieproszonych, kimkolwiek by byli, gdy się nagle kawalkada zatrzymała. Ten, co wyglądał na przywódcę, zszedł z konia, wyjął z fałdów płaszcza latarkę i zapaliwszy, oświetlał drogę. Owoż, ponieważ droga nie wskazywała tropu, za którym pędzili, jeźdźcy domyślili się, że przegonili ten trop, cofnęli się, poznali miejsce, gdzie potknął się koń z jeźdźcem, a zrobiwszy kilka kroków naprzód, ku grupie drzew, łatwo dostrzegli człowieka i konia. Natychmiast dał się słyszeć szelest nabijanych pistoletów.
— Hola! panowie — rzekł wtedy ukryty jeździec, pierwszy głos zabierając — kto jesteście i czego chcecie?
— To on — szepnęło kilka głosów — nie omyliliśmy się.
Wtedy człowiek z latarką ruszył dalej w kierunku nieznajomego.
— Jeszcze krok, a zabiję was — rzekł jeździec — wymieńcie natychmiast nazwiska, abym wiedział, z kim mam do czynienia.
— Nie zabijajcie nikogo, panie de Chanlay — odrzekł zagadniony spokojnie — i schowajcie, dalipan, napowrót do olstr pistolety.
— Ah! to wy, margrabio de Pontcalec? — odpowiedział de Chanlay.
— Jużciż ja, panie.
— A co tu robicie, proszę?
— A wy co? — odrzekł Pontcalec. — Ja tylko żądam wyjaśnienia co do waszego postępowania; raczcie się zbliżyć i odpowiedzieć.
— Wezwanie uczynione jest w sposób osobliwy, panie margrabio; jeżeli żądacie, abym odpowiedział, nie moglibyście uczynić tego w innej formie?
— Podejdź, Gastonie — odezwał się inny głos — mamy, mój drogi, istotnie do pomówienia z tobą.
— A! to co innego — rzekł Chanlay — poznaję cię po tonie, Montlouis; ale wyznaję, że nie nawykłem jeszcze do trybu pana de Pontcalec.
— Mój tryb jest taki, jak każdego szczerego i twardego Bretona, który nie ma z niczem się kryć przed przyjaciółmi, panie de Chanlay — odrzekł margrabia — i który nie ma nic przeciw temu, aby go zapytywano równie szczerze, jak on zapytuje innych.
— Łączę się z Montlouisem — odezwał się inny głos — by prosić Gastona o porozumienie się polubowne; pierwszym bowiem naszym interesem jest nie kłócić się wzajemnie.
— Dziękuję ci, Covedic — rzekł Chanlay — jest to i moje zdanie; zatem idę do was.
Jakoż, na te słowa pojednawcze, młodzieniec, wsunąwszy pistolet w olstro, a szpadę do pochwy, podszedł do gromady, stojącej śród drogi, i czekał na wynik rozmowy.
— Panie de Talhouet — rzekł margrabia de Pontcalec tonem człowieka, który nabył, lub któremu dano prawo rozkazywania — czuwajcie nad nami; niech nikt nie podchodzi, tak, abyśmy nie byli uprzedzeni.
Pan de Talhouet podskoczył natychmiast i jął zataczać koniem wielkie koło, wedle gromady, nie ustając ani na chwilę czuwać okiem i uchem, jak mu rozkazano.
— A teraz — rzekł margrabia de Pontcalec, siadając na koń — zgaśmy latarkę, skoro znaleźliśmy kogo nam trzeba.
— Panowie — odezwał się wtedy kawaler de Chanlay — pozwólcie mi powiedzieć, że wszystko, co dzieje się w tej chwili, dziwi mnie niemało. Widocznie panowie goniliście za mną; mnie szukaliście, powiadacie; znaleźliście mnie i możecie zgasić latarkę: co to wszystko znaczy? Jeżeli żart, to miejsce i czas, wyznaję panom, źle są wybrane.
— Nie, panie — odparł margrabia de Pontcalec swym tonem ostrym i krótkim — to nie żart, tylko indagacya.
— Indagacya? — odrzekł kawaler de Chanlay, marszcząc brwi.
— Raczej wyjaśnienie — poprawił Montlouis.
— Indagacya czy wyjaśnienie — mniejsza z tem — mówił dalej Pontcalec — okoliczność jest zbyt ważną, by igrać znaczeniem lub słowem. Czy to więc indagacya, czy wyjaśnienie, potrzeba, aby pan de Chanlay odpowiadał na nasze zapytania.
— Ostro nakazujecie, panie margrabio — rzekł de Chanlay.
— Jeżeli nakazuję, to mam do tego prawo: jestżem waszym zwierzchnikiem, czy nie?
— Bez wątpienia, jesteście; ale to nie racya, żeby zapominać o względach wzajem należnych szlachcie.
— Panie de Chanlay, panie de Chanlay! wszystkie te trudności bardzo wyglądają na wybiegi; przysięgliście posłuszeństwo, słuchajcie.
— Przysiągłem, panie, być posłusznym — odparł kawaler — lecz nie jak lokaj.
— Przysięgliście słuchać jak niewolnik; słuchajcie więc, lub ponieście skutki nieposłuszeństwa.
— Panie margrabio!
— Słuchaj, mój drogi Gastonie — rzekł Moutlouis — mów, proszę cię; im prędzej, tem lepiej; jednem słowem możesz nam wybić wszelkie podejrzenia.
— Podejrzenia! — zawołał Gaston blady i drżący z gniewu — więc panowie macie mnie w podejrzeniu?
— Ależ bez wątpienia — odrzekł Pontcalec ze swą szorstką otwartością. — Sądzicie, że inaczej bieglibyśmy waszym tropem na taki czas?
— O! skoro tak, to co innego, panie margrabio — zimno odparł Gaston — jeżeli mnie posądzacie, powiedzcie, o co; słucham.
— Przypomnijcie sobie, kawalerze, fakty. Myśmy połączyli się we czterech, nie uciekaliśmy się do waszej pomocy, samiście nam ją ofiarowali, oświadczając, iż prócz dobra publicznego, do jakiego chcecie nam dopomódz, macie jeszcze do pomszczenia obrazę osobistą; tak, czy nie?
— Zupełnie tak.
— Wtedy przyjęliśmy cię pomiędzy siebie jako przyjaciela, jako brata. Wyłuszczyliśmy wam wszystkie projekty, zwierzyli wszystkie nadzieje. Co większa, was wybrał los do wymierzenia ciosu najpożyteczniejszego i najchwalebniejszego. Każdy z nas wtedy ofiarował się zastąpić was — odmówiliście; czy prawda to?
— Niema słowa, które nie byłoby prawdą.
— Dziś zrana wyciągnęliście las... dziś wieczorem mieliście być na drodze do Paryża. Gdzie was natomiast znajdujemy? Na drodze do Clisson, gdzie mieszkają śmiertelne wrogi niepodległości bretońskiej, gdzie mieszka marszałek de Montesquiou, nasz wróg zaprzysiężony.
— Ah, panie — rzekł wzgardliwie Gaston.
— Odpowiadajcie szczerem słowem, nie zaś wzgardliwymi uśmiechami; odpowiadajcie, panie de Chanlay, rozkazuję wam!
— Zmiłuj się, odpowiadaj — dodali razem Couedic i Montlouis.
— Ależ na co mam odpowiadać?
— Objaśnij częste swe od dwóch miesięcy wycieczki, tajemniczość, jaką życie swe osłaniasz, nie chcąc raz lub dwa w tygodniu przybywać na nasze zebrania nocne. Oświadczamy ci otwarcie, Gastonie, że te wycieczki, te tajemnice zaniepokoiły nas. Powiedz zatem słowo, a niepokój nasz zniknie.
— Wszak pan przyznać musisz, żeś coś zawinił, skoroś się ukrywał, zamiast jechać dalej drogą — rzekł Pontcalec.
— Nie mogłem jechać dalej, ponieważ koń mi okulawiał; może pan zobaczyć krew na śniegu.
— Dlaczego-żeś się ukrywał, kawalerze?
— Dlatego, żeby się przedewszystkiem dowiedzieć, kto mnie ściga. Czyż ja nie tak samo się obawiam aresztowania, jak panowie?
— Dokąd-żeś, słowem, jechał?
— Gdybyście panowie szli za mną trop w trop, przekonalibyście się, żem nie jechał do Clisson.
— Ale też i nie do Paryża?
— Panowie, miejcież ufność we mnie, proszę, i oszczędzajcie mą tajemnicę... Jest to tajemnica młodego człowieka; tajemnica, dotycząca nietylko mojego honoru, ale i osoby innej. Wy może nie wiecie, jak dalece, do zbytku nawet, czuły jestem na tym punkcie.
— Zatem to tajemnica miłości? — rzekł Montlouis.
— Tak, panowie, a nawet tajemnica pierwszej miłości — odparł Gaston.
— Wszystko to banialuki! — zawołał Pontcalec.
— Margrabio! — powtórzył Gaston wyniośle.
— Rzeczywiście, mój drogi — podjął de Couedic. — Trudno przypuścić, że ty udajesz się na schadzkę w taką straszną pogodę, i że ta schadzka nie ma się odbyć w Clisson, kiedy z wyjątkiem klasztoru Augustynak, nie ma na milę dokoła ani jednego prywatnego domu.
— Panie de Chanlay — rzekł margrabia Pontcalec bardzo wzburzony — przysięgliście słuchać mnie jako swego zwierzchnika i poświęcić się duszą i ciałem naszej sprawie; panie de Chanlay, przedsięwzięcie nasze jest ważne; stawiamy na kartę majątki nasze, wolność, głowy, a nadewszystko cześć. Czy chcecie jasno i kategorycznie odpowiadać na pytania, jakie zadam w imieniu nas wszystkich, odpowiadać tak, ażeby nam żadna nie pozostała wątpliwość?... Jeżeli nie, panie Chanlay, to słowo szlacheckie, w moc prawa życia i śmierci, jakieście mi panowie nad sobą własnowolnie oddali — słowo szlacheckie, powtarzam, wystrzałem z pistoletu głowę panu rozbiję.
Głębokie i ponure milczenie pokryło te słowa, żaden głos nie odezwał się w obronie Gastona. Spoglądał on kolejno po swych przyjaciołach, każdy z nich odwracał od niego oczy.
— Margrabio — odezwał się wtedy Gaston, głosem wzruszonym — nietylko mnie znieważacie podejrzeniami, ale nadto przeszywacie mi serce, utrzymując, że nie możecie usunąć tych podejrzeń inaczej, tylko przez wdarcie się do mej tajemnicy. Patrzcie — dodał, dobywając z kieszeni pugilares i pisząc na wydartej zeń kartce kilka słów — patrzcie, oto jest ta, którą chcecie poznać, tajemnica; trzymam ją w jednej ręce, a w drugą imam pistolet. Chcecież cofnąć zniewagę, jakąście mnie okryli? albo nie, to ja nawzajem daję słowo szlacheckie, że sobie w głowę wypalę. Po śmierci mej otworzycie mą rękę, wyjmiecie tę kartkę, przeczytacie i dowiecie się, azalim na podobne podejrzenie zasłużył.
I Gaston pistolet do skroni przyłożył z tą zimną stanowczością, która wskazuje, że czyn pójdzie za słowem.
De Couedic uchwycił go za rękę, podczas gdy Montlouis zawołał:
— Gastonie, co robisz! Panie margrabio, on gotów zrobić, jak mówi; przebaczcie mu, a on opowie wszystko. Wszak prawda, Gastonie, że nie będziesz miał tajemnic dla swych braci, jeżeli w imię swych żon i dzieci bracia twoi poproszą cię o to?
— Ależ ja mu bez kwestyi przebaczam — odrzekł margrabia — i co większa, kocham go; wie on o tem przecież doskonale! Niech nam tylko dowiedzie swej niewinności, a ja natychmiast złożę mu wszelkie należne przeproszenia, ale przedtem nie. On jest młody, sam jeden na świecie, nie tak jak my, którzy mamy żony i dzieci; on naraża tylko życie własne, dbając o nie tyle, co każdy w dwudziestu leciech; ale razem ze swojem naraża on życie nasze, a jednak niech tylko rzeknie jedno słowo, jedyne, przedstawi nam usprawiedliwienie możliwe, a ja pierwszy otworzę mu ramiona.
— Proszę więc was, margrabio — rzekł Gaston, po kilku sekundach namysłu — jedźcie za mną, a stanie się wam zadość.
— A my? — zapytali Montlouis i de Couedic.
— Jedźcie i wy, panowie, jesteście szlachcicami, i tak dobrze zwierzyć mi się czterem, jak jednemu.
Margrabia przyzwał Talhoueta, który przez ten czas pilnie odbywał straż. Przyłączył się on do grupy i jechał za Gastonem, nie pytając ani słowem o to, co zaszło. Jechali tedy w pięciu, tylko wolniej, gdyż koń Gastona kulał potrosze, i dojechali pod przewodnictwem kawalera aż do klasztoru, który już znamy. Stanęli nad brzegiem rzeczułki o dziesięć kroków od kraty.
— To tutaj — rzekł Gaston.
— Tutaj? — odezwali się inni. — W klasztorze Augustyanek?
— Tutaj, panie. W klasztorze tym mieszka dziewica, którą widziałem raz jeden na procesyi Bożego Ciała w Nantes i pokochałem. Ona zauważyła mnie również. Szedłem za nią, śledziłem i wręczyłem jej list.
— Ale jakimże sposobem widujecie się z nią? — zapytał margrabia.
— Za sto luidorów pozyskałem sobie ogrodnika, który dał mi drugi klucz od tej kraty. Latem przybywam w łódce pod mury tego klasztoru. Dziesięć stóp nad powierzchnią wody znajduje się okienko, w którem ona mnie oczekuje; gdyby było widniej, moglibyście panowie zobaczyć ją stąd, a pomimo mroku ja ją widzę.
— W lecie rozumiem — zauważył margrabia — ale teraz łódką dostać się nie można.
— To prawda, panowie, ale w braku łódki, mamy dziś powłokę lodową; ja pójdę dziś do niej po lodzie, może się on podemną załamie i utonę, tem lepiej, bo tym sposobem — spodziewam się, i podejrzenia wasze utoną wraz ze mną.
— Spadł mi wielki ciężar z serca — rzekł Montlouis. — Ah, mój biedny Gastonie, jakżeś mnie uszczęśliwił; bo nie zapominaj, że to ja i Couedic ręczyliśmy za ciebie.
— Ah! kawalerze — zawołał margrabia de Pontcalec — przebacz nam, uściskaj mnie!
— Chętnie, margrabio, ale zniszczyliście cząstkę mego szczęścia.
— Jakto?
— Przebóg! ja chciałem sam jeden tylko wiedzieć o mojej miłości; ja tak potrzebuję iluzyi i odwagi! Czyż to ja nie ostatni raz widzieć ją mam dziś wieczór?
— Kto wie, kawalerze? Zdaje mi się, że zbyt smutno spoglądacie w przyszłość.
— Wiem ci ja, co mówię.
— Jeżeli wam się powiedzie, a przy waszem męztwie, stanowczości i zimnej krwi powieść się powinno, kawalerze, wtedy Francya jest wolną, Francya wam zawdzięczać będzie wolność swoją, i wy panem będziecie wszystkiego, co wam się podoba.
— Tak, margrabio, jeśli mnie się powiedzie, to dla was; ale mój los z góry jest oznaczony.
— No, no, nie traćcie ducha, kawalerze! A tymczasem pozwólcie nam przyjrzeć się nieco swym przedsięwzięciom miłosnym.
— Jeszcze nieufność, margrabio? — Zawsze, mój kochany Gastonie; ja nie ufam nawet samemu sobie, i to rzecz bardzo naturalna. Skoroście mnie uczynili swoim zwierzchnikiem, na mnie ciąży cała odpowiedzialność tego zaszczytu, tak, że czuwać muszę nad wami pomimo was.
— W każdym razie, panie margrabio, pilno i mnie podstąpić pod ten mur, zarówno jak wam widzieć mnie przy nim; nie będę więc dłużej czekał.
Gaston przywiązał konia do drzewa; dzięki desce rzuconej na rzeczkę w kształcie kładki otworzył kratę, a przez pewien czas czepiając się palisad, aby się odsunąć od miejsca, gdzie nurt rzeczki nie dopuszczał zamarznięcia wody w stawie, postawił potem nogę na lodzie, który zrazu zaskrzypiał głucho i przeciągle.
— W imię nieba! — zawołał Montlouis, tłumiąc głos. — Gastonie, bądź uważnym!
— Niech się dzieje wola Boga! Patrzcie, panie margrabio!
— Gastonie — rzekł Pontcalec — wierzę ci, wierzę.
— I to też podwaja mą śmiałość — rzekł kawaler.
— A teraz, Gastonie, jeszcze jedno słowo: kiedy odjeżdżasz?
— Jutro o tej godzinie, margrabio, według wszelkiego prawdopodobieństwa zrobię już ze dwanaście mil na drodze do Paryża.
— To wróć-że tu, abyśmy cię uściskali i pożegnali. Wracaj, Gastonie.
— Z wielką przyjemnością.
I kawaler powrócił, kolejno uściskany przez czterech przyjaciół, którzy czekali jeszcze potem, aż odbędzie swój niebezpieczny pochód, gotowi nieść mu pomoc w razie wypadku.




V.
Jak to nieraz przypadek dziwnie rzeczy urządza.

Mimo skrzypienia lodu, Gaston śmiele kroczył dalej, gdyż w miarę zbliżania się, spostrzegł jedną rzecz, na którą biło mu serce: oto deszcze zimowe podniosły wodę na jeziorku, tak, że dostawszy się pod mur, będzie mógł niezawodnie dosięgnąć okna.
Nie mylił się: przybywszy do kresu drogi, przyłożył obie ręce do ust, odezwał się głosem puszczyka i okno się otworzyło.
W nagrodę niebezpieczeństwa, jakiemu się poddał, spostrzegł, prawie narówni ze swoją, śliczną główkę ukochanej, a delikatna i ciepła rączka szukała jego ręki; było to poraz pierwszy. Gaston z uniesieniem ujął tę rękę i okrył ją pocałunkami.
— Przybyłeś, Gastonie, pomimo zimna i bez łódki, po lodzie, nieprawdaż? Jednakże wyraźnie ci tego zabroniłam w liście: woda zaledwie skrzepła.
— Z twoim listem na sercu, Heleno, zdawało mi się, że niema żadnego niebezpieczeństwa. Ale cóż to takiego smutnego i poważnego miałaś mi do powiedzenia? Płakałaś!
— Przebóg, drogi mój, od samego rana.
— Od rana — szepnął Gaston ze smutnym uśmiechem — dziwna rzecz! i ja także płakałbym od rana, gdybym nie był mężczyzną.
— Co ty mówisz, Gastonie?
— Nic, droga. Ale wróćmy do ciebie: jakież ty masz zmartwienia, Heleno? Powiedz mi.
— Niestety! Wiadomo ci, że nie należę do siebie. Jestem biedną sierotą wychowaną tu, nie mającą innej ojczyzny, innego świata, tylko ten klasztor; nie widziałam nigdy nikogo, komubym mogła powiedzieć: ojcze, matko; myślę, że matka moja nie żyje, o ojcu mówiono mi zawsze, iż jest nieobecny; zależę zatem od władzy niewidzialnej, która się objawiła tylko naszej przełożonej. Dziś rano przysłała po mnie nasza dobra matka i ze łzami w oczach oznajmiła mi mój wyjazd stąd.
— Wyjazd, Heleno? Ty opuszczasz ten klasztor?
— Opuszczam, Gastonie, wzywa mnie moja rodzina.
— Rodzina twoja, wielki Boże! skąd na nas spada to nieszczęście?
— Tak, tak, Gastonie! jest to nieszczęście, lubo nasza matka przełożona winszowała mi tego jako radości. Ale ja byłam szczęśliwą w tym klasztorze, i prosiłam Boga, abym w nim mieszkała, dopóki nie zostanę twoją żoną. Bóg rozporządza mną inaczej. Co się ze mną stanie?
— A ten rozkaz uprowadzający cię z tego klasztoru?
— Nie znosi ani dyskrecyi, ani opóźnienia, Gastonie. Niestety! zdaje się, że ja należę do rodziny możnej, że jestem córką bardzo wielkiego pana. Kiedy przełożona oznajmiła, że ją muszę opuścić, ja uderzyłam w płacz, padłam przed nią na kolana, powiedziałam, że nie pragnę niczego więcej, tylko, aby jej nigdy nie opuszczać. Wtedy ona domyśliła się innej przyczyny, nalegała na mnie, wypytywała. Przebacz mi, Gastonie, potrzebowałam zwierzyć komuś tajemnicę moją, potrzebowałam, ażeby mnie ktoś pożałował i pocieszył, i powiedziałam jej wszystko: że kocham ciebie i ty mnie kochasz, tylko nie powiedziałam, w jaki sposób widujemy się z sobą; obawiałam się, że jak powiem, to mi zabroni widzieć się z tobą ostatni raz, a koniecznie chciałam cię pożegnać.
— A nie powiedziałaś, Heleno, jakie mam względem ciebie zamiary? że związany stowarzyszeniem rozporządzającem mną na pół roku, może na rok, po upływie tego czasu, kiedy nareszcie się zwolnię, to imię, rękę, majątek, życie całe, słowem wszystko, oddaję tobie?
— Powiedziałem, Gastonie, i to właśnie nasuwa mi domysł, że muszę być córką jakiegoś wielkiego pana, gdyż wtedy matka przełożona odpowiedziała mi: „Powinnaś zapomnieć o kawalerze, moja córko, albowiem kto wie, czy twoja nowa rodzina zgodzi się na ten związek.“
— Ale czyż ja nie pochodzę od jednego z najstarszych rodów Bretonii; a nie będąc magnatem, czyż nie posiadam fortuny niezależnej? Zwróciła — żeś jej na to uwagę, Heleno?
— Owszem, powiedziałem jej: „Gaston miał mnie za sierotę bez imienia i majątku; można mnie odłączyć od Gastona, mateczko, ale byłoby to okrutną z mej strony niewdzięcznością, gdybym o nim zapomniała, i nie zapomnę nigdy“.
— Jesteś aniołem, Heleno! A czy nie podejrzywasz, jacy to są krewni, którzy cię przyzywają, i jaką ci przeznaczają dolę?
— Nie, musi to być tajemnica głęboka, nieprzenikniona, od której całe moje przyszłe szczęście zależy: to tylko pewna, Gastonie, że muszą to być ludzie potężni, gdyż sama nawet przełożona, jak mi się wydawało, mówiła o nich z pewnym — nie wiem, czy dobrze nazwę — z pewnym szacunkiem.
— Do ciebie, Heleno?
— Do mnie.
— To tem lepiej! — rzekł Gaston z westchnieniem.
— Jakto, tem lepiej! — zawołała Helena czyżbyś ty się cieszył z naszego rozłączenia, Gastonie?
— Nie, Heleno, ale cieszę się, iż ty odnajdujesz rodzinę w chwili, gdy może tracisz przyjaciela.
— Przyjaciela! Ależ oprócz ciebie ja nie mam innego przyjaciela, Gastonie: miałażbym stracić ciebie?
— Zmuszony byłbym przynajmniej na pewien czas opuścić cię, Heleno.
— Co przez to rozumiesz?
— Dola jakoby uwzięła się uczynić nas podobnymi we wszystkiem, i nie ty sama jedna nieświadomą jesteś tego, co ci przeznacza doba jutrzejsza.
— Gastonie, Gastonie, co znaczy ta dziwna mowa?
— Znaczy, że i ja, Heleno, ulegam naciskowi fatalności, że podwładny jestem potędze wyższej i niezłomnej.
— Ty? O, mój Boże!
— Potędze, która może skaże mnie na opuszczenie ciebie za tydzień, dwa, za miesiąc; nietylko na opuszczenie ciebie, ale i Francyi.
— Co też ty mówisz, Gastonie?
— To, czego w miłości mej, a raczej w mym egoizmie, nie śmiałem powiedzieć ci dotąd. Z oczyma zamkniętemi szedłem na spotkanie tej chwili, która nadeszła teraz. Dziś zrana oczy moje się otworzyły: ja muszę ciebie opuścić, Heleno.
— Ale dlaczego? co ty przedsięwziąłeś, co z tobą będzie?
— Niestety! i ty i ja mamy swą tajemnicę, Heleno — rzekł Gaston, smutno potrząsając głową. — Oby twoja nie była tak okropną, jak moja; oto jest wszystko, o co proszę Boga.
— Gastonie!
— Czyż nie ty pierwsza powiedziałaś, Heleno, że się musimy rozłączyć? Czyż nie ty pierwsza okazałaś odwagę, która daje mi przykład, albowiem ja — wyznam ci szczerze — ja jej nie miałem.
Na te słowa Gaston znowu przycisnął do ust piękną rączkę, której ona ani na chwilę z rąk jego nie usuwała; a mimo usiłowań, jakie czynił, Helena spostrzegła, że Gaston gorzko płacze.
— O Boże mój, Boże! — szepnęła — cóżeśmy też zawinili niebu, ażeby być tak nieszczęśliwymi?
Na ten okrzyk Gaston podniósł głowę.
— Trudna rada — rzekł, jakby mówiąc do siebie samego — trudna rada: są w życiu konieczności, przeciw którym opór jest nieponobnym. Ulegajmy więc, Heleno, bez walki, bez szemrania, a może rezygnacyą rozbroimy los. Czy będę się mógł widzieć z tobą jeszcze przed twym wyjazdem?
— Nie sądzę, ja wyjeżdżam jutro.
— A w którą stronę?
— Ku Paryżowi.
— Jakto! Więc ty wyjeżdżasz?..
— Do Paryża.
— Wielki Boże! — zawołał Gaston — ja również.
— I ty także, Gastonie?
— I ja, Heleno! Nie rozłączamy się zatem.
— Boże mój, Boże! Co ty mówisz, Gastonie?
— Żeśmy daremnie oskarżali los, a on mści się, dając nam więcej, niż byśmy spodziewać się mogli. Nietylko będziemy się widywać w ciągu drogi, ale i w samym Paryżu. W jaki sposób wyjeżdżasz?
— W powozie klasztornym, sądzę, a końmi pocztowymi, i to z długimi wypoczynkami, ażebym się nie znużyła.
— Z kim wyjeżdżasz?
— Z zakonnicą, którą mi dają do towarzystwa, i która powróci zaraz do klasztoru, jak tylko mnie odda w ręce osób, czekających na mnie.
— Zatem wszystko się składa jaknajlepiej, Heleno. Ja będę jechał konno, niby obcy podróżny: co wieczór będę mógł z tobą rozmawiać, a nie, to choć popatrzeć na ciebie; tym sposobem jesteśmy tylko w połowie rozłączeni.
I oboje młodzi, z tą niezatracalną ufnością młodości w przyszłość — zeszedłszy się ze łzami w oczach i smutkiem w umyśle, odchodzili: z uśmiechem na ustach i nadzieją w sercu.
Gaston równie pomyślnie jak przedtem przeszedł po zmarzłym stawie i dążył do drzewa, gdzie był przywiązany jego koń; ale zamiast swojego skaleczonego zastał konia Montlouisa, a dzięki tej uprzejmości przyjaciela, bez żadnego przypadku we trzy kwadranse powrócił do Nantes.




VI.
Podróż.

Przez resztę nocy Gaston napisał testament, który nazajutrz złożył u notaryusza w Nantes.
Cały majątek zapisał Helenie de Chavernay; prosił, ażeby na wypadek jego śmierci nie oddzielała się od świata, ale szła dalej za biegiem, jaki jej wskazuje młodość i stanowisko; tylko, ponieważ on jest ostatnim z rodu, prosi ją, ażeby dla jego pamięci dała pierwszemu swemu synowi imię Gaston.
Potem poszedł żegnać swych przyjaciół, zwłaszcza Montlouisa, z którym go najbliższy łączył stosunek, i wyraził im całą ufność, jaką ma w powodzenie przedsięwzięcia. Od Pontcaleca otrzymał pół sztuki złotej monety i list, który miał wręczyć niejakiemu kapitanowi Lajonquiére, korespondentowi sprzysiężonych w Paryżu; ten zaśmiał zapoznać Gastona ze wszystkimi ważniejszymi, działaczami przebywającymi w stolicy.
Następnie Gaston włożył do walizy wszystką gotówkę, jaką posiadał, i w towarzystwie jednego tylko służącego, nazwiskiem Oven, który był u niego trzy lata i któremu, zdawało się, że może ufać, wyjechał z Nantes około południa.
Droga była piękna, wspaniałe słońce zimowe wzniosło się ponad pola, olśniewające białością śniegu sople, wiszące u gałęzi drzew, odbijały promienie światła, wyglądając jak dyamentowe stalaktyty, a jednak długi gościniec był prawie pusty: nic ani przed, ani za Gastonem nie wyglądało na tę klasztorną karetę zieloną i czarną, tak dobrze mu znaną, w której zacne Augustyanki z Clisson przywoziły i odwoziły pensyonarki do rodzin. Gaston, mając za sobą lokaja, jechał objawiając na twarzy tę wesołość, połączoną ze smutkiem, jaki uciska serce człowieka na widok piękności natury, który może mu lada chwila wydrzeć wypadek fatalny i nieunikniony na zawsze.
Porządek popasów, od Nantes aż do Mans, z góry ustanowiony był pomiędzy Gastonem i jego przyjaciółmi, ale wiele przyczyn skłaniało młodzieńca do przekroczenia tego porządku: nasamprzód mróz, który ściął i wygładził drogę jak zwierciadło, co stanowiło przeszkodę nieprzebytą, nawet gdyby Gaston nie miał innego powodu do opóźniania pochodu; tylko ze względu na lokaja udawał, że się bardzo śpieszy. Ale gdy koń jego dwa razy się potknął, a stępak Ovena zwalił się z nóg zupełnie, było to powodem naturalnym do zwolnienia drogi.
Co zaś do samego lokaja, temu od wyjazdu już było snadź pilniej, niż panu. Prawda, że pochodził on z tej klasy ludzi, którzy zawsze stanąć pragną na miejscu jaknajwcześniej, a to, że ponosząc w podróży same tylko trudy i przykrości, chcieliby ją ile możności skrócić. Uwielbiał on przytem Paryż w perspektywie; nigdy go, co prawda, w życiu nie widział, ale miał o nim relacye tak cudowne, że gdyby mógł, byłby przyprawił skrzydła obu rumakom, aby pędzić co siła, lubo sam nie tęgim był jeźdźcem.
Gaston więc jechał bardzo wolno, aż do Oudon, ale jakkolwiek zwalniał, kareta Augustyanek szła jeszcze wolniej. W Oudon wybrał zajazd pod „uwieńczonym wozem“, którego dwa okna wychodziły na gościniec; dowiedział się przytem, że zajazd ten, najokazalszy między wszystkimi w mieście, zwabiał do siebie wszystkie pojazdy. Podczas, gdy mu przygotowywano obiad (około drugiej popołudniu), Gaston, mimo mrozu, wysiadując na ganku, ani na chwilę oka nie spuścił z gościńca; ale, jak daleko sięgnąć wzrokiem, widział same tylko ciężkie furgony i wozy, wypakowane ludźmi, a powozu czarno-zielonego ani znaku. W niecierpliwości swej myślał, iż go może Helena wyprzedziła i już znajduje się w zajeździe. Przeszedł więc nagle od okien frontowych do okna wychodzącego na dziedziniec, z którego mógł łatwo odbyć przegląd powozów, stojących w remizach. Nie było tam karety klasztornej, ale Gaston niemniej zatrzymał się przy swem obserwatoryum, zobaczywszy, iż służący jego żywo rozmawia z jakimś człowiekiem, ubranym szaro, w płaszczu skrajanym kształtem opończy wojskowych. Po rozmowie z Ovenem, człowiek ten wsiadł na dobrego konia pocztowego, a mimo śniegu i gołoledzi, puścił się jako jeździec, mający swe powody do szybkiego biegu, choćby na złamanie karku. Ale nie pośliznął się ani upadł, a po tentencie konia Gaston poznał, że jeździec kieruje się w stronę Paryża.
W tej chwili służący podniósł oczy w górę i spostrzegł pana w oknie. Zaczerwienił się bardzo, i jakby złapany na gorącym uczynku, chciał nadać sobie kontenans, czyszcząc poły swego odzienia i otrząsając śnieg z obuwia. Gaston zawołał go pod okno.
— Z kim to rozmawiałeś? — zapytał.
— Z jednym człowiekiem, panie — odrzekł ten z głupia frant.
— Dobrze, ale co to za człowiek?
— Podróżny, żołnierz, który mnie wypytywał o drogę.
— O drogę? dokąd?
— Do Rennes.
— Ależ ty tej drogi nie znasz, skoro nie pochodzisz z Oudon!
— To też chodziłem pytać się o nią gospodarza.
— A czemuż on sam się nie pytał?
— Pokłócił się z nim o cenę obiaduj nie chciał do niego gadać.
— Hm! — mruknął Gaston.
Nic nie było nad tę relacyę naturalniejszego, jednak Gaston wrócił do swego pokoju zamyślony. Człowiek ten, wprawdzie służący mu wiernie, był bratankiem kamerdynera pana de Montaran, byłego gubernatora Bretanii, ktérego, wskutek zażaleń prowincyi zastąpił pan de Montesquiou: ten to stryj właśnie nakładł w uszy Ovenowi tyle świetnych rzeczy o Paryżu, że ten drżał tylko, ażeby to miasto zobaczyć.
Ale po na myślę Gaston porzucił swe podejrzenia i zadał sobie pytanie: czy, puszczając się na drogę wymagającą całej odwagi, nie staję się zanadto lękliwym? Jednakże chmura, jaka nagle czoło jego okryła podczas rozmowy Ovena z człowiekiem w szarej odzieży, nie rozeszła się całkowicie; zkądinąd wyglądał on napróżno; powóz czarno-zielony nie nadjeżdżał.
Myślał przez chwilę — i najczystsze serca mają czasami takie pomysły — że Helena umyślnie pojechała bokiem, aby się od niego odłączyć cichaczem i bez gniewu; ale niebawem zreflektował się, że w podróży zdarzają się wypadki, zatem opóźnienia. Zasiadł napowrót do stołu, lubo dawno był już po obiedzie, a kiedy Oven, przyszedłszy dla posprzątania, patrzał na niego zdziwiony:
— Wina! — zawołał Gaston, czując z kolei, że potrzebuje nadać sobie kontenans, tak, jak przed kwadransem uczuwał to Oyen.
Ten uprzątnął już był Starannie jedną butelkę zaczętą, która mu się należała z prawa. Patrząc też z miną zdumioną na pana, który był zwykle nader wstrzemięźliwy.
— Wina? — powtórzył:
— Jużci-wina! — rzekł Gaston niecierpliwie — wina! Pić mi się chcę... cóż tobie wtem — tak dziwnego?
— Nic, panie — odpowiedział Oven.
I poszedł pode drzwi oznajmić rozkaz«pana humerowemu, który przyniósł drugą butelkę.
Gaston nalał sobie kieliszek wina jeden, potem drugi, a Oven szeroko wytrzeszczał zdumione oczy.
Aż uważając, że obowiązkiem jest jego, a zarazem interesem, gdyż i ta druga butelka do niego należała, zatrzymać pana na tej smutnej pochyłości, na którą zdawał się staczać:
— Panie — oświadczył — słyszałem, że niedobrze jest pić w mróz podczas jazdy konnej. Mamy jeszcze drogę daleką do noclegu, a im dłużej się zatrzymamy, tem będzie zimniej, nie licząc, że gdybyśmy zadługo bawili, to możemy nie dostać koni na poczcie.
Gaston zatopiony był w myślach i ani słowa nie odpowiedział na tę uwagę, zkądinąd słuszną.
— Zwrócę uwagę: panu — mówił dalej Oven — że niedługo będzie godzina trzecia, a noc zachodzi o wpół do czwartej.
To naleganie lokaja zdziwiło Gastona.
— Pilno ci, Ovenie — rzekł — czyżbyś miał schadzkę z tym podróżnym, który cię pytał o drogę?
— Panu wiadomo, że to być by nie mogło — odparł Oven, bez zmieszania — skoro ten podróżny jedzie do Rennes, a my do Paryża.
Jednakże, pod niewzruszonym wzrokiem pana, Oven się zaczerwienił, a Gaston już miał otworzyć usta, aby mu zadać nowe pytanie, kiedy rozległ się turkot powozu, jadącego z Nantes. Gaston pobiegł od okna: był to powóz zielono-czarny.
Na ten widok Gaston zapomniał o wszystkiem, i porzuciwszy Ovena, wybiegł z numeru.
Z kolei Oven podstąpił do okna dla zobaczenia, jaki to ważny przedmiot sprawił taką dywersyę w umyśle pana; stanął na balkonie i spostrzegł zatrzymujący się powóz zielonoczarny. Nasamprzód zszedł z kozła człowiek w grubej opończy i otworzył drzwiczki; potem spostrzegł Gaston wychodzącą młodą kobietę, owiniętą w czarną mantylę; za nią wyszła siostra Augustyanka. Damy te, oznajmiając, że wyjadą po posileniu się, zażądały osobnego pokoju. Ale, iżby dostać się do tego pokoju, musiały przejść salę ogólną, gdzie Gaston, napozór obojętny, stał sobie przy piecu. Helena i młodzieniec zamienili spojrzenie prędkie, lecz znaczące, a, ku wielkiemu zadowoleniu Gastona, w człowieku o grubej opończy poznał on ogrodnika klasztornego, który mu był doręczył klucz od kraty. W okolicznościach obecnych był to szczęśliwy i silny sprzymierzeniec.
Gaston ze spokojem, przynoszącym zaszczyt jego panowaniu nad sobą, przepuścił ogrodnika, nie zatrzymując go wcale; ale gdy ten przechodził przez dziedziniec do stajni, udał się za nim, pilno mu bowiem było go wypytać. Obawiał się, iż może ogrodnik odwiezie panie tylko do Oudon i zaraz powróci do klasztoru, a panie wezmą powóz pocztowy.
Ale uspokoił się po pierwszych słowach. Ogrodnik zawiezie panie aż na samo miejsce czasowego pobytu Heleny, do Rambouillet, potem odwiezie do klasztoru w Clisson siostrę Teresę, gdyż przełożona nie chciała narażać zakonnicy na niebezpieczeństwo tak długiej podróży w osamotnieniu. Przy końcu tej rozmowy, odbywającej się na progu drzwi stajennych, Gaston podniósł oczy i spostrzegł patrzącego nań Ovena; nie podobała mu się ta ciekawość lokaja.
— Co ty tam robisz? — zapytał kawaler.
— Czekam na pańskie rozkazy — odpowiedział Oven.
Nie było w tem nic dziwnego, że lokaj bez zajęcia patrzy sobie przez okno; Gaston więc zmarszczył tylko brwi.
— Czy ty znasz tego chłopca? — zapytał Gaston ogrodnika.
— Ovena? odrzekł tenże, zdziwiony pytaniem — co go nie mam znać! przecież my z jednej okolicy.
— Tem gorzej! — cicho rzekł Gaston.
— Oh! Oven to dobry chłopiec — zauważył ogrodnik.
— Mniejsza o to! — rzekł Gaston — ani słowa o pannie Helenie, proszę cię.
Ogrodnik przyrzekł; był on- reszcie bardziej interesowany, niż ktobądź w tem, aby się nie wydawać ze stosunków z kawalerem. Po odkryciu pożyczenia klucza, nastąpiłaby natychmiast utrata miejsca, a miejsce ogrodnika klasztornego było doskonałem dla kogoś, umiejącego zeń korzystać.
Wrócił Gaston do sali ogólnej, gdzie nań czekał Oven. Trzeba go było ztamtąd oddalić: kazał mu więc siodłać konie. Ogrodnik przez ten czas napędzał służbę, tak, że tylko wyprzężono jedne konie i zaprzężono drugie. Powóz gotów więc był do drogi i czekał tylko na panie podróżne, które po krótkim i skromnym posiłku — był to bowiem post — znowu przeszły przez salę. U drzwi zastały Gastona, z głową odkrytą, stojącego w gotowości, aby pomódz im wsiąść do powozu. Uprzejmości takie ze strony młodych panów względem pań były w owej epoce bardzo powszechne; wreszcie i Augustyance Chanlay nie był zgoła nieznanym. Przyjęła więc jego usługi bez wielkiego wzdragania się, i podziękowała nawet uprzejmym uśmiechem; oczywiście, podawszy rękę siostrze Teresie, Gaston miał prawo podać ją Helenie. Domyślamy się, że do tego właściwie on ciągnął.
— Panie — rzekł Oven, stojący za kawalerem — konie gotowe.
— To dobrze! — odparł Gaston — wypiję kieliszek wina i pojadę.
Raz jeszcze ukłonił się paniom; landara ruszyła, a Gaston wszedł do swego pokoju i ku wielkiemu zdziwieniu lokaja, kazał sobie podać trzecią butelkę wina, gdyż druga znikła tak, jak pierwsza. Prawda, że z całej zawartości trzech butelek Gaston nie wypił więcej nad półtorej szklanki.
Na tem zatrzymaniu się przy stole Gaston zyskał jeszcze kwadrans czasu, poczem nie mając już żadnego powodu do goszczenia w Oudon, wsiadł na konia i razem z Ovenem puścił się w drogę. Nie ujechali półćwierci mili. gdy na zakręcie drogi, o pięćdziesiąt kroków, spostrzegli czarno-zieloną landarę, tak głęboko zarzniętą w wyboje po przebiciu okrywającego je lodu, że mimo wysiłków ogrodnika, który unosił koła, i smagania biczem koni przez pocztyliona, z miejsca ruszyć nie mogła.
Wypadek ten był istnem zrządzeniem niebios. Gaston nie mógł pozostawić kobiet w takim kłopocie, zwłaszcza, gdy ogrodnik, poznawszy swego spółziomka Ovena, który go pod kapturem nie rozpoznawał, odwołał się do jego usłużności. Zsiedli więc obaj jeźdźcy, a ponieważ siostra Augustyanka okrutnie się bała, otwarto drzwiczki od kolasy, kobiety wyszły na drogę, a wtedy, przy dzielnej pomocy Gastona i Ovena, ruszył nareszcie zagrzęzły powóz. Kobiety wsiadły napowrót, i w drogę.
Zawarto tedy znajomość rozpoczętą od przysługi, a to nadało Gastonowi pozycyę wyśmienitą. Nadchodziła noc, i siostra Teresa nieśmiało zapytała kawalera: czy uważa, że drogi są pewne? Biedna Augustyanka. która nigdy jeszcze poza klasztor nie wyruszała, sądziła, że wszystkie drogi roją się od rabusiów. Gaston nie myślał ubezpieczać jej w zupełności; powiedział jej tylko, że ponieważ jedzie w tę samą stronę, to będzie razem ze służącym eskortował jej powóz aż na miejsce. Ofiara ta, niezmiernie w jej oczach uprzejma i którą też przyjęła bez namysłu, stanowczo uspokoiła dobrą siostrę Teresę.
Podczas całej tej komedyi Helena doskonale odgrywała swą rolę, co dowodzi, że młoda dziewczyna, jakkolwiek byłaby prostoduszną i naiwną, ma w sobie pewien instynkt udawania, który czeka tylko na sposobność, aby się ujawnić.
Jechano więc razem wprost do Ancenis; a ponieważ droga była wazka, ślizka i pełna wybojów, i do tego wkrótce noc zaszła, Gaston trzymał się blizko drzwiczek, co ułatwiało siostrze Teresie zadanie mu kilka zapytań. Dowiedziała się tedy, że jest to kawaler de Livry, brat jednej z najulubieńszych pensyonarek klasztoru, która przed trzema laty wyszła za pana Montlouis, a silna tą znajomością siostra Teresa nie widziała już żadnej zdrożności w przyjęciu eskorty kawalera, czemu, oczywiście, zgoła nie sprzeciwiła się Helena.
Zatrzymano się, według zamiaru powziętego zgóry, w Ancennis. Z jednaką zawsze uprzejmością i taktem, Gaston podawał rękę obu kobietom przy wysiadaniu z powozu. Ogrodnik potwierdził to wszystko, co Gaston mówił o swem pokrewieństwie z panną de Livry, tak, iż siostra Teresa nie miała żadnego podejrzenia; przyzwoitym nawet i bardzo grzecznym wydał się jej ten szlachcic, ponieważ zawsze tylko z głębokimi ukłonami podjeżdżał i oddalał się od nich.
Bardzo też rada była nazajutrz, przy wchodzeniu do powozu, zastawszy go już na siodle w dziedzińcu zajazdu, razem z lokajem. Kawaler natychmiast zeskoczył z siodła i ze zwykłymi ukłonami podał rękę damom do powozu. Przy tem akcie uczuła Helena, że kochanek wsuwa jej w rękę bilecik; rzutem oka dała mu znać, że wieczorem będzie miał odpowiedź.
Droga gorsza była jeszcze, niż wczoraj, a ztąd i większa potrzeba pomocy. Gaston też ani na chwilę nie odstępował od powozu, bo co chwila to koło zapadało w koleinę i trzeba było dać pomoc pocztylionowi lub ogrodnikowi, to znowu, pod górę, damy wysiadać musiały z powozu; więc też biedna Augustyanka nie wiedziała, jak dziękować Gastonowi.
— Mój Boże! — mówiła co chwila do Heleny — coby z nami było, gdyby nam Pan Bóg nie zesłał tego poczciwego i dzielnego szlachcica?
Wieczorem, na chwilę przed przybyciem do Angers, Gaston zapytał panie, w którym chcą stanąć hotelu? Augustyanka zajrzała do karneciku, na którym zgóry wypisane były wszystkie ich etapy, i wymieniła nazwę. Przypadkowo w tym samym hotelu miał zatrzymać się i Gaston; posłał też przodem Ovena, dla zatrzymania numerów.
Po przybyciu Gaston otrzymał bilecik, który Helena napisała podczas obiadu, i wręczyła mu go przy wysiadaniu z powozu. Niestety! biedacy zapomnieli już, co oboje mówili z sobą w nocy przed wyjazdem pod oknem; mówili o swej miłości, tak jakby ona miała trwać bez przerwy, a o szczęściu swem, tak jakby ono nie miało się skończyć razem z podróżą.
Gaston przeczytał jej bilecik z głęboką boleścią. Nie czynił on sobie illuzyi: widział przyszłość, jaką była rzeczywiście, to jest rozpaczliwą. Przysięgą ze spiskiem związany, wysłany do Paryża ze zleceniem okropnem, przyjmował on tę radość tylko jako wytchnienie na drodze do nieszczęścia, ale nieszczęście zawsze stało u końca tej drogi, groźne, straszliwe.
Były jednak chwile, w których Gaston zapominał o tem, te mianowicie, kiedy jechał obok powozu, lub podawał rękę Helenie przy wejściu pod górę: wtedy zamieniali z sobą spojrzenia tak czule, że im serca tajały ze szczęścia; rzucali słówka przez nich tylko rozumiane, a stanowiące przyrzeczenia miłości dozgonnej; ona przesyłała mu niebiańskie uśmiechy, które na chwilę niebo otwierały biednemu kawalerowi. Co moment wychylała śliczną główkę za szybę, niby dla podziwiania jakiej góry lub doliny, ale Gaston wiedział dobrze, iż ona patrzy tylko na niego, a żadne góry i doliny, choćby najbardziej malownicze, nie nadałyby jej oczom tak kochającego wyrazu. Z zabranej w ten sposób, niby przypadkiem, znajomości szeroko korzystał Gaston, i ani na chwilę nie odstąpił od powozu; były to dla tego nieszczęśliwego pierwsze i ostatnie zarazem piękne blaski życia. Z uczuciem gorzkiej urazy przeciw losowi swemu zastanawiał się: dlaczego on, po raz pierwszy zażywając szczęścia, ma go być pozbawionym na zawsze; zapominał, że sam przecie rzucił się w ten spisek, który teraz ogarnął go całego, ściskał go ze wszystkich stron, zmuszał do wejścia na drogę, prowadzącą na wygnanie lub na szafot. Dość mu było zejść z tej drogi, a odkryłby inną, radosną i wdzięczną, wiodącą prosto i spokojnie do szczęścia: prawda, że przystępując do tego fatalnego spisku, nie znał jeszcze Heleny, zdawał się być samotnym na świecie. Nieopatrzny! mając dwadzieścia dwa lata, mniemał, że ten świat już mu nazawsze odmówił swoich rozkoszy i niemiłosiernie go ze wszystkich przyjemności wydziedziczył!
Raz nareszcie napotkał Helenę, i od tej chwili świat ukazał mu się takim, jakim był rzeczywiście, to jest pełnym obietnic dla tych, którzy umieją czekać, pełnym nagród dla tych, którzy umieją na nie zasłużyć — ale było już zapóźno. Gaston wszedł na drogę bezpowrotną; musiał iść wciąż naprzód i osiągnąć cel, szczęśliwy lub złowrogi, a w każdym razie krwawy, do jakiego zmierzał.
W tych ostatnich więc pozostałych dlań chwilach nic mu nie umknęło, żaden uścisk ręki, żadne słówko z jej ust, westchnienia z serca, dotknięcie nóżką pod stołem oberży, lub oparcie się ciałem przy wychodzeniu z powozu. Domyślam się, że przy tem wszystkiem zapomniał o Ovenie, a podejrzenia, jakie powziął w chwili złego humoru, rozpierzchły się, niby szare ptaki nocne, znikające przed słońcem. Nie uważał więc Gaston, że od Oudon do Mans Oven rozmawiał z dwoma jeszcze jeźdźcami, podobnymi do tego, którego widział w poprzedni wieczór i którzy, równie jak tamten, puścili się w drogę do Paryża.
Ale Oven, który nie był zakochanym, nie przepuścił nic z tego, co działo się między Gastonem i Heleną.
W miarę atoli zbliżania się do celu Gaston coraz bardziej smutniał, bo liczył już nie na dnie, lecz zaledwie na godziny. Jechali dotąd cały tydzień, a jakkolwiek podróż szła wolno, przecież raz musiała się skończyć. To też, kiedy przybyli do Chartres, a oberżysta na zapytanie siostry Teresy powiedział: „Jutro, popędzając nieco, mogą państwo stanąć w Rambouillet,“ Gastonowi wydawało się, jakby on powiedział: jutro rozłączycie się na zawsze. Helena dostrzegła głębokie wrażenie, jakie te słowa sprawiły na Gastonie; zbladł tak, że aż podeszła ku niemu kilka kroków, pytając, czy nie słaby; ale Gaston uspokoił ją kilku słowy, i na tem koniec.
Jednakże Helena miała w głębi serca pewne wątpliwości. Biedna dziewczyna! kochała tak, jak to kochają kobiety, jeśli kochają — tak silne, a raczej tak słabe, że gotowe wszystko miłości swojej poświęcić. Nie rozumiała przeto, dlaczegoby Gaston, będąc mężczyzną, nie mógł znaleźć sposobu do przezwyciężenia tej niesprawiedliwej woli losu, która ich rozłącza?
Nie rozumiała więc Helena tego biednego poddania się wyrokom Opatrzności i mówiła sobie w duchu, iż radaby widzieć, ażeby Gaston uczynił coś na rzecz oporu przeciw krępującej go woli. Ale Helena była względem niego niesprawiedliwą: i jemu też same myśli przechodziły przez głowę i, wyznać trzeba, dręczyły go okrutnie. Po oczach dziewicy poznawał, że gdyby tylko napomknął, poszłaby zanim na kraj świata: złota miał pełną walizę, któregobądź wieczora, zamiast położyć się spać, Helena mogłaby zejść nadół, wsiedliby razem w przygotowany wcześnie powóz pocztowy, któryby, za dobrą zapłatę, puścił się ostro, tak. że we dwa dni byliby za granicą, zdala od wszelkiej pogoni, wolni i szczęśliwi, nie na godzinę, na miesiąc lub rok: ale na zawsze.
Tak, ale przeciwił się temu jeden wyraz, proste zestawienie kilku głosek, przedstawiających wysokie znaczenie dla pewnych ludzi, dla niektórych nie mające wartości żadnej: honor.
Gaston zobowiązał się słowem względem czterech ludzi honorowych równie jak on sam, a byli to: Pontcalec, Montlouis, Couedic i Talhouet. Byłby zbezczeszczonym, gdyby słowa tego nie dotrzymał.
Postanowił też poddać się swemu nieszczęściu w całej jego rozciągłości, ale słowa dotrzymać: prawda, że ilekroć odnosił to zwycięztwo nad sobą, rwało mu się serce.
Podczas jednej z takich walk Helena spojrzała na niego, właśnie w chwili, gdy odnosił jedno z takich zwycięztw i zbladł tak, iż sądziła, że już umiera. Wyobraziła też sobie stanowczo, że Gaston tego wieczora coś zdziała, a przynajmniej przemówi, boć to wieczór ostatni; a tymczasem, ku wielkiemu jej zdziwieniu, Gaston i nic nie zdziałał i nic nie przemówił. Poszła więc spać z sercem ściśnionem i ze łzami w oczach, przekonana, iż nie jest tak kochaną, jak sama kocha. Myliła się bardzo, gdyż nocy tej Gaston nie kładł się wcale, a dzień zastał go bledszym i nieszczęśliwszym, niż kiedybądź.
Z Chartres, gdzie, jak powiadamy, noc przeszła dla kochanków w smutku i łzach, wyjechano zrana do Rambouilllet, po drodze dla Gastona, a dla Heleny stanowiącem kres podróży. W Chartres znowu Oven rozmawiał z jednym z tych jeźdźców szaro ubranych, którzy wyglądali jak straż rostawiona po drodze; a wielce uradowany blizkością Paryża, który tak pragnął obaczyć, przyspieszał pochód orszaku. Śniadanie odbyło się we wsi, milcząco. Augustynka rozmyślała, że wieczorem uda się z powrotem do swego ukochanego klasztoru Helena rozmyślała, że choćby się Gaston i zdecydował coś działać, teraz byłoby już zapóźno; Gaston rozmyślał nad tem, że tegoż samego wieczora straci towarzystwo kobiety ukochanej, zejdzie się z nieznanymi ludźmi, z którymi sprawa złowroga zwiąże go nazawsze.
Około trzeciej popołudniu nadjechali nad wyniosłość tak stromą, że trzeba było wysiąść. Gaston podał rękę Helenie, zakonnica oparła się na ramieniu ogrodnika i wspinali się pod górę. Kochankowie szli przy sobie i serca ich tajały: Helena milczała, czując łzy sączące się z oczu wzdłuż oblicza, Gaston uczuwał kamień, ugniatający mu piersi, bo on, jako mężczyzna, nie płakał.
Przybyli na sam szczyt wzgórza pierwsi, i znacznie przed zakonnicą; i tam spostrzegli na widnokręgu wznoszącą się przed sobą dzwonnicę, a około niej sporą gromadę domów, grupujących się jak owce koło pasterza. Było to Rambouillet: nikt im nie powiedział, a jednak oboje odgadli jednocześnie. Gaston, lubo mocniej uciśniony, pierwszy przerwał milczenie.
— Tam to — rzekł, wyciągając rękę ku dzwonnicy i domom — tam się losy nasze rozdzielą może na zawsze. Oh! zaklinam cię, Heleno, zachowaj pamięć o mnie, i cokolwiek zajdzie, nie przeklinaj jej.
— Ty mówisz mi tylko wciąż o rzeczach rozpaczliwych, mój drogi — odparła Helena — ja potrzebuję odwagi, a ty zamiast mi jej dodawać, szarpiesz mi serce. Czyż nie masz nic już takiego do powiedzenia, coby mi sprawiło trochę radości? Teraźniejszość jest straszną, wiem o tem, ale czyż i przyszłość równie jest straszna? Wreszcie, przyszłość to sporo lat, jak dla nas, a zatem sporo nadziei. Jesteśmy młodzi, kochamy się; czyż niema sposobu do walki ze złą dolą obecną? Słuchaj, Gastonie, ja czuję w sobie siłę ogromną, i gdybyś mi powiedział... Ale co tam! szaloną jestem; ja, która tak cierpię, mamże pocieszać?
— Rozumiem cię, Heleno, — odrzekł Gaston — ty żądasz odemnie tylko obietnicy, prawda? Owóż, patrz: jakim ja nieszczęśliwy nawet obiecywać nie mogę! Chcesz, abym miał nadzieję, a ja mam tylko rozpacz. Gdybym miał a siebie, nie powiem dwadzieścia lat, ani dziesięć, ale choćby rok tylko, ofiarowałbym ci go, i uważałbym się za szczęśliwego; ale tak nie jest; od chwili, gdy się rozstanę z tobą, ty tracisz mnie, a ja ciebie; od jutra rana już ja nie należę do siebie.
— Nieszczęśliwy! — zawołała Helena, nie zrozumiawszy — czyż zwiodłeś mnie, mówiąc. że mnie, kochasz? Byłżebyś zaręczony z inną kobietą?
— Pod tym względem mogę cię przynajmniej upewnić, najdroższa — rzekł Gaston — nie kocham nikogo, prócz ciebie, ciebie mam tylko narzeczoną.
— Zatem możemy być jeszcze szczęśliwi, Gastonie, gdybym wymogła na mej nowej rodzinie, aby cię uznała za mojego męża.
— Czyż nie widzisz, Heleno, że każde twe słowo szarpie mi serce?
— Powiedz mi przynajmniej cośkolwiek.
— Heleno, są powinności, których nie można wyminąć, więzy, których nie można zerwać!
— Ja takich nie znam! — zawołała dziewica. — Mnie obiecują rodzinę, majątek, imię; owóż, rzeknij słowo, Gastonie, a ja to wszystko porzucę dla ciebie. Czemuż ty tego nie możesz uczynić dla mnie?
Gaston spuścił głowę i nic nie odparł. W tej chwili połączyła się z nimi Augustyanka. Zaczęła zapadać noc, nie widziała więc ich zwarzonych twarzy.
Kobiety wsiadły napowrót do powozu, ogrodnik wgramolił się na kozioł, a Gaston i Oven wskoczyli na siodła, i jechano dalej ku Rambouillet.
O pół mili od miasta, mniszka sama zawołała na Gastona, który jeszcze bliżej podjechał pod powóz.
Uczyniła to dla powiedzenia mu, że może kto wyjdzie na spotkanie Heleny, a więc nie wypada, iżby, widziano towarzyszących im obcych ludzi. Myślał i Gaston o tej okoliczności, ale potrącać o nią nie miał serca. Podsunął się więc z koniem jeszcze bliżej: Helena czekała i miała nadzieję. Na co czekała, czego się spodziewała? nie wiedziała sama.
Może, iż boleść poderwie Gastona ku jakiej ostateczności? Ale Gaston skłonił się tylko głęboko, podziękował damom za towarzystwo — i miał już odjechać.
Helena nie była kobietą pospolitą; po wyglądzie jego miarkowała, że śmierć nosi w sercu.
— Czy pożegnanie, czy do widzenia? — rzekła śmiało.
Młodzieniec zawrócił, dyszący.
— Do widzenia! — odrzekł — jeśli mi pani czyni ten zaszczyt.
I odjechał kłusem.




VII.
Co się działo w hotelu pod królewskim tygrysem.

Gaston odjechał, nie powiedziawszy ani słowa, gdzie się mogą zobaczyć, ani w jaki sposób to widzenie mogłoby nastąpić, ale Helena pomyślała, że ułożenie tego wszystkiego jest rzeczą mężczyzny; ścigała go tylko wzrokiem, dopóki nie znikł w ciemnościach, a w kwadrans potem dojechała do Rarnbouillet.
Tam Augustyanka wydobyła z olbrzymiej kieszeni papier i przeczytała przy świetle latarni następujący adres:
„Pani Desroches, hotel pod królewskim tygrysem “
Zakonnica powtórzyła objaśnienie woźnicy i w dziesięć minut później powóz zatrzymał się pod wskazanym adresem.
Tejże samej chwili kobieta oczekująca w pokoju na dole wyszła z pośpiechem, zbliżyła się do powozu i dygając z uszanowaniem, pomogła paniom wysiąść; wprowadziła je następnie do ciemnej sieni, a przed nią służący oświetlał drogę dwiema malowanemi latarniami.
Otworzyły się drzwi, wiodące do pięknego przedsionka; pani Desroches cofnęła się, puściła przed sobą Helenę i siostrę Teresę, a obie podróżne po upływie kilku minut siedziały już wygodnie na miękkiej sofie przed jasno płonącym ogniem.
Komnata była piękna, duża i umeblowana wykwintnie według nowego stylu owego czasu — bo było to jeszcze przed nadejściem epoki, którą ochrzczono mianem rococo — olbrzymie lustra w złoconych ramach wisiały nad kominkiem, pająk złocony zwieszał się z sufitu, a złocone lwy drzemały przed wielkim kominem.
W salonie tym było czworo drzwi: jedne, przez które weszły podróżne; drugie wiodące do sali jadalnej, oświetlonej, ogrzanej, z nakrytym stołem; trzecie do sypialni, bardzo przyzwoicie umeblowanej; czwarte zaś były zamknięte.
Helena zachwycona była tym przepychem; podobały się jej milczące i pełne uszanowania twarze służby, tak odmiennej od wesołych służących spotykanych w przydrożnych oberzach. Augustynka zaś mruczała pod nosem modlitwy a rzucając pożądliwe spojrzenie na zupę dymiącą na stole, winszowała sobie w duchu, że to dzień postny. Po chwili pani Desroches weszła do salonu i podała list zakonnicy, która go otworzyła z pośpiechem.
W liście były następujące polecenia:
„Siostra może zanocować w Rambouillet, albo odjechać dziś wieczorem, jak sobie życzy; otrzyma ona dwieście dukatów, jako dar Heleny dla ukochanego klasztoru, i pozostawi wychowankę pod opieką pani Desroches, którą rodzice Heleny zaszczycają zupełną ufnością.“
U dołu listu zamiast podpisu była cyfra, którą siostra porównała z pieczęcią wybitą na liście przywiezionym z Clisson. Sprawdziwszy tożsamość pieczęci, zakonnica odezwała się:
— Moje drogie dziecię, pożegnamy się po wieczerzy.
— Jakto! już? — zawołała Helena, dla której siostra Teresa była jedynym łącznikiem z przeszłością.
— Tak, moje dziecię: proponują mi wprawdzie, bym tu przenocowała, ale powiem ci szczerze, że śpieszy mi się bardzo, bo radabym jaknajprędzej powrócić do naszego kochanego klasztoru, gdzie niczego mi nie będzie brakowało z wyjątkiem ciebie, moja droga!
Helena, płacząc, zarzuciła ręce na szyję siostry, która także zalewała się rzewnemi łzami, co tak jej popsuło apetyt, że już gotowała się odjechać bez wieczerzy, gdy pani Desroches przypomniała, iż jedzenie gotowe, i zwróciła jej uwagę, że jeżeli pojedzie zaraz, zastanie wszystkie oberże pozamykane i do rana nie dostanie nic do jedzenia. Siostra Teresa, przekonana, zdecydowała się zasiąść do stołu, zjadła z pośpiechem trochę owoców i wypiła pół szklanki hiszpańskiego wina, potem wstała i raz jeszcze uściskała Helenę, której z wielkim bólem przyszło jej to rozstanie. Gdy drzwi zamknęły się za wyjeżdżającą, Helena pobiegła do okna, ale okiennice były zamknięte i nic nie było widać; słuchała więc i usłyszała po chwili turkot, który oddalał się coraz bardziej, aż ustał zupełnie. Gdy już nie było nic słychać, Helena rzuciła się na fotel... W pół godziny potem pani Desroches zaprowadziła ją do sypialni, mówiąc:
— Gdy pani zapotrzebuje panny służącej, raczy zadzwonić; chciałam też uprzedzić, że jeszcze dziś wieczorem będzie pani miała gościa...
— Gościa! — zawołała Helena.
— Tak jest, pani, jednego z krewnych.
— Czy tego, który mną się opiekuje?
— Od samego urodzenia nawet, pani!
— O! mój Boże! — zawołała Helena, przyciskając rękę do serca — i pani mówi, że on tu przyjdzie?
— Pewna tego jestem, bo bardzo pragnie panią poznać.
— Oh! — szepnęła Helena — oh! zdaje mi się, że zemdleję.
Pani Desroches poskoczyła i podtrzymała ją.
— Więc pani tak się lęka obecności kogoś, kto panią kocha?
— To nie obawa — odparła Helena — to wzruszenie. Nie uprzedzono mnie, że to nastąpi dziś wieczorem, więc ta nowina, tak ważna i udzielona mi tak niespodzianie, oszołomiła mnie!
— To jeszcze nie wszystko — mówiła dalej pani Desroches. Osoba ta jest zmuszona otaczać się najgłębszą tajemnicą.
— Dlaczego?
— Zabroniono mi odpowiedzieć na to pytanie.
— Mój Boże! co znaczą te wszystkie ostrożności zachowywane z biedną, jak ja, sierotą?
— Są niezbędne; niech mi pani wierzy!
— Ale o cóż idzie?
— Najpierw nie może pani widzieć twarzy tej osoby, bo spotkawszy się z nią później, nie powinna pani jej poznać.
— Więc ta osoba przyjdzie zamaskowana?
— Nie, pani, ale wszystkie świece zostaną zgaszone.
— I będziemy siedzieli po ciemku?
— Tak jest.
— Ale pani zostanie, nieprawdaż, pani Desroches?
— Nie pani, zabroniono mi tego.
— Kto zabronił?
— Osoba, która przyjdzie do pani.
— Więc jest pani zmuszoną do bezwzględnego posłuszeństwa względem tej osoby?
— Więcej, niż do posłuszeństwa, bo do najgłębszego uszanowania.
— Więc to ktoś tak bardzo znakomity?
— Jest to jeden z najznakomitszych panów we Francyi.
— I ten wielki pan jest moim krewnym?
— Bardzo blizkim nawet.
— Na miłość boską, pani Desroches, nie pozostawiaj mnie w takiej niepewności!
— Miałam już zaszczyt powiedzieć pani, że są pytania, na które zabroniono mi stanowczo odpowiadać.
Pani Desroches zwróciła się ku drzwiom.
— Odchodzisz już pani? — zawołała Helena.
— Pani rozbierać się będzie.
— Ależ...
Pani Desroches złożyła głęboki ukłon pełen uszanowania, wyszła tyłem i zamknęła drzwi za sobą.
Przez ten czas, gdy się to działo, w pawilonie hotelu pod Królewskim Tygrysem, winnym pokoju tegoż samego hotelu, człowiek jakiś siedział przed ogniem, płonącym na kominku; otrząsał buty ze śniegu i rozwiązywał sznurki od wielkiej teki.
Człowiek ten miał na sobie liberyę dojeżdżacza, z barwami księcia Orleańskiego: strój czerwony ze srebrem, skórzane pantalony, długie buty, trójróżny kapelusz, oszyty srebrnym galonem. Oczy miał żywe, nos długi, spiczasty i pokryty czerwonymi wyrzutami, czoło wypukłe, z wyrazem szczerości, której zadawały kłam wargi wązkie i zaciśnięte. Przeglądał bardzo starannie papiery, któremi wypchana była teka. Człowiek ten miał zwyczaj mówić do siebie głośno lub mruczeć pod nosem, przerywając sobie od czasu do czasu wykrzyknikami i klątwami, jakby w odpowiedzi na myśli przelatujące mu przez głowę.
— No! no! — mruczał — pan de Mentarau nie oszukał mnie, i moi Bretonowie już są przy salonie! ale jakim sposobem u dyabła jechał on tak długo? Wyjechał 11-go w południe, a dojechał 21-go o szóstej wieczorem. Hm! jest w tem jakaś tajemnica, którą mi pewnie objaśni ten chłopiec, polecony przez pana de Mentarau, z którym ludzie moi porozumiewali się przez całą drogę. Hej! jest tam kto?
Jednocześnie zadzwonił, a jeden z szaro ubranych laufrów, których już widzieliśmy na drodze do Nantes, wszedł i skłonił się.
— A! to ty, Tapin! — przemówił człowiek w czerwonem ubraniu.
— Tak, Wasza Dostojność: sprawa jest wielkiej wagi, wolałem być tu osobiście.
— Badałeś ludzi, rozstawionych po drodze?
— Badałem, Wasza Dostojność; ale nie wiedzą nic, oprócz tego, jaką drogą jechał spiskowiec; tego też tylko od nich żądano.
— Ja zaś spróbuję dowiedzieć się coś więcej od służącego. Jaki to człowiek?
— Z głupia frant. Nietęgie narzędzie, jednem słowem.
— Cóż robi w tej chwili?
— Podaje wieczerzę swojemu panu.
— Którego umieszczono tak, jak poleciłem, na parterze?
— Tak jest. Wasza Dostojność.
— W pokoju bez firanek?
— Tak jest, Wasza Dostojność.
— I zrobiliście dziurę w okiennicy?
— Tak jest, Wasza Dostojność.
— Dobrze: przyślij mi go tutaj i bądź w pobliżu.
— Będę na rozkazy.
— Bardzo dobrze.
Człowiek w czerwonym stroju spojrzał na zegarek.
— W pół do dziewiątej — powiedział. — W tej chwili Jego Królewska Wysokość powrócił już z Saint-Germain i zapytuje, gdzie jest Dubois? A że mu powiedziano, iż Dubois nieobecny, zabiera się do jakiegoś szaleństwa. Zacieraj ręce, mości książę, i baw się według życzenia! Nie w Paryżu grozi ci niebezpieczeństwo, tylko tutaj. Ah! zobaczymy, czy i tym razem będziesz sobie drwił z mojej policyi... Otóż i on!
W tej chwili pan Tapin wprowadził Ovena.
— Oto jest ten człowiek, którego pan wzywał — powiedział.
I wyszedł, zamykając drzwi za sobą.
Oven stał drżący przy drzwiach, a Dubois, owinięty po sam czubek nosa w wielki płaszcz, wpatrywał się w niego rysiemi oczami.
— Zbliż się do mnie, przyjacielu — przemówił Dubois.
Pomimo serdeczności wezwanie było wymówione głosem tak ostrym, że Oven wolałby być o jakie sto mil od tego człowieka, który mu się tak dziwnie przyglądał.
— No i cóż! — zagadnął Dubois, widząc, że Oven stoi, jak skamieniały. — Czyś mnie nie słyszał, gamoniu?
— Słyszałem, Wasza Dostojność.
— Więc czemu nie słuchasz rozkazu?
— Nie wiedziałem, że to mnie Wasza Dostojność rozkazuje się zbliżyć.
I Oven postąpił kilka kroków.
— Dostałeś pięćdziesiąt dukatów za to, żebyś mi powiedział prawdę — mówił Dubois.
— Przepraszam Waszą Dostojność — odrzekł Oven, któremu to badanie przywróciło trochę śmiałości — nie dostałem... tylko mi je obiecano.
Dubois wydobył z kieszeni garść złota; odliczył pięćdziesiąt sztuk i ustawił z nich piramidę na stole, krzywą i drżącą.
Oven przyjrzał się piramidzie z wyrazem, któregoby nikt nie przypuszczał w jego oczach martwych, przygasłych.
— Dobrze! — pomyślał Dubois. — Jest chciwy...
Pięćdziesiąt dukatów wydawały się Ovenowi czemś bajecznem: zdradził pana, nie mając pewności, czy je dostanie, a teraz widział je, leżały przed jego oczyma.
— Czy mogę je wziąć? — zapytał, wyciągając rękę.
— Zaczekaj! — powiedział Dubois, bawiąc się podnieceniem tej chciwości, którą człowiek z miasta potrafiłby ukryć, a wieśniak zdradzał tak jawnie. — Zrobimy najpierw umowę.
— Jaką? — zapytał Oven.
— Widzisz te pięćdziesiąt sztuk złota?
— Widzę — odrzekł Oven, zbliżając się, jak spragniony pies.
— Za każdą odpowiedzią na moje zapytanie, jeśli odpowiedź będzie dla mnie pożyteczna, dołożę dziesięć sztuk; jeśli będzie głupia i bezużyteczna, odejmę dziesięć.
Oven otworzył oczy szeroko: umowa wydawała mu się bardzo samowolną.
— A teraz pogadajmy — zaczął Dubois.
— Zkąd przyjeżdżasz?
— Prosto z Nantes.
— Z kim?
— Z panem Gastonem de Chanlay.
Piramida stała wciąż nietknięta.
— Uważaj teraz! — powiedział Dubois, wyciągając rękę w stronę złota.
— Słucham pana! — odrzekł Oven.
— Czy twój pan podróżuje pod własnem nazwiskiem?
— Wyjechał pod własnem, ale w drodze przybrał inne.
— Jakie?
— Pana de Livry.
Dubois dołożył dziesięć sztuk, ale, że piramida była zawysoka, zaczął układać drugą obok. Oven aż krzyknął z radości.
— O! o! zawołał Dubois — nie ciesz się zawczasu! Uważaj! Czy w Nantes jest jaki pan Livry?
— Nie, jest tylko jedna panna Livry.
— A kto ona jest?
— Żona pana de Montlois, serdecznego przyjaciela mojego pana.
— Dobrze! — odrzekł Dubois i dołożył znowu dziesięć sztuk. — A co twój pan robił w Nantes?
— To samo, co inni młodzi panowie: polował, fechtował się, chodził na bale.
Dubois odjął dziesięć sztuk. Ovena przebiegł dreszcz.
— Zaraz! zaraz! — zawołał. — Robił jeszcze coś więcej.
— Aha! — odparł Dubois. — Zobaczmy, co takiego: mianowicie?
— Raz a czasem dwa razy na tydzień wychodził z domu wieczorem o ósmej, a wracał o trzeciej albo czwartej rano.
— Dobrze! A gdzie chodził?
— Tego nie wiem! — odrzekł Oven.
Dubois trzymał wciąż odjęte sztuki na dłoni.
— A podczas podróży, co robił? — zapytał.
— Jechał przez Oudon. Ancenis, Le Mans, Nogent i Chartres.
Dubois wyciągnął rękę i chudymi palcami odjął znowu dziesięć sztuk. Oven jęknął.
— A w drodze — zapytał Dubois — nie robił żadnych znajomości?
— Tylko z jedną pensyonarką, z klasztoru Augustyanek z Clisson, która jechała w towarzystwie jednej z zakonnic, siostry Teresy.
— A jak się nazywa ta pensyonarka?
— Panna Helena de Chaverny.
— Helena! obiecujące imię! Zapewne ta piękna Helena jest kochanką twojego pana?
— Tego nie wiem — odpowiedział Oven.
— Pan sam to pojmuje, że mi tego nie powiedział.
— Jesteś bardzo sprytny! — odrzekł Dubois i z pierwszej piramidy odjął dziesięć sztuk.
Zimny pot wystąpił na czoło Ovena! Jeszcze cztery takie odpowiedzi, a zdrada, jakiej się dopuścił względem pana: nie przyniesie mu żadnej korzyści.
— I te panie jadą razem z nim do Paryża? — zapytał Dubois.
— Nie, zatrzymały się w Rambouillet.
— A! — zawołał Dubois.
Wykrzyknik natchnął otuchą Ovena.
— A nawet — dodał — siostra Teresa już odjechała.
— No! — zauważył Dubois — nie jest to bardzo ważne, ale nie trzeba zniechęcać nowicyuszów.
Dołożył dziesięć sztuk do piramidy.
— Więc ta panienka pozostała sama? zapytał.
— Nie — odrzekł Oven.
— Jakto, nie?
— Jakaś pani z Paryża czekała na nią.
— Pani z Paryża?
— Tak.
— Czy wiesz, jak się nazywa?
— Słyszałem, że siostra Teresa nazywała ją panią Desroches.
— Pani Desroches! — wykrzyknął Dubois, i dołożył znowu dziesięć sztuk.
— Tak — powtórzył rozpromieniony Oven.
— Pewny tego jesteś?
— Jak najpewniejszy. Kobieta wysoka, chuda, żółta...
Dubois dołożył znowu dziesięć sztuk.
— Wysoka, chuda, żółta — powtórzył Dubois. — To ta sama...
— Czterdzieści do czterdziestu pięciu lat — dodał Oven.
— To ona! — powtórzył Dubois, dokładając znowu złota.
— Ubrana w suknię jedwabną w wielkie kwiaty — mówił dalej Oven.
— Dobrze już, dobrze! — odrzekł Dubois.
Oven widział, że pytający wie już wszystko o tej kobiecie. Czekał.
— I mówisz, że ten pan poznał się w drodze z ta panną?
— To jest teraz, jak się zastanowiłem lepiej, przypuszczam, że to było udanie.
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— Że się musieli znać dawniej, a nawet pewien jestem, że to na nią mój pan czekał trzy godziny w Oudon.
— Dobrze! — powiedział Dubois, dodając znowu dziesięć sztuk. — Widzę, że będzie można coś z ciebie zrobić.
— Czy już pan niczego więcej nie pragnie się dowiedzieć? — zapytał Oven, sięgając po pieniądze.
— Zaczekaj! — powtórzył Dubois. — Czy ta panienka jest ładna?
— Jak anioł.
— I pewnie ułożyli, że się spotkają w Paryżu, twój pan i ona?
— Nie, proszę pana. Zdaje mi się, że się pożegnali na zawsze.
— Pewnie udanie.
— Nie zdaje mi się. Pan de Chanlay był bardzo smutny przy pożegnaniu.
— I nie będą się już wcale widzieli?
— Tylko jeden raz jeszcze, a potem pożegnają się na dobre.
— Zabieraj twoje pieniądze i pamiętaj, że jeżeli powiesz jedno słowo, w dziesięć minut potem umrzesz.
Oven rzucił się na osiemdziesiąt dukatów, które znikły w jednej chwili w głębiach jego kieszeni.
— A teraz — zapytał — czy mogę odejść?
— Odejść? głupcze! wcale nie; Od tej chwili należysz do mnie, bo cię kupiłem i w Paryżu szczególnie będziesz mi potrzebny.
— W takim razie, będę zawsze na pańskie usługi — rzekł Oven, wzdychając głęboko.
— Wiem o tem bez twoich zapewnień.
W tej chwili otworzyły się drzwi i pojawił się Tapinz wyrazem wzburzenia na twarzy.
— Co się stało? — zapytał Dubois, który się znał na fizyognomiach.
— Rzecz wielkiej wagi, Wasza Dostojność! — ale trzeba wyprawić tego człowieka.
— Idź do swojego pana — rozkazał Dubois — a jeśliby pisał, pamiętaj, że pragnę nadewszystko zobaczyć jego pismo.
Oven, uradowany odzyskaną wolnością, skłonił się i wyszedł.
— No, i cóż to takiego, panie Tapin? — zapytał Dubois.
— Po polowaniu w Saint Germain Jego Królewska Wysokość, zamiast powrócić do Paryża, odesłał ludzi i konie, a sam wyruszył do Rambouillet.
— Do Rambouillet! Regent jedzie do Rambouillet!
— Będzie tu za pół godziny: byłby już tu do tej pory, ale, na szczęście, był głodny i wstąpił do zamku.
— A pocóż przyjedzie do Rambouillet?
— Nie wiem, Wasza Dostojność; może do tej młodej osoby, która przyjechała tu z zakonnicą i zamieszkała w bocznym pawilonie hotelu.
— Masz słuszność, Tapin, to pewnie dla niej, niezawodnie dla niej. Pani Desroches... Tak właśnie. Czy wiedziałeś, że pani Desroches jest tutaj?
— Nie, Wasza Dostojność, nie wiedziałem.
— A pewny jesteś, że książę przyjedzie? że to nie jest fałszywa wiadomość?
— Ah! Wasza Dostojność! wyprawiłem za Jego Królewską Wysokością Czujnego, a co Czujny powie, to tak nieomylne jak Ewangelia.
— Masz słuszność — rzekł Dubois. — Jeżeli to Czujny powiedział, nie ma wątpliwości, że tak jest.
— Nawet tak spędził konia, jadąc z tą wiadomością, że mu padł po przyjeździe.
— Daj mu trzydzieści dukatów za konia.
Tapin wziął pieniądze.
— Mój drogi — zaczął Dubois — czy znasz położenie pawilonu?
— Doskonale.
— Jakież ono jest?
— Pawilon wychodzi z jednej strony na podwórze hotelu, z drugiej strony na pustą uliczkę.
— Rozstaw ludzi na podwórzu, ludzi na uliczce, poprzebieranych za stajennych — jak chcesz zresztą. Niech do pawilonu nie wchodzi nikt, oprócz mnie i Jego Królewskiej Wysokości. Panie Tapin, idzie tu o życie księcia!
— Niech Wasza Dostojność będzie spokojny.
— Znasz Bretończyka?
— Widziałem go, jak zsiadał z konia.
— Twoi ludzie go znają?
— Widzieli go na drodze.
— Polecam go twojej opiece.
— Czy go uwięzić?
— Broń Boże! trzeba mu pozostawić wolność; gdybyśmy go uwięzili teraz, nie powiedziałby nic i spisek spełzłby na niczem. Trzeba mu dać czas do dojrzenia, aby wydał płód.
— Jaki? — zagadnął Tapin ośmielony.
— Moją mitrę arcybiskupią, panie Tapin. A teraz idź do roboty, a ja pójdę do swojej.
Wyszli obaj z pokoju, zeszli ze schodów, lecz na dole rozstali się. Tapin poszedł w miasto z wielkim pośpiechem, a Dubois przesunął się pod murem i zapuścił swoje kocie oczy w otwór wycięty w okiennicy.




VIII.
Sprzeczka.

Gaston, skończywszy wieczerzę, siedział oparty na stole i dumał. Światło lampy oświecało w pełni jego twarz, w którą wpatrywał się Dubois. Wpatrywał się z wielką i przerażającą uwagą: oko jego rozszerzyło się, szydercze usta skurczyły się w złośliwym uśmiechu, i ktoby był ujrzał te oczy i ten uśmiech, pomyślałby, że widzi szatana, który patrzy na swą ofiarę, pędzącą do zguby.
Patrząc, mruczał do siebie według zwyczaju:
— Piękny, młody, z czarnemi oczyma, dumnym wyrazem twarzy; jeszcze nie popsuty tak, jak tamci spiskowcy Cellemara, słodkiemi wejrzeniami dam dworskich... I darmo szukam śladu przebiegłości na tem czystem czole, w tych ustach szczerych i uczciwych. Pomimo to niema żadnej wątpliwości: wszystko obliczone na to, by schwytać Regenta podczas schadzki z tem niewiniątkiem z Clisson. I powiedzieć tu że Bretoni, to zakute głowy! Jednakże nie mogę uwierzyć, żeby ten młodzieniec, ze spojrzeniem tak smutnem, a tak spokojny, zamierzał za kwandrans popełnić morderstwo i to jeszcze jakie! Zabić Regenta Francyi, księcia krwi! Nie! to niepodobna! Regent tai się przedemną z ta nową miłostką, przedemną, któremu mówi wszystko. Zmienia plan i, zamiast nocować w Paryżu, zjeżdża do Rambouillet, gdzie oczekuje go młoda osoba, przyjęta przez panią Desroches; bo kogóżby oczekiwała, jeśli nie Regenta? A ta młoda osoba jest kochanką pana de Chanlay. Czy tylko naprawdę jest jego kochanka? Zobaczymy. Teraz nasz przyjaciel Oven przynoś panu papier i atrament. Dowiemy się czegoś pewnego...
Dubois opuścił swoje stanowisko, trzęsąc się z zimna, bo, jak wiemy, czas był mroźny.
Przystanął na schodach i czekał; z tego miejsca, ukryty w cieniu, widział drzwi pokoju Gastona w pełnem świetle. Po chwili drzwi otworzyły się i wyszedł Oven. Zawahał się chwilę, przekładając list z ręki do ręki, i potem wszedł na schody.
— Dobrze! — pomyślał Dubois. — Ten człowiek jest już moją własnością.
I zatrzymując go, powiedział: Oddaj mi ten list i zaczekaj tutaj.
— Zkąd pan wie, że niosłem list? — zapytał Oven zdumiony.
Dubois wzruszył ramionami, wziął list i zniknął. Wszedłszy do drugiego pokoju, obejrzał pieczęć: Gaston, w braku laku, użył laku od butelki, a zamiast pieczątki — pierścionka. Dubois zbliżył pieczęć do świecy i po chwili lak rozpłynął się.
Otworzył list i przeczytał.
— „Droga Heleno 1 twoja odwaga wzmocniła moją duszę; pozwól mi wejść do domu, a wtedy objaśnię cię, jakie są moje zamiary“.
— Ah! ah! — szepnął Dubois. — Zdaje się, że dotąd ona nic o nich nie wie: więc rzeczy nie zaszły jeszcze tak daleko, jak sądziłem!
Zapieczętował list jednym ze swych pierścionków, najpodobniejszym do pierścionka Gastona, i wyszedł do sieni.
— Masz! — powiedział, oddając Ovenowi list — odnieś to pismo twojego pana, przynieś mi odpowiedź, a dostaniesz dziesięć dukatów.
O! — pomyślał Oven — czy ten człowiek ma kopalnie złota?
I puścił się pędem. W dziesięć minut był już z powrotem, niosąc list napisany na wonnym papierze i zapieczętowany literą H.
Dubois otworzył pudełko, wydobył z niego masę, z której zrobił odbicie pieczęci, ale w czasie tej czynności spostrzegł, że list był złożony w sposób umożliwiający przeczytanie bez naruszenia pieczęci.
— To będzie wygodniej — szepnął.
Uchylił list i przeczytał:
— „Ten, kto mnie sprowadził z Bretanii, przyjeżdża na moje spotkanie, zamiast na mnie czekać w Paryżu, tak dalece pragnie mnie widzieć; mam nadzieję, że odjedzie dzisiejszej nocy. Przyjdź jutro rano o dziewiątej, opowiem ci szczegóły tego widzenia się, i ułożymy plan dalszego postępowania“.
— To — szepnął Dubois, trwając w raz powziętem podejrzeniu, że Helena jest wspólniczką Gastona — wydaje mi się jasnem. Jeżeli w taki sposób wychowują panny u Augustyanek w Clisson, trzeba będzie powinszować przeoryszy. A Jego Królewska Wysokość gotów uwierzyć w tę naiwność na zasadzie jej szesnastu latek! Pożałuje: ja umiem znaleźć coś lepszego, jeżeli się zabiorę do szukania...
— Masz dziesięć dukatów i list — powiedział do Ovena. — Widzisz, że masz niemałe korzyści.
Oven schował list i pieniądze: nie mógł się połapać ten poczciwiec i zastanawiał się, co go czeka w Paryżu, jeżeli taki deszcz złoty spada na niego już na paryzkich przedmieściach. W tej chwili wybiła dziesiąta i rozległ się głuchy turkot jadącego prędko powozu. Dubois przybliżył się do okna i zobaczył, że powóz zatrzymuje się przed bramą hotelu; bystre jego oko dojrzało i poznało w przyjezdnym pana La Fare, kapitana gwardyi przybocznej Jego Królewskiej Wysokości.
— No! no! — szepnął — Jest przezorniejszy, niż myślałem. Ale gdzież on jest, on sam? Ah!
Ten wykrzyknik wydarło mu zjawienie się dojeżdżacza w czerwonej liberyi, takiej samej, jak jego własna, jadącego na pysznym hiszpańskim ogierze, świeżym i wypoczętym, gdy tymczasem konie przy powozie, pomimo mrozu, pokryte były pianą.
Powóz zatrzymał się przed brama i cała służba otoczyła pana La Fare, który się bardzo puszył, wołając głośno o mieszkanie i wieczerzę. Przez ten czas dojeżdżacz zsiadł z konia, rzucił cugle paziowi i skierował się w stronę pawilonu.
— Dobrze! dobrze! — powtórzył Dubois. — Wszystko to jest przejrzyste jak szkło, ale dlaczego me widać tu pana de Chanlay? Czy jest tak zajęty, że nie usłyszał nadjeżdżającego powozu? A co do ciebie, mości książę, bądź spokojny — nie przerwę ci schadzki. Naciesz się tą naiwnością, która tak dobrze się zapowiada. Ah! mości książę! łatwo poznać że masz wzrok krótki!
Dubois zeszedł z góry i stanął pod oknami Gastona.
W chwili, gdy przykładał oko do okiennicy Gaston, schowawszy list do pugilaresu, który włożył do kieszeni, podniósł się.
— Ah! do milion dyabłów! — szepnął, Dubois wyciągając szpony — tego pugilaresu mi potrzeba! zapłaciłbym za niego dobrze... Zabiera się do wyjścia nasz kawaler: przypina szpadę, kładzie płaszcz... Dokądże idzie? Czy chce oczekiwać na wyjście Jego Królewskiej Wysokości? Z wyrazu twarzy sądząc, nie przypuszczam, żeby miał zamiar zabić kogokolwiek; raczej można przypuścić, że będzie się przechadzał pod oknami swojej lubej. Gdyby miał taki zamiar, możeby się udało...
Trudno opisać uśmiech, jaki przeleciał po ustach jego w tej chwili.
— Tak — zaczął po chwili — ale gdybym w tej awanturze oberwał pchnięcie szpadą, jakżeby się książę śmiał! Ale przecież moi ludzie muszą być na stanowiskach, a zresztą, kto nic nie ryzykuje, nic nie ma!
Dubois obszedł z pośpiechem naokoło hotelu i wszedł w pustą uliczkę, od jednej strony, przypuszczając, że Gaston wejdzie od drugiego końca. Nie pomylił się: w uliczce spotkał pana Tapin, który, pozostawiwszy Czujnego wewnątrz dziedzińca, trzymał straż od zewnątrz. W paru słowach opisał mu swój plan. Czujny pokazał mu jednego ze swych ludzi, leżącego na schodach pod drzwiami, podczas gdy drugi, siedząc na słupku, brzdąkał na gitarze, obyczajem wędrownych śpiewaków, proszących o jałmużnę. Trzeci musiał być ukryty gdzieś w pobliżu, ale tak dobrze, że go nie było widać.
Dubois, czując za sobą plecy, owinął się w płaszcz po same uszy i zapuścił się w uliczkę.
Zaledwie uszedł kilka kroków w tej pułapce, ujrzał cień zbliżający się od drugiego końca, podobny do tego, kogo szukał.
Minąwszy się z nim, Dubois poznał pana de Chanlay; Gaston tak był zajęty swojemi myślami, że nawet go nie spostrzegł.
Nie wchodziło to w jego plany: Dubois potrzebował kłótni i bójki, a widząc, że przeciwnik nie ma zamiaru jej wywołać, postanowił dać do niej powód.
Zawrócił więc i zatrzymując się przed Gastonem, który stanął i przyglądał się oknom Heleny, zawołał chrapliwym głosem:
— Przyjacielu! a co tu robisz przed tym domem, jeśli można wiedzieć?
Gaston spuścił oczy na ziemię, przywołany z marzeń do rzeczywistości.
— Co pan mówi? — zapytał.
— Pytałem się, mój panie — odrzekł Dubois — co tu robisz?
— Idź pan w swoją drogę — odparł Gaston. — Ja się nie zajmuję panem, więc i pan mną się nie zajmuj...
— Mogłoby to być — przerwał mu Dubois — gdyby nie to, że twoja obecność mi przeszkadza.
— Ta uliczka, choć wązka, wystarczy dla nas obu: chodź pan po jednej stronie, a ja będę chodził po drugiej.
— Ale kiedy ja chcę tu chodzić sam — odpowiedział Dubois. — Proszę więc pana, idź sobie pod inne okna: w Rambouillet okien nie brakuje!
— A dlaczego nie miałbym przechadzać się pod temi oknami, jeśli mam ochotę? — zapytał Chanlay.
— Bo to są okna pokoju mojej żony — odrzekł Dubois.
— Żony?
— Tak, mojej żony, która przyjechała z Paryża i o którą jestem bardzo zazdrosny, ostrzegam pana.
— Do dyabła! — szepnął Gaston. — Pewnie to mąż tej osoby, która ma się opiekować Heleną.
I nagle, zmieniając ton, w nadziei zjednania sobie człowieka, którego mógł potrzebować później, powiedział, kłaniając się grzecznie:
— Panie, jeżeli tak, gotów jestem ustąpić, bo przechadzałem się tutaj bez żadnego celu.
— Niech go dyabli porwą! — pomyślał Dubois. — Jakiś grzeczny spiskowiec! Nie tego mi potrzeba, tylko sprzeczki!
Gaston już odchodził.
— Zwiodłeś mnie pan! — zawołał Dubois.
Gaston odwrócił się tak nagle, jakby ukąszony przez węża, jednak powstrzymał się przez wzgląd na przezorność, jaką mu nakazywała jego misya i stosunek z Heleną.
— Czy dlatego, że mówię grzecznie, pozwalasz pan sobie wątpić o prawdzie moich słów? — zapytał.
— Mówisz pan grzecznie, bo się boisz; ale powtarzam, że widziałem, jakeś spoglądał w te okna.
— Boję się! ja się boję!? — krzyknął Chanlay, odwracając się, i jednym skokiem był już obok przeciwnika. — Powiedziałeś pan że się boję?
— Powiedziałem — powtórzył Dubois.
— Więc chyba chcesz pan wywołać sprzeczkę?
— Zdaje mi się też, że to widoczne. Tylko pan jesteś tępy do zrozumienia!
— Na Boga! — krzyknął Gaston, wyciągając szpadę. — Dobywaj pan broni!
— A pan zrzucaj ubranie! — odparł Dubois, rzucając swój płaszcz na ziemię.
— Ubranie? a to po co? — zapytał Gaston.
— Bo pana nie znam, a tacy, co się włóczą po nocach, mniewają często pod ubraniem druciane koszulki.
Zaledwie Dubois wymówił te słowa, już płaszcz i ubranie Gastona leżały na ziemi ale w chwili, gdy on sam z dobytą szpada posuwał się ku przeciwnikowi, jakiś pijany człowiek padł mu pod nogi, grający na gitarze schwycił go za lewą rękę, drugi człowiek za prawą, a czwarty porwał go wpół.
— Pojedynek! panowie! — krzyczeli ci ludzie — pojedynek, pomimo zakazu króla!
I ciągnęli Gastona ku drzwiom, pod któremi leżał poprzednio pijany człowiek.
— Napaść! szepnął Gaston, nie chcąc krzyczeć w obawie skompromitowania Heleny. — Nędznicy!
— Panie! zostaliśmy pochwyceni! — mówił Dubois, zwijając płaszcz i ubranie Gastona i zabierając je — ale jutro spotkamy się jeszcze!
I pobiegł pędem w stronę hotelu, a tymczasem ludzie, uprowadzający Gastona, zamknęli go w sali na dole.
Dubois wbiegł na schody i, zamknąwszy się w pokoju, wydobył z ubrania Gastona upragniony pugilares. W jednej z przegródek znalazł połowę cekina i napisane na kartce nazwisko.
Był to widocznie znak, służący do poznania.
Nazwisko oznaczało pewnie człowieka, do którego jechał Gaston i który się nazywał kapitan La Jonquiere, a papier miał niezwyczajny kształt.
— La Jonquiere! — szepnął Dubois — ten sam! Mamy już na niego oko... To dobrze!
Przejrzał pugilares — nie było w nim nic więcej.
— To mało — powiedział — ale i to wystarczy.
Wyniósł papier takiego samego kształtu, wypisał na nim nazwisko i zadzwonił. Wszedł Tapin.
— Coście z nim zrobili? — zapytał Dubois.
— Zamknęliśmy go w sali na dole i straż; stoi przy nim.
— Odnieś ten płaszcz i ubranie na to samo miejsce, gdzie je porzucił, przeproś go i wyrzuć z hotelu. Pilnuj go tylko, żeby nic nie brakowało w kieszeniach ubrania: ani pugilaresu, ani sakiewki, ani chustki. Najgłówniejsza rzecz, żeby nie powziął podejrzenia. Za jedną drogą odnieś mi mój płaszcz i ubranie, które zostały na placu boju.
Pan Tapin skłonił się nizko i wyszedł wykonać rozkazy.




IX.
Tajemniczy opiekun.

Wszystko to odbyło się w uliczce, na którą wychodziły okna Heleny; słyszała więc ona hałas, a że zdawało się jej, że poznaje głos Gastona wśród krzyku, zbliżyła się do okna, gdy w tejże samej chwili otworzyły się drzwi i weszła pani Desroches. Przyszła prosić Helenę, by zechciała przejść do salonu, gdyż oczekiwany gość już przybył.
Helena zadrżała i czuła, że jest blizką zemdlenia. Chciała o coś zapytać, ale zabrakło jej głosu. Poszła za panią Desroches milcząca i wzruszona.
Salon, do którego wprowadziła ją przewodniczka, był pogrążony w ciemnościach, tylko resztki tlejącego na kominku ognia rzucały na dywan słaby blask, który jednak nie oświecał twarzy obecnych, a jeszcze pani Desroches wzięła karafkę i zalała dogorywający płomień, poczem zapanowała głęboka ciemność. Pani Desroches, upewniwszy raz jeszcze Helenę zeby się nie lękała, wyszła. Po chwili za temi drzwiarpi, które dotąd były zamknięte, odezwał się czyjś głos.
Helena zadrżała na dźwięk tego głosu.
Mimowolnie postąpiła kilka kroków w kierunku drzwi i nadsłuchiwała z upragnieniem.
— Czy jest gotowa? — pytał głos.
— Gotowa, mości książę — odpowiedziała pani Desroches.
— Mości ksiażę! — szepnęła Helena. — Któż to taki?
— Sama jest?
— Sama.
— Wie o mojem przybyciu?
— Wie.
— Nikt nam nie przeszkodzi?
— Wasza Dostojność może na mnie rachować.
— A światła nie ma?
— Ciemno zupełnie.
Słychać było zbliżające się kroki, które nagle ucichły.
— Powiedz mi pani szczerze — odezwał się głos — czy istotnie jest ona tak ładna, jak mówią?
— Ładniejsza, niżeli nawet może przypuszczać Wasza Królewska Wysokość.
— Królewska Wysokość! Wielki Boże! Co ona mówi? — szepnęła Helena, blizka omdlenia.
W tej samej chwili otworzyły się drzwi i rozległy kroki ciężkie, chociaż stłumione przez gruby dywan na posadzce. Helena uczuła, że krew napływa jej gwałtownie do serca.
— Pani — odezwał się głos — proszę, zechciej mnie przyjąć i wysłuchać.
— Jestem gotowa... wyszeptała Helena napół żywa.
— Obawiasz się?
— Nie mogę zaprzeczyć, że tak. Wa.. to jest, jak mam mówić? panie, czy też Wasza Dostojność?
— Powiedz: „mój przyjacielu“.
W tej samej chwili ręka nieznajomego dotknęła jej ręki.
— Pani Desroches! Czy pani tu jest? — krzyknęła Helena, cofając się mimowoli.
— Pani Desroches — odezwał się głos — powiedz tej młodej osobie, że tutaj jest bezpieczną, jak w kościele Bożym.
— Ah! Wasza Dostojność! Błagam o przebaczenie...
— Moje dziecię! podnieś się i usiądź obok mnie. Pani Desroches, proszę pozamykać wszystkie drzwi. A teraz — zwrócił się nieznajomy do Heleny — daj mi rękę, moje dziecko.
Helena wyciągnęła rękę, która spotkała dłoń nieznajomego, ale nie cofnęła się tym razem.
— Możnaby sądzić, że on także drży — pomyślała.
— Co ci jest, moje drogie dziecię — zagadnął nieznajomy. Czy się mnie obawiasz?
— Nie — odrzekła Helena — ale gdy pańska ręka dotknęła mojej, jakieś dziwne uczucie... niepojęte..
— Mów dalej, Heleno — zaczął, z niewysłowioną czułością, nieznajomy. — Wiem już, że jesteś piękna, ale twój głos słyszę dopiero poraź pierwszy. Mów, a ja będę słuchał.
— Więc mnie pan już widział? — zapytała Helena.
Czy pamiętasz, że dwa lata temu ksieni Augustyanek kazała zrobić twój portret?
— Pamiętam: robił go jakiś malarz z Paryża.
— Tego malarza ja posłałem do Clisson.
— A portret był dla pana?
— Mam go przy sobie — odrzekł nieznajomy i wydobywszy z kieszeni miniaturę, podał ją Helenie.
— Ale co pana spowodowało, żeś kazał robić portret biednej, jak ja, sieroty i zachowujesz go starannie.
Heleno zaczął, po chwili milczenia, nieznajomy — jestem najlepszym przyjacielem twojego ojca...
— Mojego ojca! — zawołała Helena.
— Więc mój ojciec żyje?
— Żyje.
— I zobaczę go kiedy?
— Być może.
— O! niech pana Bóg błogosławi za tę dobrą, nowinę! — zawołała Helena, ściskając ręce nieznajomego.
— Drogie dziecię! — szepnął wzruszony.
— Ale jeżeli on żyje — zaczęła z powątpiewaniem Helena — czemu tak długo nie dowiadywał się o córkę
— Co miesiąc miewał wiadomości o tobie i choć oddalony, czuwał nad tobą, Heleno!
— A jednak — odparła z lekkim wyrzutem Helena — od lat szesnastu nie widział mnie wcale!
— Wierzaj mi — przekładał nieznajomy — że tylko bardzo ważne względy mogły go zmusić do wyrzeczenia się tego szczęścia.
— Wierzę ci panie, a nie moja to rzecz sądzić ojca.
— Nie, ale twoja rzecz przebaczyć mu, jeżeli on sam siebie obwinia.
— Przebaczyć mu? — powtórzyła zadziwiona Helena.
— Tak, a że on sam nie może prosić cię o przebaczenie, więc ja przyszedłem w imieniu jego prosić o nie.
— Nie rozumiem pana — odparła Helena.
— Posłuchaj mnie zatem — zaczął nieznajomy. — Ale najpierw podaj mi rękę.
Nastąpiła chwila milczenia, jakby nieznajomy usiłował zebrać myśli, a potem zaczął w te słowa:
— Twój ojciec był dowódcą jednego z oddziałów w armii nieboszczyka króla, w bitwie pod Nerwindem, podczas szarży prowadzonej przez niego; jeden z jego koniuszych, pan de Chaverny, padł przeszyty kulą; twój ojciec chciał go ratować, ale rana była śmiertelna, a raniony, który rozumiał swój stan, powiedział mu tylko te słowa: „Nie o mnie należy teraz myśleć, ale o mojej córce.“ Ojciec twój uścisnął mu rękę na znak przyrzeczenia i ranny skonał jakby czekał tylko na to uspokojenie. Wszak mnie słuchasz, Heleno? — zagadnął nieznajomy.
— O! jakże pan może o tem nawet wątpić! — zawołała Helena.
— Po skończonej wojnie pierwszem staraniem twojego ojca było zajęcie się pozostałą sierotką; było to śliczne dziecko dwunastoletnie. Ze śmiercią ojca postradała ona wszystko, opiekę i majątek; twój ojciec oddał ją do klasztoru Wizytek, na przedmieście Świętego Antoniego, i zapowiedział, że zajmie się wyposażeniem jej, gdy dorośnie.
— Dzięki ci Boże! — przerwała Helena — dzięki ci za to, że jestem córką człowieka, który tak wiernie dotrzymał danego słowa.
— Zaczekaj Hejeno! — odrzekł nieznajomy — Od tej chwili właśnie twój ojciec przestaje zasługiwać na pochwały...
Helena umilkła, a nieznajomy mówił dalej:
— Twój ojciec opiekował się sierotą, która skończyła lat osiemnaście; była to śliczna panienka, to też twój ojciec czuł, że jego odwiedziny w klasztorze stają się zanadto częste i długie. Poczuł, że kocha swoją wychowankę; w pierwszej chwili przeraziło go to, bo czcząc obietnicę daną panu de Chaverny rozumiał, że byłoby niegodnem uwieść jego córkę. Dlatego też polecił ksieni klasztoru, żeby wyszukała jakąś partyę odpowiednią dla panny de Chaverny, i dowiedział się od niej, że jej siostrzeniec, młody szlachcic z Bretanii, poznawszy pensyonarkę podczas odwiedzin ciotki, zakochał się w niej i wyraził chęć starania się o jej rękę.
— I cóż się stało? — zapytała Helena, widząc, że nieznajomy waha się.
— Wielkie było zdziwienie twojego ojca, Heleno, gdy się dowiedział od ksieni, że panna de Chaverny odpowiedziała na oświadczyny, iż nie ma zamiaru iść za mąż, i że najgorętszem jej pragnieniem jest pozostać w klasztorze, w którym się wychowała, i wykonać śluby zakonne.
— Więc ona kochała kogoś innego? — zapytała Helena.
— Tak, moje dziecię — odrzekł nieznajomy — zgadłaś; niestety! nikt nie może ujść swego przeznaczenia. Panna de Chaverny kochała twojego ojca, lecz taiła się długo ze swą tajemnicą, dopiero kiedy twój ojciec zaczął na nią nalegać, by się wyrzekła zamiaru zostania zakonnicą, nie mogła się powstrzymać i wyznała mu wszystko. Był on zdolny walczyć z uczuciem, dopóki się nie dowiedział, że twoja matka je podziela — ale dowiedziawszy się, nie był już wstanie dłużej się opierać. Byli oboje tak młodzi! twój ojciec miał zaledwie dwadzieścia pięć lat, panna de Chaverny — osiemnaście: zapomnieli o świecie całym, pamiętając tylko o tem, że mogą być szczęśliwi...
— Ale jeżeli tak się kochali — zapytała Helena — czemuż się nie pobrali?
— Ponieważ związek był niemożliwy z powodu różnicy położenia. Czy ci nie powiedziano tego, Heleno, że twój ojciec jest wielkim, bardzo wielkim panem? — zapytał nieznajomy.
— Niestety! wiem o tem!... — odrzekła Helena.
— Przez cały rok szczęście ich było bez chmury; ale po roku przyszłaś na świat, ty, Heleno, i...
— I co?... — wyjąkała bojaźliwie Helena.
— I twoje przyjście na świat stało się powodem śmierci twojej matki.
Helena zaczęła gwałtownie płakać.
— Tak — mówił nieznajomy z wielkiem wzruszeniem — płacz Heleno! płacz nad losem twojej matki, która była anielską istotą, której wspomnienie ojciec twój zachował, jak relikwię, pomimo swych szaleństw, zabaw, trosk i przewinień. Dlatego też na ciebie przeniósł całą miłość, jaką miał dla niej...
— A jednak ojciec zgodził się na to, abym się wychowywała z daleka od niego! — wymówiła z wyrzutem Helena. — A jednak od urodzenia nie widział mnie wcale!
— Heleno — zaczął nieznajomy — co do tego, przebacz ojcu, bo to nie jego wina Przyszłaś na świat w 1703 roku, w chwili największej surowości na dworze Ludwika XIV. Twój ojciec był już w niełasce u króla, a raczej u pani de Mantenon — i dla twojego dobra również, jak i dla własnego, musiał się z tobą rozłączyć: wyprawił cię do Bretanii, do klasztoru, w którym powierzył cię opiece matki Urszuli, przełożonej. Dopiero po śmierci Ludwika XIV zdecydował się sprowadzić cię do siebie; widziałaś, jakiem staraniem otoczył cię podczas podróży — a wiedząc, że dopiero jutro cię może zobaczyć, nie miał odwagi czekać tak długo, tylko przyjechał na twoje spotkanie, Heleno!
— O! mój Boże! — zawołała Helena. — Miałożby to być prawdą?
— Zobaczywszy twój portret, usłyszawszy twój głos; zdawało mu się, że widzi, że słyszy twoją matkę: te same rysy, ten sam niewinny wyraz, ten sam dźwięk głosu... Heleno! Heleno! obyś tylko była od niej szczęśliwszą — o to błaga on Boga w głębi serca!
— O! mój Boże! — powtórzyła Helena. — Pańska ręka drży ze wzruszenia... Mówisz pan, że mój ojciec przyjechał na moje spotkanie?...
— Tak jest.
— Tu, do Rambouillet?
— Tak, tutaj.
— Mówisz pan, że jest szczęśliwy, iż mnie widzi?
— O! tak! bardzo szczęśliwy!...
— Ale to mu jeszcze nie wystarczało, nieprawdaż? Chciał ze mną mówić, chciał mi opowiedzieć wszystko, chciał mi dać możność podziękowania mu na klęczkach, proszenia go o błogosławieństwo. O! mój ojcze! — zawołała Helena, padając na kolana — pobłogosław mnie!
— Heleno! moje dziecię! moja droga córko! — zawołał nieznajomy. — Nie do kolan moich, ale pójdź w moje objęcia! w moje objęcia!
— Mój ojcze! mój ojcze! — wołała Helena.
— A jednakże — zaczął po chwili nieznajomy — przyszedłem tu z innym zupełnie zamiarem. Chciałem pozostać obcym dla ciebie, ale czując cię przy sobie, słysząc twój głos słodki, nie miałem siły... Tylko nie dopuść, ażebym miał tego żałować: niech ta tajemnica na wieki.
— Na pamięć mojej matki przysięgam! — zawołała Helena.
— Tego tylko żądam — odrzekł nieznajomy. — Teraz posłuchaj mnie, bo już muszę się z tobą rozstać.
— Tak prędko, mój ojcze?
— Muszę!
— Więc słucham.
— Jutro wyjedziesz ztąd do Paryża: czeka już tam na ciebie przygotowany dom. Pani Desroches cię zawiezie, a jak tylko znajdę wolną chwilę, odwiedzę cię.
— Niedługo, prawda, ojcze? Pamiętaj, że jestem sama na świecie.
— Jak tylko będę mógł najprędzej.
I złożył na czole Heleny słodki i czysty pocałunek.
W dziesięć minut potem weszła pani Desroches ze świecą w ręku. Helena klęczała modliła się z głową opartą na fotelu. Podniósł oczy i dała znak pani Desroches, żeby postawiła świecę na kominku. Pani Desroches, wykonawszy rozkaz, wyszła.
Helena modliła się jeszcze czas jakiś, a potem wstała i rozejrzała się w około; zdawało jej się, że to sen, ale wszystko, co ją otaczało, potwierdzało rzeczywistość. I świeca zapalona na kominku, i drzwi napół przymknięte, przez które wyszła była pani Desroches, i to wzruszenie, jakiem była przejęta Helena — wszystko to było dowodem, że to nie był sen, lecz ważna chwila, stanowiąca przełom w jej życiu. A potem przyszło jej na pamięć wspomnienie Gastona. Ten ojciec, którego się obawiała, ten ojciec tak dobry i czuły, który sam umiał kochać i cierpiał tyle, nie zechce chyba krępować jej uczuć. Zresztą, Gaston, choć nie magnat, był jednak ostatnim potomkiem jednej z najstarożytniejszych rodzin Bretanii, a ona kochała Gastona tak, że rozłączenie z nim byłoby dla niej śmiercią. Jeżeli ojciec kocha ją prawdziwie, nie chciałby chyba jej śmierci...
I ze strony Gastona mogły być pewne przeszkody, ale małoważne w porównaniu z temi, jakie mogły wyniknąć z jej strony: lecz da się to ułożyć, i ta przyszłość, która przedstawiała im się tak posępnie, zamieni się dla nich w raj szczęścia i miłości.
Helena zasnęła rozradowana.
Gaston, wypuszczony na wolność i przepraszany gorąco za pomyłkę, poszedł niespokojny zabrać ubranie i płaszcz, które, ku wielkiej radości, znalazł leżące na tem samem miejscu. Zamknął się potem w pokoju i otworzywszy pugilares, znalazł wszystko na swojem miejscu: i połowę cekina i adres kapitana La Jonquiere, ale ten adres dla bezpieczeństwa spalił.
Uspokojony, przypisując całą awanturę wypadkowi, położył się spać, wydawszy Ovenowi rozkazy nazajutrz, i usnął, szepcąc imię Heleny.




X.
Wyznanie.

Bez względu na sposób, w jaki przepędził noc, na orgii, czy w podróży, książę Orleański nie zmieniał nic w planie dnia. Całe ranki przepędzał na załatwianiu spraw, według pewnego porządku.
Program ten ulegał zmianie raz na tydzień z powodu przyjęcia zagranicznych posłów, a co niedziela i w święto z powodu mszy, odbywającej się w prywatnej kaplicy.
O szóstej wieczorem, jeżeli odbywała się rada — o piątej, jeśli jej nie było, kończyło się zajęcie i nie było już mowy o sprawach państwowych.
Potem przychodziła kolej na owe wieczerze, które narobiły tyle wrzawy — i które odbywały się w lecie w Saint-Cloud, albo w Saint Germain, a w zimie w Palais-Royal.
Towarzystwo składało się z dziesięciu, najwyżej piętnastu osób; zwykłymi gośćmi bywali: książę de Broglie, Noel, Brancas, Biron, Cadillac, i kilku młodych ludzi „zbieraniny“, jak się wyraża Saint-Simon, celujących dowcipem lub rozpustą. Z kobiet bywały pani de Parabere, de Phalarisi, de Sabran i d’ Averne, czasem jakaś aktorka, ciesząca się wielkim rozgłosem, śpiewaczka lub tancerka.
Na tych wieczorynkach panowała najzupełniejsza równość: królowie, ministrowie, dworskie damy, wszystko to było oskubywane i nicowane bez litości. Język francuski dosięgał do tej samej swobody, jaka się praktykuje w łacinie; mówiło się i robiło wszystko, byle dowcipnie. Gdy już nadszedł ostatni z zaproszonych wpółbiesiadników, zamykano drzwi i barykadowano się w ten sposób, że choćby nadeszła wiadomość najważniejsza dla króla Francyi, samego regenta, nikt by się do niego nie zdołał dostać. Zamknięcie szczelnie drzwi trwało do rana.
Dubois rzadko brał udział w tych zabawach z powodu złego stanu zdrowia. Tę też porę wybierali wrogowie, żeby go szarpać: książę Orleański śmiał się na całe gardło i dokładał ze swej strony, co można było, pastwiąc się nad dumnym nauczycielem. Dubois wiedział doskonale, że jego osoba dostarczała najczęściej pastwy na tych zabawach; ale że wiedział i o tem, iż regent zapomni rano, co mówił w nocy, nie troszczył się wcale o te szturmy przypuszczane co wieczór, wiedząc, że wpływ jego, podkopywany nocą, umacnia się z nadchodzącym dniem.
Regent, czując się coraz bardziej ociężałym, wiedział, że może polegać na czujności ministra Dubois czuwał wtedy, gdy książę spał, wieczerzał lub bawił się. Dubois, który zdawał się tak chorym, że z trudnością trzyma się na nogach, był jednak niezmordowany. Był wszędzie tam, gdzie był regent, snuł się za nim, jak cień; jego lisią postać widać było w korytarzach pałacowych, w salonach, w teatralnej loży. Zdawało się, że ma dar wszechobecności.
Po powrocie z Rambouillet, Dubois kazał przywołać pana Tapin, który w liberyi dojeżdżacza przyłączył się był do orszaku księcia, przyjechał razem, niezauważony przez nikogo, dzięki ciemności. Rozmawiał z nim przeszło godzinę, wydał mu rozkazy na dzień następny, przespał się pięć godzin i wstał uszczęśliwiony przewagą, jaką zdobył nad Regentem, a którą zamierzał wyzyskać, i stawił się przy małych drzwiczkach, wiodących do sypialni księcia, dokąd lokaj wpuszczał go natychmiast, choćby nawet książę nie był sam.
Regent spał jeszcze.
Dubois zbliżył się do łóżka i przypatrywał się księciu jakiś czas z uśmiechem, w którym było coś z małpy i z szatana.
Po chwili zdecydował się obudzić księcia.
— Mości książę! — zawołał. — Niech się Wasza Królewska Wysokość obudzi!
Książę Orleański otworzył oczy i ujrzawszy ministra, spróbował wyzwolić się od niego.
— To ty, księżę? — powiedział. — Ruszaj do dyabła!
I odwrócił się twarzą do ściany.
— Mości książę, wracam właśnie od niego, ale mnie odesłał do Waszzej Królewskiej Wysokości!
— Daj mi spokój, jestem zmęczony.
— Wierzę: noc musiała być burzliwa? prawda?
— Co chcesz przez to powiedzieć? — zapytał książę, odwracając się na pół.
— Mówię, że tego rodzaju zajęcia nie przystoją człowiekowi, który o siódmej rano każe przychodzić ministrowi.
— Czy ja ci kazałem przyjść o siódmej?
— Tak jest, Wasza Królewska Wysokość — wczoraj rano, przed wyjazdem do Saint-Germain.
— A prawda! — odparł książę.
— Nie wiedziałeś, Mości książę, że noc będzie tak męcząca.
— Męcząca? O siódmej wstałem od stołu.
— A potem?
— Cóż potem?
— Czy przynajmniej Wasza Książęca Wysokość jest zadowolony, i czy ta młoda osoba warta była zachodu?
— Jakiego zachodu?
— Tego, jaki sobie zadałeś, Mości książę, wczoraj od siódmej godziny, tj. od powstania od stołu.
— Moźnaby sądzić, słuchając tego, co mówisz, że to wielka rzecz przyjechać z Saint-Germain tutaj.
— Prawda, z Saint-Germain do Paryża jest blizko; ale jest sposób przedłużenia drogi.
— Jaki?
— Jechać na Rambouillet.
— Śni ci się, księże!
— Może być że śnię. Wasza Królewska Wysokość pozwoli, że opowiem mój sen. Będzie on dowodem, że nawet śpiąc, myślę o tobie, Mości książę.
— Jakaś nowa niedorzeczność!
— Śniło mi się, że Wasza Królewska Wysokość spłoszyłeś jelenia w okolicy Treillage, i że grzeczne zwierzę po krótkiej gonitwie dało się ująć w Chambourey.
— Jak dotąd, twój sen ma dużo prawdy. Mów książę, mów dalej!
— Potem Wasza Królewska Wysokość powróciłeś napowrót do Saint-Germain i siadając do stołu o w pół do szóstej rozkazałeś, żeby na wpół do ósmą gotowa była kareta bez herbów, zaprzężona w cztery konie...
— Nieźle, wcale nieźle!
— O wpół do ósmej odprawiłeś, Mości książę, wszystkich, z wyjątkiem jednego La Fare, z którym wsiadłeś do powozu. Czy tak?
— Mów dalej!
— Powóz skierował się do Rambouillet i, dojeżdżając do miasta o trzy kwadranse na dziesiątą, przystanął. Wasza Królewska Wysokość wysiadłeś i wsiadłeś na konia; La Fare pojechał dalej w karecie, a książę za nim, jako dojeżdżacz, do hotelu „Pod Królewskim Tygrysem“.
— Tutaj twój sen zaczyna się gmatwać — prawda, księże?
— Niezupełnie, Mości książę.
— Więc mów dalej.
— Podczas gdy La Fare jadł nędzną wieczerzę, Wasza Królewska Wysokość oddałeś paziowi konia, a sam poszedłeś do bocznego pawilonu.
— Szatan z ciebie wcielony! Gdzieżeś się ukrył?
— Nie chodziłem na krok z Palais-Royal, spałem jak suseł, a najlepszy dowód, że miałem sen, który teraz opowiadam ci Mości książę.
— A cóż było w tym pawilonie?
— Przy drzwiach strażniczka, wysoka, chuda i żółta...
— Dubois, powiem to pani Desroches, a ona przy pierwszem spotkaniu wydrapie ci oczy!
— A w pawilonie... ah! w pawilonie!..
— Tam już nic nie mogłeś widzieć, biedaku
— Co znowu! Wasza Królewska Wysokość! gdybym nie miał daru widzenia tego, co się dzieje we wnętrzu domów, odebrałbyś mi, Mości książę, sto tysięcy wypłacane na utrzymanie tajnej policyi
— Więc cóż widziałeś?
— Śliczną, młodziuchną Bretonkę: szesnaście do siedemnastu lat, ładną jak sam Amor, jadącą prosto od Augustynek w Clisson w towarzystwie starej mniszki, którą, jako zbyteczną, wysłano natychmiast z powrotem do klasztoru.
— Dubois! często przychodzi mi na myśl, że ty jesteś dyabeł i że przybrałeś ludzką postać, ażeby mnie zgnębić!
— Żeby cię zbawić raczej, Mości książę!
— Zbawić mnie... nie przypuszczałem tego!
— I cóż, Mości książę — mówił Dubois z szatańskim uśmiechem — zadowolony jesteś z małej?
— Zachwycony nawet! jest prześliczna...
— Sprowadziłeś ją też z daleka, Mości książę. Byłbyś pokrzywdzonym, gdyby się trud nie opłacił.
Regent zmarszczył brwi — ale po zastanowieniu, zrozumiał, że Dubois wie tylko część prawdy, ale nie całą, i uśmiechnął się.
— Stanowczo, Dubois, jesteś wielkim człowiekiem! — powiedział.
— Ty jeden, Mości książę, nie wiedziałeś o tem dotąd. A jednak okazujesz mi niełaskę,.
— W czem?
— Kryjesz się przedemną z miłostkami.
— Nie gniewaj się, Dubois
— Miałbym jednak prawo!
— Dlaczego?
— Bo potrafiłbym wynaleźć ci coś lepszego. Dlaczego Wasza Królewska Wysokość, nie powiedział mi, że życzy sobie Bretonki? Byłbym natychmiast sprowadził.
— Doprawdy?
— I nie jedną!
— Równie ładną?
— Nawet ładniejszą!
— Mój księże!
— Zdaje ci się, Mości książę, że wynalazłeś skarb? A gdy się dowiesz, kto jest ta Bretonka, i na co się narażasz...
— Dajmy spokój tym żartom! proszę cię Dubois.
— Wasza Królewska Wysokość martwi mnie.
— Co ty mówisz?
— Wasza Królewska Wysokość dajesz się łudzić pozorom — każda nowość wydaje ci się najlepszą. To dziewczątko jest bardzo ładne?
— Cudowne!
— I cnotliwe? prawda?
— Wiesz sam dobrze, mój drogi.
— A ja ci mówię, Mości książę, że jesteś zgubiony!
— Ja?
— Tak. Ta twoja Bretonka ladaco.
— Milcz! Dubois!
— Jakto? Milcz?!
— Tak! ani słowa więcej, zabraniam ci! — wybuchnął regent.
— I ty, mości książę, śniłeś. Pozwól, żebym ci wytłómaczył twój sen...
— Dubois, wsadzę cię do Bastylii!
— Niech będzie i do Bastylii, ale wiedz o tem, że ta błażnica...
— Jest moją córką, mości Dubois!
Dubois cofnął się osłupiały.
— Twoją córką? Mości książę... a matka?
— Była najuczciwszą kobietą, która miała szczęście umrzeć, nie znając ciebie.
— A dziecko?
— Ukryłem przed oczyma wszystkich, żeby jej nie splamiły spojrzenia wszystkich gadzin jak ty!
Dubois skłonił się głęboko i wyszedł zawiedziony; regent z miną zwycięzcy ścigał go wzrokiem. Ale Dubois niełatwo dawał zbić się z tropu. Zaledwo zamknął drzwi, ujrzał przed sobą światło.
— Mówiłem, że ten spisek urodzi mi mitrę arcybiskupią — szepnął. — Głupi byłem. On mi urodzi kardynalski kapelusz! Kawaler de Chanlay.




XI.
Rozstanie.

O oznaczonej godzinie Gaston wybrał się do Heleny, ale musiał czekać jakiś czas na nią w przedpokoju, bo pani Desroches robiła trudności z przyjęciem gościa. Helena jednak wystąpiła stanowczo i oznajmiła, że, jako pani domu, życzy sobie przyjąć pana de Livry, który pragnie się z nią pożegnać. Było to nazwisko przybrane przez Gastona na czas podróży i pobytu w Paryżu.
Pani Desroches niezadowolona odeszła do siebie, zamierzając podsłuchać rozmowę młodej pary; ale Helena, przeczuwając podstęp, zamknęła drzwi na korytarz i zasunęła zasuwkę.
— Jesteś nakoniec! — powiedziała. — Nie spałam całą noc.
— Ani ja, Heleno. Niechże obejrzę tę wspaniałość...
Helena uśmiechnęła się.
— Ciebie najpierw: suknia jedwabna, fryzura... Jakże ci z tem do twarzy!
— Nie wydajesz się jednak zadowolony...
Gaston nie odpowiedział nic: rozglądał się.
— Bogate materye, cenne obrazy, wszędzie złoto i srebro; twoi opiekunowie muszą być bardzo bogaci, Heleno?
— Tak myślę — odrzekła, uśmiechając się. Powiedziano mi, że te obicia i złocenia, któremi się zachwycamy, ty i ja, są niemodne i że zastąpią je nowemi.
— Widzę, że moja Helena będzie wielką i dostojną panią — powiedział Gaston, wysilając się na uśmiech. — Już teraz każe mi czekać w przedpokoju.
— Tak samo, jak tam w klasztorze, kiedy twoja łódź czekała całemi godzinami na wodzie...
— Byłaś wtedy zależną od matki przełożonej...
— Szanujesz ten tytuł, prawda?
— Naturalnie.
— Więc potrafisz zrozumieć moją radość, mój drogi. Odnalazłem tu... ojca!
— Ojca! Ah! Heleno! jakże się cieszę... Ojciec, który będzie się opiekował swojem dzieckiem, moją żoną!
— Zdaleka...
— Jakto! więc nie będzie razem z tobą?
— Niestety! względy światowe rozłączają nas...
— Czy to tajemnica?
— Tajemnica nawet dla mnie. Gdyby nie to, wiedziałbyś już wszystko, Gastonie.
— Wierzę ci zupełnie i pozwalam nawet zachować tajemnicę, gdyby ojciec tego wymagał. Ale nie rozgniewasz się, jeżeli ci zadam; kilka pytań?
— Bynajmniej.
— Czy ci się podobał twój ojciec?
— Tak mi się zdaje. Sądzę, że ma serce szlachetne i czułe, a głos jego jest słodki i miły.
— Głos... ale... czy podobny jest do ciebie?
— Nie wiem. Nie widziałam go...
— Jakto?
— Tak, w pokoju było ciemno.
— Co! i twój ojciec nie życzył sobie widzieć córki! Cóż za obojętność!
— Nie jest on obojętny; zna mnie, bo ma mój portret, ten o który byłeś tak zazdrosny.
— Nie rozumiem jednak...
— Mówię ci, że było ciemno.
— Można było pozapalać świece — powiedział Gaston, uśmiechając się z przymusem.
— Tak, jeżeli się chce być widzianym,, ale kiedy kto zmuszony jest ukrywać się...
— Co ty mówisz? — zagadnął Gaston, zamyślając się. — Jakież powody może mieć ojciec do ukrywania się przed córką? To, co mi mówisz, przeraża mnie! Co ci mówił ojciec?
— Mówił mi o swojej miłości dla mnie...
Gaston poruszył się niespokojnie.
— Jakież dał ci dowody tej miłości? Jak się zachowywał względem ciebie? Co mówił?
— Wziął mnie za rękę, a jego ręka działa tak samo, jak moja.
Gaston zacisnął z wściekłością pięść.
— Uściskał cię, prawda?
— Pocałował mnie w czoło, kiedym uklękła przed nim.
— Heleno! — zawołał Gaston — Heleno! wierz mojemu przeczuciu! Ten człowiek, który się ukrywa, który się obawia światła, ten człowiek nie jest twoim ojcem!
— Gastonie, co ty mówisz? Zkąd przypuszczenie tak okropnej zdrady? Jeżeli mnie kochasz, powinieneś mnie przeprosić za te posądzenia względem mego ojca. Nie zatruwaj mi pierwszej czystej radości, jakiej doznałam w życiu i tego szczęścia na myśl, że nie będę już żyła samotna i opuszczona, jak dotąd.
— Przebacz mi, Heleno! — zawołał Gaston. Masz słuszność! zatruwam ci chwilę radości, ubliżam uczuciu, jakie twój ojciec ma dla ciebie. Ale w imię Boga, którego obraz tu wisi przed naszemi oczyma, błagam cię — zawierz mojemu doświadczeniu i przezorności, zwracaj baczną uwagę na wszystko, co cię otacza — nie ufaj ani pachnidłom, ani winu, które ci podają, ani swobodzie snu. Czuwaj i strzeż się, Heleno!
— Będę ci posłuszną, Gastonie, ale to nie przeszkodzi mi kochać ojca.
— Kochaj go i uwielbiaj, jeżeli się mylę, Heleno!
— Jesteś moim prawdziwym przyjacielem Gastonie... Zatem porozumieliśmy się zupełnie...
— Po powzięciu najlżejszego posądzenia pisz do mnie.
— Więc odjeżdżasz?
— Jadę do Paryża dla tych rodzinnych spraw, o jakich ci wspominałem... Będę mieszkał w hotelu Muid-d’Amour na ulicy Bourdonais; zapisz sobie ten adres i nie pokazuj go nikomu.
Pocóż te ostrożności?
Gaston zawahał się.
— Bo... gdyby wiadomo było, kto jest twoim obrońcą, w razie złych zamiarów potrafionoby zniweczyć moje plany.
— I ty także jesteś tajemniczy, Gastonie. Mani więc ojca, który się ukrywa, i... kochanka... który także będzie się ukrywał!
— Ale co do niego wiesz, z jakiego powodu — powiedział Gaston, usiłując pokryć śmiechem rumieniec i pomieszanie.
— Ah! pani Desroches idzie... Bierze za klamkę drugich drzwi, uważa widać, że rozmowa trwa zadługo... Jestem pod strażą, jak widzę... tak, jak w klasztorze.
Gaston złożył pocałunek na ręce Heleny, chwilę potem pani Desroches weszła do pokoju. Helena złożyła Gastonowi głęboki ukłon, a on skłonił się jej niemniej głęboko. Pani Desroches wpatrywała się w młodzieńca z baczną uwagą, notując sobie w pamięci wszystkie szczegóły do jego rysopisu, Gaston wyjechał natychmiast do Paryża. Oven czekał na niego z niecierpliwością. Zaszył on był swoje dukaty pomiędzy skórą a podszewkę spodni, żeby nie brzęczały. Gaston w ciągu trzech godzin dojechał do Paryża, a konie jeźdźców okryte były pianą, gdy wjeżdżali przez rogatki do miasta.




XII.
Podejście.

Po nocnej rozmowie z panem Dubois, Tapin dowiedziawszy się o nazwisku kapitana La Jonquiére, przekazał je Czujnemu, który z kolei podał je wszystkim naczelnikom tajnych oddziałów, a ci zabrali się do poszukiwań podejrzanej osobistości, i zaczęli od przetrząśnięcia wszystkich dwuznacznych miejsc w Paryżu.
Wszyscy zabrali się do roboty, ale i tym razem Tapin — badź to dzięki swej zręczności, bądź dzięki swemu szczęściu — po dwóch godzinach szalonego uganiania się, odnalazł na ulicy Bourdonnais, w oberży pod godłem Muid-d’Amour, sławnego kapitana La Jonquiére, tę zmorę, mącącą spokój czcigodnego Dubois. Gospodarz, wziąwszy pana Tapin za starego urzędnika, odpowiedział na jego pytania uprzejmie i uwiadomił go, że kapitan, powróciwszy dobrze po północy, śpi jeszcze — co jest naturalnem, gdyż była zaledwie szósta.
Tapin miał już to, czego żądał; poszedł natychmiast do Palais-Royal, spotkał się tam z panem Dubois, wychodzącym od Regenta i rozpromienionym myślą o kardynalskim kapeluszu. Ten tylko dobry humor był przyczyną, że nie porozpędzał całej brygady swych szpiegów, którzy zwieźli do Fortl’Eveque kilku fałszywych kapitanów La Jonquiére i ludzi, których nazwiska brzmiały mniej lub więcej podobnie. Było już dziesięciu aresztowanych, co stało się powodem, że Dubois, pomimo dobrego humoru, klął i łajał dla zwyczaju — lecz kiedy usłyszał raport pana Tapin, potarł sobie nos z całej siły, co stanowiło dobry znak.
— Więc wyszukałeś prawdziwego kapitana La Jonquiére? — zapytał.
— Najniezawodniej prawdziwego.
— I nazywa się on doprawdy La Jonquiére?
— Bez żadnej wątpliwości.
— A cóż robi?
— Czeka na coś, nudzi się i pije.
— A czy płaci? — zagadnął Dubois, przywiązując widocznie wagę do tego pytania.
— Płaci, Wasza Dostojność.
— Bardzo dobrze, Tapin. Popisałeś się.
Dubois polecił wypłacić panu Tapin dziesięć dukatów, wydał mu nowe rozkazy, kazał się ubrać co prędzej i poszedł pieszo na ulicę Bourdonnais. Kilku tajnych ajentów, przebranych w mundury gwardzistów, szło przed nim i za nim, pojedynczo dla niepoznaki.
Oberża pod godłem Muid-d’Amour była napół zajazdem, napół szynkownią: goście jedli, pili i nocowali. Pokoje mieszkalne były na górze, sale szynkowniane na dole. W najobszerniejszej sali siedział otyły człowiek, z czerwoną twarzą, i łajał dziewczynkę czternastoletnią, bladą i wątłą. Był to właściciel zajazdu i jego jedyna córka, mająca w przyszłości odziedziczyć handel i oberżę, i wprawiająca się w gospodarstwo, pod kierunkiem ojca.
W sali było jeszcze pusto, lecz jednocześnie z uderzeniem godziny pierwszej wszedł żołnierz gwardyi i zatrzymawszy się na progu mruknął:
— Ulica Bourdonnais, zajazd Muid-d’Amour, w głównej sali stół na lewo: usiąść i czekać.
I pogwizdując wojskową piosneczkę, zacny stróż bezpieczeństwa publicznego zasiadł na wskazanem miejscu. Za chwilę wszedł drugi żołnierz w takim samym mundurze, tak samo przystanął na progu, wyszeptał parę słów i po chwilowem zawahaniu się, zasiadł obok pierwszego. Obaj żołnierze przypatrywali się sobie i zawołali jednocześnie:
— A! a!
— To ty, Chwytam! — wykrzyknął jeden.
— To ty, Porywam! — dodał drugi.
— Po co tu przyszedłeś?
— Z rozkazu.
— I czekasz?
— Na kogoś, kto ma nadejść.
— Z hasłem?
— Tak.
— A wtedy?
— Mam go słuchać tak, jak samego pana Tapin.
— Tak samo i ja; dostałem tez pistola na przepicie.
— I ja również.
— Więc pijmy!
Podniesiona pięść spadła na stół, a gospodarz, który w gościach poznał odrazu dobrych klientów, stał już w pogotowiu.
— Wina! — zawołał jeden z żołnierzy.
Za chwilę gospodarz przyniósł odkorkowaną butelkę, poczem oddalił się i pozostawił żołnierzy samych.
— Ale musisz wiedzieć coś więcej oprócz tego, coś mi powiedział? — zapytał jeden z żołnierzy.
— Wiem, że tu chodzi o jakiegoś kapitana — odrzekł drugi.
— Właśnie; ale do aresztowania go dadzą nam chyba pomoc?
— Zapewne: dwóch na jednego, to zamało.
— Zapominasz o tym, który przyniesie hasło.
— Może i to nie wystarczyć... Zdaje mi się, że słyszę jakąś wrzawę.
— Ktoś schodzi ze schodów.
Żołnierze nie pomylili się istotnie: schody znajdujące się w rogu sali, zatrzeszczały jak pod wielkim jakimś ciężarem, a jednocześnie zjawił się w sali oficer, którym był kapitan La Jonquiére. Miał on wzrostu pięć stóp i dwa cale, był dość otyły, dość żywy, spojrzenie miał bystre. Zdawało się, że przewąchuje szpiegów pod mundurem gwardzistów, bo odwrócił się do nich tyłem, a potem przemówił do gospodarza:
— Miałem ochotę zjeść tutaj obiad, ale dostałem zaproszenie pod Galoubet de Paphos. Może tu nadejść pewien młody człowiek, po sto pistolów, które miałem mu dziś wypłacić; jeżeli przyjdzie, powiedzcie mu, żeby zaczekał, że powrócę za godzinę.
— Dobrze, kapitanie — odrzekł gospodarz.
— Wina! — zawołał jeden z żołnierzy.
— No! no! — mruknął kapitan, spoglądając od niechcenia na pijących — to żołnierze, którzy nie znają należnego uszanowania dla szlif oficerskich.
A zwracając się do gospodarza, zawołał:
— Podaj-że wino tym panom, kiedy im tak pilno.
— Ah! jeżeli pan kapitan pozwoli — zawołał jeden z żołnierzy, zrywając się.
— Naturalnie, że pozwalam! — powiedział La Jonquiére, uśmiechając się z przymusem, bo miał ochotę wybić tych durniów, których twarze nie podobały mu się. Przezorność jednak nakazywała spokój; skierował się więc ku wyjściu.
— Ale pan kapitan nie powiedział mi nazwiska tego pana, który ma nadejść odezwał się gospodarz.
La Jonquiére zawahał się i spojrzał w stronę żołnierzy, których zachowanie widocznie go jednak uspokoiło, gdyż rzekł następnie:
— Pan Gaston de Chanlay.
I wyszedł, rozglądając się w około na ulicy, jak gdyby badał niebo, ale w rzeczywistości badał on drzwi domów i rogi ulic.
Zaledwie uszedł sto kroków w ulicy Saint-Honoré, do której się skierował, nadszedł Dubois do oberży. Minął po drodze kapitana, ale ponieważ nie widział nigdy tej znakomitości, więc go nie poznał. Stanął tedy na progu oberży, zadowolony i pewny siebie, przyodziany w strój kupca z prowincyi: popielate ubranie, bronzową kurtę, karbowane pończochy i wytarty kapelusz.
Jednym rzutem oka Dubois obejrzał pijących w kącie żołnierzy i kręcącego się po salt gospodarza.
— Panie! — zagadnął on nieśmiało — czy tu mieszka kapitan La Jonquiere? Chciałbym się z nim widzieć.
— Właśnie wyszedł przed chwilą; musiałeś się pan z nim minąć.
— Do dyabła! wyszedł? — zapytał Dubois, zdradzając mimowoli niezadowolenie lecz natychmiast przywołał na twarz uprzejmy uśmiech.
— Nie ma nawet pięciu minut, jak wyszedł — powtórzył gospodarz.
— Ale pewnie powróci? — zapytał Dubois.
— Za godzinę.
— Czy mogę na niego zaczekać?
— Naturalnie, bylebyś pan wypił cośkolwiek przez ten czas.
— Daj mi pan wisien w spirytusie — powiedział Dubois.
— Wino zwykle pijam przy jedzeniu.
Gospodarz podał z pośpiechem kieliszek z wiśniami, a Dubois zaczął rozgryzać wiśnię, nie mogąc, pomimo całego panowania nad sobą, powstrzymać się od srogiego skrzywienia.
— A gdzie mieszka kapitan? — zapytał w trakcie tego dla podtrzymania rozmowy.
— To są drzwi jego pokoju — wskazał gospodarz. — Wolał zająć pokój na dole.
— Rozumiem — mruknął Dubois. — Okna wychodzą na ulicę.
— A drzwi na ulicę Deux Boules.
— A! są i drugie drzwi, wychodzące wprost na ulicę! To bardzo wygodne. A hałas z tej sali nie przeszkadza mu?
— Ma drugi pokój na górze. Czasem sypia tu, a czasami tam.
W tej chwili jeden z żołnierzy zażądał wina i gospodarz poskoczył do piwnicy. Dubois przeprowadził go oczami i zwracając się do żołnierzy, odezwał się:
— Dziękuję wam!
— O co idzie? — zapytali żołnierze.
— Francya i Regent — odrzekł Dubois.
— Hasło! — zawołali obaj, zrywając się.
— Wejdźcie do tego pokoju — powiedział Dubois, wskazując im pokój kapitana — otwórzcie drzwi, które wychodzą na ulicę, i ukryjcie się za firankami, pod stołem, w szafie, gdzie wam się spodoba! Jeżeli, wchodząc, zobaczę choć kawałek ucha którego z was, odejmę mu pensyę na pół roku!
Żołnierze wychylili do dna kieliszki i weszli z pośpiechem do wskazanego pokoju, a Dubois, zobaczywszy, że zapomnieli o zapłacie, położył na stole sztukę dwunasto-susową, potem otworzył okno na ulicę i powiedział do dorożkarza, stojącego przed domem:
— Czujny! podjedź do drzwi od ulicy Deux-Boules i powiedz panu Tapin, żeby wszedł, kiedy mu dam znak, bębniąc w szybę!
Zamknął okno, a w tejże chwili rozległ się turkot odjeżdżającego powozu. Czas już był, bo gospodarz powracał. Odrazu spostrzegł nieobecność żołnierzy.
— A to co! — zawołał. — Gdzie się podzieli moi ludzie?
— Sierżant ich wywołał.
— Ale odeszli, nie zapłaciwszy! — wrzasnął gospodarz.
— Bynajmniej. Zostawili pieniądze na stole. Dwanaście susów.
— Do dyabła! — skrzywił się gospodarz. — Sprzedaję wino Orleańskie po osiem susów butelka.
— Uważali widocznie — odrzekł Dubois — że jako wojskowym, należy im się rabat.
— Zresztą — dodał gospodarz — na tego rodzaju straty trzeba być przygotowanym w naszem rzemiośle.
— Ale z kapitanem La Jonquiére nie potrzebujesz pan obawiać się podobnych niespodzianek, nieprawadź? — zapytał Dubois.
— O nie! to jest istna perła! Płaci gotówką i nie targuje się.
— Cieszy mnie to, że się dowiaduję o punktualności kapitana w płaceniu — powiedział Dubois.
— Czy pan przyszedł do niego po pieniądze? — zagadnął gospodarz. — Mówił mi właśnie, że ktoś tu ma przyjść do niego po sto pistolów.
— Przeciwnie — objaśnił Dubois. — Ja mu przyniosłem pięćdziesiąt dukatów.
— Pięćdziesiąt dukatów! tam do licha! — zawołał gospodarz. — Ładny pieniądz! Musiałem się przesłyszeć; może, zamiast płacić, miał dostać pieniądze. Czy pan przypadkiem nie nazywa się Gaston de Chanlay?
— Gaston de Chanlay! — wykrzyknął Dubois, nie mogąc ukryć radości. — Kapitan oczekuje pana de Chanlay?
— Tak mi przynajmniej sam mówił — odrzekł gospodarz, zdziwiony trochę zapałem gościa. — Czy to może pan jesteś tym panem?
— Nie; nazywam się poprostu Moutonnet, nic więcej. Mam sklep z suknem przy ulicy Saint-Germain-en-Laye.
— I masz pan oddać kapitanowi pięćdziesiąt dukatów?
— Tak, mój panie — potwierdził Dubois, wypijając sumiennie sok z wisien po zjedzeniu owocu. — Przeglądając księgi rachunkowe ojca, dowiedziałem się, że winien on był pięćdziesiąt dukatów ojcu kapitana La Jonquiére. Rozpocząłem poszukiwania i nie uspokoiłem się, dopóki nie odnalazłem syna.
— Ale wie pan, panie Moutonnet — zawołał zachwycony gospodarz — że mało jest takich, jak pan, dłużników?
— Tacy my już jesteśmy wszyscy, Moutonnetowie, z ojca na syna. Ale przepraszam cię bardzo, panie gospodarzu — zawołał Dubois, śledzący bokiem drzwi od ulicy, przed któremi zamajaczył cień, podobny do postaci kapitana — przepraszam, że ci zajmuję czas opowiadaniem o moich interesach, a tymczasem nadchodzi nowy gość.
— A! to właśnie kapitan, na którego pan czeka.
— Kapitan La Jonquiére? — zapytał Dubois.
— On sam. Panie kapitanie! Czekają tu na pana.
Kapitan nie pozbył się swoich podejrzeń: na ulicy zauważył dużo nieznajomych osobistości, których miny wydawały mu się złowróżbnemi, wracał więc zaniepokojony. Rzucił też badawcze spojrzenie na stół, przy którym zostawił był pijących żołnierzy; ich nieobecność uspokoiła go trochę, zato widok nowego przybysza mocno go zaniepokoił. Niemniej skłonił mu się grzecznie, a jednocześnie zwrócił się do gospodarza i zapytał, czy nie przyszedł znajomy, którego oczekuje?
— Przyszedł tylko ten pan — odpowiedział gospodarz — ale nic pan kapitan nie straci na zamianie. Tamten miał przyjść po sto pistolów, a ten przynosi pięćdziesiąt dukatów.
La Jonquiére, zadziwiony, spojrzał na pana Dubois, a zdumiał się jeszcze więcej, wysłuchawszy opowiadania przybysza, i wzruszony szlachetnością człowieka, który go szukał po całym świecie poto, by mu oddać dług — kazał podać butelkę hiszpańskiego wina i zaprosił gościa do swojego pokoju. Dubois podszedł do okna, by zabrać kapelusz, położony na krześle, i podczas rozmowy kapitana z gospodarzem, zabębnił palcami w szybę. W tej samej chwili kapitan odwrócił się.
— Ale może będę panu przeszkadzał w jego pokoju? — zapytał Dubois z wyrazem swobody i rozweselenia.
— Bynajmniej, bynajmniej! — odpowiedział kapitan.
La Jonquiére wszedł naprzód, ale przed nim wszedł gospodarz, a przed gospodarzem butelki. Dubois, idąc na końcu, miał czas dać znak panu Tapin, który w towarzystwie dwóch ludzi pojawił się w sali, poczem, jako człowiek dobrze wychowany, wszedł do pokoju kapitana i zamknął drzwi za sobą.
Dwaj towarzysze pana Tapin poszli prosto do okien i pozasuwali firanki w sali, a Tapin stanął pod drzwiami pokoju kapitana w ten sposób, żeby przy otwieraniu nie być widzianym. Gospodarz powrócił po chwili, podawszy wino, za które otrzymał zaraz pieniądze od kapitana. Chciał zapisać to w księgach i schować pieniądze do szuflady, ale zaledwie przestąpił próg i zamknął drzwi, Tapin zaczajony pod drzwiami zatkał mu usta chustką, zesunął szlafmycę na twarz, do samej brody, i porwawszy jak piórko, uniósł do dorożki, stojącej pod drzwiami zajazdu. W tejże chwili jeden z agentów porwał dziewczynkę, córkę gospodarza, bijącą jaja, a drugi zarzucił obrus na głowę kuchcikowi, zajętemu przy kominie, i obwinąwszy go szczelnie wyniósł do dorożki, która, eksportowana przez obu agentów, ruszyła z więźniami do Saint-Lazare szybkim kłusem, niezwyczajnym u dorożkarskich koni.
Tapin otworzył szafę w murze, wydobył z niej szlafmycę, białą kurtkę i fartuch, potem świsnął na jednego ze swoich ludzi, chodzącego przed oberżą, który w mgnieniu oka przeistoczył się w szynkarza. W tejże chwili w pokoju kapitana rozległ się wielki hałas, jakby upadającego stołu, i tłukących się butelek i szklanek, następnie odgłos bójki, klątw, brzęk szpady, padającej na posadzkę — a potem nastąpiła cisza.
W minutę potem turkot oddalającej się dorożki wstrząsnął szybami w oknach.
Tapin, nadsłuchujący z niepokojem i gotów wpaść do pokoju z nożem w ręku, wyprostował się rozjaśniony.
— Dobrze! udało się!... — szepnął.
— Czas już był na to wielki, bo nowy gość nadchodzi — oznajmił pomocnik.
Rzeczywiście otworzyły się drzwi od ulicy i wszedł młody człowiek, z miną pańską, ubrany w płaszcz niebieski, osypany śniegiem.
— Czy to tu zajazd pod Muid-d’Amour? — zapytał, zwracając się do pana Tapin.
— Tak jest, panie.
— Tu mieszka kapitan La Jonquiére?
— Tutaj.
— Czy jest w domu?
— Wrócił właśnie przed chwilą.
— Więc proszę uwiadomić go, że przyszedł kawaler Gaston de Chanlay.
Tapin skłonił się, podsunął gościowi krzesło i wszedł do pokoju kapitana. Po upływie kilku minut powrócił, pozostawiając drzwi otwarte.
— Pan kapitan La Jonquiére — powiedział — gotów jest przyjąć pana de Chanlay.
Gaston wszedł do pokoju, urządzonego na sposób wojskowy; w pokoju był ten, którego gospodarz nazwał kapitanem La Jonquiére. Nie będąc nawet biegłym znawcą fizyognomii, Gaston spostrzegł, że ten człowiek ma minę marną. Małego wzrostu, chudy, z nosem pokrytym czerwonemi wyrzutami, w mundurze wytartym, niezgrabnym, a mimo to wyraźnie cisnącym go i niewygodnym, ze szpadą niewiele mniejszą od siebie: takim przedstawił się Gastonowi ten kapitan, dla którego margrabia de Pontcalec i inni spiskowi zalecali mu jak największe względy.
— Ten człowiek jest brzydki i ma minę zakrystyana — pomyślał Gaston, poczem głośno zapytał:
— Czy mam zaszczyt mówić z kapitanem La Jonquiére?
— Z nim samym — odrzekł Dubis, przebrany za kapitana, a skłoniwszy się, dodał: — Wszak to pan Gaston de Chanlay, jeśli się nie mylę?
— Tak jest, panie — powiedział Gaston.
— Masz pan potrzebne dowody? — zapytał mniemany kapitan.
— Oto połowa cekina.
— A tu jest druga.
Złożono dwie połowy: pasowały do siebie zupełnie.
— A teraz — przemówił Gaston — złóżmy papiery.
Wydobył z kieszeni kawałek papieru dziwacznego kształtu, na którym było wypisane nazwisko kapitana La Jonquiére. Dubois wydobył taki sam kawałek papieru z nazwiskiem Gastona de Chanlayi złożono oba kawałki; wycięcia wchodziły jedno w drugie.
— Doskonale! — zawołał Gaston. — Teraz kolej na pugilares.
Pugilaresy Gastona i mniemanego kapitana zostały porównane; były one zupełnie jednakowe. Dubois zabrał to wszystko kapitanowi, a dzięki dyabelskiej przebiegłości i instynktowi, odgadł resztę i potrafił zużytkować.
— A teraz?... — zapytał Gaston.
— Teraz możemy porozmawiać o interesach — odparł Dubois. — Czy to chciałeś pan powiedzieć, kawalerze?
— Właśnie: ale czy jesteśmy tu bezpieczni?
— Jak w głębi pustyni.
— Siadajmy więc i rozmówmy się.
— Jak najchętniej, kawalerze.
Usiedli przy stole, na którym była butelka Xeresu i dwa kieliszki. Dubois napełnił jeden kieliszek, lecz kiedy zabierał się do nalewania drugiego, Gaston nakrył go ręką na znak, że pić nie będzie.
— Do dyabła! — pomyślał Dubois — zły znak! Jest on szczupły i wstrzemięźliwy. Cezar nie dowierzał takim ludziom: takimi też byli Brutus i Kassyusz.
— Kapitanie — zaczął po chwili milczenia Gaston, znasz niewątpliwie moją przeszłość i wiesz, że wychował mnie brat, mający osobiste powody do nienawidzenia Regenta. Odziedziczyłem po nim tę nienawiść, i dlatego też, gdy przed trzema laty utworzyło się sprzysiężenie w Bretanii, przystąpiłem do niego. Teraz sprzysiężeni z Bretanii wybrali mnie, ażebym się porozumiał ze spiskowcami w Paryżu, żebym otrzymał rozkazy od barona de Valef, który powrócił z Hiszpanii, żebym je powtórzył księciu d’Olivarés, pełnomocnikowi Jego Królewskiej-Katolickiej Mości w Paryżu, i porozumiał się z nim co do jego przyzwolenia.
— A co ma w tem wszystkiem do roboty kapitan La Jonquiére? — zapytał Dubois, jakby powątpiewał o tożsamości Gastona.
— Ma mnie przedstawić księciu. Przyjechałem dwie godziny temu, widziałem się z panem de Valef, a teraz przedstawiłem się panu. Wiesz pan już o mnie wszystko.
Dubois słuchał z mimiką aktora, a gdy Gaston skończył, rzekł, podając mu dłoń:
— Wiem, kawalerze, i proszę, abyś odtąd rozporządzał mną, jak swoim sługą.
— Moje żądanie ograniczy się do jednego, kapitanie odparł Gaston — a mianowicie do prośby o przedstawienie mnie księciu, któremu jedynie mogę powiedzieć różne szczegóły i oddać papiery otrzymane od pana de Valef.
— Choćby jeszcze dziś! — powiedział Dubois po namyśle. — Za godzinę, jeśli pan zechcesz, za dziesięć minut, jeśli koniecznie potrzeba.
— Im prędzej tem lepiej.
— Posłuchaj mnie pan! — poprawił się Dubois. — Zapędziłem się, mówiąc, że przedstawię cię za godzinę Jego Dostojności, bo w Paryżu nie można nigdy nic liczyć na pewno; może książę nie wie o pańskiem przybyciu, możemy nie zastać go w pałacu.
— Rozumiem, i będę cierpliwy.
— A może mi co przeszkodzi powrócić po pana? — mówił dalej Dubois.
— Co takiego?
— Co takiego? Do licha! kawalerze, łatwo poznać, że jesteś poraź pierwszy w Paryżu.
— Dlaczego?
— Bo w Paryżu jest trojaka policya, każda odrębna, a działająca zgodnie tylko wtedy, kiedy idzie o dręczenie uczciwych ludzi, pragnących zmiany obecnego porządku, dla zastąpienia go czemś innem: 1-a policya Regenta, niegroźna wcale; 2-a policya pana Voyer d’Argenson, ten miewa swoje dnie, bywa czasami w złym humorze; 3-a policya pana Dubois. To znowu co innego; pan Dubois jest wielki...
— Wielki nędznik! — przerwał Gaston. — Wiem o tem.
Dubois skłonił się z szyderskim uśmiechem.
— Więc, ażeby uniknąć wszystkich trzech?
— Trzeba być bardzo przezornym, kawalerze!
— Zatem daj mi pewne wskazówki, kapitanie, bo zdaje mi się, że wiesz więcej odemnie.
— Przedewszystkiem nie należy nam mieszkać w jednym hotelu.
— Do dyabła; — odparł Gaston, przypomniawszy sobie, że ten adres dał Helenie. — To mi nie na rękę; mam powody skłaniające mnie do pozostania tutaj.
— Mniejsza o to, kawalerze; w takim razie ja się przeprowadzę. Weź pan jeden z moich pokoi, albo ten albo na górze.
— Wolałbym ten.
— Masz słuszność: na dole okno wychodzi na ulicę, ukryte drzwiczki na drugą. Widzę, że jesteś sprytny i że można będzie coś z ciebie zrobić.
— Wracajmy do rzeczy, kapitanie.
— Słusznie. Co to ja mówiłem?
— Mówiłeś, że może ci co przeszkodzi do zabrania mnie.
— Tak, ale w razie, gdybym sam nie przyszedł, uważaj pan dobrze i nie idź z tym, kto przyjdzie, dopóki nie sprawdzisz, że to napewno mój posłaniec.
— Powiedz mi więc, kapitanie, po czem mam go poznać?
— Powinien mieć list odemnie.
— Nie znam pańskiego pisma.
— Prawda, dam panu próbkę.
Dubois usiadł przy stole i napisał parę wierszy.

„Panie kawalerze!

„Udaj się z całem zaufaniem tam, gdzie cię zaprowadzi oddawca tego listu, który ma ci wskazać miejsce spotkania z księciem d’Olivarés i z kapitanem La Jonquiére.
— Gdyby kto przyszedł w mojem imieniem — powiedział Dubois, wręczając Gastonowi list — odda ci taki sam bilet.
— Czy to będzie wystarczające?
— Nigdy zanadto ostrożności; oprócz listu pokaże ci połowę cekina, a u drzwi domu, do którego cię zaprowadzi, zażądaj trzeciego znaku.
— Mianowicie?
— Papieru z nazwiskiem.
— Dobrze — odrzekł Gaston. — Przy takich środkach ostrożności sam dyabeł nam nie da rady. Cóż teraz mam czynić?
— Czekać. Nie masz pan zamiaru wyjść na miasto dzisiaj?
— Nie!
— Więc siedź sobie cicho w hotelu, gdzie niczego ci nie zabraknie. Polecę cię gospodarzowi.
— Dziękuję.
— Mój drogi panie Champagne — przemówił mniemany kapitan, otwierając drzwi — pan de Chanlay zajmie mój pokój. Polecam go twoim względom, jak siebie samego.
A zamykając drzwi, dodał półgłosem:
— Panie Tapin, ten chłopiec jest nieoceniony. Nie trać go ani na chwilę z oczu, ty, ani twoi ludzie; zostawiam go pod waszą strażą i odpowiedzialnością.




XIII.
Pierwsze spotkanie.

Dubois, rozstawszy się z Gastonem, podziwiał, nie poraź pierwszy, ten cudowny zbieg okoliczności, który mu raz jeszcze oddał w ręce losy Regenta i Francyi. Przechodząc przez salę, zobaczył Czujnego, rozmawiającego z panem Tapin, i skinął na niego. Czujnemu to powierzono uwiezienie prawdziwego kapitana; zakneblowany i skrępowany, został umieszczony w jednej z baszt w Vincennes, żeby nie przeszkadzał wybiegom policyi. W owych czasach praktykowany był system takiego usuwania niewygodnych figur, bardzo ułatwiający położenie ministrów.
Zaspokojony co do tego ważnego punktu, Dubois odszedł głęboko zamyślony. Dopiero połowa zadania została dokonana, i to łatwiejsza połowa; teraz należało skłonić Regenta, ażeby wmieszał się czynnie do akcyi, i to na polu, którego nienawidził: na polu zasadzek i podstępów.
Książę był w pracowni, zajęty nie sprawami państwa, lecz artystyczną pracą, bo wykończaniem akwafortowej płyty, przygotowanej przez Humberta, nadwornego chemika, który przy drugim stole balsamował ibisa, sposobem używanym przez starożytnych Egipcyan. Jednocześnie sekretarz czytał listy, pisane kluczem, zrozumiałym jedynie dla samego Regenta.
Nagle otworzyły się drzwi, ku wielkiemu zadziwieniu księcia, dla którego pracownia była nietykalnem schronieniem, i służący donośnym głosem oznajmił kapitana La Jonquiére. Regent odwrócił się.
— La Jonquiére? — zapytał. — Co takiego?
Humbert i sekretarz spojrzeli na siebie zdumieni, że ktoś obcy tak śmiało wchodzi do ich przybytku. W tej samej chwili głowa podobna do głowy kuny wsunęła się przez uchylone drzwi. Regent zrazu nie poznał pana Dubois, tak dobrze był przebrany; ale zdradził go nos tak śpiczasty, że drugiego podobnego nie było w całej Francyi. Na twarz księcia, w miejsce zadziwienia, wystąpił wyraz rozśmieszenia.
— To ty księże? — zapytał Regent, wybuchając śmiechem. — Cóż to znaczy, ta nowa maskarada?
— Znaczy to, że zmieniam skórę. Z lisa przemieniłem się w lwa! A teraz, panie chemiku, i ty, panie sekretarzu, zróbcie mi tę przyjemność i idźcie gdzieindziej wypychać swojego ptaka i czytać listy.
— Dlaczego? — zapytał książę.
— Bo potrzebuję rozmówić się z Waszą Królewską Wysokością o sprawach bardzo ważnych, ale naprzód wyprawcie ztąd, Mości książę, chemika i sekretarza.
— Koniecznie?
— Koniecznie.
Regent skinął na Humberta i sekretarza.
Obaj wstali i wyszli.
— A teraz — zaczął książę — mów, czego żądasz?
— Chcę Waszej Książęcej Wysokości przedstawić młodego człowieka, przybyłego z Bretanii, którego mi specyalnie polecono. Śliczny chłopiec!
— Jak się nazywa?
— Kawaler Gaston de Chanlay.
— De Chanlay... — odrzekł Regent, przypominając coś sobie. — To nazwisko nie jest mi obce.
— Doprawdy?
— Tak, słyszałem je kiedyś, ale nie mogę sobie przypomnieć, w jakich okolicznościach. Pocóż on przyjechał do Paryża, ten młodzieniec?
— Nie chcę Waszej Królewskiej Wysokości pozbawiać przyjemnej niespodzianki; on sam opowie za chwilę, poco przyjechał.
— Jakto? mnie opowie?
— Tak, a raczej opowie Jego Dostojności księciu d’Olivarés, którego rolę odegra Wasza Książęca Wysokość. Mój protegowany jest bardzo przezornym spiskowcem, i dużo trudu kosztowało mnie zbadanie tej sprawy za pomocą mojej policyi. Dano mu w Paryżu adres niejakiego kapitana La Jonquieére, który miał go przedstawić Jego Dostojności księciu d’Olivarés. Wasza Królewska Wysokość rozumie mnie, teraz?
— Ani trochę, wyznam szczerze.
— Ja odegrałem rolę kapitana La Jonąuiére; ale nie mogę być naraz kapitanem i księciem d’Olivarés.
— Więc zachowałeś tę rolę...
— Dla Was, Mości książę.
— Dziękuję! Żądasz, ażebym pod cudzem imieniem zdobywał tajemnice...
— Swoich wrogów — dokończył Dubois. — Sądzę też, że nie ubliży Waszej Królewskiej Wysokości przybranie nazwiska księcia d’Olivarés, po tych innych, któremi się posługiwałeś!
— Mój drogi, nie mam nic przeciwko przebraniu, jeżeli mogę zabawić się w ten sposób, ale jeżeli, jak zwykle, ustąpię ci i zrobię co zechcesz, cóż z tego wyniknie?
— To, że uwierzysz, Mości książę, iż nie jestem waryatem, i pozwolisz czuwać nad sobą, jeżeli sam nie chcesz się pilnować!
I Dubois, obawiając się, żeby Regent nie zmienił postanowienia, skłonił się i wyszedł.
Zaledwie pięć minut upłynęło od jego wyjścia, gdy wszedł do przedsionka pałacu kuryer dworski i oddał paziowi list, który paź zaniósł natychmiast księciu. Książę, spojrzawszy na adres, wykrzyknął z zadziwienia.
— Pani Desroches! Cóż tam nowego zaszło!...
Rozerwał pieczątkę i zaczął czytać:

„Wasza Dostojność!

„Młoda osoba, powierzona mojej opiece, nie jest tu bezpieczna, mojem zdaniem.“
— Ba! — zawołał Regent zdumiony i czytał dalej.
„Pobyt w mieście, którego się Wasza Królewska Wysokość obawiał, lepszy byłby, niż to osamotnienie, i nie czuję się na siłach osłonić od niebezpieczeństwa, tak, jakbym chciała, osobę powierzoną mojej opiece.“
— Co znowu! — szepnął regent. — Jakieś niespodziewane powikłania...
„Jakiś młody człowiek, który wczoraj pisał do panny Heleny na chwilę przed przybyciem Waszej Królewskiej Wysokości, dziś rano przyszedł do naszego pawilonu; chciałam go odprawić, lecz panna Helena nakazała mi tak stanowczo wyjść z pokoju, że w jej roziskrzonych oczach, w jej ruchu królewskim ujrzałam wierne Twoje odbicie, Mości książę.“
— Tak, tak! — szepnął Regent, uśmiechając się mimowoli — nieodrodna moja córka!
I zamyślił się.
— Kto może być ten młody człowiek? Jakiś fanfaronik, który się z nią zapoznał w klasztorze! Żeby mi choć jego nazwisko napisała pani Desroches!
Zabrał się do czytania dalej.
„Sądzę, że ten młody człowiek i panna znają się od dawna: starałam się podsłuchać ich rozmowę i pomimo podwójnych drzwi zamkniętych, usłyszałam jego głos podniesiony gdy wymawiał: „Widywać się z tobą, jak dawniej.“ Niech więc Wasza Królewska Wysokość przyjdzie mi z pomocą w tem niebezpieczeństwie, wydając rozkaz wyraźny na piśmie, którym mogłabym się zasłonić przed gniewem panny Heleny.“
— Do dyabła! — szepnął Regent. — To utrudnia położenie. Już miłość! tak wcześnie! Ale to chyba być nie może: to jakaś pomyłka z strony Desroches, przyzwyczajonej do intryg dworskich i dręczonej nieraz przewrotnością innych dziewcząt. Ale co ona tam jeszcze dodała na końcu?
P. S. Zebrałam wiadomości w hotelu. Młody człowiek przyjechał wczoraj wieczorem o siódmej, na trzy kwadranse przed przybyciem panny Heleny; przyjechał tą samą drogą co ona, z Bretanii. Podróżuje pod nazwiskiem de Livry.“
— Ho! ho! — zawołał Regent. — To gorsze, to już plan z góry ułożony. Do licha! Dopierożby się śmiał Dubois, gdybym mu to opowiedział: jakżeby wydrwiwał moje złudzenia co do niewinności dziewcząt, wychowywanych zdala od Paryża! Miejmy jednak nadzieję, że pomimo swojej policyi ten błazen nie dowie się o tem... Hej! paziu! Paź, który przyniósł list, wszedł na zawołanie.
Książę napisał z pośpiechem kilka wyrazów.
— Kuryer, który przyjechał z Rambouillet? — zapytał.
— Czeka na odpowiedź, Wasza Królewska Wysokość — odrzekł paź.
— Oddaj mu list i niech jedzie zaraz.
W chwilę potem rozległ się na dziedzińcu pałacowym tentent kopyt kuryerskiego konia.
Prawie w tym samym czasie Dubois wyprawił kuryera do pana Montarau, do Nantes. Pan de Montarau był to dawny gubernator Bretanii.
Po napisaniu i wyekspedyowaniu listu, Regent, idąc za radą wiernego Dubois, przywdział strój czarny aksamitny, a szerokim koronkowym żabotem zakrył dół twarzy, żeby go przypadkiem nie poznał młody człowiek, który musiał niejednokrotnie widzieć liczne jego portrety. Spotkanie miało się odbyć w domku na przedmieściu Saint-Germain, zajętym przez jedne z kochanek księcia, której kazał ustąpić na ten czas. Był tam między dwoma bocznemi skrzydłami osobny pawilon, otoczony drzewami, z ciężkiemi firankami u drzwi i okien. Tam to przyjechał Regent karetą, około piątej, o zmierzchu.
Tymczasem Gaston, siedząc w pokoju hotelowym, przeglądał bibliotekę kapitana, chcąc sobie utworzyć pojęcie o jego charakterze, gdy Tapin wprowadził do jego pokoju jakiegoś człowieka i cofnął się natychmiast. Człowiek ów oznajmił Gastonowi, że kapitan La Jonquiére, nie mogąc przyjść sam, przysyła po niego. Gaston zażądał dowodów. Nieznajomy pokazał list kapitana, napisany tem samem pismem i w tych samych wyrazach co pierwszy, potem połowę cekina. Gaston poznawszy, że to ten sam oczekiwany poseł, nie robił dalszych trudności.
Wsiedli obaj do zamkniętej karety. Gaston widział, że przejeżdżali przez rzekę i jechali nadbrzeżnemi ulicami, a potem, wjechawszy w ulicę du Bac, nie widział już nic, bo po chwili powóz zatrzymał się w dziedzińcu jakiegoś pałacyku. Tu Gaston i towarzysz jego wysiedli i weszli po czterech schodach do przedsionka, a ztamtąd do szerokiego korytarza, obiegającego obszerną komnatę, jedyną w pawilonie. Gaston obejrzał się za przewodnikiem, ale przewodnik znikł już bez śladu.
Serce Gastona biło gwałtownie: miał stanąć przed przedstawicielem króla, wobec którego on sam miał przedstawiać Francyę; miał prowadzić układy z Hiszpanią i proponować jej wspólną wojnę przeciwko własnemu krajowi.
Odezwał się dzwonek. Na jego dźwięk zadrżał Gaston. Spojrzał w lustro, był blady jak śmierć; oparł się o mur, bo kolana uginały się pod nim. Drzwi otworzyły się i Gaston zobaczył kapitana La Jonquiére, który rzekł do niego:
— Chodźmy, kawalerze! Czekają na nas.
Gaston, zebrawszy odwagę, ruszył pewnym krokiem po grubych dywanach, tłumiących wszelki odgłos. Zdawało mu się, że jest cieniem, który się ma stawić przed drugim cieniem.
W głębi, milczący i nieruchomy, siedział w fotelu, tyłem do drzwi, jakiś człowiek: widać tylko było jego nogi, założone jedna na drugą. Światło jedynej świecy, stojącej w złożonym lichtarzu, a przysłoniętej zasłonką, oświetlało tylko dolną część jego ciała, głowa i ramiona pogrążone były w cieniu. Gastonowi rysy jego wydały się wybitnemi, wyraz twarzy szlachetnym. Znał on się na ludziach dobrego rodu i poznał zaraz, że to człowiek innego gatunku, niż kapitan.
— To przynajmniej orzeł — pomyślał. — Tamten to kruk, a raczej jastrząb.
Nieznajomy, oddawszy ukłon Gastonowi, który mu się skłonił w milczeniu, przyglądał mu się z uwagą, potem podniósł się i oparł o kominek.
— Oto jest właśnie ten młody człowiek, o którym mówiłem Waszej Dostojności — przemówił La Jonąuiere. — Pan Gaston de Chanlay.
— Pan przybywa z Bretanii? — zagadnął książę zimno.
— Tak, Wasza Dostojność. Proszę mi przebaczyć: pan kapitan La Jonquiére wymienił moje nazwisko, ale nie miałem jeszcze zaszczytu usłyszeć nazwiska Waszej Dostojności. Nie chciałbym być niegrzecznym, lecz to nie ja mówię: przemawia przezemnie kraj, który mnie przysłał.
— Masz pan słuszność! odrzekł z żywością La Jonquiére, wydobywając z teki leżącej na stole duży papier z pieczęcią króla hiszpańskiego. — Oto nazwisko — dodał.
— Książę d’Olivaées — przeczytał Gaston.
Potem, zwracając się do księcia i nie widząc rumieńca, jaki go oblał, złożył mu głęboki ukłon.
— A teraz — zaczął nieznajomy — spodziewam się, że będziesz pan mówił bez wahania.
— Sądziłem, że najpierw będę słuchał — odrzekł Gaston trzymając się wciąż odpornie.
— W rozmowie każdy mówi z kolei — nie zapominaj pan o tem.
— Wasza Dostojność czyni mi wielki zaszczyt: dam więc dowód zaufania.
— Słucham.
— Bretania...
— A raczej malkontenci bretańscy — przerwał nieznajomy z uśmiechem, pomimo ostrzegających znaków Dubois.
— Niezadowoleni są tak liczni, że można ich uważać za przedstawicieli całego kraju — odrzekł Gaston. — Mogę jednak zmienić wyrażenie. Otóż ci niezadowoleni przysłali mnie tu, ażeby z ust Waszej Dostojności dowiedzieć się, jakie jest zdanie Hiszpanii o tej sprawie?
— Najpierw dowiedzmy się, co myśli o tem Bretania — zaczął Regent.
— Wasza Dostojność! Hiszpania może na nas liczyć; ma nasze słowo, a uczciwość bretońska znana jest światu.
— Ale do czegóż się zobowiązujecie?
— Do dania pomocy szlachcie francuzkiej.
— A czy wy nie jesteście Francuzi?
— Wasza Dostojność! jesteśmy Bretończycy. Bretania, przyłączona do Francyi na zasadzie traktatów, może się uważać za uwolnioną od chwili, gdy Francya przestała szanować jej prawa, zawarowane tym traktatem.
— Dobrze zatem: powiadasz pan, że szlachta bretońska gotowa jest pomagać szlachcie francuzkiej; a czego żąda szlachta francuzka?
— W razie śmierci króla, chce wprowadzić na tron Francyi króla hiszpańskiego, jako jedynego, prawowitego dziedzica tronu Ludwika XIV.
— Mówicie o tem, jak gdyby król umarł, a jednakże król żyje — zarzucił Regent.
— Delfin, książę Burgundyi, księżna Burgundyi i ich dzieci, wszyscy zeszli ze świata w sposób zagadkowy...
Regent zbladł z gniewu, a Dubois zakaszlał.
— Więc rachują na śmierć króla? — zapytał książę.
— Ogólnie, Wasza Dostojność, przewidują ją — odrzekł Gaston.
— Więc to tłumaczy, dlaczego król hiszpański, pomimo zrzeczenia się swoich praw, ma nadzieję wstąpić na tron francuzki; wszakże tak, panie? Sądzę jednak, że pomiędzy stronnikami Regencyi znalazły opór?
Mniemany Hiszpan mimowoli położył nacisk na tych słowach.
— To też przewidziano i tę możliwość — odpowiedział Gaston.
— A! — odezwał się Dubois — przewidziano i to! Słusznie, bardzo słusznie! Mówiłem Waszej Dostojności, że Bretończycy, to ludzie nieocenieni. Mów pan dalej, mów.
Pomimo tej zachęty Gaston milczał.
— No i cóż? — zagadnął książę, zaciekawiony mimowoli. — Mów pan, słuchamy.
— To nie moja tajemnica, Wasza Dostojność — odrzekł Gaston.
— Więc chyba pańscy przywódcy nie mają do mnie zaufania?
— Nie, ale mają zaufanie do ciebie jedynie, Mości książę.
— Słyszysz, kapitanie? — zwrócił się książę do Dubois. — Bądź łaskaw zostawić nas samych.
— Dobrze! — odrzekł Dubois i wyszedł, skłoniwszy się obu mężczyznom.
— Jesteśmy sami — zaczął Regent, gdy Dubois zamknął drzwi za sobą. Rozumiesz pan, jak przypuszczam, moją ciekawość.
— Tak, bo Wasza Dostojność musi się dziwić, że dotąd nie nadeszło z Hiszpanii pismo, które Wasza Dostojność ma doręczyć kardynałowi Alberoni. Wyjaśnię powód tego opóźnienia. Poseł, który miał przywieźć pismo, zachorował i nie mógł wyjechać z Madrytu; wtedy ofiarował się na jego miejsce baron de Valef...
— Ten sam, który zaledwie zdołał się wymknąć szpiegom pana Dubois. A wiesz pan, że potrzeba wielkiej odwagi, żeby nawiązywać dzieło w połowie przerwane!
— Teraz zajmijmy się pismem z Madrytu, które mam doręczyć Waszej Dostojności.
— Masz pan słuszność.
Regent wziął list, ale w chwili, gdy go miał rozpieczętować, ujrzawszy na adresie nazwisko księcia d’Olivarés, położył go na stole nie otworzywszy.
— I cóż, Wasza Dostojność?... — zapytał Chanlay, nie rozumiejąc, o co chodzi.
— Pan zapewne wiesz, co jest w tym liście? — zagadnął Regent.
— Może nie co do słowa, ale wiem przynajmniej, co miało być.
— Więc powiedz pan; radbym sprawdzić, o ile jesteś wtajemniczony w zamiary hiszpańskiego gabinetu.
— Po pozbyciu się Regenta — zaczął Gaston, nie zauważywszy, że słuchacz drgnął przy tych słowach — książę du Maine zostanie mianowany tymczasowo na jego miejsce.
Książę au Maine zerwie natychmiast traktat poczwórnego przymierza, podpisany przez tego nędznika Dubois...
— Bardzo żałuję — przerwał Regent — że nie ma tu kapitana La Jonquiére. Ucieszyłby się, słysząc pańskie słowa. Mów pan dalej!
— Rzuci się pretendenta z flotą na brzegi Anglii, a Prusy, Szwecyę i Rosyę na Hollanpdyę. Cesarstwo skorzysta z wojny, żeby odebrać Neapol i Sycylię, do których ma prawo. Wielkie księstwo Toskańskie, zagrożone bezkrólewiem, skutkiem wygaśnięcia linii Medyceuszów przypadnie w udziale młodszemu synowi króla hiszpańskiego. Niderlandy katolickie zostaną przyłączone do Francyi. Sardynię otrzyma książę Sabaudyi, Comachio papież. Francya będzie duszą związku Południa przeciwko Północy, a jeżeliby Jego Królewska Mość, Ludwik XV, umarł, król Filip V będzie królem połowy świata...
— Tak, znam to wszystko — powiedział Regent. — Jestto plan Cellemara, przerobiony nanowo. Ale w tem, coś mi pan powiedział, jest jedna rzecz, której nie rozumiem.
— Co takiego, Mości książę? — zapytał Gaston.
„Po pozbyciu się Regenta“ w jaki sposób zamierzacie panowie pozbyć się go?
— Według dawnego planu, jak wiadomo Waszej Dostojności, miał on zostać porwany i przewieziony do warowni w Saragossie lub w Toledo.
— Tak, i plan nie udał się, dzięki czujności księcia.
— Plan był niewykonalny: wieźć takiego więźnia przez całą długość Francyi, czyż to podobne do wykonania?
— Było to istotnie trudne — odrzekł książę — i dziwiłem się, że podobny plan został powzięty. Dowiaduję się też z zadowoleniem, że co do tego punktu zaszła zmiana.
— Tak, bo przecież można przekupić straże, można uciec z więzienia, wydobyć się z twierdzy; można powrócić do Francyi, odzyskać władzę i skazać na poćwiertowanie tych, którzy dokonali porwania.
— To, co pan mówisz, jest zupełnie słuszne.
— Gdy tymczasem usuwając Regenta...
— Zapobiega się jego powrotowi. Z grobu się nie powraca... czy to pan chciałeś powiedzieć?
— Tak jest, Wasza Dostojność — odrzekł drżącym głosem Gaston.
— Teraz rozumiem powód pańskiego przyjazdu do Paryża; przyjechałeś, żeby usunąć Regenta?
— Tak jest, Wasza Dostojność.
— Zabić go?
— Tak jest, Wasza Dostojność.
— I to pan, z własnej woli, podjąłeś się tego krwawego zadania? — nalegał Regent, wpatrując się badawczo w młodego człowieka...
— Nie, Wasza Dostojność. Nigdy z własnej woli nie podjąłbym się zabójstwa.
— A więc któż cię do tego zmusił?
— Fatalność!
— Wytłómacz mi to, co mówisz.
— Jest nas pięciu szlachty bretońskiej, należących do sprzysiężenia i stanowiących osobny komitet; otóż mamy taki układ, że wszystko, co ma się czynić w naszym komitecie, rozstrzyga się większością głosów.
— Rozumiem, i ta większość postanowiła zamordować Regenta.
— Tak jest. Mości książę. Czterech było za zamordowaniem, jeden przeciwko.
— A który? — zapytał książę.
— Choćbym miał stracić zaufanie Waszej Dostojności, muszę wyznać, że tym jednym byłem ja.
— Więc jak się to stało, że podjąłeś się wykonania tego, czemu byłeś przeciwny?
— Postanowienie było, że los wyznaczy wykonawcę.
— I los?...
— Padł na mnie.
— Czemuż nie usunąłeś się od tego?
— Głosowanie było tajemne, nikt nie wiedział, za czem dałem głos; zostałbym więc posądzony o tchórzostwo.
— I przyjechałeś do Paryża?
— Właśnie w tym celu.
— Licząc na moją pomoc?
— Że jako nieprzyjaciel Regenta, Wasza Dostojność zechce mi dopomódz w wykonaniu przedsięwzięcia, które nietylko sprzyja widokom Hiszpanii, ale naszych przyjaciół wybawi z Bastylii.
— A jeżeli zamiar nie uda się?
— Każda rzecz ma swoją dobrą i złą stronę. Jeżeli się nie uda zostać zbawcą kraju, będzie się miało zaszczyt ponieść męczeństwo za dobrą sprawę.
— Ale czyś się pan zastanowił, że ułatwiając ci dostanie się do Regenta, staję się twoim wspólnikiem?
— Przeraża to Waszą Dostojność?
— Naturalnie, bo gdybyś pan został uwięziony.
— Więc cóż?
— Za pomocą tortur wydobytoby z ciebie nazwiska tych, którzy...
Gaston przerwał księciu.
— Jesteś cudzoziemcem, Mości książę, i nie możesz wiedzieć, co to jest szlachcic francuzki, więc przebaczam ci tę zniewagę!
— Można być zatem pewnym, że dochowasz milczenia? Zastanowię się nad tem wszystkiem, co mi powiedziałeś — rzekł Regent. — Jednak na twojem miejscu...
— Na mojem miejscu?...
— Zaniechałbym tego zamiaru.
— Wolałbym, żebym nigdy nie był się do tego mieszał, wyznaję szczerze, bo od chwili, gdym się w to wplątał, wielka zmiana zaszła w mojem życiu. Ale skoro już wszedłem, muszę wytrwać do końca.
— A gdybym ci odmówił pomocy?
— Komitet bretoński przewidział i to — odrzekł z uśmiechem Gaston.
— I cóż postanowił?
— Obejść się bez tej pomocy.
— Więc twoje postanowienie?
— Jest nieodwołalne.
— Powiedziałem wszystko, co uważałem za potrzebne powiedzieć — zaczął Regent — ale ponieważ chcesz koniecznie, rób, jak ci się podoba.
— Zdaje mi się, że Wasza Dostojność pragnie się wycofać? — zagadnął Gaston.
— Czy masz jeszcze coś więcej do powiedzenia?
— Dziś nie, ale jutro, pojutrze...
— Masz przecież kapitana: uwiadomiony przez niego przyjmę cię, ilekroć zażądasz.
— Wasza Dostojność! — przemówił Gaston stanowczo. — Żadnych pośredników w tym rodzaju! Wasza Dostojność i ja, pomimo różnicy zasług i stanowiska, jesteśmy równi wobec rusztowania, które nam zagraża. Niech mi więc wolno będzie porozumiewać się z tobą, Mości książę, ilekroć będę potrzebował.
Regent zastanowił się.
— Dobrze — odpowiedział po chwili — Pisz do mnie pod adresem: „pana Andrzeja,“ na poste restante, oznacz godzinę, jaka ci będzie dogodna, a stawię się tutaj.
— Na pocztę mam pisać?
— Tak! będzie to trzygodzinna zwłoka, nic więcej. Moi ludzie są przy nadejściu każdej poczty i przynoszą mi listy.
— Łatwo to mówić Waszej Dostojności — powiedział, śmiejąc się, Gaston. — Ale ja nawet tego nie wiem, gdzie jestem, nie wiem nazwiska ulicy, ani numeru; przywieziono mnie tu po ciemku, jakżebym mógł trafić. Żądałeś odemnie, Mości książę, czasu do namysłu; zostawiam ci czas do jutra, do jedenastej; o tej godzinie przyślij po mnie. Musimy starannie obmyślić wszystkie szczegóły planu, żeby go uchronić od rozbicia.
— Zgoda! — zawołał Regent. — Jutro więc o jedenastej zgłosi się ktoś do ciebie, kto cię tu przyprowadzi, i rozmówimy się ostatecznie.
— Wasza Dostojność pozwoli się pożegnać — rzekł Gaston, kłaniając się. Regent oddał ukłon.
W przedpokoju Gaston zastał przewodnika, który go przywiózł. Zauważył tylko, że w powrotnej drodze przeprowadzono go przez ogród i że wyszedł innem wyjściem, niż wszedł. Powóz czekał na niego i uniósł go szybko na ulicę Bourdonnais.




XIV.
Dom na przedmieściu Św. Antoniego.

Poseł hiszpański zrobił wielkie wrażenie na Gastonie: miał minę wyniosła, i wspaniałą, znać w nim było wielkiego pana. Przeleciało mu przytem przez myśl dziwaczne przypomnienie: pomiędzy tą twarzą i błyszczącemi oczyma a słodkiem wejrzeniem i niewinną twarzą Heleny było pewne podobieństwo, niewyraźne i bezładne, jak wspomnienie snu.
W chwili, gdy Gaston miał iść spać, rozległ się tentent kopyt końskich w ulicy, potem ożywiona rozmowa przy drzwiach oberży, lecz po chwili drzwi się zamknęły, wszystko ucichło, a Gaston usnął snem dwudziestopięcioletniego chłopca, pomimo, że był zakochany i należał do spisku.
Przyjezdnym o tak późnej porze był wieśniak z Rambouillet, któremu jakaś młoda i ładna osoba dała dwa dukaty za odwiezienie listu do pana Gastona de Chanlay na ulicy Bourdonnais, w oberży pod godłem Muid-d’Amour.
Tapin odebrał list, obejrzał go i powąchał, potem odwiązawszy fartuch, powierzył opiekę nad zajazdem swojemu kuchcikowi i popędził, jak mógł najprędzej, do pana Dubois na ulicę du Bac.
— O! o! — wykrzyknął Dubois. — List! Zobaczmy, co to takiego.
Odpieczętował list ze zręcznością, wynikającą z długiej wprawy, i po przeczytaniu wpadł w radość niepomierną.
— Doskonale! zawołał. — Wszystko idzie według życzenia. Dajmy wolność dzieciom, ale trzymajmy cugle, żeby niemi kierować według potrzeby.
Potem zapieczętował list i zwrócił się do posłańca.
— Oddaj ten list.
— Kiedy? — zapytał Tapin.
— Zaraz — odrzekł Dubois. — Albo nie, lepiej jutro rano.
O szóstej Gaston był już na nogach. Pan Tapin, jak tylko usłyszał, że gość się porusza, wszedł i oddał list. Gaston, poznawszy pismo, zbladł i zaczerwienił się — ale w miarę czytania bladł coraz bardziej. Tapin udawał, że sprząta, i śledził go z pod oka. List zawierał ważną nowinę:
„Mój drogi, godzę się na twoje zdanie; być może, że miałeś słuszność; w każdym razie obawiam się... Powóz zajechał, pani Desroches zmusza mnie do wyjazdu; chciałam się oprzeć, zamknięto mnie w pokoju. Na szczęście, jakiś wieśniak przejeżdżał, dałam mu dwa dukaty i przyrzekł mi doręczyć ci ten list. Za dwie godziny wyjeżdżamy do Paryża. Po przyjeździe postaram się przesłać ci mój adres, choćbym miała wyskoczyć przez okno... Bądź spokojny: ta, która cię kocha, pozostanie godną ciebie.

Helena.“

— Więc się nie pomyliłem! — zawołał Gaston, po skończeniu listu. — O ósmej pisała, więc musiała już przyjechać do Paryża. Panie Bourguignon! Dlaczego nie oddano listu zaraz?
— Wielmożny Pan spał, czekaliśmy, aż się obudzi — odrzekł z wielkiem ugrzecznieniem Tapin.
Nie można było nic na to odpowiedzieć zresztą. Gaston zastanowił się, że zbytecznem uniesieniem może ściągnąć na siebie podejrzenie; powściągnął więc gniew, tylko postanowił oczekiwać na rogatkach Heleny, która prawdopodobnie nie dojechała jeszcze do Paryża. Ubrał się z pośpiechem, przypasał szpadę i powiedział do pana Tapin:
— Jeżeliby kapitan La Jonquiére przyszedł po mnie, proszę mu powiedzieć, że powrócę o dziesiątej.
Gaston spocony, dobiegł do rogatki; nie znalazł ani jednej dorożki i musiał przebyć całą drogę pieszo. Podczas gdy czeka na Helenę, która już o drugiej w nocy przejechała rogatkę, zobaczmy, co się dzieje gdzieindziej.
Regent, otrzymawszy list od pani Desroches, wyprawił natychmiast odpowiedź; uważał, że naglącą było rzeczą usunąć Helenę od zamachów pana de Livry.
Kto to mógł być, ten młody człowiek? Dubois jedynie mógł się o tem dowiedzieć, więc jak tylko pojawił się około piątej, żeby zawieść księcia na ulicę du Bac, książę zapytał:
— Dubois! kto jest pan de Livry z Nantes?
Dubois podrapał się w nos.
— Livry? Livry? — powtórzył.
— Tak, Livry.
— Któżby go tam znał! To żadne nazwisko. Trzebaby sprowadzić pana d’Hozier.
— Głupcze!
— Mości książę — odrzekł Dubois — nie znam się na genealogiach szlacheckich. Jestem mieszczuch.
— Dość tych głupstw.
— Do dyabła! To coś ważnego, jak widzę, ten Livry! Może trzeba znowu kogoś z rodziny wydać zamąż? W takim razie postaramy się o piękny rodowód...
— Ruszaj do dyabła! A po drodze przyślij mi pana Nocé.
Dubois uśmiechnął się, jak mógł najuprzejmiej, i wyszedł. W dziesięć minut potem Nocé wszedł do pokoju. Był to człowiek czterdziestoletni, bardzo dystyngowany, wysoki, szczupły, zimny, sprytny i szyderski — jeden z najulubieńszych i najwierniejszych towarzyszów Regenta.
— Wasza Królewska Wysokość raczył mnie wezwać? — zapytał Nocé.
— Tak. Pożycz mi swego domu na przedmieściu Świętego Antoniego.
— Dla jakiejś świętoszki?
— Tak, Nocé, dla świętoszki. Ale najściślejsza tajemnica.
— Najściślejsza!
— Oddaj mi zaraz klucze.
— Tylko dojadę do siebie, ja za kwadrans Wasza Królewska Wysokość dostanie je do rąk.
— Dobrze. Proszę cię tylko: żadnych zasadzek; żadnych podglądań.
— Mości książę! wyjeżdżam na polowanie, i powrócę dopiero na wezwanie Waszej Królewskiej Wysokości...
— Dzielny z ciebie przyjaciel... Bywaj zdrów! Do jutra.
Zapewniwszy sobie przyzwoity dom do umieszczenia Heleny. Regent napisał drugi list do pani Desroches i wyprawił po nią karetę z rozkazem przywiezienia Heleny, której dozorczyni miała przeczytać list, lecz bez pokazywania go jej. W liście było, co następuje:
„Moja droga córko! Rozmyśliłem się i postanowiłem sprowadzić cię do siebie. Proszę cię, przyjedź z panią Desroches, nie tracąc ani chwili. Po przybyciu do Paryża zastaniesz odemnie wiadomości.

„Twój kochający ojciec.“

Helena, po przeczytaniu tego listu przez panią Desroches, zaczęła się opierać, prosić, płakać, ale wszystko to nie pomogło i musiała uledz. Wtedy-to skorzystała z chwili samotności i, napisawszy list do Gastona, wyprawiła go przez przejezdnego wieśniaka. Potem wyjechała, opuszczając z żalem to miejsce, gdzie znalazła ojca i mogła widzieć się z ukochanym.
Gaston doszedł do rogatki o świcie. W żadnym z przejeżdżających powozów nie było Heleny. Było coraz zimniej i nadzieja opuszczała serce młodzieńca: postanowił więc wrócić do hotelu, spodziewając się drugiego listu. Gdy przechodził przez ogród Tuilleryjski, biła ósma.
W tej samej chwili Dubois wchodził do sypialni Regenta, z teką pod pachą, z miną tryumfującą.
— Ah! to ty? — zawołał Regent, ujrzawszy ministra. — Co to za papiery?
Książę, pomimo wczorajszej rozmowy, a może właśnie skutkiem tej rozmowy, czuł sympatyę dla Gastona.
— Nic ważnego — odrzekł Dubois. — Nasamprzód protokół rozmowy pomiędzy panem kawalerem Gastonem de Chanlay a Jego Dostojnością księciem d’Olivarés.
— Podsłuchiwałeś więc? — zawołał Regent.
— Na Boga, Mości książę! A cóż innego miałem do roboty?
— I słyszałeś...
— Wszystko! I cóż Wasza Dostojność sądzi o Jego Królewskiej katolickiej Mości?
— Sądzę, że rozporządzają królem bez jego wiedzy.
— A kardynał Alberoni?
— Plany jego, to mrzonka i rozwieją się jak dym.
— A nasz komitet bretoński, czy to także mrzonka? — pytał Dubois.
— Nie mogę zaprzeczyć, że istnieje rzeczywiście — odparł książę.
— A sztylet naszego spiskowca, czy także mrzonka?
— Bynajmniej i przyznam nawet, że dobrze siedzi w rękojeści. Ale czy wiesz — dodał Regent zadumany — że to dzielna natura, ten Chanlay.
— Dobrze! Tego tylko brakowało, żebyś się rozmiłował w tym chłopcu, Mości książę! Znam Waszą królewską Wysokość i wiem do czego jest zdolny! Ale na razie dajmy temu pokój i zajmijmy się tem, co najpilniejsze. Mości książę! proszę cię o dwa podpisy...
— Co mam podpisać? — zapytał Regent.
— Nominacyę kapitana na majora.
— Kapitana La Jonquiére?
— O! nie... Tego błazna każemy powiesić, gdy nam nie będzie potrzebny; ale teraz trzeba go jeszcze oszczędzać.
— A ten kapitan, kto on jest?
— Wasza Dostojność spotkał go przed tygodniem na ulicy Saint-Honoré, w pewnym domu...
— Co ty gadasz?
— Widzę, że będę musiał dopomódz Waszej Królewskiej Wysokości, która ma tak krótką pamięć!
— Mów, błaźnie!
— Wyszedłeś Mości książę tydzień temu w nocy, przebrany za muszkietera, w towarzystwie panów de Nocé i de Simiane.
— Co dalej?
— Wasza Dostojność jadł wieczerzę w tym domu. Wówczas to jakiś oficer, przez pomyłkę zapewne, zaczął dobijać się do drzwi tak gwałtownie, że książę wyszedł i złajał natrętnika, który go nadszedł tak nie w porę. Natrętnik, niecierpliwej natury, wziął się do szpady, a Jego Dostojność, który nigdy nie unika awantur, wyciągnął też swoją i stawił czoło oficerowi.
— Jakiż był koniec? — zapytał Regent.
— Że książę dostał lekkie draśnięcie w ramię, a jego przeciwnik w piersi.
— Mam nadzieję, że rana nie jest niebezpieczna? — zapytał żywo Regent.
— Nie: ostrze ześlizgnęło się po żebrach.
— Tem lepiej!
— Ale to jeszcze nie koniec. Zdaje się, że Wasza Dostojność miał jakąś niechęć do tego oficera?
— Ja? nie widziałem go nigdy. Mów wyraźniej.
— Dowiadywałem się: ten oficer był już od ośmiu lat kapitanem, gdy po objęciu władzy przez Waszą Królewską Wysokość został zdegradowany.
— Jeżeli tak, to musiał zasłużyć na tę karę.
— Był to jeden z najdzielniejszych oficerów.
— Musiał dopuścić się jakiejś podłości.
— To najuczciwszy człowiek w świecie.
— Więc należy wynagrodzić mu tę krzywdę.
— Właśnie w tym celu żądam podpisu.
— Dawaj, Dubois! I ty czasem miewasz dobre chwile.
Szatański uśmiech przebiegł po obliczu pana Dubois, który wydobywał w tej chwili drugi papier Regent zaniepokoił się.
— A to co, ten drugi papier? — zapytał.
— Wasza Królewska Wysokość — przemówił uroczyście Dubois. — Po wynagrodzeniu niesprawiedliwości, trzeba z kolei wymierzyć sprawiedliwość.
— Rozkaz uwięzienia Gastona de Chanlay i zamknięcia go w Bastylii! — zawołał Regent. — Ah! rozumiem teraz, dlaczego chciałeś mnie przynęcić dobrym uczynkiem! Zaczekaj nad tem trzeba się zastanowić...
— Mości książę! — zawołał, ożywiając się Dubois — kiedy się ma w ręku rządy państwa, należy przedewszystkiem rządzić!
— Zdaje mi się jednak, że ja jestem panem!
— Tak, Mości książę, masz prawo nagradzać, ale pod warunkiem, że nie cofniesz się przed wymierzeniem kary. Jakaż będzie nagroda dla zasłużonych, jeżeli nie będziemy karali winnych?...
— Więc jeżeli tak — przerwał Regent, z niecierpliwością — nie trzeba było ułatwić rozmowy pomiędzy mną a tym młodzieńcem, i nie trzeba mi było dawać sposobności do poznania jego zalet; lepiej było pozostawić mnie w przypuszczeniu, że to pospolity awanturnik!
— Tak, a teraz, dlatego, że się przedstawił Waszej Królewskiej Wysokości w oświetleniu romantycznem, artystyczna twoja wyobraźnia zapala się. Do stu dyabłów, Mości książę! Baw się chemią z Humbertem, rysunkami z Andranem, muzyką z La Farem, miłostkami ze wszystkiemi kobietami, ale ze mną zajmuj się polityką!
— Mój Boże! — zawołał Regent. — Czyż moje życie, otoczone szpiegami, obrzucane potwarzą, warte jest, by go bronić?!
— Ależ nie idzie tu tylko o obronę życia, Mości książę! W razie twojej śmierci to nie człowiek zginie, lecz padnie filar podtrzymujący całą budowę i cała praca tych ciężkich czterech lat obrócona zostanie wniwecz. W Anglii kawaler de Saint Georges rozpocznie szalone zamachy pretendenta; Prusy, Szwecya i Rosya rozszarpią Hollandyę; austryacki dwugłowy orzeł wyciągnie szpony po Wenecyę i Medyolan; Francya nie będzie potężnem mocarstwem, lecz wasalką Filipa V.
— Więc żądasz koniecznie? — zawołał Regent, biorąc do ręki pióro.
— Niech Wasza Dostojność zaczeka chwilę — odpowiedział Dubois. — Niech nikt nie powie, że w sprawie tak ważnej ustąpiłeś pod moim wpływem, Mości książę! Powiedziałem, co uważałem za konieczne; teraz zostawiam cię samego, uczyń co zechcesz... Za kwadrans powrócę...
Dubois skłonił się i wyszedł.
Pozostawszy sam, książę zamyślił się głęboko. Czuł mimowolny pociąg do tego młodzieńca, którego sztylet godził w jego pierś, nienawidził go chwilami, to znowu usprawiedliwiał go, czuł powstającą w swem sercu mocną miłość niemal dla niego. Jednocześnie czuł, że gdyby nie Dubois, nie byłby zdolny obronić swego życia — trzymał pióro w ręku — rozkaz uwięzienia Gastona leżał na stole i pociągał go...
— Tak — myślał — Dubois ma słuszność. Życie moje, które każde chwili wystawiam na niebezpieczeństwo, nie do mnie należy. Wczoraj jeszcze matka mówiła mi toż samo. Kto wie, coby się stało w razie mojej śmierci? Tak, jak po śmierci Henryka IV! Tak! Tak! Dubois ma, słuszność! Powinnienem oddać tego młodzieńca w ręce sędziów: oni go sądzić będą, nie ja. A zresztą — dodał z uśmiechem — przecież pozostaje mi prawo ułaskawienia...
Uspokojony przypomnieniem tego królewskiego przywileju, który wykonywał w imieniu Ludwika XV, podpisał z pośpiechem i, zadzwoniwszy na służącego, poszedł się ubierać.
W dziesięć minut po jego wyjściu drzwi otworzyły się zcicha. Dubois wsunął ostrożnie swą lisią głowę, zobaczył, że w pokoju nie ma nikogo, podszedł do stołu i rzuciwszy okiem na papier, uśmiechnął się z tryumfem na widok podpisu Regenta. Złożył we czworo rozkaz uwięzienia, włożył go do kieszeni, i wyszedł rozpromieniony.
Gdy Gaston powrócił od rogatki i wszedł do swego pokoju w oberży, zobaczył stojącego przy piecu kapitana La Jonquiére i popijającego hiszpańskie wino, którego butelka, świeżo otworzona, stała na stole.
— Kawalerze — zaczął kapitan, który czytał w sercu młodzieńca tak, jakby było szklane — jest tu list do ciebie.
— Z Bretanii? — zapytał Gaston ze drżeniem.
— Nie, z Paryża. Ładne, kobiece pismo.
— Gdzie jest ten list? — wybuchnął Gaston.
— Zapytaj gospodarza. Miał go w ręku, gdym wchodził.
— Dawaj list! dawaj! — krzyknął Gaston, wpadając do ogólnej sali.
— Czego pan sobie życzy? — zapytał ze zwykłą uprzejmością Tapin.
— Listu!
— Jakiego listu?
— Tego, który przyszedł dla mnie.
— Ah! prawda! Zapomniałem...
Wydobył list z kieszeni i podał go Gastonowi.
— Biedaczysko! — myślał mniemany kapitan. — I tacy głupcy chcą spiskować! Chcą się zajmować razem polityką i miłością! Zresztą. lepiej to dla nas, którzy się nie kochamy...
Gaston wszedł uradowany, odczytując list Heleny.
„Przedmieście Świętego-Antoniego, dom biały, otoczony topolami; numeru nie mogłam dojrzeć, lecz jest to trzydziesty pierwszy, albo trzydziesty drugi, dom po lewej stronie od wjazdu, licząc od zamku z wieżami, który wygląda na więzienie.“
— O! — szepnął Gaston — znajdę z łatwością ten zamek: to Bastylia.
Powiedział to tak głośno, że Dubois usłyszał.
— Nie wątpię, że go znajdziesz! — pomyślał Dubois. — Choćbym ja sam miał ci służyć za przewodnika!
Gaston spojrzał na zegarek: brakowało jeszcze dwóch godzin do odwiedzin przy ulicy du Bac; wziął kapelusz i zabierał się do wyjścia.
— Gdzie to idziemy? — zagadnął Dubois.
— Interes nie cierpiący zwłoki.
— A to spotkanie, naznaczone na jedenastą?
— Nie ma jeszcze dziewiątej. Wrócę na czas.
— Nie potrzebujesz mnie pan?
— Nie, dziękuję. Ale, czy zastanę pana za powrotem?
— Nie wiem; może i ja będę musiał pójść do jakiej pięknej damy, która się o mnie niepokoi. Ale o oznaczonej godzinie zastaniesz tu pan tego samego człowieka, co wczoraj z powozem.
Gaston pożegnał się z pośpiechem. Na rogu ulicy wsiadł do dorożki i kazał się zawieść na ulicę Świętego Antoniego. Przed dwudziestym domem wysiadł, kazał dorożce jechać za sobą, a sam szedł pieszo, rozglądając się po lewej stronie ulicy. Doszedł do muru, za którym widać było wysokie topole. Nie wątpił, że to ten sam dom, w którym umieszczono Helenę. Kazał więc dorożce zatrzymać się, sam zaś szedł wzdłuż muru, ciągnącego się z boku domu, a podszedłszy jak mógł najbliżej do jednego z otwartych okien i przyłożywszy ręce do ust, wydał okrzyk podobny do krzyku puszczyka.
Helena zadrżała: poznała ona ten głos, który odzywał się zawsze w zaroślach, otaczających klasztor; zdawało jej się, że lada chwila podpłynie pod jej okno łódź torująca sobie drogę przez rosnące gęsto trzciny i wodne lilie. Poskoczyła do okna i zobaczyła pod murem Gastona. Skinęli na siebie: Helena pobiegła do drzwi i zadzwoniła tak gwałtownie, że nietylko pani Desroches, ale panna służąca i lokaj przybiegli na ten odgłos.
— Otwórzcie drzwi od ulicy — rzekła rozkazującym tonem Helena. — Czeka tam ktoś, kto przyszedł mnie odwiedzić.
— Stój! — zawołała pani Desroches do służącego. — Zobaczę sama, kto to.
— To rzecz zupełnie zbyteczna. Powiedziałam przecież, że wiem, kto to jest, i że czekałam na niego.
— Ale jednak, gdyby to był ktoś, kogo pani nie powinna widzieć... — odrzekła ochmistrzyni, usiłując stawić opór.
— Nie jestem już w klasztorze, pani, a jeszcze nie jestem wwiezieniu — odpowiedziała Helena. — Mogę wiec przyjmować, kogo chcę.
— Jednak chciałabym wiedzieć, kto to taki?
— Mogę pani powiedzieć: ten sam młody człowiek, który mnie odwiedzał w Rambouillet.
— Pan de Livry?
— Pan de Livry.
— Otrzymałam wyraźny rozkaz, ażeby nie wpuszczać tu tego młodego człowieka.
— A ja rozkazuję natychmiast go tu wprowadzić!
— Pani dopuszcza się nieposłuszeństwa względem ojca — zrobiła uwagę pani Desroches z uszanowaniem, choć rozgniewana.
— Ojciec nic tu nie ma do czynienia, a tem mniej pani!
Słowa te, wyrzeczone z królewską dumą, zgnębiły panią Desroches; cofnęła się milcząca i nieruchoma, tak samo, jak służba, obecna przy tej scenie.
— I cóż? — zapytała Helena. — Rozkazałam otworzyć drzwi: czy nikt nie spełni mojego rozkazu?
Nikt się nie poruszył: służba czekała rozkazu pani Desroches. Helena uśmiechnęła się wzgardliwie, a nie chcąc narażać swojej powagi wobec służby, zrobiła ruch tak rozkazujący, że pani Desroches usunęła się od drzwi, które zasłaniała, i zostawiła jej wolne przejście.
Helena zeszła na dół powoli, spokojna i, dumna, a za nią pani Desroches, zdumiona taką stanowczością dziewczęcia, które zaledwie od dwóch tygodni opuściło mury klasztorne.
— Istna królowa! — szepnęła panna służąca.
Helena przeszła przez dziedziniec i kazała otworzyć drzwi; na progu stał Gaston.
— Chodź pan! — zawołała Helena.
Gaston wszedł. Drzwi zamknęły się, a oni weszli razem do pokojów na parterze.
— Wezwałaś mnie, Heleno, i przybyłem na wezwanie — przemówił Gaston. — Czy masz jakie powody do obawy? Czy jakie niebezpieczeństwo ci grozi?
— Rozejrzyj się sam i osądź — odpowiedziała Helena.
Był to ten sam apartament, do którego Dubois wprowadził był Regenta, chcąc mu pokazać naocznie zachowanie się syna: śliczny buduar, sąsiadujący z salą jadalnią, do której prowadziło nietylko dwoje drzwi, ale i owalny otwór, zasłonięty rzadkiemi krzewami, pokrytemi wonnym kwiatem. Buduar wybity był niebieskim atłasem w róże i liście srebrne; nad drzwiami wisiały obrazy Andrana, przedstawiające historyę Wenus, a trzymane w tonie tak słodkim i tak zmysłowym, że trudno było pomylić się co do tego, jakie właściwie jest przeznaczenie buduaru.
Gaston przypatrywał się obrazom, blednąc i czerwieniąc się z gniewu i oburzenia. Przeszedł potem do sali jadalnej, w której panował ten sam styl erotyczny i zmysłowy. Ztamtąd zeszli do ogrodu, ozdobionego posągami i grupami z marmuru, przedstawiającemi sceny i postacie tchnące zmysłowością.
Wracając, spotkali panią Desroches, która ani na chwilę nie spuściła ich z oczu, lecz podnosząc ręce do góry z miną zrozpaczoną, zawołała mimowolnie:
— Mój Boże! co na to powie książę!
Na te słowa wybuchła burza, zbierająca się w piersiach Gastona.
— Książę! — zawołał. — Słyszałaś, Heleno? O! Miałaś słuszne powody do obawy! Jesteśmy w domu jednego z tych wielkich panów, którzy nie cofają się przed haniebnymi czynami, byleby zdobyć chwilę rozkoszy... Nie daj się dłużej utrzymywać w błędzie, Heleno! Miałem słuszność, lękając się niebezpieczeństwa w Rambouillet; tu zaś jeszcze więcej go się lękam!
— Mój Boże! — zawołała Helena. — Gdyby ten człowiek miał się tu zjawić! gdyby za pomocą swej służby chciał nas zatrzymać tu przemocą!
— Nie lękaj się, Heleno, przecież jestem przy tobie!
— O Boże! Wyrzec się tej słodkiej myśli, że się ma ojca, opiekuna, przyjaciela!
— I to w chwili, gdy zostaniesz sama jedna na świecie! — zawołał Gaston, zdradzając mimowolnie część swojej tajemnicy.
— Co mówisz, Gastonie? Co znaczą te złowróżbne słowa?
— Nic... Nic... — poprawił się młodzieniec. — Wymknęło mi się słowo bez znaczenia, do czego nie należy przywiązywać wagi.
— Gastonie! ukrywasz coś przedemną, jeżeli w chwili, gdy mam stracić ojca, mówisz o opuszczeniu mnie!
— Heleno! nie opuszczę cię, dopóki będę żył!
— Więc widocznie życie twoje jest w niebezpieczeństwie i obawiasz się, że śmierć twoja mnie uczyni sierotą! Gastonie, nie jesteś już takim, jak dawniej! Masz na myśli jakieś sprawy ważniejsze, niż miłość dla mnie...
— Nie, nie, Heleno! przysięgam ci... Czyż to mało, że cię widzę w takiem miejscu, samotną i bez opieki, a nie mam możności obronienia cię! W Bretanii miałbym na moje rozkazy dwustu chłopów i legion przyjaciół, tu — nie mam nikogo!
— Czy o to tylko ci idzie, Gastonie?
— A czy to mało?
— Tak, to rzecz małej wagi, bo w tej chwili porzucimy ten dom!
Gaston zbladł, Helena zaś spuściła oczy i kładąc rękę w zimne i drżące dłonie kochanka, wyrzekła:
— Wobec tych wszystkich ludzi i tej kobiety zaprzedanej, która tu knuje zdradę przeciw mnie, wyjdziemy razem, Gastonie! Jestem odtąd dla świata twoją żoną, chcę nią być!
Oczy Gastona zajaśniały radością, lecz po chwili twarz jego sposępniała. Pół roku temu oddałby był chętnie życie w zamian za szlachetne poświęcenie się Heleny, gdy dziś...
— Heleno! — rzekł głosem złamanym. — Oddawna już byłbym ci uczynił tę samą propozycyę, którą ty mnie uczyniłaś. Ale w takiej chwili, jak obecna, powinienem ci powiedzieć wszystko. Nie pomyliłaś się. Dziś lub jutro może się zdarzyć coś strasznego. Mogę ci powiedzieć tyle tylko, Heleno, że jeżeli mi się powiedzie, będę mógł dać ci świetne i wysokie stanowisko; jeśli zaś nie uda się to, co zamierzam, czeka mnie śmierć, ucieczka, wygnanie, może i nędza. Czy mnie kochasz tak bardzo Heleno, że gotowa jesteś narazić się na to wszystko?
— Gotowa jestem, Gastonie. Powiedz, gdzie idziesz, a pójdę za tobą!
— Twoja ufność nie zostanie zawiedzioną, Heleno! Nie zawiodę cię do mojego mieszkania, lecz do kogoś, kto się tobą zaopiekuje i w mojej nieobecności zastąpi ci ojca, którego odnalazłaś, a teraz po raz drugi straciłaś.
— Któż to jest, Gastonie? To nie nieufność, ale ciekawość tylko — powiedziała Helena, uśmiechając się z wdziękiem.
— Ktoś, kto mi nie może nic odmówić, którego życie związane jest z mojem, i który uważać będzie, że bardzo mało wymagam, jeżeli żądam, jako zapłaty, tylko twojego bezpieczeństwa i spokoju!
— Znowu tajemnica, Gastonie!
— Ostatnia to już tajemnica, Heleno! Od tej chwili całe moje życie będzie dla ciebie jasnem.
— Dziękuję ci, Gastonie!
— A teraz jestem już na twoje rozkazy, Heleno!
— Chodźmy!
Helena wzięła pod rękę Gastona i weszła do salonu, gdzie siedziała pani Desroches, oburzona i zajęta pisaniem listu, którego treść i przeznaczenie łatwo odgadnąć.
— Wielki Boże! — zawołała. — Co pani robi? Gdzie pani idzie?
— Gdzie idę? Wyjeżdżam. Co robię? Uciekam z domu, gdzie moja cześć jest w niebezpieczeństwie!
— Co! — krzyknęła ochmistrzyni, zrywając się z krzesła, jakby wysadzona miną. — Pani wyjeżdża z kochankiem?
— Mylisz się pani — odpowiedziała Helena z godnością. — To nie kochanek, to mój mąż!
Pani Desroches opadły z przerażenia kościste ręce.
— A jeżeli — mówiła dalej Helena — jeżeli ten, kto mnie tu sprowadził, zechce się widzieć ze mną, proszę mu powiedzieć, że chociaż wychowana na prowincyi w klasztorze, domyśliłam się zasadzki, że uciekam i że, choćby mnie odnalazł, zastanie przy mnie opiekuna i obrońcę.
— Nie wyjdziesz ztąd pani! — krzyknęła pani Desroches — choćby mi przyszło użyć siły!
— Spróbój pani! — odpowiedziała Helena z miną i tonem królowej.
— Picard! Couturier! Blanchot! — zawołała pani Desroches.
Wpadło trzech służących.
— Zabiję każdego, kto mi zastąpi drogę! — powiedział zimno Gaston, wydobywając szpadę.
— Co za szalona głowa! — zawołała pani Desroches. — O! tu można zaraz poznać krew panien de Chartres i de Valois!
Gaston i Helena usłyszeli jej słowa, lecz nie zrozumieli znaczenia.
— Chodźmy! — powiedziała Helena. — A pani nie zapomnij powtórzyć wiernie co do słowa tego, co ci mówiłam!
I trzymając się ramienia Gastona, rozkazała otworzyć drzwi od ulicy. Odźwierny nie śmiał się opierać i Gaston wyprowadził Helenę, wsadził ją do czekającej dorożki, a widząc, że służba zabiera się iść za nim, zwrócił się do napastników i powiedział głośno:
— Jeżeli który z was posunie się choćby jeden krok, zawezwę policyi na pomoc i rozgłoszę tę całą sprawę!
Desroches, sądząc, że Gaston zna tajemnicę, przelękła się, by nie wymienił głównych bohaterów i cofnęła się coprędzej do domu, a za nią cała służba. Dorożkarz ruszył galopem.




XV.
Oko w oko z wrogiem.

— To wy Mości książę? — zawołał Dubois, wchodząc do salonu pałacyku przy ulicy du Bac, na widok Regenta, na tem samem miejscu, co wczoraj.
— Tak, to ja — odparł książę. — Cóż w tem dziwnego? Przecież zamówiłem Bretona na południe.
— Ale zdawało mi się, że rozkaz uwięzienia go, podpisany przez Waszą Królewską Wysokość, położył koniec rozmowom?
— Mylisz się, Dubois. Chciałem jeszcze raz pomówić z tym biednym młodzieńcem; spróbuję skłonić go do zaniechania zamiaru.
— A jeżeli zgodzi się?
— W takim razie wszystko się skończy: nie było spisku więc nie ma i spiskowców. Za zamiary nie karze się nikogo.
— Gdyby to był kto inny, nie pozwoliłbym na to. Ale widząc, jaki on jest, mówię: „spróbujcie, Mości książę!“
— Pewien jesteś, że nie odstąpi od swego?
— Jak najpewniejszy. Tylko, gdy odmówi stanowczo, gdy będziesz już pewien, Mości książę, że trwa on w zamiarze zamordowania ciebie, wtedy wydasz go w moje ręce? Wszak prawda?
— Tak, ale nie tutaj.
— Dlaczego nie tutaj? — Lepiej będzie zaaresztować go w hotelu.
— Niepodobna! Wszyscy w całej dzielnicy mają w pamięci awanturę Bourguingnona nie jestem pewny, czy wierzą tak ściśle w tę jego mniemaną apopleksyę. Lepiej będzie zaaresztować tego młodzieńca tu przed domem. Cicho tu i pusto. Czterech ludzi da mu z łatwością radę; stoją oni w pogotowiu w jednym z pokoi w pobliżu. Przed domem będzie czekał powóz i powiezie go do Bastylii. Jeden pan de Launay będzie o tem wiedział, a na jego dyskrecyi można polegać.
— Rób zresztą, jak chcesz!
— No, a reszta?
— Jaka reszta?
— Nasi Bretoni, tam daleko: Pontcalec, du Couedic, Talhouet i Montlois?
— Nieszczęśliwi! Słyszałeś ich nazwiska?
— Nie troszcz się o nich, Mości książę. W tej chwili wszyscy już są pewnie pod kluczem.
— A kto wydał rozkaz?
— Ja, naturalnie. Nie jestem przecież ministrem od parady. Zresztą, podpisałeś sam, Mości książę.
— Ja!? Czyś oszalał!?
— Przecież tamci nie są mniej winni od tego tutaj: upoważniając mnie do uwięzienia tego młodzieńca, upoważniłeś Wasza Królewska Wysokość do uwięzienia i tamtych.
Dubois spojrzał na zegarek.
— Trzecia godzina. Dopiero jutro rano zostaną uwięzieni.
— Cała Bretonia będzie oburzona, Dubois!
— Ba! przedsięwziąłem środki ostrożności.
— Trybunały bretońskie nie zechcą ich sądzić.
— Przewidziałem i to.
— A jeżeliby ich skazano na śmierć, nie znajdzie się kata do wykonania wyroku, i powtórzy się straszna historya pana de Chalais.
Pamiętaj, że się to będzie działo w Nantes, a Bretoni nie są łatwi w pożyciu!
— To wszystko można załatwić przez komisarzów, których listę mam już ułożoną; wyprawimy z Paryża trzech lub czterech katów, ludzi zręcznych i pamiętających tradycyę kardynała de Richelieu.
— Do stu piorunów! — zawołał Regent. — Rozlew krwi za mojego panowania! Nie lubię tego... Mniejsza o Horna, który był złodziejem, i o Duchauffoura, który był nikczemnikiem, ale ja mam dobre serce, Dubois!
— Nie! Mości książę, nie masz dobrego serca, tylko jesteś słaby i chwiejny; mówiłem ci to, kiedy byłeś moim uczniem, powtarzam dziś, gdy jesteś moim panem.
Regent zaczął się śmiać.
— Kogoż wybierzemy za komisarzów?
— Nie troszcz się oto, Mości książę, dość jest ludzi rozumnych i stanowczych, bez przesądów, bez czułostkowości, którzy nie ulękną się groźnych spojrzeń Bretonów, ani nie dadzą się rozczulić pięknemi oczami Bretonek.
Regent milczał.
— Zresztą — dodał Dubois, widząc jego niezadowolenie — może ci ludzie nie są tak winni, jak się zdaje. Cóż zresztą mieli na celu? Drobnostkę! Tylko to, żeby wprowadzić Hiszpanów do Francyi i zniweczyć prawa dotychczas rządzące.. Poczciwi Bretoni!
— Dosyć! — zawołał Regent wyniośle. — Znam prawa krajowe równie dobrze, jak ty!
— Więc jeżeli tak, nie pozostaje ci nic innego. Mości książę, tylko zatwierdzić komisarzów, których wybrałem.
— Ilu ich jest?
— Dwunastu.
— Nazwiska ich?
— Mabroul, Bertin, Barillon, Parissot, Brunet, d’Avuy, Pagon, Feydeau de Brou, Madorge, Heber de Bue, Saint Aubin de Beaussau i Aubry de Valton.
— Masz słuszność, dobrze dobrałeś. A kogo zamianujesz prezydującym w tem miłem zgromadzeniu?
— Zgadnij, Mości książę.
— Trzeba wybrać jakieś uczciwe nazwisko, żeby je postawić na czele takich pustoszycieli.
— Mam już.
— Kogo? — Chateauneuf.
— Poseł w Hollandyi! ze szkoły starego króla! Dubois, nie obsypuję cię zazwyczaj komplimentami, ale tym razem udało ci się, przyznaję!
— Wie on, Mości książę, do czego zmierzali ci ludzie, więc sądzę, że przyjmie z chęcią tę nominacyę. Argram będzie prokuratorem, Cayet sekretarzem. Pośpieszymy się, bo czas nagli.
— Ale czy przynajmniej potem będziemy mieli spokój?
— Tak sądzę: będziemy mogli spać i w dzień i w nocy; ale najpierw musimy skończyć wojnę z Hiszpanią, przeprowadzić redukcyę skarbowych obligacyi — do tego dopomoże nam pan Law, przyjaciel Waszej Królewskiej Wysokości.
— Ileż to kłopotów! Gdzie ja miałem rozsądek, gdym się dobijał o Regencyę?
I zgłębokiem westchnieniem Regent podpisał akt mianujący członków trybunału, a Dubois rozradowany, choć spokojny napozór, poszedł przygotować wszystko do uwięzienia Gastona . Po wyjeździe z domu, z którego zabrał Helenę, Gaston pojechał do Muid-d’Amour. gdzie już zastał tego samego przewodnika, co wczoraj. Zapytał go, czy nie będzie miał nic przeciwko temu, iż pojadą jego dorożką, na co przewodnik odpowiedział, że nie widzi w tem nic złego, i wsiadł na kozioł obok stangreta, któremu powiedział, dokąd mają jechać.
Przez całą drogę Gaston, przejęty zgryzotą i niepokojem, nie mógł się zdobyć na pocieszenie Heleny, którą zamiast jej dodać odwagi, przerażał swoim niewytłómaczonym smutkiem. W chwili, gdy wjeżdżali na ulicę du Bac, Helena, zrozpaczona tym brakiem siły i męztwa w tym, który miał być jej podporą, zawołała:
— Można się przerazić na samą myśl o przyszłości po tem, co dziś się widzi!
— Za chwilę przekonasz się, Heleno — odrzekł Gaston — czy mam twoje dobro na względzie.
Powóz stanął.
— Heleno — rzekł Gaston — w tym domu zastaniesz tego, kto ci zastąpi miejsce ojca. Muszę pójść naprzód i oznajmić mu twoje przybycie.
— O! mój Boże! — zawołała Helena, drżąc mimowoli — zostawisz mnie tu samą?
— Nie obawiaj się, Heleno; zresztą za chwilę przyjdę po ciebie.
Helena podała mu rękę, którą Gaston przycisnął do ust, wzruszony mimowoli. Zdawało mu się także, że źle czyni, opuszczając Helenę. Ale otworzono bramę, człowiek siedzący na koźle rozkazał dorożkarzowi, by wjechał, i Gaston uspokoił się, że w tym dziedzińcu, otoczonym murami, nie zagraża Helenie niebezpieczeństwo. Zresztą, nie mógł się już cofnąć. Uścisnął poraź ostatni rękę Heleny, wyskoczył z dorożki i wbiegł szybko na schody, dążąc za przewodnikiem, który, tak jak wczoraj, wprowadził go na korytarz, do drzwi salonu, i cofnął się.
Gaston, pomny, że Helena czeka, zapukał bezzwłocznie.
— Proszę wejść! — przemówił głos księcia.
Gaston poznał odrazu ten głos, który na nim zrobił głębokie wrażenie; otworzył drzwi i stanął przed obliczem naczelnika spisku, ale teraz szedł spokojny i stanowczy, z głową podniesioną do góry, na spotkanie księcia d’Olivarésa.
— Jesteś pan punktualny — przemówił książę. — Spotkanie nasze było naznaczone na dwunastą i oto dwunasta bije.
— Śpieszy mi się, Mości książę — odrzekł Gaston. — Zadanie, które mam przed sobą, cięży mi... obawiam się wyrzutów sumienia... Dziwi to i niepokoi może Waszą Dostojność? Ale uspokój się, Mości książę: wyrzuty będą dla mnie tylko udręczeniem, nie przeszkodą.
— Tak mi się zdawało — zawołał Regent, nie mogąc ukryć radości — że pan zamierzasz się cofnąć?
— Mylisz się, Mości książę. Od chwili, gdy los naznaczył mnie na mordercę księcia, idę wciąż do celu i nie zatrzymam się, dopóki nie spełnię mojej misyi.
— Więc postanowienie pańskie jest niezachwiane?
— Niezachwiane.
— I w jaki sposób zamierzasz wziąć się do dzieła?
— Zaczekam aż uda mi się spotkać z nim oko w oko, a wtedy zasztyletuję go, mówiąc: „Wasza Królewska Wysokość byłeś nieszczęściem Francyi; poświęcam cię dla zbawienia Francyi!“
— Jak Ravaillac — zauważył książę z takim spokojem, że aż dreszcz przebiegł młodzieńca. — To dobrze!
Gaston spuścił głowę i milczał.
— Chciałbym jednak zadać ci jeszcze jedno pytanie — odezwał się Regent po chwili. — Jeżelibyś został uwięziony i badany?
— Wasza Dostojność wie, co się czyni w takim razie: powinno się umrzeć, ale nie zdradzić nikogo. Ravailac tak uczynił, pomimo, że nie był szlachcicem.
Duma Gastona podobała się księciu, który miał serce młode i duszę rycerską; dla przyzwyczajonego do zwyrodniałych, nikczemnych charakterów, które go otaczały, prostota i siła Gastona była czemś nowem i nieznanem. Zamyślił się głęboko i dodał dla zyskania na czasie:
— Mogę więc liczyć na pana, że się nie cofniesz?
— Bezwarunkowo — odrzekł Gaston, zadziwiony, że książę raz jeszcze powraca do tego samego przedmiotu. — Czekam tylko na ostatnie wskazówki twoje, Mości książę.
— Jakie wskazówki?
— Wasza Dostojność w zamian za moje zwierzenia nie uczynił żadnego zobowiązania?
Książę wstał.
— Dobrze! — powiedział. — Wyjdź pan temi drzwiami i przejdź przez ogród, który otacza dom w około. W powozie, który na ciebie czeka, zastaniesz mojego sekretarza, a on doręczy ci bilet, dający prawo wejścia na posłuchanie u Regenta. Prócz tego daję ci na rękojmię moje słowo.
— To wszystko, czego sobie życzyłem — odrzekł Gaston.
— Czy żądasz pan jeszcze czegoś więcej?
— Tak jest. Przed rozstaniem się z tobą, Mości książę, być może na wieki, pragnąłbym prosić o jedną łaskę.
— Powiedz pan, proszę — odrzekł książę.
— Mości książę — zaczął Gaston — nie dziw się mojemu wahaniu, ale rzecz jest wielkiej wagi. Oddaję na ofiarę moje ciało, ale nie chciałbym poświęcać duszy, która należy najpierw do Boga, a potem do pewnej młodej osoby, którą uwielbiam. Niepodobna mi porzucić na pastwę losu tej istoty niewinnej i kochającej. Na wypadek mojej śmierci lub uwięzienia cóż się z nią stanie? Chcę więc powierzyć twojej opiece mój skarb jedyny. Na tę istotę przeniesiesz wszystko, coś winien mnie, jako wspólnikowi, jako towarzyszowi sprzysiężenia.
— Dobrze, przyrzekam ci to! — odrzekł Regent głęboko wzruszony.
— To jeszcze nie wszystko. W razie nieszczęścia, nie mogąc jej oddać mojej osoby, chciałbym jej pozostawić moje nazwisko i majątek. Jest ona uboga i sierota. Przed wyjazdem z Nantes zrobiłem testament, w którym zapisuję jej wszystko, co posiadam. Ale mogę zostać uwięzionym lada chwila, jutro, nawet dziś, wychodząc stąd...
Regent drgnął.
— Przypuśćmy, że zostanę zamkniętym w Bastylii, czy sądzisz, Mości książę, że otrzymam pozwolenie zaślubienia jej przed egzekucyą?
— Pewien tego jestem.
— Czy zechcesz użyć swoich wpływów na to, by mi wyjednać tę łaskę? Przysięgnij mi, Mości książę, że to uczynisz, a będę cię błogosławił i na torturach nawet będę myślał o tobie z wdzięcznością!

— Przysięgam ci na mój honor! — zawołał książę wzruszony. — Ta młoda osoba znajdzie we mnie przyjaciela i odziedziczy tę życzliwość, jaką powziąłem dla ciebie.
— Teraz, Mości książę, jeszcze jedno słowo.
— Mów pan.
— Ta młoda osoba nie wie nic o moich planach i nie zna powodów, które mnie sprowadziły do Paryża — ani nieszczęścia, które nam grozi, bo nie miałem odwagi powiedzieć jej tego. Ty zechciej to uczynić, Mości książę; przygotuj ją do tego ciosu. Ja zaś nie zobaczę jej, aż wtedy, gdy ją będę miał pojąć za żonę.
— Honorem moim zaręczam ci — odrzekł Regent wzruszony niesłychanie — że spełnię wszystko, czego żądasz.
— Teraz jestem już spokojny, Mości książę! — zawołał Gaston, wstając.
— A gdzież ona jest? — zapytał książę.
— Na dole, w powozie, który mnie tu przywiózł. Pozwól mi teraz odejść, Mości książę i powiedz tylko, gdzie ją umieścisz?
— Tutaj. W tym domu nie mieszka nikt, będzie to więc dla niej miejsce zupełnie odpowiednie.
— Mości książę! — powiedział jeszcze na pożegnanie Gaston — czuwaj nad nią, jak nad własnem dzieckiem!
Po tych słowach odszedł. Regent wyglądał za nim przez okno korytarza, dopóki nie stracił go z oczu, poczem wrócił do salonu, gdzie już zastał czekającego Dubois.
Dubois był tak widocznie rozradowany, że nie uszło to uwagi Regenta, który popatrzył na niego badawczo, usiłując odgadnąć, co się dzieje w duszy tego drugiego Mefistofelesa.
— Na koniec jesteś oswobodzony, Mości książę — przemówił pierwszy Dubois.
— Tak, tylko nie podoba mi się sposób użyty do tego. Nie lubię odgrywać ról w twoich komedyach.
— Być może, ale sądzę, że nieźle-by było, gdybyś mi czasami dał jaką rólkę w swoich przedstawieniach.
— Cóż to znaczy? Co nowego wytropiłeś?
— Odkryłem, że jesteś biegły w sztuce udawania, Mości książę.
— Nie rozumiem ciebie.
— A zatem odkryłem córkę, Mości książę.
— Jaką?
— Ah! prawda... Mamy tak dużo córek... Najpierw ksienię w Chelles, potem panią de Berri, następnie pannę de Valois, nie mówiąc o innych, zamałych jeszcze, żeby je wspominać. Ale ja mam na myśli ten śliczny kwiatek z Bretonii, tę niewinną istotę, którą należało usunąć od zatrutego oddechu obmierzłego Dubois, zdolnego samem spojrzeniem skazić jej niewinność. I zamiast niego wybrałeś tego godnego, cnotliwego, dobrego Noce, który pożyczył ci swego domu.
— O! o! — zawołał Regent — dowiedziałeś się i o tem?
— A co to za dom! Równie niewinny i cnotliwy, jak jego właściciel. To też, usuwając młode dziewczę od zepsucia światowego, daliśmy jej mieszkanie, w którem wizerunki: Ledy, Erigony i Danae spotyka się na każdym kroku — świątynię, gdzie te boginie niewinności królują w sposób niedwuznaczny!
— A cóż mi ten Nocé opowiadał, że tam wszystko jest w stylu Maintenon!
— Więc nie widziałeś sam tego domu, Mości książę?
— Czy ja tam zwracam uwagę na takie bagatele!
— Prawda, Wasza Dostojność ma wzrok krótki!
— Dubois!
— Twoja córka, Mości książę, ma tam umeblowanie dziwaczne i niezwykłe. Kształty sof, kanap, łóżek zastanowią ją niezawodnie. A książki, zgromadzone tam przez pana Nocé, szczególnie się nadają do kształcenia młodych osób. Jednem słowem, panuje w tym domu styl najsurowszej cnoty. Dlatego wybrał go Wasza Królewska Wysokość za schronienie dla córki.
— Nudzisz mnie Dubois! — zawołał Regent.
— Zresztą, twoja córka, Mości książę, rozumna jak cała twoja rodzina, potrafiła sobie poradzić.
Książę drgnął; pod szyderskim uśmiechem ministra odgadywał jakąś złą nowinę.
— Nie podobał jej się dom, wybrany przez ojcowską pieczołowitość, i... wyprowadziła się — wycedził wolno Dubois.
— Co? — wykrzyknął Regent.
— Wyniosła się — odrzekł Dubois.
— W jaki sposób?
— Przez drzwi, naturalnie. Niepodobna o tem wątpić.
— A pani Desroches?
— Jest w Palais Royal. Widziałem się z nią przed chwilą. Przywiozła tę wiadomość dla Waszej Królewskiej Wysokości.
— Nie mogła się oprzeć?
— Panna wydawała rozkazy.
— Trzeba było kazać służbie pozamykać drzwi.
— Pani Desroches zlękła się gniewu panny, a służba zlękła się widoku szpady.
— Szpady? Upiłeś się chyba Dubois! O czyjejże szpadzie mówiłeś?
— O szpadzie gotowej na usługi panny Heleny, a należącej do ślicznego młodzieńca...
— Dubois!
— Który ją bardzo kocha i jechał za nią z Nantes do Rambouillet...
— Pan de Livry?
— Wasza Dostojność zna jego nazwisko?
— Dubois! jestem zgnębiony! Gdzież ona jest?
— A zkądże ja mogę wiedzieć?
— Dubois, tyś mnie uwiadomił o jej ucieczce, ty mi ją odszukasz. Dubois! mój drogi Dubois!
— Dobrze! odszukam twoją córkę i ukarzę tego, kto ją uprowadził...
— Tak, odszukaj ją, a potem żądaj, czego chcesz, Dubois.




XVI.
Ojciec — władca.

Regent upadł na fotel i oparł głowę na ręku. Dubois patrzył na niego szyderczo, gdy nagle ktoś zapukał do drzwi.
— Kto tam? — zapytał Dubois.
— Wasza Dostojność! — odezwał się głos odźwiernego. — W dorożce, która przywiozła tego młodego człowieka, siedzi jakaś dama i zapytuje, czy może wejść do domu?
Dubois poskoczył ku drzwiom, ale było już zapóźno. Regent, któremu słowa odźwiernego przypomniały obietnicę, daną Gastonowi, zerwał się z miejsca.
— Gdzie idziesz, Mości książę? — zawołał Dubois.
— Przyjąć tę młodą osobę.
— To moja rzecz, nie Waszej Dostojności. Wszakże oddałeś mi całą sprawę.
— Oddałem ci kawalera, ale przyrzekłem mu, że zastąpię miejsce ojca tej, którą on kocha. Dałem słowo i dotrzymani go.
— Ja zastąpię Waszę Dostojność przerwał Dubois, starając się ukryć pomieszanie.
— Milcz! i nie ruszaj się stąd! — krzyknął Regent — Knujesz jakąś nową niegodziwość!
— Pozwól mi Wasza Dostojność rozmówić się z nią.
— Ja sam się z nią rozmówię. Ty milcz i zostań tu!
Dubois wściekał się, ale gdy Regent przemawiał takim tonem, nie można było stawiać oporu. Oparł się więc o kominek i czekał. Po chwili rozległ się szelest jedwabnej sukni i głos odźwiernego.
— Tędy Wasza Dostojność!
Drzwi otworzyły się i weszła młoda osoba, na której widok Regent cofnął się, jak piorunem rażony.
— Moja córka! — szepnął, usiłując pokryć wzruszenie.
Helena obejrzała się, a nie widząc Gastona, zwróciła się do Regenta i złożyła mu głęboki ukłon.
— Proszę o przebaczenie — przemówiła. Pomyliłam się widocznie. Szukałam tego, kto mnie tu przywiózł i miał przyjść po mnie; widząc, że się opóźnia jego powrót, ośmieliłam się zapytać o niego. Wprowadzono mnie tu, ale zapewne odźwierny się pomylił.
— Nie pani! — przemówił książę. — Pan kawaler de Chanlay wyszedł stąd przed chwilą, a ja czekałem na panią.
Gdy Regent przemówił, Helena drgnęła, a po chwili powiedziała, jakby w odpowiedzi na swoje myśli.
— Mój Boże! jakie to dziwne?
— Co takiego? — zapytał książę.
— Dziwna rzecz, jak głos pański przypomina kogoś...
Zawahała się i umilkła.
— Kogoś znajomego? — zapytał Regent.
— Kogoś, kogo widziałam raz jeden tylko, ale kogo zachowałam w pamięci nazawsze.
— Któż to był taki? — badał książę.
— Ktoś, kto się podawał za mego ojca — odpowiedziała Helena.
— Cieszę się z tego, pani, bo to przypadkowe podobieństwo może cię natchnie większą ufnością do mnie. Pan kawaler de Chanlay uczynił mi zaszczyt, wybierając mnie na twojego opiekuna.
— Dał mi do zrozumienia, że powierzy mnie komuś, kto mnie obroni od grożącego niebezpieczeństwa.
— A jakież to niebezpieczeństwo ci grozi? — pytał Regent.
Helena obejrzała się w około, a spojrzenie jej zatrzymało się z nieufnością na panu Dubois. Widoczne było, że o ile Regent pociągał ją ku sobie, o tyle Dubois wydał się jej wstrętnym.
— Sądzę — szepnął do księcia Dubois, który odgadł uczucie Heleny — sądzę, że jestem tu zbyteczny i odchodzę. Nie jestem teraz potrzebny.
Po wyjściu pana Dubois, Helena i książę odetchnęli swobodnie.
— Proszę, siadaj pani — przemówił książę — Mamy dużo do mówienia.
— Panie! — zaczęła Helena. — O jedno tylko chciałabym zapytać: czy pan Gaston de Chanlay nie jest w niebezpieczeństwie?
— Pomówimy o tem za chwilę, teraz mówmy o pani. Oddał on ciebie pod moją opiekę. Przeciw komu mam cię bronić, powiedz.
— Czy Gaston nie mówił panu, jaką powziął obawę, którą i ja wreszcie musiałam podzielić?
— Nie; powiedz mi pani, co to było.
— Ale jeżeli on nic nie mówił, jakże ja mogę powiedzieć?
— Przyjacielowi można powiedzieć wszystko.
— A zatem ten, kogo uważałam za mojego ojca...
— Uważałaś tylko!...
— Tak, pewna nawet byłam! Słuchając jego słów, trzymając jego rękę, nie czułam żadnej wątpliwości — i trzeba było niezbitych niemal dowodów, ażeby obawa stłumiła miłość, powstającą w mojem sercu.
— Nie rozumiem cię, pani; mów jaśniej. Jakże się mogłaś obawiać tego człowieka, który ci okazywał tak głębokie, ojcowskie przywiązanie?
— Dom, do którego mnie przywieziono, miał taki pozór, że zaczęłam od tej chwili podzielać obawy Gastona. Ta miłość ojcowska była widocznie wybiegiem zwodziciela. Nie miałam nikogo na świecie prócz Gastona i napisałam, wzywając go, by przyszedł.
— Więc opuściłaś ten dom z obawy uwodziciela, a nie dla połączenia się z kochankiem? — zawołał książę uszczęśliwiony.
— Tak, bo gdybym była mogła uwierzyć, że jest istotnie moim ojcem ten człowiek, którego raz tylko widziałam i który się osłaniał taką tajemnicą, nie byłabym uczyniła nic podobnego.
— Drogie dziecię! — szepnął Regent, a głośno dodał: — Mów pani dalej. Więc Gaston...
— Gaston powiedział, że jest ktoś, kto ma względem niego pewne obowiązki i zechce podjąć się opieki nademną. Przywiózł mię tutaj i polecił czekać na siebie. Czekałam przeszło godzinę. Nakoniec, obawiając się, czy nie zaszło coś złego, przyszłam tutaj.
Regent zasępił się.
— Tak więc — zaczął — to jego wpływ skłonił cię do ucieczki, jego obawy obudziły twe podejrzenia? Ale musiał ci dać jakieś dowody na poparcie swoich posądzeń?
— Nie potrzeba było dowodów dla tego, kto widział ten dom! Czyż ojciec wprowadziłby córkę do takiego domu!
— Prawda — szepnął Regent — istotnie źle uczynił. Ale gdyby nie uwagi Gastona, nie byłabyś sama nic posądzała.
— Nigdy! — odrzekła Helena. — Ale na szczęście Gaston czuwał nademną.
— Więc pani wierzysz ślepo wszystkiemu, co on ci powie? — zagadnął książę.
— Łatwo uwierzyć słowom tego, kogo się kocha.
— A pani go kochasz?
— Od dwóch lat prawie.
— Jakże mogłaś rozporządzić swojem sercem, nie wiedząc, czy jesteś niezależną?
— Od czasu, jak pamięć moja sięga, nie słyszałam nigdy o żadnej rodzinie, czyż więc mogłam przypuszczać, że nagle pojawi się ktoś z tej rodziny, a raczej że nikczemny podstęp wyrwie mnie ze spokojnego schronienia, żeby mnie zgubić?
— Więc jesteś pewną, że ten człowiek kłamał? Nie wierzysz, że on jest istotnie twoim ojcem?
— Niestety, nie wiem już sama, czemu mam wierzyć, i umysł mój błąka się wśród niepewności...
— Nie rozumu, lecz serca należało zapytać o radę — powiedział książę. — Czyż w obecności tego człowieka serce twoje milczało?
— O! bynajmniej! — zawołała Helena. — Dopóki był przy mnie, pewna byłam, że to mój ojciec, i nigdy przedtem nie czułam podobnego wzruszenia.
— Tak! — dodał książę z goryczą. — Ale po jego odejściu uczucie to rozwiało się pod silniejszymi wpływami. Ten człowiek był tylko twoim ojcem, a Gaston twoim kochankiem!
— Panie! — zawołała Helena, cofając się. — Przemawiasz do mnie tak dziwnie!
— Daruj pani! — odrzekł Regent łagodniejszym tonem — uniosłem się, jak widzę. Ale to mnie tylko dziwi, że będąc tak kochaną przez pana de Chanlay, nie użyłaś swego wpływu, żeby go skłonić do porzucenia powziętego zamiaru.
— Jakiego zamiaru? Nie rozumiem pana.
— Jakto! Więc nie wiesz, w jakim celu przyjechał on do Paryża?
— Nie wiem, panie.
— Więc nie jesteś także jego wspólniczką? — zawołał Regent z uczuciem niewymownej ulgi.
— Wspólniczką? — powtórzyła Helena z przestrachem. — Co to ma znaczyć?.
— Nic! nic! — uspokajał ją książę.
— O! nie, panie! To jedno słowo objaśniło mnie. Sama już nieraz zastanawiałam się nad zmianą w usposobieniu Gastona. Teraz dopiero pojmuję, o co idzie! Gaston miał w Bretonii stosunki z ludźmi niezadowolonymi z obecnego porządku rzeczy i zapewne przyjechał do Paryża po to, żeby spiskować!
— Więc pani nic nie wiedziałaś o tem sprzysiężeniu?
— Niestety! jestem kobietą zapewne Gaston nie uważał mnie za godną wtajemniczenia w tak ważne sprawy.
— Tem lepiej! — zawołał Regent. A teraz, moje dziecię, posłuchaj mnie jako przyjaciela. Zostaw Gastona na drodze, która wiedzie do zguby, a sama zatrzymaj się, póki pora!
— Jakto? — zapytała Helena. — Ja miałabym go opuścić w niebezpieczeństwie? O! nie! Jesteśmy oboje osieroceni. On niema nikogo oprócz mnie — ja nikogo oprócz niego. Możemy więc zginąć razem; nikt po nas płakać nie będzie.
— Ah! — szepnął Regent. — Ostatnia nadzieja stracona... Ona go kocha!
Helena spojrzała z zadziwieniem na tego nieznajomego, który brał tak żywy udział w jej strapieniu. Regent opamiętał się.
— Ale przecież powiedziałaś mu pani przy pożegnaniu, że wszystko skończone i że nie możesz rozporządzać ani swojem sercem, ani osobą?
— Powiedziałam mu to, prawda! zawołała z uniesieniem Helena. — Ale wtenczas sądziłam, że jest szczęśliwy; nie wiedziałam, że jego wolność, jego życie nawet, mogą być w niebezpieczeństwie. Od chwili jednak, gdy się dowiedziałam, poczułam dopiero, że jegożycie jest mojem życiem!
— Ale może pani przesadzasz swoją miłość dla niego! — nalegał książę, pragnąc poznać stan serca córki. — Ta miłość nie zdołałaby może przeżyć dłuższego rozłączenia?
— Nic jej nie złamie nic! W osamotnieniu, w jakiem wzrosłam, ta miłość stała się mojem jedynem szczęściem, życiem, nadzieją! Kocham go nad wszystko! Gotowam dzielić z nim wygnanie, więzienie i jeżeli on umrze, nie przeżyję jego śmierci!
— Nieszczęśliwe dziecię! — szepnął Regent.
Bladość Heleny, jej łzy płynące spokojnie, były dowodem, że to, co mówi, nie jest wynikiem uniesienia, lecz głębokiego uczucia, i że każde słowo wymówione przez nią jest prawdą.
— Dobrze — powiedział książę po chwili. — Uczynię więc, co będzie w mojej mocy, ażeby ocalić pana de Chanlay dla twej miłości.
Helena chciała mu upaść do nóg; książę przytulił ją do serca. W jego objęciach dreszcz radości przeszedł Helenę. Ogarnęła ją radość i nadzieja. Stała oparta o jego ramię, bez ruchu.
— Pani — przemówił po chwili książę, patrząc na nią, a wyraz jego twarzy zdradziłby go z pewnością, gdyby Helena była w tej chwili spojrzała na niego — zajmijmy się teraz tem, co najnaglejsze. Gaston jest w niebezpieczeństwie, które jednak nie grozi mu natychmiast. Zatem należy nam zająć się najpierw tobą. Czy masz pani do mnie zaufanie?
— Naturalnie, ponieważ Gaston powierzył mnie panu.
— Zawsze Gaston! — szepnął półgłosem Regent. A potem dodał: — Zamieszkasz pani w tym domu. Za jedynych towarzyszów będziesz miała książki i moją obecność, o ile ci będzie przyjemna. Będziemy rozmawiali o panu de Chanlay.
Helena zarumieniła się, a książę mówił dalej:
— Kościół sąsiedniego klasztoru będzie dla ciebie otwarty w każdej porze, a w razie niebezpieczeństwa sam klasztor da ci schronienie i opiekę. Przełożona klasztoru jest moją dobrą znajomą.
— Jestem już zupełnie spokojna — odparła Helena — przyjmuję ten dom, a dobroć pańska dla Gastona i dla mnie tem więcej pożądaną uczyni mi pańską obecność.
Regent skłonił się.
— Niech pani uważa ten dom za swój własny. Jeszcze dziś, przed wieczorem, przyślę tu dwie zakonnice z klasztoru; ich obecność będzie dla panią przyjemniejszą, niż obecność obcej służby... nieprawdaż?
— Niezawodnie.
Książę podał rękę Helenie i zwrócił się ku drzwiom.
— Panie... — zaczęła drżącym głosem Helena.
— Czy pani sobie życzy coś więcej jeszcze? — zapytał książę.
— A on... czy będę mogła z nim się widzieć?
— Naturalnie — odrzekł książę — ale sądzę, że przez wzgląd na panią samą, byłoby właściwiej widywać go jak najmniej.
Helena spuściła oczy.
— Zresztą, wyjechał i nie powróci, aż za kilka dni.
— Ale po powrocie zobaczę go? — nalegała Helena.
— Przysięgam pani, że zobaczysz! — zawołał Regent.
W dziesięć minut potem dwie zakonnice w towarzystwie nowicyuszki weszły do domu zajętego przez Helenę.
Wychodząc, Regent chciał się widzieć z panem Dubois, ale odpowiedziano mu, że po półgodzinnem czekaniu pojechał do Palais-Royal. Książę zastał go tam zajętego pracą z sekretarzem; na stole leżała teka wypchana papierami.
— Przepraszam tysiąc tysięcy razy Waszą Królewską Wysokość — powiedział Dubois, ujrzawszy księcia — ale ponieważ rozmowa przeciągnęła się tak długo, ośmieliłem się wbrew rozkazowi powrócić do pracy.
— Dobrześ uczynił, ale potrzebuję z tobą pomówić.
— Sam na sam?
— Tak. Przejdźmy do twojego gabinetu.
Regent wszedł pierwszy, za nim Dubois z teką, przygotowaną zawczasu w tym celu. Wszedłszy do gabinetu, Regent obejrzał się.
— Czy jesteśmy tu dobrze zabezpieczeni?
— Drzwi są podwójne, a mury mają dwie stopy grubości.
Regent rzucił się na fotel i zadumał głęboko.
— Księże — przemówił po chwili tonem stanowczym i surowym — czy de Chanlay jest już w Bastylii? — Powinien już tam być od półgodziny.
— Więc napisz do pana de Launay. Życzę sobie, żeby de Chanlay został natychmiast wypuszczony na wolność.
Dubois widocznie spodziewał się tego. Nie wymówił ani słowa, tylko położył tekę na stole i wydobywszy z niej akta, zaczął je najspokojniej przeglądać.
— Słyszałeś mnie? — zapytał Regent po chwili.
— Słyszałem.
— Więc zrób to, co powiedziałem.
— Niech Wasza Królewska Wysokość napisze sam — odrzekł Dubois.
— Dlaczego?
— Bo nikt mnie nie zmusi do podpisania wyroku zguby na Waszą Królewską Wysokość.
— Zawsze piękne słowa! — zaniecierpliwił się Regent.
— Nie! to nie są słowa, to fakta. Czy pan de Chanlay należy do spisku, czy nie?
— Należy, ale moja córka go kocha.
— I to ma być dostateczny powód do uwolnienia go!
— Może dla ciebie nie, ale dla mnie to wystarcza. Życzę sobie, ażeby de Chanlay został natychmiast wypuszczony z Bastylii.
— Niech go Wasza Dostojność każe wypuścić; nie przeszkadzam.
— Ale ty wiedziałeś, że pan de Livry i kawaler de Chanlay są jedną i tą samą osobą?
— Wiedziałem! I cóż z tego?
— Chciałeś mnie wprowadzić w błąd.
— Chciałem cię tylko wyleczyć z czułostkowości, w jaką popadasz, Mości książę! Regent Francyi, zajęty zabawą, przyjemnościami, hołdujący prócz tego najniebezpieczniejszej z namiętności: miłości ojcowskiej. Każde inne uczucie zaspokoi się i zgaśnie, to jedno jest nienasycone i wieczne. Pod wpływem tego uczucia będziesz Wasza Królewska Wysokość popełniał błędy, którym postaram się zapobiegać.
— I cóż mi szkodzi, że spadnie jedna głowa mniej! — zawołał Regent. — Chanlay nie zabije mnie, gdy się dowie, że to ja go ułaskawiłem.
— Tak, ale nie umrze też, choć posiedzi parę dni w Bastylii, a koniecznie potrzeba, żeby tam posiedział.
— A ja ci powiadam, że jeszcze dziś będzie wolny!
— Musi tam pozostać ze względu na honor — przekładał Dubois — bo gdyby został dziś uwolniony, wspólnicy jego, którzy w tej chwili muszą już być uwięzieni w Nantes, a których nie masz chyba zamiaru uwalniać, Mości Książę, mogliby go osądzić jako zdrajcę i szpiega, któremu darowano winę w nagrodę zdrady.
Regent zamyślił się.
— Otóż to wasz zwyczaj — mówił dalej Dubois — wszystkich królów i panujących. Taka racya, jak ta, którą teraz podałem, przekonywa was i zamyka wam usta, a nie możecie zrozumieć ważniejszych, politycznych. Co może obchodzić Francyę, że panna Helena de Chaverny, córka naturalna księcia Regenta, płacze i rozpacza po panu Gastonie de Chanlay? Dziesięć tysięcy matek i córek, opłakiwać będzie za rok mężów, ojców i synów, poległych w wojnie z Hiszpanami, która nam zagraża. Pochwyciliśmy ślad spisku i musimy go zgnieść!
— Dubois! Dubois! Nie zgodzę się na śmierć córki dla ocalenia własnego życia, a skazanie pana de Chanlay byłoby dla niej śmiercią. Więc ani więzienia, ani tortur, ani żadnej kary! Przebaczenie zupełne, jak najzupełniejsze!
— Ah! tak! Przebaczenie!... Czy cię nie znudzi, Mości książę, powtarzać zawsze to słowo na różne tony?
— Świadczę się niebem, że wolałbym ukarać tego człowieka, który jest więcej odemnie kochany i wydziera mi ostatnią z córek, ale postanowiłem zatrzymać się i nie postąpić ani kroku. Chanlay zostanie uwolniony.
— Dobrze, Wasza Dostojność nikt się temu nie będzie sprzeciwiał; niech się to tylko stanie później, za kilka dni. Nie umrze, choć przesiedzi tydzień w Bastylii! Oddadzą ci go, tego twojego zięcia, nie obawiaj się, Mości książę.
— Ale gdy już będzie na dobre zamknięty w Bastylii — przerwał książę — co myślisz z nim zrobić!
— A choćby tylko skazać go na ten nowicyat, który go uczyni jeszcze godniejszym zostania twoim zięciem... Ale, czy istotnie Wasza Dostojność zamierza go tak uszczęśliwić? \
— Ah, mój Boże! czy ja w tej chwili mogę myśleć o czemkolwiek, Dubois? Pomyślimy o tem później, a tymczasem przyznaję, że masz słuszność, bo nie chcę ściągnąć na niego posądzenia o podłość. Ale pamiętaj, że nie życzę sobie, żeby się z nim źle obchodzono.
— Nie znasz, Mości książę, Bastylii, a ręczę, że gdybyś się raz tam dostał, nie chciałbyś już innej rezydencyi. Za czasów nieboszczyka króla to było więzienie, ale za rządów Filipa Orleańskiego pobyt w Bastylii jest przyjemnością. Towarzystwo doborowe, codzień bale i koncerty. Piją tam szampanem zdrowie księcia du Maine i króla hiszpańskiego, a Wasza Dostojność płaci za wino. Pan de Chanlay znajdzie się tam w swoim żywiole, jak ryba w wodzie!
— Dobrze! — powiedział książę, rad, że znalazł pośrednią drogę — a potem zobaczymy jak nadejdą wiadomości z Bretanii... Ale nic bez mojego pozwolenia. Teraz bądź tak dobry i sprowadź mi tu panią Desroches.
Dubois zadzwonił. W dziesięć minut potem pani Desroches weszła zalękniona, ale zamiast kary, dostała się dukatów i łaskawy uśmiech.
— Nie rozumiem — szepnęła. — Chyba że ta młoda osoba nie była jego córką.




XVII.
W Bretonii.

Teraz musimy powrócić do Bretanii Podczas pierwszego sprzysiężenia, Bretania brała czynny udział w ruchu, ale tymrazem przeszła dozwolone granice, bo przełożyła przywiązanie do nieprawych potomków zmarłego króla nad interes kraju i na pomoc nie zawahała się wezwać odwiecznych nieprzyjaciół, Hiszpanów, z którymi Francya od dwustu lat toczyła zacięte walki.
Starcie było nieuniknione, a gdy jeszcze do buntowników przyłączyli się ludzie tej miary, co Talhouet i Pontcalec, człowiek wielkiego ducha i energiczny, w zamieszaniu zakiełkowało ziarno wojennej zawieruchy. Nie można już było cofać się, niebezpieczeństwo wisiało w powietrzu, lecz dwór widział w całym ruchu bunt z powodu podatków, a nie domyślał się udziału Hiszpanii. Bretoni też sami tak głosili dla zamaskowania rzeczywistego stanu rzeczy. Przypadek ich jednak zdradził. Regent, który był jednym z najzręczniejszych ludzi swojego czasu, odgadł ich zamiary i cofnął ustanowionego administratorem Bretnii pana de Montarau. Wtedy wykryło się wszystko: — spiskowcy tylko zostali na placu niezadowoleni, reszta złożyła broń i cofnęła się zaspokojona.
Wtedy to Pontcalec i jego towarzysze ułożyli nowy plan i postanowili uciec się do środków gwałtowniejszych. W przygasłych popiołach można jeszcze było rozdmuchać iskrę do wywołania nowego pożaru. Hiszpania czuwała wciąż, więc Pontcalec sądził, że wojna jest możliwą, wyobrażał też sobie, że zabicie Regenta jest rzeczą możliwą. Plany jego jednak nie udały się. Liczył na przybycie okrętu hiszpańskiego z pieniędzmi i bronią: okręt nie przypłynął. Liczył na wiadomości od Gaston a zamiast niego przybył La Jonquiére i jaki jeszcze La Joquiére! Pewnego wieczora Pontcalec i jego towarzysze zebrali się w małej izdebce w Nantes, w pobliżu zamku. Wszyscy byli smutni i niepewni. Du Couedic oznajmił, że otrzymał list namawiający go do ucieczki.
— I ja takiż sam otrzymałem — odezwał się Montlouis. — Ktoś niewiadomy wsunął go pod szklankę przy obiedzie, a żona moja, która się niczego nie domyślała, przestraszyła się bardzo.
— Ja — przemówił z kolei Talhouet — czekam i nie lękam się. Tutaj uspokoiło się wszystko, a wiadomości z Paryża są dobre. Codzień Regent każe uwalniać z Bastylii któregoś z więźniów, zamieszanych w sprawę spisku hiszpańskiego.
— A ja, panowie — odezwał się Pontcalec — muszę się z wami podzielić szczególnem ostrzeżeniem, które dziś otrzymałem. Pokażcie mi swoje listy — ty Couedic i ty Montlouis. Może to to samo pismo? Może to jaka zasadzka?
— Nie sądzę — zauważył du Couedic — bo jeżeli nam doradzają ucieczkę, to dla ocalenia nas od niebezpieczeństwa. Dobrej sławie naszej nic nie zagraża. Twój brat, Talhouet, i twój krewny uciekli do Hiszpanii. Solduc, Rohan, Cerantec, Sambilly, znikli. Wyznaję, że jeżeli otrzymam jeszcze jedno ostrzeżenie, ucieknę.
— Nie mamy żadnego powodu do obaw — dowodził Pontcalec. — Nasze sprawy nie stały nigdy lepiej. Dwór nic nie podejrzywa, bo nas nie niepokoi. La Jonquiére pisał wczoraj; donosi, że Chanlay zamierza pojechać do La Muette, gdzie Regent mieszka, jak prywatny człowiek, bez straży, bez środków ostrożności. Co do ostrzeżenia, to może być fałszywem i nie zdaje mi się, żeby wiedziano cośkolwiek o naszych zamiarach w Nantes, ani gdziekolwiek.
— I prawdopodobnie nie dowiedzą się, dopóki Gaston nie dokona swego zadania — zauważył Talhouet — a wtedy będzie nam zagrażał jedynie zapał narodu, a od tego się nie umiera.
Tymczasem nadeszło wielu spiskowych, którzy tu mieli naznaczone miejsce spotkania; nadchodzili z różnych stron i w rozmaitych przebraniach, choć policya w Nantes nie była wcale groźną tak, że choćby nawet Dubois przysłał z Paryża swoich ajentów, zawsze jeszcze sprzysiężeni mieliby nad nimi przewagę z powodu znajomości warunków miejscowych, swojego stanowiska i majątku.
Na zebraniu tem zajmowano się dużo odpowiedzią na nowy edykt, wydany przez gubernatora Bretanii, pana de Montesquiou, i nad uzbrojeniami wszystkich mieszkańców Bretanii na wypadek gwałtów ze strony rządu. Był to ni mniej, ni więcej, tylko wstęp do wojny domowej, którą chciano rozpocząć pod poświęconym sztandarem. Bezbożność dworu Regenta i świętokradca Dubois — były to wystarczające powody do oburzenia prowincyi, szczerze zawsze religijnej, przeciw niegodnemu rządowi, przychodzącemu po rządach Ludwika XIV. Tem łatwiej było podburzyć niechętnych, że wojsko, które przysłano, nie umiało sobie zjednać mieszkańców, a oficerowie, z rozkazu wodza i przez dumę, unikali wszelkich stosunków, co ich musiało kosztować niemało, jako krewnych i naturalnych towarzyszów miejscowej szlachty.
Pontcalec przedstawił zgromadzonym cały plan działania, nie podejrzewając, że w tej samej chwili policya, przysłana z Paryża przez ministra Dubois, otoczyła mieszkania wszystkich sprzysiężonych oddziałami wojska i ajentami policyi, zaopatrzonymi w rozkazy uwięzienia. Następstwem tego było, że wszyscy wracający z zebrania, ujrzawszy błyszczące przed drzwiami swoich domów muszkiety żołnierzy, a ostrzegani poprzednio o grożącem niebezpieczeństwie, zdołali po większej części ratować się ucieczką. Nietrudno im było ukryć się, ponieważ cały kraj należał do spisku i mieli wszędzie przyjaciół. Większość zdołała dotrzeć do wybrzeży morskich i przedostać się do Hollandyi, Hiszpanii lub Anglii.
Pontcalec, Couedic, Montlouis! Talhouet wyszli, jak zwykle, razem. Dochodząc do ulicy, na której końcu mieszkał Montlouis, zobaczyli w oknach migające światła i uzbrojonego żołnierza, trzymającego straż przed domem.
— O! — zawołał Montlouis, stając i zatrzymując towarzyszów — co to znaczy? Co się tam dzieje u mnie w domu?
— Coś się stało — dodał Talhouet — Zdawało mi się też przed chwilą, że i przed hotelem de Roue stoi straż wojskowa.
— A nic nam nie powiedziałeś? — rzekł Couedic — Zdaje mi się jednak, że nie była to rzecz do zatajenia.
— Nie chciałem się narazić na zarzut niepokojenia napróżno i wolałem przypuszczać, że to zwyczajny patrol.
— Ależ to żołnierz z pułku Pikardyi — zrobił uwagę Montlouis, który, uszedłszy parę kroków, zawrócił.
— To istotnie dziwne — potwierdził Pontcalec. — Ale dla przekonania się, chodźmy do mojego domu, który jest tak blizko; jeżeli i ten jest otoczony wojskiem, będziemy już wiedzieli, co czynić.
Poszli w milczeniu, trzymając się szeregiem dla łatwiejszej obrony w razie napadu, i doszedłszy do domu Pontcaleca, zastali przed nim wojsko, odpędzające gromadę ludzi.
— Uważam, że to już przechodzi dozwolone granice! — przemówił pierwszy Couedic — i nie rozumiem, co tu mają do czynienia mundury! Co do mnie, moi drodzy — uniżony sługa! zmieniam natychmiast mieszkanie!
— I ja również — odezwał się Talhouet. — Pojadę do Saint-Nazaire, a ztamtąd dostanę się do Croisic. Wierzajcie mi panowie, że najlepiej będzie, jeżeli pojedziecie razem ze mną: stoi tam bryg, idący do Terre Neuve, a jego kapitanem jest mój dawny służący. Gdyby nam na lądzie było niedogodnie, wsiadamy na okręt i ruszamy na morze!
— Pontcalec! — zawołał Montloius — jedź z nami.
— Za nic w świecie! odparł Pontcalec potrząsając głową. — Zastanówcie się panowie, że jesteśmy przywódcami spisku i że dziwny dalibyśmy przykład tak pośpieszną ucieczką, nie zbadawszy nawet, jakie rzeczywiście niebezpieczeństwo nam zagraża. Coby powiedziano o nas, że uciekliśmy w takiej chwili? Zły przykład, dany przez nas, popsułby wszystko. Daliśmy przykład poświęcenia wytrwajmy do końca W najgorszym razie możemy pójść do sądu, a sądzić nas będzie parlament Bretanii, składający się z naszych krewnych lub wspólników. Pewniejsi będziemy w więzieniu, od którego klucz będzie w ich ręku, niż na pokładzie brygu, na łasce wichrów i fali. Zresztą. zanim parlament się zbierze, Bretania cała powstanie.
— Masz słuszność — przemówił Talhouet — cała moja rodzina jest wplątana w sprzysiężenie; ucieknę razem z nimi lub umrę razem.
— Mój drogi Talhouet — zabrał z kolei głos Montlouis — wszystko to pięknie wygląda, ale, mojem zdaniem, nasza sprawa nie stoi tak dobrze. Zresztą, odwołuję się do zdania większości, jak mam zwyczaj czynić zawsze, a jeżeli większość zgodzi się na ucieczkę, wyznaję, że ucieknę z wielką ochotą.
— A ja ci będę jaknajchętniej towarzyszył — poparł go Couedic.
— Ja zaś, panowie, powtarzam, że należy pozostać — dowodził Pontcalec. — Dowódców wojsk obowiązkiem jest zginąć na czele żołnierzy; przywódców spisku obowiązek jest taki sam.
— Panowie! — odezwał się du Couedic. — Montlouis zrobił wniosek; należy go poddać pod rozpoznanie większości. Ja jestem tego samego zdania, co i Montlouis.
— To, co powiedziałem — dodał Montlouis — nie jest dowodem obawy, ale nie chciałbym wchodzić w paszczę wilka, którego możemy z czasem okiełznąć.
— Znamy cię zadobrze, Montlouis — odpowiedział Pontcalec — żeby cię posądzić o tchórzostwo. Przyjmujemy twój wniosek i poddajemy pod sąd.
I Pontcalec ze zwykłym spokojem wygłosił słowa, od których zależało jego życie i jego towarzyszów.
— Niech ci, którzy chcą za pomocą ucieczki ocalić się od niepewnego losu, jaki nas czeka, podniosą rękę do góry!
Du Couedic i Montlouis podnieśli ręce.
— Dwa głosy przeciwko dwom — zrobił uwagę Montlouis — więc nie może być przewagi z żadnej strony. Niech więc każdy idzie za swojem natchnieniem.
— Tak — odrzekł Pontcalec ale wiecie, że jako prezydujący, mam dwa głosy?
— Masz słuszność — odrzekł du Couedic i Montlouis.
— Niechaj ci, którzy chcą pozostać, podniosą rękę — rozkazał Pontcalec.
I on i Talhouet podnieśli ręce, a ponieważ Pontcalec miał głos podwójny, przewaga przy nich pozostała.
— Zdaje się, że byliśmy w błędzie — powiedział Montlouis — ja i ty, Couedic. Teraz, margrabio, wydawaj rozkazy, jesteśmy gotowi.
— Patrzcie, co ja zrobię — odrzekł Pontcalec — a potem zrobicie, co zechcecie.
Poszedł prosto do swego domu, a jego trzej towarzysze za nim. Stanąwszy przed drzwiami domu, poklepał żołnierza po ramieniu.
— Mój przyjacielu — powiedział — wezwij tu oficera.
Żołnierz zaniósł rozkaz sierżantowi, który zawiadomił oficera.
— Czego sobie życzycie panowie? — zapytał oficer.
— Chcę wejść do siebie.
— Któż pan jesteś?
— Margrabia de Pontcalec.
— Cicho! — szepnął oficer. — Uciekajcie, nie tracąc chwili; jestem tu przysłany po to, żeby was uwięzić!
Potem dodał głośno, odpychając margrabiego.
— Nie wolno wchodzić.
Linia żołnierzy zamknęła wejście do domu. Pontcalec wziął za rękę oficera, uścisnął i powiedział:
— Jesteś dzielny chłopiec, kapitanie, ale muszę wejść do domu. Dziękuję! niech ci Bóg nagrodzi!
Oficer, zdumiony, kazał rozstąpić się żołnierzom, i Pontcalec z trzema towarzyszami wszedł na dziedziniec. Rodzina jego, zebrana w przedsionku, na jego widok zaczęła wydawać okrzyki przerażenia.
— Co to jest? — zapytał margrabia z wielkim spokojem — co się tu dzieje?
— Panie margrabio! mam rozkaz uwięzienia pana — przemówił z uśmiechem oficer policyi przysłany z Paryża.
— Dzielnie się spisałeś! — zrobił uwagę Montlouis. — Jesteś oficerem paryskiej policyi i czekasz, aż ci, których masz uwięzić, przyjdą do ciebie wziąć cię za kołnierz!
Policyant, zmieszany, skłonił się i zapytał o nazwisko mówiącego.
— Jestem de Montlouis, mój kochany — odrzekł zagadnięty. — Przypomnij sobie, czy nie masz także co przeciwko mnie, i korzystaj z chwili...
— Panie — powtórzył policyant, kłaniając się jeszcze niżej — to nie ja, lecz mój kolega, Duchevron, ma rozkaz uwięzienia pana; czy mam go zawiadomić?
— Gdzie on jest? — zapytał Montlouis.
— U pana w domu, czeka.
— Nie chciałbym narażać tak zacnego człowieka na długie oczekiwanie — odezwał się Montlouis — i wracam do domu. Dziękuję panu.
Policyant stracił zupełnie głowę i kłaniał się do samej ziemi.
Montlouis uścisnął ręce towarzyszów, szepnął im parę słów i poszedł do domu, gdzie został uwięziony. Toż samo uczynili Talhouet i Couedic, tak, że o jedenastej wszystko było skończone.
Wiadomość o uwięzieniu rozbiegła się po mieście tej samej nocy. Nikt jednak nie był przerażony, bo choć mówiono: „Pan de Pontcalec i jego przyjaciele uwięzieni...“, dodawano zaraz: „Ale parlament uwolni ich niezawodnie.“
Lecz nazajutrz rano zmieniło się zdanie ogółu, kiedy nadjechała do Nantes w całym składzie komisyą, w której nie brakowało ani prezydującego, ani prokuratora, ani sekretarza, ani nawet katów. Tak jest — katów — nie kata, bo ich przywieziono trzech.
Nagłość niespodziewanego napadu ogłusza nawet najodważniejszych. Bretania nie powstała, nie wydała nawet okrzyku; ani parlament nie urządził demonstracyi, ani miejscowa szlachta; postrach był tak wielki, że każdy myślał tylko o sobie i opłakiwał po cichu los uwięzionych. W takiem usposobieniu znajdowała się Bretania we trzy dni po uwięzieniu Pontcaleca i jego towarzyszów. Pozostawmy ich w Nantes, schwytanych w sidła Dubois, i zobaczmy, co się działo w tej chwili w Paryżu.




XVIII.
W Bastylii.

W pokoju narożnej baszty groźnej Bastylii, na piętrze, siedział samotny więzień. Pokój był obszerny, oświetlony dwoma oknami, ozdobionemi niesłychanem bogactwem krat i sztab żelaznych, które tłumiły światło z zewnątrz dochodzące; drewniane łóżko, dwa pospolite drewniane stołki, czarny stół, stanowiły całe umeblowanie. Ściany pokryte były mnóstwem dziwacznych napisów, które więzień odczytywał w chwilach nudy.
Siedział on tam dopiero jeden dzień i jedną noc, a chodził już niespokojnie po więziennej celi, przypatrywał się drzwiom okutym żelazem, wyglądał przez kraty, nasłuchiwał, czekał, wzdychał i rozmyślał. Z tych rozmyślań wyrwał więźnia odgłos odsuwanych ryglów i zardzewiałych zawias. Do celi wszedł człowiek, przed którym stawiono go wczoraj i który spisał protokół w chwili przyjęcia. Ten człowiek, zaledwie trzydziestoletni, ujmującej fizyognomii i uprzejmy w obejściu, był to gubernator Bastylii, pan de Launay, ojciec tego pana de Launay, który zginął na stanowisku w 1789-ym roku, a którego wówczas nie było jeszcze na świecie. Więzień, poznawszy go nie zadziwił się wcale; nie wiedział, że gubernator rzadko odwiedza pospolitych więźniów.
— Panie de Chanlay — przemówił pan de Launay z ukłonem — przychodzę się dowiedzieć, czy pan dobrze spałeś, i czy jesteś zadowolony z jedzenia i z obejścia służących?
Tem mianem określał pan de Launay strażników i odźwiernych.
— Zupełnie, panie — odrzekł Gaston — a nawet wyznaję, że zadziwia mnie ta względność dla więźnia. O jedno tylko chciałbym poprosić. Czy mógłbym dostać książek, papieru i piór?
— Książki są tu zabronione, ale jeżeli pan masz gwałtowną ochotę do czytania, uczynisz mi zaszczyt i przyjdziesz mnie odwiedzić, a ponieważ żona i ja mamy zwyczaj rozrzucać książki wszędzie, weźmiesz pan jeden tom do kieszeni, schowasz go dobrze, a za drugą bytnością weźmiesz drugi tom. Przeciwko takiemu nadużyciu, usprawiedliwionemu przez nudy więzienne, przepisy tutejsze. nic nie mają.
— A papier, pióro i atrament? — nalegał Gaston. Pragnąłbym koniecznie pisać.
— Nie pisuje się tutaj, panie, chyba do króla, Regenta, ministra lub do mnie, ale wolno rysować; i jeżeli pan sobie życzysz, przyślę papieru i ołówków do rysowania.
— Panie — odrzekł Gaston z ukłonem — chciałbym wiedzieć, w jaki sposób mógłbym się odwdzięczyć za pańską uprzejmość?
— Przyjmując moje zaproszenie, bo przyszedłem pana prosić, żebyś mi uczynił zaszczyt obiadowania ze mną.
— Z panem! Ależ to nadmiar uprzejmości! Byłbym panu wdzięczny na całe życie, ale życia nie wiele mam przed sobą, bo czeka mnie tylko śmierć.
— Śmierć!? Nie myśl pan o takich ponurych rzeczach! Dopóki się żyje, po co myśleć o śmierci? Nie myśl pan o niej i przyjmij moje zaproszenie.
— Nie myślę zatem i przyjmuję.
— Dobrze! więc mam pańskie słowo! — zawołał gubernator, kłaniając się, i wyszedł, zostawiając więźnia przejętego zdumieniem.
Ta uprzejmość, która zrazu zachwyciła Gastona, wydawała mu się coraz mniej szczerą w miarę jak mrok zalegał jego celę więzienną. Czy nie był to sposób zjednania sobie jego ufności, skłonienia go do zdrady i odstępstwa? Chyba krył się w tem jakiś podstęp? Zresztą wpływ Bastylii zrobił już swoje: więzień ostygł, stał się podejrzliwym i nieufnym.
— Uważają mnie za prowincyonalnego spiskowca, który, przezorny w śledztwie, może się czemś zdradzić w swojem postępowaniu; nie znają moich wspólników, a chcą się o nich dowiedzieć i mają nadzieję, że dając mi możność pisania zdołają podchwycić ich nazwiska. Znać w tem rękę pana Dubois i pana d’Argenson.
Potem posępne myśli ogarnęły Gastona.
Myślał o swoich towarzyszach, którzy czekają na niego, a nie mając wiadomości, lub, co gorsze, mając fałszywe, gotowi rozpocząć na swoją rękę działanie i zginąć. Ale to jeszcze nie wszystko. Oprócz przyjaciół miał jeszcze kochankę, biedną Helenę, osamotnioną tak, jak i on, której nawet nie zdołał przedstawić księciu d’Olivéres. Zresztą książę może tak samo, jak on, został uwięziony lub uciekł? A cóż się w takim razie stanie z Heleną, bez opieki, bez podpory, ściganą przez tego człowieka, który ją sprowadził z Bretanii! Ta myśl dręczyła tak strasznie Gastona, że rzucił się na łóżko, przeklinając swoje nieszczęście, drzwi i kraty, które go tu zatrzymywały, i bijąc pięściami w kamienne ściany.
W tejże chwili hałas rozległ się u drzwi, Gaston zerwał się z łóżka i pobiegł ku drzwiom któremi wszedł pan d’Argenson z pisarzem, za nimi silny oddział żołnierzy.
D’Argenson, w wielkiej czarnej peruce, z wiekiemi czarnemi oczami i czarnemi brwiami, nie zrobił wielkiego wrażenia na Gastonie; kto wchodzi do spisku, poświęca swoją wolność i życie, a w takich warunkach niełatwo przerazić człowieka.
D’Argenson pytał o mnóstwo rzeczy, na które Gaston odmówił odpowiadając skargami na zapytania, użalając się na niesłuszne uwięzienie i żądając dowodów winy. Wtedy pan d’Argenson zaczął mówić o spisku. Gaston udał zdziwionego, wysłuchał nazwisk wspólników, nie twierdząc, ani nie przecząc, a gdy ukończono protokół, podziękował, że go wtajemniczono w zdarzenia zupełnie mu nieznane. D’Argenson stracił cierpliwość i zaczął kaszleć jak zwykle, gdy się rozgniewał. Potem z badania przerzucił się do oskarżeń
— Chciałeć pan zamordować Regenta! — powiedział nagle.
— Zkądże pan wiesz o tem? — zapytał zimno Gaston.
— Mniejsza o to zkąd, dość, że wiem.
— Więc pocóż pan pytasz, jeżeli wiesz?
— Chcę wiedzieć szczegóły.
— Zapytaj pan policyi, która umie czytać w ludzkich sercach.
— Hm! hm! — mruknął d’Argenson. — A cóżbyś pan powiedział, gdybym zapytał o pańskiego przyjaciela, kapitana Lajonquiére?
— Powiedziałbym — odrzekł Gaston, blednąc mimowoli — że spodziewam, iż nie popełniono względem niego takiej samej pomyłki, jak względem mnie. — Ah! ah! — powiedział d’Argenson, zauważywszy zmieszanie Gastona — wzruszyło pana to nazwisko. Czy znasz dobrze kapitana?
— Znam go jako przyjaciela moich znajomych, którzy mu polecili, ażeby mi służył za przewodnika po Paryżu.
— Tak, po Paryżu i po okolicach Palais-Royal, ulicy du Bac i La Muette; wszak tam miał pana oprowadzać?
— Wiedzą już wszystko — pomyślał Gaston, a głośno odrzekł: — Niech on sam panu odpowie na to zapytanie, jeśli zechce.
— To już zbyteczna; zapytano go i odpowiedział.
Gastona dreszcz przebiegł; domyślił się, że jest zdradzony, ale postanowił milczeć. D’Argenson czekał przez chwilę, a widząc, że Gaston milczy, zapytał:
— Czy chcesz pan widzieć kapitana?
— Jestem w pańskiej mocy — odrzekł Gaston — możesz pan robić ze mną, co zechcesz.
Ale młodzieniec postanowił w duszy, w razie spotkania z kapitanem, okazać mu wzgardę.
— Dobrze — powiedział d’Argenson. — Ponieważ jesteś pan w mojej mocy, podoba mi się poddać pana badaniu zwyczajnemu i nadzwyczajnemu. Czy pan wiesz, co to znaczy? — dodał z naciskiem.
Zimny pot okrył czoło Gastona; nie lękał się śmierci, ale tortura to zupełnie co innego, niż śmierć! Z rąk kata wychodziło się zawsze kaleką lub oszpeconym, a ta myśl musiała być przerażającą dla dwudziestoletniego człowieka.
D’Argenson odgadł, co się działo w sercu Gastona.
— Hej! — zawołał.
Nadbiegło dwóch drabów.
— Zaprowadzić tego pana do sali badań — rozkazał d’Argenson.
— Nadeszła ta straszna chwila, której się obawiałem — szepnął Gaston. — O! mój Boże! dodaj mi odwagi!
Bóg go widocznie wysłuchał. Gaston dał znak, że jest gotów, poszedł pewnym krokiem ku drzwiom a za nim pachołkowie i d’Agenson. Zeszli po kamiennych schodach i minęli pierwsze podziemie narożnej baszty, a ztamtąd wyszli na jedno, potem na drugie podwórze. Spuszczono most zwodzony, wsadzono Gastona w lektykę i pod silną strażą przeniesiono do arsenału, oddzielonego wązkiem przejściem od Bastylii. D’Argenson wyprzedził orszak i oczekiwał już więźnia w sali tortur.
Była to izba nizką, z kamiennemi ścianami; podłoga mokra była od wilgoci. Na ścianach wisiały łańcuchy, sznury, obroże i różne przyrządy dziwacznych kształtów; w rogach stały ruszty i żelazne krzyże w kształcie litery X.
— Przyjrzyj się pan temu — przemówił d’Argenson, pokazując Gastonowi dwa pierścienie, umocowane w podłodze o sześć stóp jeden od drugiego, i drewnianą lawę, wysoką na trzy stopy, stojącą pomiędzy nimi. — Do tych pierścieni umocowują głowę i nogi badanego, potem podsuwają mu pod krzyż tę ławę w ten sposób, że brzuch jego góruje o dwie stopy nad głową, i wlewają mu w usta dzbany wody, po dwie kwarty mające; liczba ich jest oznaczona na osiem przy zwyczajnem badaniu na dziesięć przy nadzwyczajnem. Gdy badany nie chce połykać, ściska mu się nos, a wtedy zmuszony jest otworzyć usta. Jest to operacya mocno nieprzyjemna — mówił d’Argenson, lubując się w każdym wyrazie — ale nie mogę powiedzieć, żeby kliny były przyjemniejsze. Umiera się i z tego i z tego, ale kliny oszpecają strasznie i okaleczają. Prawda, że woda rujnuje zdrowie na zawsze, jeżeli podsądny zostanie uwolnionym, ale to rzecz rzadka, bo zwykle powie się wszystko przy badaniu zwyczajnem, jeżeli się jest winnym, a przy nadzwyczajnem mówi się nawet, choć się jest niewinnym.
Gaston, blady i nieruchomy, patrzył i słuchał.
— A możebyś pan wolał kliny? — zapytał d’Argenson. — Hej! podajcie tu kliny!
Kat przyniósł kilka klinów, jeszcze poplamionych krwią i przypłaszczonych na końcach od uderzeń młota.
— A tego używa się w sposób następujący — objaśniał d’Argenson. — Wiąże się kolana i nogi w kostce pomiędzy dwiema dębowemi deskami, jak można najściślej, potem kat wsuwa jeden z klinów, ot! ten naprzykład, między kolana i wbija go młotem — po pierwszym, drugi grubszy i tak coraz dalej. Jest ich osiem do badania zwyczajnego, — dwa dodatkowe najgrubsze do nadzwyczajnego. Ale te kliny, kawalerze, miażdżą kości jak szkło i rozdzierają ciało z niesłychanym bólem.
— Dość tego! panie! — zawołał Gaston — chyba, że pan chcesz podwoić męczarnię tymi opisami. Ale jeżeli, przez uprzejmość to czynisz, by mi ułatwić wybór, wybierz sam ten rodzaj tortury, który uśmierci mnie w najkrótszym czasie, a będę ci bardzo wdzięczny!
D’Argenson rzucił na młodzieńca spojrzenie, w którem przebijało się uwielbienie dla jego siły charakteru.
Zaczekaj pan. Powiedz, co wiesz, do dyabła! a oszczędzimy ci badania.
— Nie powiem nic, panie, bo nic nie wiem.
— Nie udawaj Spartanina, wierzaj mi. Przy torturach krzyczy się bardzo głośno, ale w przerwie pomiędzy krzykami mówi się potrosze.
Jego mina stanowcza, pomimo bladości i lekkiego nerwowego drżenia, dała panu d’Argenson pojęcie o więźnia. Miał on duże doświadczenie w tych rzeczach i mylił się rzadko widział że nic nie wydobędzie z Gastona — mimo to nastawał
— Jeszcze czas, namyśl się pan! nie zmuszaj nas do ostateczności — powiedział.
— Panie! — odrzekł uroczyście Gaston — przysięgam ci na Boga, że jeżeli mnie poddasz torturom, zatnę zęby i nie powiem nic; będę się starał udusić, jeżeli to będzie możliwe; nie ustąpię wobec męczarni, jakżebym więc miał ustąpić wobec pogróżek?
D’Argenson skinął na oprawców, którzy, się zbliżyli do Gastona, lecz to zamiast osłabić, zdwoiło jego odwagę. Uśmiechnięty, spokojnie, pomagał im do zdjęcia ubrania i sam odpiął mankiety.
— Czy zaczniemy od wody — zapytał kat.
— Od wody — odpowiedział d’Argenson.
Oprawcy przeciągnęli sznury przez pierścienia, przysunęli tapczan, napełnili naczynia. — Gaston ani drgnął. D’Argensona zamyślił się. Po dziesięciu minutach, które wydawały się wiekiem młodzieńcowi, przemówił mrucząc gniewnie:
— Puśćcie tego, pana; niech go odstawią napowrót do Bastylii.
Gaston chciał podziękować, ale się powstrzymał. Wyglądałoby to może tak, jak gdyby się obawiał. Włożył ubranie, zapiął mankiety, wziął kapelusz i powrócił do Bastylii.
— Nie chcieli mieć protokołu tortur — pomyślał — i skażą mnie odrazu na śmierć.
W godzinę po powrocie z sali tortur przyszedł po niego major w towarzystwie strażnika.
— Rozumiem — pomyślał Gaston — zaproszenie gubernatora jest używane jako sposób oszczędzenia więźniowi męczarni przedśmiertnych. Wprowadzą mnie do jakiejś komnaty, gdzie się otworzy podemną przepaść, i będzie koniec wszystkiemu. Niech się dzieje wola Boska!
Obejrzał się ze smętnym uśmiechem po celi, a wyszedłszy za przewodnikiem, doszedł do końca korytarzów, zadziwiony, że jeszcze nie wpadł w przepaść. Szeptał wciąż imię Heleny i bez żadnego oczekiwanego przypadku doszedł do zwodzonego mostu, ztamtąd na dziedziniec pawilonu gubernatora, a następnie do jego apartamentów. Pan de Launay wyszedł na jego spotkanie.
— Czy zechcesz mi pan dać słowo, że nie będziesz usiłował uciekać podczas bytności u mnie? Naturalnie — dodał z uśmiechem — słowo przestaje cię obowiązywać z chwilą powrotu do celi; tam już do mnie należy przedsięwzięcie środków ostrożności.
— Daję panu chętnie słowo, ale tylko w takich granicach, jak pan sobie życzysz.
— Więc chodźmy!
Gubernator wprowadził więźnia do salonu, bardzo wykwintnie umeblowanego, choć w stylu Ludwika XIV, który już zaczynał wychodzić z mody. Gaston był olśniony widokiem wykwintnego, zdrowego tam towarzystwa.
— Kawaier Gaston de Chanlay, którego mam zaszczyt przedstawić — odezwał się gubernator.
A potem wymieniał z kolei:
— Książę de Richelieu.
— Hrabia de Laval.
— Kawaler Dumesnil.
— Pan de Malerieux.
— Ah! — zawołał Gaston, uśmiechając się i kłaniając — cały komplet spiskowych Cellamara.
— Z wyjątkiem pana i pani du Maine i samego księcia de Cellamare — odezwał się ksiądz Brigaud z ukłonem.
— Zapominasz pan o dzielnym kawalerze d’Harmenthal i o pannie de Launay — zauważył Gaston.
— D’Harmenthal z powodu rany zmuszony jest leżeć w łóżku — objaśnił ksiądz.
— A panna de Launay wchodzi w tej chwili — odezwał się kawaler Dumesnil, zarumieniony z radości na widok kochanki. — Będziemy mieli zaszczyt jeść z nią obiad.
— Zechciej mnie pan przedstawić — powiedział Gaston. — Pomiędzy więźniami znajomości zawierają się łatwo.
Kawaler Dumesnil, wziąwszy Gastona za rękę, przedstawił go pannie de Launay! Pomimo całego panowania, jakie Gaston miał nad sobą, nie mógł ukryć swojego zadziwienia.
— Ah! kawalerze! — zawołał gubernator — widzę, że i ty, tak, jak większość mieszkańców Francyi sądziłeś, że pożeram żywcem moich więźniów nieprawdaż.
— Nie, panie — odrzekł Gaston z uśmiechem — lecz wyznaję, zasądziłem przez chwilę, iż nie będę miał zaszczytu korzystania dziś z pańskich zaprosin. Czy to jest zwyczajem pańskim dla dodania apetytu zaproszonym wyprowadzać ich na przechadzką do...
— Prawda — przerwała mu panna de Launay. — Wszak to pana prowadzono na tortury.
— Nie bierz mi pan za złe, kawalerze — odezwał się gubernator — te rzeczy nie należą do mnie. Dzięki Bogu jestem oficerem, nie sędzią. Moim obowiązkiem jest strzedz pana i uprzyjemnić panu pobyt w bastylii. Do pana d’Argenson należą tortury i egzekucye wszelkiego rodzaju. Czy mogę panu podać rękę? — zapytał, zwracając się do panny de Launay, gdy służba otworzyła drzwi do jadalni. — Daruj kawalerze dumesnil, jestem gospodarzem i korzystam z moich przywilejów. Do stołu panowie, proszę bardzo!
— Okropna to rzecz więzienie!— odezwał się, zawijając koronkowe mankiety, książę de Richelieu, siedzący pomiędzy panna de Launay a hrabią de Laval — niewola, kajdany, rygle, łańcuchy!
— Czy można panu służyć rakową zupą? — zapytał gubernator.
— Bardzo proszę, pański kucharz robi ją doskonale. Żałuję, że mój nie należał do spisku bo byłby mógł skorzystać z pobytu w Bastylii.
— Panie hrabjo de Laval — zwrócił się gubernator — masz pan przy sobie wino szampańskie, nie zapominaj proszę, o swojej sąsiadce.
Layal z, posępną miną nalał sobie kieliszek wini szampańskiego, który wychylił do dna, poczem zwrócił się do pana de Launay.
— Panie gubernatorze, czy to za pańskim rozkazem obudzono mnie dziś o drugiej w nocy?,,
— Nie moja w tem wina, hrabio, tylko tych pań i panów, którzy chcą zachowywać się spokojnie, pomimo moich przestróg.
— My? — zawołali biesiadnicy.
— Tak jest odparł gubernator. — Dopuszczacie się wciąż wykroczeń przeciwko przepisom więziennym. Co chwila donoszą mi o korespondencyach, o porozumiewaniu się.
Książę de Richelieu wybuchnął głośnym śmiechem, panna de Launay i kawaler Dumesnil zaczerwienili się po uszy.
— Ale pomówmy o tem przy deserze — mówił dalej gubernator. — Panie de Chanlay, nie pijesz pan?
— Nie; słucham.
— Marzysz pan raczej. Nie dam się zwieść tak łatwo.
— O czem? — zapytał Malerieux.
— O czemże może marzyć dwudziestopięcioletni chłopiec? O kochance, naturalnie.
— Nieprawdaż, panie de Chanlay zapytał Richelieu — że lepiej mieć głowę oddzieloną od ciała, niż ciało oddzielone od duszy?
— Brawo! brawo! — zawołał Malerieux. Zrobię z tego śliczny czterowiersz.
— Cóż tam słychać na dworze? — przerwał Laval. — Jak się miewa król?
— Panowie! panowie! — zawołał gubeinator — dajmy pokój polityce! Mówmy o sztukach pięknych, poezyi, nawet o Bastylii.
— Co zrobiłeś z margrabią Pompadour, panie gubernatorze?
— Z wielkim moim żalem musiałem go zamknąć w kazamatach.
— W kazamatach? A cóż on takiego zrobił?
— Wybił strażnika.
— Odkądże to szlachcicowi nie wolno bić służby? — zapytał Richelieu.
— Strażnicy służą u króla — odrzekł, gubernator.
— A raczej u Regenta — poprawił Richelieu.
— Czy można nalać panu kieliszek Chambertina? — zagadał gubernator, zwracając się do Lavala.
— Jak najchętniej, jeżeli pan zechcesz wypić ze mną zdrowie króla.
— I owszem, jeżeli zkolei wypijesz pan zdrowie Regenta.
— Panie gubenatorze — odrzekł Laval — nie chce mi się już pić.
— Naturalnie — zauważył gubrernator — Wypiłeś pan przed chwilą wino z piwnic Jego Królewskiej Wysokości.
— Jakto! Ten Chambertin pochodzi od Regenta?
— Wczoraj raczył mi go przysłać, wiedząc, że miewam nieraz zaszczyt przyjmowania was u siebie, panowie!
— W takim razie ten Chambertin jest trucizną! zawołał Brigaud, wylewając wino na posadzkę.
— O! o! — rozśmiał się Malerieux. — Ksiądz wylewa wino, nie chcąc go nawet skosztować! Nie wiedziałem, że jesteś takim fanatykiem!
— Przyznaję ci słuszność, książę, jeżeli wino przeciwne jest twoim zasadom, ale szkoda, żeś je wylał, bo istotnie to wino pochodzi z piwnic Regenta i nigdzie indziej nie spotkasz takiego. Czy masz go dużo, panie de Launay?
— Sześć butelek tylko.
— Widzisz księże, jakiego świętokradztwa się dopuściłeś. „Vinum in amphoram“ — mawiał mój nauczyciel.
— Mości książę — odrzekł ksiądz Brigaud — pozwól, że ci powiem jedną rzecz. Znasz lepiej hiszpański język, niż łacinę.
— A pan, kawalerze — zwrócił się Richelieu do Gastona — czy umiesz po hiszpańsku?
— Mówią, że jestem tu z powodu nadużywania tego języka — odrzekł Gaston.
— Panowie — upominał gubernator — jeśli powrócimy do polityki, będę zmuszony odejść od stołu, chociaż to zaledwie początek obiadu a byłoby wam przykro pozostać samym po mojem odejściu.
Dzięki upomnieniom gubernatora, reszta obiadu, upłynęła spokojnie. Więźniowie, dla których te zebrania były wielką rozrywką, zaczęli mówić o czem innem, a Gaston musiał przyznać, że ten obiad w Bastylii był jednym z najprzyjemniejszych obiadów w jego życiu.
Po skończonym obiedzie gubernator kazał poodprowadzać więźniów, dziękujących mu za gościnność, a nie wiedzących, że sąsiednie sale pełne były żołnierzy, strzegących tak pilnie, że podczas obiadu podanie najmniejszego świstka było niepodobieństwem. Gaston był zdumiony: życie w więzieniu, o którem mówiono ze zgrozą, przeciwieństwo tego wesołego zebrania z salą tortur, z której wrócił przed godziną, wszystko to wydawało mu się jakby bajką.




XIX.
Życie w więzieniu.

Powróciwszy do swej celi, Gaston położył się spać. Dzięki młodzieńczej lekkomyślności, czy też sile charakteru, lub potrzebie młodości zasnął głęboko wkrótce po położeniu się. Nie potrafiłby powiedzieć, jak dawno spał, gdy obudziło go głośne dzwonienie małego dzwoneczka. Zdawało się, że dzwonek dzwoni w pokoju ale Gaston nie mógł nic dojrzeć wśród głębokich ciemności. Dzwonek tymczasem dzwonił bezustannie. Po niejakimś czasie więzień doszedł do przekonania, że dzwonienie odzywa się w kominku.
Wstał z łóżka i zbliżył się pocichu do kominka. Nie omylił się: głos ztamtąd właśnie pochodził. Kiedy się już o tęm upewnił, usłyszał pukanie w podłogę. Pukanie było wyraźne w regularnych odstępach, z dłuższemi przerwami. Nie podlegało wątpliwości, że dzwonienie i pukanie pochodziło od sąsiadów i miało jakieś znaczenie. Chcąc wpuścić trochę światła Gaston poszedł do okna i odsunął zielone sukienne firanki, nieprzepuszczające promieni księżyca. Wtedy spostrzegł jakiś przedmiot wiszący na sznurku i kołyszący się przed kratami okna.
— Dobrze! — pomyślał. — Będę miał jakieś zajęcie. Ale dzwonek ma pierwszeństwo; nim trzeba się najpierw zająć.
Powrócił do kominka, wyciągnął rękę i pochwycił sznurek z zawieszonym na końcu dzwonkiem. Pociągnął za dzwonek i poczuł opór.
— Jesteś tam? — zapytał głos z komina.
— Jestem — odpowiedział Gaston — czego chcecie odemnie?
— Do licha! chcę porozmawiać!
— Doskonale! — zawołał Gaston. — Rozmawiajmy!
— Wszak pan jesteś kawaler Gaston de Chanlay, z którym miałem zaszczyt obiadować dziś u pana de Launay?
— Nieinaczej.
— Zatem może zechcesz mi pan odpowiedzieć, jak stoją sprawy w Bretanii?
— Jak stoją? Siedzą w Bastylii.
— Bardzo dobrze! — odpowiedział głos z nieukrywaną radością.
— Daruj pan — zapytał Gaston — ale dlaczego tak się pan zajmujesz tem, co się dzieje w Bretanii?
— Dlatego, że gdy w Bretanii idzie źle, obchodzą się z nami dobrze, a gdy tam rzeczy idą dobrze, z nami źle się obchodzą. Któregoś tu dnia, z powodu czegoś, co miało mieć związek z naszem sprzysiężeniem, zasadzono nas wszystkich do kazamat.
— Do dyabła! — pomyślał Gaston — jeśli ty nie wiesz, to ja wiem.
I dodał:
— Więc możesz pan być spokojny; w Bretanii źle idzie i dlatego miałem zaszczyt jeść z panem obiad.
— Czy pan jesteś skompromitowany?
— Niestety! obawiam się tego.
— W takim razie przepraszam pana bardzo Ja również. Ale mój sąsiad z dołu niecierpliwi się i stuka gwałtownie w podłogę; pozwól pan, że mu odpowiem.
— I owszem; o ile znam rozkład tutejszy, zdaje mi się, że to musi być margrabia de Pompadour.
— Niełatwo mi będzie dowiedzieć się o tem.
— Nie tak trudno, jak się zdaje.
— A w jaki sposób?
— Wszak on puka w pewien odrębny sposób.
— Tak jest, a to pukanie musi mieć jakieś znaczenie.
— Naturalnie, porozumiewamy się w ten sposób, gdy nie możemy rozmawiać wprost tak, jak teraz ja z panem.
— Więc może pan raczy dać mi klucz do tego pukania.
— To nic trudnego. Każda litera ma swoje miejsce w alfabecie: liter jest dwadzieścia cztery. Jedno uderzenie oznacza A — dwa uderzenia B — trzy uderzenia C i tak dalej...
— Rozumiem; ale, że rozmowa w ten sposób musi iść bardzo wolno, a przed mojem oknem wisi sznurek, zdradzający zniecierpliwienie, odpukam mojemu sąsiadowi na znak, że go usłyszałem, i odczepię sznurek.
— Ah! idź pan! idź! błagam o to... Ten sznurek, o ile mi się zdaje, jest dla mnie bardzo ważny. Ale przedtem zapukaj pan w podłogę trzy razy; w tutejszym języku znaczy to: „bądź cierpliwy!“ Więzień będzie czekał, dopóki mu nie dasz nowego znaku.
Gaston uderzył trzy razy nogą od krzesła i pukanie uciszyło się. Korzystając z tej przerwy, poszedł do okna. Nie było to łatwą rzeczą sięgnąć przez kraty osadzone w murze, mającym pięć do sześciu stóp grubości, lecz Gaston przysunąwszy stół do okna, uczepił się jedną ręką kraty, a drugą schwycił sznurek i uczepioną na końcu paczkę. Gaston pociągnął ją ku sobie i, choć z trudnością, zdołał przesunąć przez kraty.
Był w niej słoik z konfiturami i książka. Na papierze, w który owinięty był słoik, było coś napisane, ale w ciemności niepodobna było nic przeczytać. Sznurek kołysał się wciąż, pociągany delikatnie na znak, że oczekuje odpowiedzi. Gaston przypomniawszy sobie wskazówki sąsiada z komina, wziął stojącą w kącie miotłę, służącą do omiatania pajęczyny, i uderzył nią trzykrotnie w sufit. Właściciel sznurka zrozumiał i wciągnął go natychmiast uwolniony już od ciężaru. Gaston powrócił do komina.
— Panie! — zawołał.
— Jestem. Co się stało?
— Przysłano mi na sznurku książkę i słoik z konfiturami.
— Czy nie ma nic napisanego na książce, albo na słoiku?
— Na książce nie wiem, na słoiku widzę pismo. Na nieszczęście, nie mogę przeczytać pociemku.
— Czekaj! — odpowiedział głos. — Przyślę ci światło.
— Sądziłem, że niewolno więźniom mieć światła.
— Niewolno, ale ja sobie dostarczyłem.
— Więc przyślij pan! — zawołał Gaston. — Jestem bardzo ciekawy zobaczyć, co to jest.
Przypuszczając, iż cała noc zejdzie mu na rozmowie z sąsiadami, a czując, że w celi zimno, zaczął Gaston ubierać się poomacku. Kończył właśnie toaletę, gdy blade światełko zajaśniało w kominie. Spuszczał się ten sam dzwonek, przeistoczony na latarkę w sposób bardzo prosty. Przewrócono go do góry brzegami, nalano weń oliwy, w której pływał zapalony knotek. Gaston, nieobeznany z życiem więziennem i wynalazkami, jakie się tam rodzą, tak się zadziwił, że w pierwszej; chwili zapomniał o książce i konfiturach.
— Panie! — zawołał. — Czy mógłbym się dowiedzieć, w jaki sposób dostarczyłeś sobie materyału do zrobienia tej lampki?
— W sposób bardzo prosty. Poprosiłem o dzwonek dla przywoływania służby, dano mi go bez trudności; potem robiłem oszczędności na oliwie podawanej do śniadań i obiadów. Knotek uplotłem z chustki do nosa, którą poskubałem; na przechadzce znalazłem krzemień, hubkę zrobiłem ze spalonej bielizny, a skrzesałem ognia za pomocą noża, który mi posłużył także do wywiercenia dziury, przez którą obecnie rozmawiamy.
— Przyjmij pan słowa głębokiego uznania — powiedział Gaston. — Jesteś wielkim wynalazcą!
— Dziękuję, a teraz zobacz pan, co to za książka i co jest napisane na papierze, w który zawinięto słoik?
— Są to dzieła Wergiliusza.
— Toż samo! przyrzekła mi to! — zawołał głos z takiem rozradowaniem, że Gaston aż zadziwił się, iż można z równą niecierpliwością oczekiwać Wergiliusza.
— A teraz — dodał głos — obejrzyj słoik.
— Zgoda! — odrzekł Gaston i przeczytał:

„Panie kawalerze!

„Dowiedziałam się, że zajmujesz pan pokój na pierwszem piętrze, którego okno jest pod mojem oknem. Pomiędzy więźniami wszyscy są obowiązani do wzajemne pomocy i usług; zjedz konfitury, a Wergiliusza prześlij kawalerowi Dumesnil, który ma okno tylko od podwórza.“
— Spodziewałem się tej przesyłki — powiedział głos. — Zostałem uprzedzony o niej podczas obiadu.
— Więc to pan jesteś kawaler Dumesnil? — zapytał Gaston.
— Do usług pańskich! Racz pan odczepić dzwonek i na jego miejsce umocować na sznurku Wergiliusza.
— Ale bez dzwonka nie zdołasz pan czytać — zauważył Gaston.
— O! nie troszcz się pan o to — odrzekł więzień. — Zrobię sobie inną lampkę.
Gaston, ufający sprytowi sąsiada, nie opierał się dłużej; odjął dzwonek, zasadził go w szyjkę pustej butelki i umocował do sznurka Wergiliusza wraz z listem, który wypadł był z książki. Sznurek powędrował wesoło do góry wraz z ciężarem.
W więzieniu każdy martwy przedmiot nabiera wyrazu i życia.
— Dziękuję panu — przemówił głos — a teraz, jeżeli pan sobie życzysz odpowiedzieć sąsiadowi z dołu...
— Zwalniasz mnie pan?
— Tak, ale niedługo odwołam się znowu do pańskiej uprzejmości.
— Jestem na pańskie rozkazy. Tak więc jedno uderzenie na A? Tak, a na Z dwadzieścia i cztery.
Gaston uderzył rękojeścią miotły w podłogę na znak, że jest gotów do rozmowy, na co sąsiad odpowiedział natychmiast. Po upływie półgodziny więźniowie zdołali przeprowadzić następującą rozmowę.
— Jak się nazywasz?
— Gaston de Chanlay.
— A ja margrabia de Pompadour.
Wtem Gaston spojrzawszy w okno, zobaczył, że sznurek kołysze się gwałtownie.
Zapukał mocno trzy razy, prosząc o cierpliwość, i zwrócił się do komina.
— Panie! — przemówił — mam zaszczyt donieść, że sznurek niecierpliwi się widocznie.
— Proś go pan o trochę cierpliwości, za chwilę będę gotów.
Gaston zapukał w sufit i powrócił do komina. Po chwili Wergiliusz zjechał na sznurku.
— Panie — zawołał Dumesnil — zechciej uwiązać Wergiliusza na końcu sznurka, ona na to czeka.
Gaston ciekawy był, czy kawaler odpisał pannie de Launay, i otworzył Wergiliusza; nie było w książce żadnego listu, tylko niektóre wyrazy popodkreślane ołówkiem. Gaston przeczytał: „meos amores i carceris oblivia longa.“ Zrozumiał, że w ten sposób wybierając i podkreślając wyrazy, można było ułożyć pewną całość. Kawaler Dumesnil i panna de Launay wybrali jako odpowiednią do okoliczności, czwartą księgę Eneidy, opisującą miłość Didony i Eneasza.
— Zdaje się — pomyślał Gaston, otwierając okno i umocowując Wergiliusza — że odgrywam tu rolę skrzynki pocztowej.
Westchnął, myśląc, że nie ma sposobu przesłania listu Helenie, która nic nie wie zupełnie, co się z nim dzieje. Natchnęło go to jeszcze większem współczuciem dla panny de Launay i kawalera Dumesnila. Powróciwszy do komina, powiedział:
— Możesz pan być spokojnym; odpowiedź pańska już doszła.
— Tysiączne dzięki! — zawołał Dumesnil. — Jeszcze jedno słowo, a potem pozwolę ci już spać spokojnie. Czyś pan rozmawiał z sąsiadem z dołu?
— Rozmawiałem.
— Kto on jest?
— Margrabia de Pompadour.
— Domyślałem się tego. Cóż ci powiedział?
Zapytał, jak się nazywam, ale nie miał czasu na nic więcej. Ten sposób rozmawiania jest dowcipny, ale nie bardzo prędki.
Trzeba przebić otwór, wtedy będziecie rozmawiali swobodnie, tak jak my.
— Ale czem przebić?
— Pożyczę panu mojego noża.
— Dzięki! Będzie to w każdym razie roztargnienie?
— Zatem proszę.
Nóż, rzucony w otwór komina, padł u stóp Gastona.
— A teraz może panu oddać dzwonek?
— Tak, bo jutro rano strażnicy zobaczyliby, że go niema, a do rozmowy z margrabia nie potrzeba światła.
— Zapewne, że nie.
Dzwonek powędrował z powrotem na górę.
— A teraz — przemówił głos — ponieważ potrzeba ci coś do popicia po konfiturach, przyślę ci butelkę szampana.
— Dziękuję — odrzekł Gaston — nie pozbawiaj się tego przysmaku, o który ja niebardzo stoję.
— W takim razie prześlij ją, po wywierceniu otworu, margrabiemu, który jest zupełnie innego zdania.
— Dziękuję ci, kawalerze.
— Dobranoc!
Sznurek pojechał w górę. Gaston spojrzał w okno: sznurek znikł.
— Ah! — westchnął. — Bastylia byłaby dla mnie rajem, gdybym tu miał w pobliżu Helenę!
Potem zabrał się do rozmowy z margrabią de Pompadour, która trwała do trzeciej rano i podczas której uwiadomił go, że przebije otwór w podłodze, ażeby mógł porozumiewać się bezpośrednio.
Zajęty w dzień badaniem, w nocy rozmową z sąsiadami, a w wolnych chwilach wierceniem otworu, Gaston był więcej niespokojny niż znudzony. Znalazł też jeszcze inne źródło rozrywki. Panna de Launay, która umiała zdobywać wszystko od porucznika de Maison-Rouge za pomocą słodkich uśmiechów i spojrzeń, dostała za jego pośrednictwem papieru i piór; posłała część kawalerowi Dumesnil, który podzielił się swoim skarbem z Gastonem i z księciem de Richelieu. Gaston pisał wiersze do Heleny, Dumesnil do panny de Launay, która wierszowała także. Bastylia zamieniła się w Parnas. Jeden tylko Richelieu zabawiał się prozą, pisząc wciąż do przyjaciół i kochanek. W taki sposób upływał czas, który upływa wszędzie, nawet w Bastylii.
Zapytano Gastona, czy chce być na mszy, a ponieważ był on szczerze i głęboko religijny, przystał na to z radością. Msza w Bastylii odprawiała się w małym kościółku, otoczonym celami, których okna wychodziły na dwór, w ten sposób, że więźniowie mogli widzieć księdza tylko podczas podniesienia, ksiądz zaś wcale nie mógł widzieć więźniów. Urządzenie to dotrwało od czasów Ludwika XIV, gdy jeden z więźniów przemówił do księdza i złożył przed nim publicznie zeznanie.
Gaston podczas mszy zobaczył hrabiego de Laval i księcia de Richelieu, którzy przyszli tu widocznie dla rozmowy, bo klęcząc obok siebie, nie przestawali ani na chwilę szeptać. Od czasu do czasu spoglądali obaj na Gastona, co dowodziło, że i o nim była mowa. Że jednak ani jeden, ani drugi nie mówili do niego nic oprócz zwykłych powitalnych grzeczności, Gaston trzymał się w oddaleniu i nie pytał ich o nic.
Po skończonej mszy odprowadzono więźniów do cel. W ciemnym korytarzu Gaston minął jakiegoś człowieka, który wsunął mu w rękę papier. Gaston wsunął od niechcenia ten papier w kieszonkę kamizelki. Po powrocie do celi, gdy zamknięto drzwi, wydobył list z kieszeni. Był on napisany na papierze od cukru węglem i zawierał tylko te słowa: „Udaj, żeś chory.“
Zdawało się Gastonowi, że pismo było mu znajome, ale było tak niedbale skreślone, że trudno je było rozpoznać. Czekał więc niecierpliwie wieczora, ażeby zasięgnąć rady od kawalera Dumesnil.
Z nadejściem nocy, na dane hasło, kawaler stanął na posterunku i Gaston opowiedział mu, co się zdarzyło, zapytując go, jako lepiej obeznanego z obyczajami Bastylii, co sądzi o radzie zawartej w liście?
— Nie wiem, od kogo rada pochodzi odrzekł kawaler — ale posłuchaj jej pan; zaszkodzić chyba nie może; w najgorszym razie dadzą ci mniej jeść.
— Ale jeżeli przekonają się, że moja choroba jest udaniem? — zapytał Gaston.
— Tego się nie obawiaj — uspokoił Dumesnil — chirurg tutejszy jest nieuk i nie pozna się na niczem; może ci pozwoli przechadzać się po ogrodzie, a to będzie dla ciebie wielką przyjemnością.
Gaston zapytał o radę pannę de Launay. I ona była tego samego zdania, co kawaler Dumesnil. Dodała tylko:
— Jeżeli pana skażą na dyetę, chciej mnie zawiadomić, a przyślę ci kurcząt, konfitur i wina.
Gaston udał chorego i przestał jeść to, co mu podawano, żywiąc się darami panny de Launay. Drugiego dnia, pod wieczór, odwiedził go gubernator, dowiedziawszy się, że więzień nie je od czterdziestu ośmiu godzin. Zastał Gastona w łóżku.
— Dowiedziałem się, że pan jesteś cierpiący, i przyszedłem dowiedzieć się o pańskie zdrowie — powiedział.
— Jesteś pan bardzo dobry — odrzekł Gaston. — Czuję się istotnie bardzo niedobrze.
— Cóż panu jest? — zapytał gubernator — Sądzę, iż pana nie obrażę, mówiąc, że się nudzę i tęsknię.
— Jakto! siedząc zaledwie kilka dni?
— Nuda przygniotła mnie od pierwszej chwili.
— Może pan tęsknisz?
Gaston westchnął.
— Może za kochanką? Za swojemi stronami?
— Być może! — odpowiedział Gaston, czując, że coś trzeba powiedzieć.
Gubernator zamyślił się.
— Od czasu, jak jestem gubernatorem Bastylii — przemówił po chwili — jedyne przyjemne chwile, jakie miałem, zawdzięczam usługom, które mogłem oddać więźniom powierzonym mojej opiece. Jestem więc gotów uczynić dla pana wszystko, co będzie możliwe. Mogę panu pozwolić widywać się z ziomkami, a przynajmniej z jednym człowiekiem, który, o ile się zdaje, zna Bretanię.
— Ten człowiek jest tu uwięziony?
— Tak, jak pan.
Gastonowi przeleciało przez myśl, że to właśnie ten więzień przysłał mu bilet.
— Jeżeli pan zechcesz uczynić to dla mnie — powiedział — będę niewymownie wdzięczny.
— Jutro zobaczysz się pan z nim; tylko — ponieważ mam rozkaz trzymania go bardzo surowo, nie będziesz pan mógł widzieć się z nim dłużej nad godzinę, a że nie wolno mu wychodzić z celi, pan pójdziesz do niego.
— Uczynię wszystko, co pan rozkażesz — odrzekł Gaston.
— Jutro o piątej przyjdą po pana, ja, lub szwajcar, ale pod jednym warunkiem.
— Jakim?
— Że pan zjesz dziś cokolwiek.
— Postaram się uczynić, co można.
Gaston zjadł kawałek kury i wypił odrobinę wina, chcąc się przypodobać panu de Launay.
— Masz pan szczęście! — powiedział mu sąsiad. — Hrabia de Laval miał taką samą myśl, ale jedyną korzyścią, jaką odniósł, było jego przeprowadzenie do baszty Skarbowej, gdzie się nudził śmiertelnie, nie mając do rozmowy nikogo, oprócz aptekarza więziennego.
— Do dyabła! — zawołał Gaston — czemużeś mi pan tego wcześniej nie powiedział?
O oznaczonej godzinie, major w towarzystwie strażnika przyszedł po Gastona, którego przeprowadzono kilka dziedzińców do baszty Skarbowej. W baszcie tej, w celi numer 1, był więzień, do którego wprowadzono Gastona. Człowiek ten spał na żelaznem łóżku, zwrócony twarzą do ściany. Resztki obiadu stały na drewnianym stole, a ubranie jego, podarte mocno, zdradzało człowieka z gminu.
— O! — pomyślał Gaston — czy myślą, że zaprzyjaźnię się z pierwszym lepszym włóczęgą, dlatego, że pochodzi z Rennes lub Pennearku? Ale, że w więzieniu nie można być zbyt wybrednym, więc, nie mówiąc o przyjaźni, spróbuję jednak porozmawiać z tym obdartusem.
Po odejściu majora i strażnika, gdy Gaston pozostał sam, więzień przeciągnął się parę razy, ziewnął głośno, obejrzał się po celi i usiadł na trzeszczącem łóżku.
— Jak tu zimno w tej przeklętej Bastylii — mruknął, pocierając nos.
— Ten głos!... ten ruch.... — pomyślał Gaston. — Ale nie! mylę się chyba... to nie on.
Zbliżył się do łóżka.
— No! no! no! — zawołał więzień, podnosząc się. — Pan tutaj, panie de Chanlay?
— Kapitan La Jonquiére! — wykrzyknął Gaston.
— Ja sam, a raczej nie ja, bo od czasu ostatniego widzenia zmieniłem nazwisko.
— A jak się pan nazywasz?
— Numer Pierwszy, Skarbowy. Taki zwyczaj w Bastylii, że więzień przybiera nazwisko celi: ułatwia to strażnikowi zadanie, bo nie potrzebuje ani wiedzieć, ani zapominać nazwisk więźniów, których znać nie powinien.
— Rozumiem — odrzekł Gaston, wpatrując się badawczo w kapitana — tak więc zostałeś pan uwięziony.
— Jak pan widzisz. Przypuszczam, że ani ja, ani pan nie siedzimy tu dla przyjemności.
— Więc zostaliśmy wyśledzeni?
— Obawiam się, że tak.
— Dzięki panu.
— Dzięki mnie? — zawołał La Jonquiére, udając najgłębsze zadziwienie. — Nie żartujmy, bardzo pana proszę!
— Złożyłeś zeznania, zdrajco!
— Oszalałeś chyba, młodzieńcze! Nie w Bastylii, ale w szpitalu waryatów należało cię zamknąć!
— Nie zaprzeczaj pan! Powiedział mi to sam pan d’Argenson.
— Pan d’Argenson! A to wiarogodne źródło! A wiesz pan, co mnie powiedział?
— Co takiego?
— Że pan mnie wydałeś!
— Panie!
— No, i cóż? Czy mamy się pozabijać dla tego, że policya, pełniąca swoje rzemiosło, okłamała nas obu?
— Ale jakim sposobem policya doszła...
— I ja się nad, tem zastanawiam. Ale wiedz pan o tem, że gdybym był porobił zeznania, nie siedziałbym tutaj. Zeznania sprzedaje się, mój panie, i nawet za dobrą cenę, a wiem takie rzeczy, za które Dubois chętnie-by grubo zapłacił.
— Może pan masz słuszność odpowiedział Gaston po namyśle. — W każdym razie możemy błogosławić temu trafowi, który nam pozwolił się zejść.
— Naturalnie.
— Ale nie zdaje się, żebyś pan był uradowany.
— Bo ja lubię samotność; samotność nie zawiedzie nigdy.
— Panie!
— Nie unoś się, młodzieńcze! Posłuchaj, co ci powiem. Czy sądzisz, że to przypadek nas połączył?
— A cóżby innego?
— Może jakiś zręczny plan dozorców pana d’Argenson, lub Dubois?
— Więc to nie pan przysłałeś mi kartkę?
— Jaką kartkę?
— Z radą, żebym udał chorobę z nudów.
— A na czemżebym mógł napisać? przez kogo posłać? jakim sposobem?
Gaston zamyślił się, a kapitan wpatrywał się w niego bacznie.
— Sądzę — odezwał się po chwili — że tobie zawdzięczamy przyjemność spotkania się w Bastylii.
— Mnie?
— Tak, kawalerze, jesteś zanadto ufny. Daję ci tę naukę na wypadek, gdybyś wyszedł z więzienia, a tem bardziej, gdybyś tu miał pozostać.
— Dziękuję.
— Nie uważałeś, czy nie jesteś śledzony?
— Nie uważałem.
— Kiedy się należy do spisku, mój drogi, nie trzeba nigdy patrzeć przed siebie, tylko poza siebie.
Gaston wyznał, że o tem nie myślał.
— A książę — zapytał La Jonquiére — czy także uwięziony?
— Nie wiem; chciałem właśnie zapytać o to pana.
— To mnie niepokoi. Zawiozłeś do niego pewną młodą osobę.
— Pan o tem wiesz?
— O! mój drogi, wie się o wszystkiem. Może to ona co powiedziała? Ah! te kobiety! te kobiety!
— Ta kobieta jest mężna, dyskretna i godna zaufania; odpowiadam za nią, jak za siebie.
— Rozumiem! Kochamy ją, więc jest ona zbiorem doskonałości. Dzielny jednak z ciebie spiskowiec: sprowadzać kobiety do przywódcy sprzysiężenia.
— Ależ, kiedy panu mówię, że nie powierzałem jej żadnych tajemnic i że mogłaby wiedzieć to tylko, coby sama podpatrzyła.
— Kobiety miewają bystre oczy i czułe powonienie. Zresztą, nie mówmy już o tem. A cóż z panem się dzieje? Zostałeś skazany na śmierć?
— Badano mnie, ale nie sądzę, żebym już był skazany.
— Przyjdzie i to z czasem, bądź pan spokojny. A na tortury cię nie brano?
— Nie, ale mało do tego brakowało.
— Więc cię to nie ominie.
— Dlaczego?
— Bo i ja przez to przeszedłem, a byłoby niesprawiedliwością, gdyby nas wyróżniano.
— Widzisz pan, jak te łotry podarły mi ubranie?
— A jaki rodzaj tortur ci zadano? — zapytał Gaston, drżąc na wspomnienie tego, co zaszło między nim a panem d’Argensom.
— Wodę. Wypiłem półtorej baryłki. Nie przypuszczałbym, że człowiek jest wstanie pochłonąć tyle płynu i nie pęknąć.
— I bardzo pan cierpiałeś — badał Gaston z niepokojem.
— Bardzo, ale mój organizm jest silny i nazajutrz już nie było ani śladu z tego, com przeszedł. Jeżeliby cię wzięli na tortury, wybierz wodę; to przynajmniej czyści. A czy sądzisz, że wytrwasz i nic nie powiesz.
— Będę milczał, na to możesz pan rachować. Ale wszak pan utrzymujesz, że zostanę skazanym?
— Czy chcesz wiedzieć wszystko.
— Naturalnie.
— D‘Argenson powiedział mi, że jesteś skazany.
Gaston zbladł; choćby kto był najodważniejszy, zawsze laka wiadomość musi sprawie wrażenie. Kapitan zauważył to.
— Jednak sądzę — dodał — że, robiąc pewne zeznania, mógłbyś ocalić życie...
— Dlaczego namawiasz mnie pan, bym uczynił to, czegoś ty nie uczynił.
— Różne są charaktery i położenia; nie jestem młody, ani zakochany, nie zostawiam kochanki w rozpaczy...
Gaston westchnął.
— Jesteśmy zupełnie różni ludzie — dodał kapitan. — Czy słyszałeś pan kiedy, żebym wzdychał?
— Jeżeli zginę — odezwał się Gaston — książę zaopiekuje się Heleną.
— A jeżeli i jego uwiężą? Cóż wtedy?
— Bóg ją będzie miał w opiece.
La Jonquiére potarł nos.
— Jesteś jeszcze bardzo młody — powiedział.
— Mów pan wyraźniej.
— Przypuśćmy, że Jego Dostojność nie dostanie się do więzienia?
— Wtedy?
— W jakim wieku jest książę?
— Czterdzieści kilka lat, jak sądzę.
— Przypuśćmy, że książę zakocha się w Helenie?
— Świat jest przepełniony nikczemnością!
— Nie chcę nawet przypuszczać podobnej myśli!
— Nie każę ci o tem myśleć — powiedział z szatańskim uśmiechem kapitan. — Poddaję ci tylko tę myśl; rób z nią, co zechcesz.
— Cicho! — szepnął Gaston. — Idą!
— Widocznie czas przeznaczony na naszą rozmowę upłynął.
Kapitan rzucił się z pośpiechem na łóżko.
Zaskrzypiały zasuwy, otworzyły się pierwsze drzwi, potem drugie i wszedł gubernator.
— Czy ten towarzysz przypadł panu do serca? — zapytał Gastona.
— Bardzo — odrzekł Gaston — tem bardziej, że znałem już dawniej kapitana La Jonquiére.
— Mówiąc to, utrudniasz pan moje położenie — odezwał się z uśmiechem pan de Launay. — Ale ponieważ zrobiłem panu tę propozycyę, nie cofam jej. Pozwolę panu odwiedzać go raz na dzień o godzinie, jaką oznaczysz. Wybierz pan: rano czy wieczorem?
Gaston, nie wiedząc, co odpowiedzieć, spojrzał na kapitana.
— Naznacz piątą popołudniu szepnął La Jonquiére.
— O piątej popołudniu, jeśli można powiedział głośno Gaston.
— Tak, jak dziś?
— Tak.
— Stanie się zadość pańskiemu życzeniu — odrzekł uprzejmie gubernator.
Gaston i kapitan spojrzeli na siebie znacząco, poczem kawalera uprowadzono pod strażą.




XX.
Wyrok.

Było wpół do siódmej, ciemno zupełnie Gaston natychmiast po zamknięciu drzwi, pobiegł do komina.
— Kawalerze! — zawołał.
Dumesnil odpowiedział.
— Byłem na wizycie.
— I cóż?
— Zastałem wprawdzie nie dobrego przyjaciela, ale zawsze znajomego.
— Nowego więźnia?
— Z tej samej sprawy, co ja.
— Jak się nazywa?
— Kapitan La Jonquiére.
— Czekaj-no pan!
— Czy go pan znasz?
— Jeżeli to tylko ten sam, o którym mi mówiono i który mieszkał przy ul. Bourdonnais, w zajeździe pod godłem Muids d’Amour, to go znam.
— Właśnie to on.
— To człowiek pewny.
— Tem lepiej, bo od niego zależy życie czterech dzielnych ludzi.
— Z których jednym pan jesteś? — zapytał Dumesnil.
— Mylisz się — objaśnił Gaston. — Zdaje się, że dla mnie wszystko już skończone.
— Jakto! skończone?
— Tak, jestem skazany.
— Na jaką karę?
— Na śmierć!
Nastała chwila milczenia.
— To niepodobna! — przemówił kawaler Dumesnil.
— Dlaczego?
— Bo jeżeli dobrze zrozumiałem, pańska sprawa łączy się z naszą, prawda?
— Stanowi jej dalszy ciąg. Ale cóż z tego?
— Skoro nasza sprawa jest na dobrej drodze, i twoja nie może stać źle.
— A któż wam powiedział, że wasza sprawa jest na dobrej drodze?
— Panna de Lannay pisała do mnie wczoraj, że przechadzała się z kawalerem de Maison-Rouge, który, jak wiesz, jest w niej zakochany, z którego się śmiejemy, lecz oszczędzamy go dla interesu. Zażądała ona, tak jak ty, doktora pod pozorem choroby. Trzeba ci wiedzieć, że znaliśmy, nawet dość blizko, tego doktora z Bastylii, który się nazywa Herment. Nie spodziewała się ona jednak dowiedzieć się od niego dużo, bo to człowiek bojaźliwy. Wszedłszy do ogrodu, gdzie się przechadzała, i udzielając jej rad co do zdrowia, szepnął wśród tego: „Miejcie nadzieję!“ U kogo innego byłoby to nic, lecz w ustach pana Herment to rzecz wielkiej wagi. Otóż, jeżeli my mamy mieć nadzieję, i pan nie potrzebujesz się obawiać, bo nasze dwie sprawy są ściśle złączone.
— Jednakowoż La Jonquiére zdawał się być pewnym swego — odpowiedział Gaston, nie uspokojony bynajmniej.
W tej samej chwili Pompadour zaczął pukać.
— Przepraszam! — powiedział Gaston — margrabia puka; może ma coś nowego do powiedzenia.
Gaston pobiegł do otworu, który kilkoma uderzeniami noża rozszerzył.
— Zapytaj pan Dumesnila — zaczął margrabia — czy nie wie przez pannę de Launay, co się dzieje?
— Co się dzieje, z kim?
— Z nami. Posłyszałem kilka wyrazów z rozmowy majora z gubernatorem; pod mojemi drzwiami słyszałem wyraźnie: „skazany na. śmierć!“
Gaston zadrżał.
— Uspokój się, margrabio — powiedział — mam wszelkie dane do przypuszczenia, że to o mnie była mowa.
— Do dyabła! mój drogi kawalerze, to żadne uspokojenie. Raz dlatego, że w więzieniu przyjaźń zawiązuje się szybko, więc byłbym w rozpaczy, gdyby ci się zdarzyło nieszczęście; powtóre, że gdyby to zdarzyło się tobie, mogłoby się zdarzyć i któremu z nas, bo nasze sprawy są podobne.
— I sądzisz pan, że panna de Launay mogłaby nas objaśnić? — zapytał Gaston.
— Naturalnie. Okna jej pokoju wychodzą na Arsenał.
— Więc cóż?
— Byłaby zauważyła, gdyby zaszło coś nowego.
— Właśnie puka do mnie w tej chwili — zawołał Gaston.
Istotnie panna de Launay zapukała po dwakroć, co miało znaczyć: „Baczność!“
Gaston odpowiedział jednem uderzeniem, co znaczyło:
— Słucham!
Poszedł do okna otworzył je. W chwilę potem spuścił się sznurek z umocowanym listem. Gaston odczepił list i poszedł do otworu.
— I cóż? — zapytał margrabia.
— List — odrzekł Gaston.
— Co pisze?
— Nie wiem; prześlę list kawalerowi Dumesnil, który mi powie, co w nim jest.
— Spiesz się tylko!
— Na Boga! — zawołał Gaston. — Wierzaj pan, że jest mi równie pilno, jak tobie!
Pobiegł do komina.
— Sznurek! — zawołał.
— Masz list? — zapytał Dumesnil.
— Mam. A pan masz światło?
— Zapalę zaraz.
— Spuść pan jak najprędzej sznurek.
— Spuszczam.
Gaston umocował list, który pojechał w górę.
— List nie do mnie, tylko do pana — powiedział Dumesnil.
— Mniejsza o to, przeczytaj pan! Powiesz mi, co w nim jest; nie mam światła, a dużo czasu zeszłoby na spuszczenie lampy.
— Pozwalasz pan?
— Naturalnie!
Nastała chwila milczenia.
— I cóż? — zapytał Gaston.
— Do dyabła! — odparł Dumesnil.
— Zła wiadomość, prawda?
— Osądź pan sam.
I Dumesnil zaczął czytać:

„Mój kochany sąsiedzie!

„Dzisiejszego wieczora przybyli sędziowie do Arsenału i poznałam mundur pana d’Argenson. Za chwilę dowiemy się więcej, bo będzie u mnie doktor. Prześlij pan pozdrowienie panu Dumesnil.“
— To samo powiedział mi La Jonquiére — zrobił uwagę Gaston. — Sędziowie, którzy osądzili moją sprawę.
— Ba! kawalerze! — odpowiedział Dumesnil, siląc się na spokój — przypuszczam, że napróżno się niepokoisz.
— Nie wiem, czego się mogę spodziewać.
— Słuchaj pan!
— Co takiego?
— Ktoś idzie... Cicho!
Gaston odsunął się od komina. Drzwi otworzyły się: major i porucznik w towarzystwie czterech żołnierzy weszli po Gastona.
Gaston, korzystając z przyniesionego przez nich światła, uporządkował trochę ubranie i poszedł za nimi tą samą drogą, co pierwszym razem. Wsadzono go do lektyki, zamkniętej ściśle, co było zbytkiem ostrożności, ponieważ na widok zbliżającego się orszaku wszyscy żołnierze i strażnicy odwracali się twarzą do ściany: taki był przepis w Bastylii.
D’Argenson był ponury, jak zwykle. Asesorowie jego nie wyglądali też weselej.
— Jestem zgubiony — pomyślał Gaston. — Biedna Helena!
Poczem podniósł głowę, jak człowiek odważny, który na widok zbliżającej się śmierci nie lęka się spojrzeć jej w oczy.
— Panie — przemówił d’Argenson — twoje przestępstwo zostało zbadane przed sąd, którego prezydującym ja jestem. Pozwolono panu bronić się. Jeżeli zaś nie dodano ci obrońcy, to nie dlatego, żeby ci przeszkodzić w o-bronie, tylko, żeby nie ujawniać pobłażliwości, jaką się w twojej sprawie sąd powodował.
— Oceniam łaskawość sądu — odparł Gaston — i składam za nią dzięki. Nie mam jednak nic do powiedzenia na swoją obronę.
— Nie żądasz więc ani świadków, ani dowodów, ani zwłoki?
— Żądam tylko wyroku, nic więcej.
— Kawalerze! — upomniał d’Argenson. Dla własnego twego dobra, proszę, nie odmawiaj zeznań.
— Nie mam nic do wyznania; chciałbym jedynie wiedzieć, o co jestem obwiniony?
— Mogę to panu powiedzieć: przybyłeś pan do Paryża, wysłany przez sprzysiężonych w Nantes, w celu zamordowania Regenta. Zwróciłeś się do niejakiego La Jonquiére, uczestnika spisku, skazanego obecnie tak samo jak pan.
Gaston poczuł, że blednie, bo to, co oskarżyciel mówił, było prawdą.
— Gdyby tak było w istocie — odezwał się w końcu — nie wiedziałbyś pan o tem, bo nikt, mający zamiar dopuścić się zbrodni, nie wyznaje tego przed czasem.
— Tak, ale jego wspólnicy wyznają za niego.
— Więc to ma znaczyć, że La Jonquiére mnie zdradził?
— Mowa tu nie o kapitanie, lecz o innych.
— O innych! — zawołał Gaston — jest więc ktoś więcej jeszcze uwięziony oprócz mnie i jego.
— Naturalnie: panowie de Pontcalec, de Talhouet, de Montlouis i du Couedic.
— Nie rozumiem! — powiedział Gaston, czując, że go ogarnia przerażenie.
— Jakto! nie rozumiesz, że ci panowie zostali uwięzieni i że w tej chwili w Nantes odbywa się sąd nad nimi?
— Uwięzieni? — zawołał Gaston. — To niepodobna!.
— Podaj mi tekę! — zwrócił się d Argenson do pisarza, który stał za nim.
Wydobył papiery i mówił dalej:
— To akt uwięzienia i protokół spisany z zeznań; czy pan powątpiewasz o wiarogodności tych dowodów?
— To wszystko jednak nie przekonywa mnie wcale, żeby uwięzieni mieli mnie zgubić.
— Powiedzieli wszystko, cośmy chcieli wiedzieć, a z ich zeznań okazała się dowodnie pańska wina.
— W takim razie, jeżeli om powiedzieli wszystko, nie potrzebujesz pan już moich zeznań.
— To pańska ostateczna odpowiedz.
— Ostateczna.
— Pisarzu! przeczytaj wyrok.
Pisarz rozłożył papier i czytał obojętnie, nosowym głosem:
„Zważywszy, że — jak się okazało ze śledztwa, rozpoczętego w dniu 19 lutego — pan Gaston-Eligiusz de Chanlay przybył z Nantes do Paryża w zamiarze popełnienia morderstwa na osobie Jego Królewskiej Wysokości Regenta Francyi, po dokonaniu czego miał nastąpić bunt przeciwko władzy królewskiej, nadzwyczajny sąd, wyznaczony do rozpoznania tej zbrodni, postanowił: wyżej wymienionego kawalera Gastona de Chanlay pozbawić wszelkich tytułów i godności i uznać go za pozbawionego czci, jego i całe jego potomstwo; dobra jego zabrać na rzecz państwa, lasy wyciąć na wysokości sześciu stóp, a jego samego skazać na karę śmierci przez ścięcie, który to wyrok ma zostać wykonany przez królewskich oprawców, bądź to na placu Gréve, bądź w innem miejscu, według uznania pana naczelnika policyi paryzkiej, za zezwoleniem Jego Królewskiej Mości.“
Gaston wysłuchał czytania wyroku, blady, i nieruchomy, jak marmur.
— Kiedy nastąpi wykonanie wyroku? — zapytał.
— Jak tylko nadejdzie rozkaz Jego Królewskiej Wysokości — odpowiedział pan d’Argenson.
Gaston uczuł gwałtowne ściśnienie w skroniach, krwawy obłok zasłonił mu oczy. Poczuł, że mąci mu się w głowie, i milczał, obawiając się powiedzieć coś niestosownego. Ale wrażenie, choć gwałtowne, minęło prędko; twarz jego wyjaśniła się, ustąpiła bladość i wzgardliwy uśmiech rozchylił usta.
— Dobrze — odpowiedział. — Rozkaz Jego Królewskiej Wysokości zastanie mnie zawsze w pogotowiu! Chciałbym tylko wiedzieć, czy przed śmiercią pozwolonem mi będzie zobaczyć osoby, które mi są drogie, i poprosić o jedną łaskę?
Oczy pana d’Ąrgenson zabłysły złośliwością.
— Powiedziałem już, że możesz liczyć na wielką względność. Czego pan zatem żądasz? Powiedz, a objaśnię cię natychmiast, czy jest nadzieja, żeby spełniono twoje żądanie?
— Żądam najpierw, ażeby moje tytuły i godności nie zostały mi odjęte, ani skazane na zagładę, bo, nie mając potomstwa, śmiercią moją kończę ród cały, a moje nazwisko jest jedyną rzeczą, jaka mnie przeżyje.
— To już zależy od woli króla. Jego Królewska Mość sam tylko może o tem postanowić i on sam da odpowiedź. Czy to wszystko?
— Nie jeszcze, panie. Pragnąłbym otrzymać łaskę zobaczenia panny Heleny de Chaverny, będącej pod opieką Jego Dostojności księcia d’Olivarés i samego księcia.
D’Argenson na te słowa poruszył się z dziwnym jakimś wyrazem twarzy.
— Zobaczę się z nimi, choćby tylko przez chwilę, i gdzie tylko pan uznasz za stosowne — dodał Gaston z pośpiechem.
— Dobrze, zobaczysz ich pan — odpowiedział d’Argenson.
— Ah! panie! — zawołał Gaston, postępując krok naprzód, jak gdyby chciał uścisnąć rękę sędziego — uczynisz mi pan niezmierną łaskę!
— Pod jednym warunkiem tylko.
— Pod jakim? Zgodzę się w zamian za tę łaskę na wszelkie warunki, byleby się nie sprzeciwiały mojemu honorowi.
— Że nie powiesz nikomu nic o tem, iż zostałeś skazany; na to musisz dać słowo honoru.
— Uczynię to tem chętniej, panie — odpowiedział Gaston — że jedna z tych osób mogłaby życiem przepłacić tę wiadomość.
— Więc wszystko dobrze się składa. Czy nic więcej pan nie żądasz?
— Nic, oprócz tego, żebyś pan wpisał do protokołu, że nie powiedziałem nic.
— Pańskie zaprzeczenia wpisane są już w akta sprawy. Pisarzu! proszę podać panu akta, niech sam przeczyta i podpisze protokoły.
Gaston usiadł przy stole, a podczas gdy d’Argenson i sędziowie, stojąc około niego rozmawiali między sobą, przeczytał akta całej sprawy i swoje odpowiedzi przy badaniu.
— Panie, oddaję papiery w całości — odezwał się Gaston. — Czy się zobaczymy jeszcze?
— Nie sądzę — odpowiedział d’Argenson ze zwykłą swoją brutalnością, która go uczyniła postrachem więźniów i skazanych.
— Więc do zobaczenia na innym świecie! — dodał na pożegnanie Gaston.
D’Argenson skłonił się i zrobił znak krzyża świętego, według zwyczaju sędziów, żegnających człowieka, którego skazali na śmierć. Poczem major zabrał Gastona i odprowadził do celi.




XXI.
Spotkanie.

Po powrocie Gaston musiał odpowiadać margrabiemu i kawalerowi Dumesnil, którzy czuwali, oczekując jego powrotu. Dotrzymując słowa danego panu d’Argenson, nie powiedział im nic o wyroku śmierci i tylko wspomniał, że badanie miało charakter groźny.
Rankiem podano mu, jak zwykle, śniadanie; zauważył tylko, że było lepsze, niż zazwyczaj: uśmiechnął się i przypomniał sobie, że skazanych na śmierć otaczają zawsze wielkimi względami.
Pod koniec śniadania wszedł gubernator. Gaston spojrzał na niego badawczo. Twarz pana de Launay miała zwykły wyraz uprzejmy i grzeczny. Czyliżby nie wiedział o wczorajszym wyroku? A może była to tylko maska?
— Panie de Chanlay — zaczął gubernator — może pan zechcesz zejść do sali posiedzeń sądu?
Gaston wstał. Zaczęło mu dzwonić w uszach. Dla skazanego na śmierć każda niespodzianka wydaje się wstępem do egzekucyi.
— Czy mogę wiedzieć, w jakim celu jestem tam wezwany? — zapytał, o ile mógł najspokojniej, usiłując pokryć wzruszenie.
— Dla zobaczenia się z tymi, których pragnąłeś pan widzieć — objaśnił gubernator. — Wszakże wczoraj, po posłuchaniu, prosiłeś pan o tę łaskę pana d’Argenson?
Gaston zadrżał.
— I to właśnie ta osoba? — zapytał.
— Tak jest, panie.
Gaston otwierał jut usta, żeby zapytać, która to z dwóch osób upragnionych przybyła, lecz zabrakło mu odwagi. Poszedł w milczeniu za gubernatorem. Pan de Launay wprowadził go do sali posiedzeń. Wchodząc, Gaston rzucił szybkie spojrzenie wokoło, lecz sala była zupełnie pusta, a nawet urzędnicy, zwykli świadkowie przy takich odwiedzinach, odeszli wszyscy.
— Zaczekaj pan tu — powiedział gubernator do Gastona. — Osoba, którą życzyłeś sobie widzieć, nadejdzie za chwilę.
Pan de Launay skłonił się i wyszedł. Gaston pobiegł do okna, które, jak wszystkie okna w Bastylii, było okratowane. Pod oknem stał szyldwach. Podczas gdy Gaston wychylał się, chcąc wyjrzeć na podwórze, otworzyły się drzwi. Gaston odwrócił się i stanął oko w oko z księciem d’Olivarés. Nie było to to, czego pragnął, ale było to już bardzo wiele; bo jeżeli dotrzymano mu słowa co do księcia, zapewne nie zawiodą go i co do Heleny.
— Wasza Dostojność! — zawołał Gaston. — Ileż to dobroci z twojej strony, Mości książę, że przyszedłeś tu na prośbę nieszczęśliwego więźnia!
— Uważałem to za mój obowiązek, panie — odrzekł książę. — Zresztą chciałem ci podziękować.
— Mnie? — powtórzył Gaston, zadziwiony. — A czemże zasłużyłem sobie na podziękowanie Waszej Dostojności?
— Byłeś badany, zaprowadzony do sali tortur, ofiarowywano ci łaskę pod warunkiem, ze wydasz swoich wspólników, a jednak wytrwałeś i nie powiedziałeś nic!
— Dotrzymałem tego, do czegom się zobowiązał; rzecz to nie zasługująca na podziękowanie.
— A teraz powiedz mi pan, czy mogę mu się na co przydać?
— Przedewszystkiem, zechciej mnie uspokoić co do swojego losu, Mości książę. Czy nie byłeś niepokojony?
— Bynajmniej.
— To dobrze.
— A jeżeli spiskowcy w Bretanii będą równie dyskretni, jak pan, mam nadzieję, że moje nazwisko nie będzie nawet wymienione w tej nieszczęśliwej sprawie.
— O! ręczę za nich tak, jak za siebie, Mości książę!
— Powiedz mi pan teraz o co chciałeś mnie prosić?
— Wasza Dostojność widziała tę młodą osobę, którą przywiozłem do ciebie, Mości książę?
— Pannę Helenę de Chaverny? Widziałem.
— Otóż, chciałem powiedzieć, że kocham tę młodą osobę od roku... Marzyłem, że poświęcę jej całe życie... Ocknąłem się z tych marzeń zapóźno i zrozumiałem, że nie wolno mi mieć nadziei podobnego szczęścia. A jednak chcąc jej dać imię, stanowisko w świecie, majątek, miałem właśnie zaślubić ją w chwili, gdy zostałem uwięziony.
— Bez wiadomości jej rodziców, bez zezwolenia rodziny? — zapytał książę.
— Nie ma ona ani rodziców, ani rodziny, a prawdopodobnie byłaby została wydana na łup jakiemuś wielkiemu panu, w chwili, gdy postanowiła porzucić osobę, która miała się nią opiekować.
— Ale zkąd przyszedłeś pan do podobnego wniosku?
— Z tego, co mi sama opowiadała o jakimś tajemniczym ojcu, który się ukrywał, o klejnotach, jakie otrzymała. A potem, czy wiesz Mości książę, gdzie ją zastałem? W jednym z tych domów, będących gniazdami rozpusty wielkich panów — ją, anioła czystości! Uciekła ze mną, Mości książę, pomimo krzyków ochmistrzyni, w biały dzień, w obec służby, którą ią otoczono, jak strażą. Przez dwie godziny była pod moją opieką, ale choć pozostała niewinną, jak w chwili przyjścia na świat, jest mimo to skompromitowaną w oczach ludzi. Dlatego też chciałbym, Mości książę, żeby to małżeństwo ułożone przez nas doszło do skutku.
— W takiem położeniu, w jakiem się pan znajdujesz? — zapytał książę.
— Tembardziej jeszcze.
— Ale może pan się łudzisz co do rodzaju kary, jaka ci grozi?
— Przypuszczam, że będzie to taka sama kara, jak ta, która spotkała w podobnych okolicznościach hrabiego de Chalais, margrabiego de Cinq-Mars i kawalera Ludwika de Rohan.
— Więc jesteś pan przygotowany na wszystko, nawet na śmierć?
— Przygotowałem się na nią z chwilą gdym przystąpił do spisku. Jedyne to usprawiedliwienie dla spiskowca, że odbierając życie drugim, własne swoje stawia na kartę.
— Ale cóż ona zyska na tem małżeństwie?
— Mości książę! Lubo nie jestem bogaty, mam jednak pewien majątek, a ona jest zupełnie uboga; ja mam nazwisko, ona niema żadnego, chciałem jej zestawić moje nazwisko i majątek i dla tego zaniosłem do króla prośbę, żeby moje dobra nie podległy konfiskacie, ani nazwisko nie zostało skazane na hańbę. Czy zdołasz mi ją wyjednać tę łaskę, Mości książę?
Książę podszedł ku drzwiom i zapukał trzy razy; wszedł porucznik de Maison-Rouge.
— Panie poruczniku! — powiedział książę — racz zapytać pana de Launay, czy młoda osoba, która czeka w mojej karecie, może wejść tutaj? Wie on, że dano pozwolenie dla mnie i dla niej. Może pan będziesz tak dobry i przyprowadzisz ją tutaj?
— Jakto! Mości książę! Helena jest tu?!
— Przecież powiedziano ci, że ją zobaczysz...
— Prawda! Ale widząc cię samego, Mości książę, straciłem już nadzieję.
— Chciałem się widzieć naprzód z tobą, przypuszczając, że będziesz mi miał do powiedzenia rzeczy, o których ona nie powinna wiedzieć, bo ja wiem wszystko!...
— Wszystko?! Co to ma znaczyć?
— Wiem, że wczoraj byłeś wzywany do Arsenału.
— Mości książę!
— Wiem, że widziałeś się z panem d’Argenson, wiem, że ci przeczytano wyrok. Wiem, że jesteś skazany na śmierć i że kazano ci dać słowo, że o tem nie powiesz nikomu.
— Mości książę, dość. Jedno pańskie słowo mogłoby przyprawić o śmierć Helenę!
— Nie obawiaj się pan. Ale czyż nie ma sposobu uniknienia śmierci?
— Trzeba kilka dni na obmyślenie i przygotowanie ucieczki, a Wasza Dostojność wie, że mam przed sobą zaledwie kilka godzin życia.
— Nie o tem myślałem. Zastanawiałem się, czy nie miałbyś jakiej wymówki dla wytłumaczenia swego udziału w spisku.
— Nie mam żadnej Mości książę!
— Niepodobna! Nikt nie może powziąć takiego jak pan zamiaru bez jakiegoś powodu, nienawiści, urazy, zemsty. I przypominam sobie, co powiedziałeś kapitanowi, który mi to powtórzył, że tę nienawiść do Regenta odziedziczyłeś w spadku. Powiedz mi pan, o co to idzie?
— To rzecz zbyteczna. Zdarzenie, które spowodowało tę nienawiść, nie zajęłoby Waszej Dostojności.
— Jednak proszę, opowiedz mi wszystko.
— Otóż Regent zamordował mojego brata.
— Zamordował twojego brata! Co pan mówisz. — To być nie może! — wybuchnął książę.
— Tak, zamordował.
— Jakżeby Regent mógł...
— Brat mój, starszy odemnie o piętnaście lat, zastępował mi miejsce ojca, który umarł na trzy miesiące przed mojem urodzeniem, i matkę, która umarła, kiedy byłem małem dzieckiem. Brat mój zakochał się w młodej panience, którą Regent umieścił w klasztorze.
— W jakim klasztorze? Czy pan nie wiesz?
— Nie wiem, to tylko wiem, że to było w Paryżu.
Książę wyszeptał parę słów niezrozumiałych.
— Mój brat, jako krewny księcia, miał sposobność poznać tę młodą osobę i poprosić o jej rękę. Zwrócono się o pozwolenie do księcia, który — zdawało się — nie jest przeciwny, gdy nagle młoda osoba, uwiedziona przez mniemanego swego protektora, znikła bez śladu. Przez trzy miesiące brat robił poszukiwania, ale napróżno; nie znalazł jej i z rozpaczy szukał śmierci. Poległ w bitwie pod Ramilies.
— A jakże się nazywała ta młoda osoba? — zapytał książę żywo.
— Nikt o tem się nie dowie, Mości książę; wymienić jej nazwisko, byłoby to samo, co zbezcześcić ją.
— Nie ma już żadnej wątpliwości — to ona! — szepnął książę do siebie. — To matka Heleny! A pański brat nazywał się? — dodał głośno.
Oliviér de Chanlay, Mości książę.
— Oliviér de Chanlay... — powtórzył cicho książę. — Wiedziałem, że to nazwisko nie jest mi obce...
Później dodał głośno:
— Mów pan! słucham...
— Kochałem mojego brata całą potęgą miłości, jaką-bym był miał dla rodziców, i zostałem nagle sam na św>ecie. Wyrosłem w otoczeniu ludzi, którzy mi powtarzali: „To książę Orleański spowodował śmierć twojego brata“. Potem ten sam książę Orleański został Rejentem Francyi. Jednocześnie utworzył się związek bretoński. Przystąpiłem do niego. Dalszy ciąg znany ci, Mości książę, i sam przyznasz, że w mojem opowiadaniu nie ma nic ciekawego.
— Mylisz się pan — odrzekł książę. — Na nieszczęście Regent ma bardzo dużo podobnych win na sumieniu.
— Wasza Dostojność pojmuje zatem, że moje przeznaczenie musi się spełnić — mówił dalej Gaston — i że nie mogę nic żądać od tego człowieka.
— Masz pan słuszność — potwierdził książę. — Rzecz ta sama z siebie musi się ułożyć i ułoży się.
W tej chwili otworzyły się drzwi i ukazał się porucznik de Maison-Rouge.
— I cóż! — zapytał książę.
— Pan gubernator otrzymał rozkaz ułatwienia więźniowi zobaczenia się z panną Heleną de Chaverny. Czy mam ją tu wprowadzić?
— Mości książę!... — przemówił błagalnie Gaston, patrząc na księcia.
— Rozumiem — odrzekł książę. — Miłość i boleść nie pragną świadków. Ja sam przyjdę tu po pannę de Chaverny.
— Pozwolenie jest na pół godziny rozmowy — objaśnił Maison-Rouge.
— Wychodzę — dodał książę — za pół godziny powrócę.
I wyszedł, pożegnawszy Gastona ukłonem.
Maison-Rouge obszedł cały pokój, pooglądał wszystkie drzwi, upewnił się, że warta stoi pod oknami, i wyszedł także. W chwilę potem w otwartych drzwiach ukazała się Helena, blada, drżąca; niepewnym głosem dziękowała porucznikowi, który skłonił się jej z uszanowaniem i wyszedł, nic nie odpowiedziawszy. Dopiero rozejrzawszy się po pokoju, Helena zobaczyła Gastona. Pozostawiono ich samych, wbrew zwyczajom praktykowanym w Bastylii. Gaston poskoczył ku Helenie, Helena ku niemu i w mgnieniu oka rzucili się sobie w objęcia, nie pomnąc na nic, oprócz minionych cierpień i ponurej przyszłości.
— Nakoniec! — zawołała Helena, zalana łzami.
— Tak... nakoniec! — powtórzył Gaston.
— Niestety! Zastaję cię w więzieniu — szepnęła Helena, oglądając się wokoło z przerażeniem — nie mogę z tobą pomówić swobodnie... może jesteśmy strzeżeni, podsłuchiwani...
— Nie uskarżajmy się Heleno, bo i tak uczyniono dla nas wyjątek. Nigdy żaden więzień nie mógł przycisnąć do serca ukochanej.
— Czemu zawdzięczamy tę łaskę?
— Zapewne Regentowi, bo gdy wczoraj poprosiłem pana d’Argenson o pozwolenie widzenia się z tobą, powiedział, że jego władza tak daleko nie sięga i że trzeba zwrócić się z tem do Regenta.
— Ale teraz Gastonie, kiedy cię odnalazłam, opowiesz mi wszystko, co zaszło przez te dni pełne łez i cierpień. Ah! więc moje przeczucia nie omyliły mnie! Należałeś do spisku! Nie zapieraj się... domyślałam się tego...
— Prawda, Heleno. Wiesz dobrze, że my w Bretanii wytrwali jesteśmy w nienawiści tak, jak i w miłości. Zawiązało się sprzysiężenie, cała szlachta należy do niego, miałem-że odróżnić się od wszystkich? Pytam ciebie, Heleno: czy mogłem? czy powinienem był?
— Tak! tak! masz słuszność, Gastonie. Ale dlaczego nie pozostałeś razem ze wszystkimi w Bretanii?
— Tamci są tak samo jak ja uwięzieni, Heleno.
— Więc ktoś was zdradził?
— Prawdopodobnie. Ale usiądź Heleno, i pozwól mi popatrzeć mi na siebie teraz, gdy jesteśmy sami, i pozwól mi powtórzyć, że cię kocham. A ty, Heleno? Jakże ci było teraz, podczas mojej nieobecności? Czy książę...
— O! gdybyś wiedział, Gastonie, jaki był dla mnie dobry! Co wieczór przychodził mnie odwiedzać! taki uprzejmy, taki troskliwy!
— Ale w jego w zachowaniu się — zagadnął Gaston, któremu zapadło w serce jadowite słówko kapitana w tych staraniach, w tej uprzejmości, nie było nic podejrzanego?
— Co masz na myśli, Gastonie? — zapytała Helena.
— Że książę jest jeszcze młody, a ty piękna!
— O! Boże! Gastonie! Nie! nie! nie! Tym razem już się nie mylę: gdy on jest przy mnie, tak blizko, jak ty teraz, zdaje mi się chwilami, że odzyskałam ojca!
— Biedne dziecię!
— Tak, dziwnym trafem głos księcia podobny jest do głosu tego człowieka, który mnie odwiedzał w Rambouillet. Podobieństwo to uderzyło mnie odrazu.
— Tak sądzisz? — zapytał Gaston z roztargnieniem.
— O czem myślisz? Mój Boże! — zawołała Helena. — Zdaje mi się, że nie słuchasz nawet tego, co mówię.
— Ja? Heleno! Ja! którego serce uderza żywiej przy każdem twojem słowie?
— Nie, jesteś jakiś niespokojny. O! Gastonie! ja to przecież rozumiem. Kto należy do spisku, stawia na kartę swoje życie. Ale uspokój się, Gastonie; powiedziałam już księciu, że jeżeli ty umrzesz, umrę i ja! Gaston zadrżał.
— Aniele! — szepnął.
— O! Boże! — mówiła dalej Helena — czy ty pojmujesz, jaka to męczarnia! Wiedzieć, że ten, którego się kocha, narażony jest na jakieś tajemnicze niebezpieczeństwo, tem straszniejsze, że nie można nic uczynić dla jego obrony — nic! chyba tylko wylewać bezużytecznie łzy, wtedy, gdy chciałoby się oddać życie dla jego ocalenia!
Twarz Gastona rozpromieniła się: poraz to pierwszy dopiero usłyszał tak słodkie słowa z ust swojej ukochanej. Zastanowił się przez chwilę, jak gdyby ważył jakąś myśl i przemówił, biorąc ją za ręce:
— Mylisz się Heleno, mylisz się, bo możesz dużo dla mnie uczynić.
— A cóż mogę uczynić, mój Boże!
— Możesz się zgodzić na to, by zostać moją żoną — powiedział Gaston, patrząc na nią badawczo.
Helena zadrżała.
— Ja, twoją żoną? — zawołała.
— Tak, Heleno. Możemy teraz, w więzieniu, wykonać zamiar ułożony za czasów wolności. Heleno! bądź moją żoną wobec Boga i ludzi, moją żoną na tym i na drugim świecie moją żoną teraz i na wieki! Jedno słowo może! tego dokonać: czy uważasz, że to mało?
— Gastonie — przerwała Helena, wpatrując się bacznie w młodego człowieka — ty coś przedemną ukrywasz!
Gaston teraz zadrżał z kolei.
— Ja? ~ zawołał. — Cóżbym miał ukrywać?
— Powiedziałeś mi, że widziałeś wczoraj pana d’Argenson.
— Więc cóż?
— Gastonie — dodała Helena, blednąc — zostałeś skazany!
Gaston powziął nagłe postanowienie.
— Tak — powiedział — zostałem skazany na wygnanie, a będąc samolubem, chciałbym cię połączyć z sobą nierozerwalnym węzłem, zanim opuszczę Francyę.
— Gastonie — nalegała Helena — czy to prawda, co mi mówisz?
— Prawda. Czy zdobędziesz się na odwagę, Heleno, i czy zechcesz zostać żoną skazanego? Podzielić z nim wygnanie?
— Pytasz mnie o to, Gastonie! — zawołała Helena z roziskrzonemi oczami. — Wygnanie! O! dzięki ci Boże! Więc będę mogła ci towarzyszyć, nie odstępować cię! Ależ to prawdziwe szczęście podobny wyrok, wobec tego, czego mogliśmy się obawiać! O! Gastonie! Gastonie! jeszcze możemy być szczęśliwi!
Gaston wziął ręce Heleny i okrywał je pocałunkami.
— Czy naznaczono ci miejsce wygnania? — pytała Helena. — Kiedy pojedziesz? Wszak pojedziemy razem, nieprawdaż? Odpowiedz-że mi!
— Heleno — odrzekł Gaston — to rzecz niemożebna. Musimy się rozłączyć, przynajmniej chwilowo. Mam być odwieziony do granicy, ale nie wiem jeszcze do której; raz wyjechawszy z granic Francyi, będę już wolny i wtedy ty do mnie przyjedziesz.
— Lepiej jeszcze zrobimy Gastonie! — zawołała Helena. — Dowiem się od księcia, dokąd zostaniesz wysłany, i zamiast jechać za tobą, pojadę zawczasu i będę tam na ciebie oczekiwać. Wysiadając z powozu, zostaniesz mnie już i mój widok osłodzi ci roztanie z Francyą. Ah! — dodała z czułością i utęsknieniem — powiedz, że cieszysz się razem ze mną, że podzielasz moje nadzieje — że jesteś szczęśliwy!
— Tak! tak! Heleno! — zawołał Gaston jestem szczęśliwy, bo teraz dopiero przekonałem się o twojej anielskiej duszy. O! tak, Heleno! za jedną godzinę takiej miłości, jak twoja, można ponieść śmierć! Byłoby to większem szczęściem, niż długie życie bez miłości.
— A teraz — zaczęła Helena, oddana całkowicie nowym nadziejom i projektom — cóż teraz zrobimy? Czy pozwolą mi widzieć się z tobą tutaj przed twoim wyjazdem? Kiedy i gdzie zobaczymy się? Czy nogę do ciebie pisać. — Czy wolno ci będzie odpowiedzieć na mój list? A jutro rano o której mogłabym tu przyjść?
— Mam już niemal pewność, że nasz ślub bęudzie mógł się odbyć dziś wieczorem lub jutro.
— Tu! w więzieniu! — zawołała Helena, zadrżawszy mimowolnie.
— Gdziekolwiek, byleby nas związał na zawsze, Heleno!
— Ale gdyby ci nie dotrzymano słowa? — zapytała Helena. — Gdyby cię wyprawiono, zanim się zobaczymy?
— Niestety! — odrzekł Gaston z nagłem ściśnięciem serca — i to być może, moja biedna Heleno; tego właśnie się obawiam.
— O! Boże! czy przypuszczasz, że twój wyjazd jest tak blizki?
— Wiesz dobrze Heleno, że więźniowie nie zależą od siebie — tłómaczył Gaston. — W każdej chwili mogą przyjść po mnie i zabrać.
— O! niech przychodzą! niech przychodzą! — zawołała Helena — im prędzej będziesz wolny, tem prędzej się połączymy. Znam twoją prawość, Gastonie, i od tej chwili uważam cię za mojego małżonka w obliczu Boga. Wyjeżdżaj ztąd jak najprędzej, bo dopóki będziesz wśród tych posępnych murów, będę się wciąż obawiała o twoje życie!
Otworzono drzwi.
— O! Boże! czy już koniec? — zawołała Helena.
— Pani — przemówił porucznik — czas przeinaczony na rozmowę już upłynął.
— Heleno! — szepnął Gaston, chwytając ręce Heleny nerwowym ruchem, nad którym nie był w stanie zapanować.
— Co ci jest, mój najdroższy! — zawołała Helena, spoglądając na niego z przestrachem. — Co ci jest? zbladłeś...
— Nie! nie, to nic!... — odparł Gaston, opanowawszy się z wysiłkiem woli — nic... nic!...
I ucałował ręce Heleny, uśmiechając się z przymusem.
— Do jutra! — powiedziała Helena.
— Tak, do jutra!
W tejże chwili książę ukazał się na progu. Gaston podbiegł ku niemu.
— Mości książę! — zawołał, chwytając go za ręce — rób co możesz, byleby otrzymać dla mnie pozwolenie zaślubienia Heleny. A jeżelibyś tego nie zdołał dokonać, przysięgnij mi, że ją będziesz uważał za córkę!
Książę uścisnął ręce Gastona; był tak wzruszony! że nie mógł nic odpowiedzieć. Helena zbliżyła się; Gaston umilkł, obawiając się, by go nie usłyszała. Wyciągnął do niej rękę, ona podała mu czoło do pocałowania i dwie łzy spływały cicho po twarzy dziewczęcia. Gaston zamykał oczy, obawiając się rozpłakać na widok jej łez... Trzeba się było już rozstać. Spojrzeli na siebie poraź ostatni. Książę podał Gastonowi rękę.
Drzwi zamknęły się za odchodzącymi, a Gaston osunął się na fotel. Siły nieszczęśliwego młodzieńca wyczerpały się zupełnie. Po upływie dziesięciu minut, gubernator powrócił po więźnia, żeby go odprowadzić do celi.
Gaston szedł za nim przybity i milczący, a gdy gubernator zapytał, czynie życzy sobie czego, odpowiedział mu tylko przeczącym ruchem głowy.
Za nadejściem nocy, panna de Launay dała umówiony znak, że ma coś nowego do powiedzenia sąsiadowi. Gaston otworzył okno i pochwycił list, w którym był drugi list. Dostarczył sobie światła od Dumesnila. Pierwszy list był do niego adresowany i zaczął go czytać:

„Drogi sąsiedzie“!

„Kołdra nie była rzeczą tak marną, za jaką ją uważałam; ukryty był w niej papier, na którym wypisane było to samo, co szepnął mi był Herment: Miejcie nadzieję! Oprócz kartki był w niej list do pana Richelieu. Poślij go panu Dumesnil, który doręczy go księciu.. Szczerze życzliwa de Launay“.
— Niestety! — szepnął Gaston, uśmiechając się smutno — kiedy mnie zabraknie, poczują tu boleśnie ten ubytek!
Dał znak Dumesnilowi i przesłał mu list




XXII.
Dubois działa.

Wyjechawszy z Bastylii, książę, odwiózł Helenę do jej mieszkania, obiecując, że ją odwiedzi dziś jeszcze, jak zwykle, za co Helena byłaby mu jeszcze więcej wdzięczna, gdyby była wiedziała, że Jego Królewska Wysokość miał tego dnia być na balu maskowym w Monceaux.
Po powrocie do Palais Royal, książę zapytał o pana Dubois; odpowiedziano mu, że minister jest u siebie w gabinecie, zajęty pracą. Książę swoim zwyczajem wbiegł lekko na schody i wszedł do gabinetu ministra, nie pozwalając oznajmić swojego przybycia.
Dubois, siedzący przy stole, był tak zajęty, że nie usłyszał nawet wejścia księcia, który wszedł na palcach i zajrzał mu przez ramię, żeby się przekonać, nad czem tak zawzięcie pracuje. Wpisywał on rozmaite nazwiska, zakreślając każde z osobna i notując przy każdem z nich objaśnienia.
— Co ty u dyabła robisz? — zagadnął Regent.
— Ah! to wy, Mości książę! Nie słyszałem, że kto wchodzi, bo...
— Nie o to pytam — przerwał mu książę.
— Pytam, co ty robisz?
— Podpisuję akta pogrzebowe naszych przyjaciół w Bretanii.
— Przecież nic jeszcze nie postanowiono o ich losie; pędzisz jak szalony, a wyrok komisyi...
— Wiem, jaki wypadł — przerwał Dubois.
— Czy już nadszedł?
— Nie, ale ja sam podyktowałem jego treść przed wyjazdem komisyi.
— Czy wiesz, księże, że to, co robisz, jest ohydne!
— Wasza Królewska Wysokość może się zajmować sprawami rodzinnemi, a mnie pozostawić sprawy państwowe.
— Sprawami rodzinnemi!
— Co do tego, spodziewam się, że dałem dowody uległości! Ale tam w Bretanii, Wasza Dostojność nie ma nic do czynienia i nie pozwolę na mieszanie się do tamtej sprawy, chyba, gdybyś miał i tam z pół tuzina nieznanych córek, Mości książę, co nie jest nieprawaopodobnem!
— Dubois! fagasie!
— A! sądzisz, Mości książę, że to już wszystko, jeżeliś mnie obdarzył tak obelżywym przydomkiem. Niech będzie i fagas, ale gdyby nie ten fagas, byłbyś już do tej chwili zamordowany.
— I cóż z tego.
— Co z tego? Że ja zostałbym powieszony — pierwsze następstwo; — że pani de Maintenon zostałaby Regentką Francyi. A dalej? I pomyśleć tylko, że to książę-filozof mówi coś podobnego!
Mówiąc to, Dubois pisał wciąż.
— Dubois! — zaczął Regent — ty nie znasz tego chłopca.
— Jakiego chłopca?
— Kawalera de Chanlay.
— Doprawdy?... Więc mnie z nim zapoznasz, Mości książę, gdy zostanie twoim zięciem.
— Nastąpi to jutro, Dubois.
Dubois odwrócił się, osłupiały, opierając się obiema rękami na poręczach fotela i wpatrując się w Regenta małeini oczkami, wytrzeszczonemi o tyle, o ile pozwalały na to ich rozmiary.
— Czyś oszalał, Mości książę! — zawołał.
— Nie, bo to jest człowiek uczciwy, a uczciwi ludzie są rzadkością, o czem ty, księże, wiesz najlepiej.
— Uczciwy człowiek! Wasza Dostojność osobliwsze ma pojęcie o uczciwości.
— Zapewnie; zdaje mi się, że w żadnym razie nie takie, jak ty.
— I cóż więc zrobił ten uczciwy człowiek?
— Dotrzymał słowa danego panu d’Argenson.
— Temu się nie dziwię; to chłopiec wierny danemu słowu; tak samo dotrzymał przyrzeczenia danego panom de Pontcalec, Montlouis, Talhouet i innym.
— Tak, ale to było trudniejsze. Przyrzekł, że nie powie nikomu o tem, iż został skazany na śmierć, i nie powiedział też nikomu, nawet swojej kochance.
— Ani tobie, Mości książę?
— Ani mnie, dopóki mu nie powiedziałem, że wiem wszystko. Wtenczas zabronił mi prosić Regenta o ułaskawienie, bo nie żąda nic oprócz jednej łaski.
— Jakiej?
— Zaślubienia Heleny, której chce pozostawić majątek i nazwisko.
— Chce obdarzyć majątkiem i nazwiskiem córkę Waszej Królewskiej Wysokości. Bardzo grzeczny ten twój zięć, Mości książę!
— Czy zapomniałeś, że to wszystko jest dla niego tajemnicą?
— Kto to wie?
— Dubois! nie wiem, w czem cię wykąpano po przyjściu na świat, ale wiem, że brudzisz wszystko, czego się dotkniesz!
— Z wyjątkiem spiskowców, Mości książę, bo tych przeczyszczam w mgnieniu oka, o ile mi się zdaje.
— Ale jakiż koniec, całej historyi?
— Taki koniec, że przyrzekłem poprosić Regenta o pozwolenie, i Regent udzieli go z pewnością.
— Regent popełni błąd.
— Nie, mój panie, naprawi błąd popełniony.
— Tego tylko jeszcze brak, żebyś sobie włożył w głowę, Mości książę, iż jesteś winien wynagrodzenie panu de Chanlay.
— Nie jemu, ale jego bratu.
— To jeszcze lepiej; cóżeś mu zawinił, Mości książę?
— Zabrałem mu kobietę, którą kochał.
— Kogo?
— Matkę Heleny.
— Tym razem źle uczyniłeś, Mości książę, bo gdybyś mu ją był zostawił, nie mielibyśmy dziś tego całego kłopotu.
— Ale kiedy go mamy, trzeba się wyplątać, o ile można najlepiej.
— Nad tem też pracuję... Na kiedy ślub, Mości książę?
— Jutro.
— Czy w kaplicy Palais-Royal? Zjawisz się tam, Mości książę, w paradnym stroju, i wyciągniesz obie ręce nad głową zięcia, który tylko jednę rękę chciał nad tobą wyciągnąć: będzie to wzruszające!
— Nie, odbędzie się to niezupełnie tak. Ślub będzie w Bastylii, a ja w bocznej kaplicy, gdzie mnie nie zobaczą.
— Mości książę, proszę, pozwól mi towarzyszyć sobie. Chciałbym widzieć ten obrządek. Powiadają, że takie widoki są wzruszające.
— Nie chcę; przeszkadzałbyś mi. Twoja brzydka twarz zdradziłaby moje incognito.
— Piękna twarz twoja, Mości książę, jeszcze prędzej cię zdradzi — odrzekł Dubois z ukłonem. W Bastylii są portrety Henryka IV i Ludwika XIV.
— To mi pochlebia.
— Wasza Królewska Wysokość odchodzi?
— Tak, oczekuję pana de Launay.
— Gubernatora Bastylii?
— Tak. Czy będziesz dzisiejszej nocy w Monceaux?
— Być może.
— Przebrany?
— Mam przecież kostyum kapitana La Jonquiére.
— Takie kostyumy nosi się tylko na ulicy du Bac i w oberży Muid-d’Amour.
— Wasza Dostojność zapomina o Bastylii, gdzie to przebranie cieszyło się również powodzeniem, nie mówiąc o powodzeniach, jakie je czekają w przyszłości — dodał Dubois z szatańskim uśmiechem.
— Bywaj zdrów, księże! Dubois skłonił się nizko. Regent wyszedł.
Zostawszy sam, Dubois rzucił się na fotel, zamyślił się, potem potarł sobie nos, a nakoniec uśmiechnął się. Był to znak, że zrobił już postanowienie.
Wyciągnął rękę do dzwonka i zadzwonił. Wszedł woźny.
— Pan de Launay, gubernator Bastylii, będzie miał posłuchanie u księcia Regenta — powiedział Dubois. — Pilnuj, gdy wyjdzie, i przyprowadź go do mnie.
Woźny skłonił się i wyszedł. Dubois zabrał się do swojej złowróżbnej roboty.
W pół godziny potem otworzyły się drzwi, i woźny oznajmił pana de Launay. Dubois oddał mu bardzo szczegółową instrukcyę.
— Przeczytaj pan to — powiedział Dubois. — Daję ci instrukcyę piśmienną, ażebyś nie miał żadnego pozoru do uchylenia się od rozkazów.
De Launay czytał ze wzrastającem pomieszaniem.
— Więc chyba chcesz pan zgubić mnie w oczach wszystkich? — zapytał, skończywszy czytanie.
— Dlaczego?
— Bo jutro, gdy się rozejdzie wiadomość o tem, co się stało...
— A któż to rozgłosi? Czy pan sam?
— Nie, ale Jego Królewska Wysokość...
— Będzie zachwycony. Ja ci za to ręczę!
— Gubernator Bastylii...
— Czy idzie panu o ten tytuł?
— Naturalnie.
— Więc radzę ci spełnić mój rozkaz.
— Jestem na rozkazy Waszej Dostojności — powiedział gubernator.
— Więc rzecz ułożona; zastanę wszystko gotowe?
— Przyrzekam to.
— Żegnam pana panie de Launay.
De Launay wyszedł, kłaniając się.
— A teraz — szepnął Dubois — ze mną sprawa, Mości książę! Chcesz wydać zamąż córkę, ale nie znajdziesz zięcia.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W tej samej chwili, gdy Gaston przesyłał kawalerowi Dumesnil list panny de Launay, usłyszał kroki w korytarzu; ostrzegł go więc, by przestał mówić, zapukał ostrzegająco do margrabiego de Pompadour, zgasił światło i rzucił ubranie na krzesło, jak gdyby się zaczynał rozbierać.
Otworzyły się drzwi i wszedł gubernator. Ponieważ nie miał on zwyczaju odwiedzać w takiej porze więźniów, Gaston spojrzał na niego badawczo i zdawało mu się, że jest on zmieszany. Gubernator wziął światło z rąk strażnika i odesłał go, chcąc sam pozostać z więźniem. Gaston widział, że ręka gubernatora drżała, gdy stawiał światło na stole.
Strażnicy odeszli, lecz pod drzwiami stanęli żołnierze. Dreszcz przebiegł Gastona; te przygotowania miały pozór złowieszczy.
— Kawalerze — zaczął gubernator — jesteś mężczyzną i powiedziałeś, że chcesz, żebym cię traktował jak mężczyznę. Dowiedziałem się, że wczoraj wieczorem przeczytano ci wyrok.
— I przyszedłeś pan, żeby mnie zawiadomić, iż nadeszła godzina wykonania wyroku, nieprawdaż? — zapytał Gaston, odzyskując zimną krew wobec niebezpieczeństwa.
— Nie panie; przyszedłem tylko powiedzieć, że się zbliża.
— A kiedy ma się odbyć egzekucya?
— Czy mam powiedzieć wszystko kawalerze?
— Będę panu bardzo wdzięczny.
— Jutro, o świcie.
— A gdzie?
— Na placu Bastylii.
— Panie — przemówił po chwili Gaston — jestem chrześcijaninem, mam nadzieję, że nie odmówią mi spowiednika.
— Już tu jest.
— Czy mogę się z nim widzieć? Za chwilę. Obecnie jest on, jak sądzę, u pańskiego wspólnika.
— U mojego wspólnika? U kogóż to?
— U kapitana La Jonquiére.
— Kapitana La Jonquiére! — zawołał Gaston.
— Został on skazany tak, jak, i pan i egzekucya odbędzie się jednocześnie.
— Nieszczęśliwy — szepnął Gaston. — A ja go podejrzywałem!
— Kawalerze — zaczął z wahaniem gubernator — jesteś pan za młody, by umierać...
— Śmierć nie pyta o lata, Bóg jej nakazuje uderzyć, a ona słucha rozkazu.
— Ale jeżeli można uchylić się od ciosu, jest niemal zbrodnią nie uczynić tego!
— Co pan chcesz powiedzieć! Nie rozumiem.
— Chcę powiedzieć, że pan d’Argenson musiał panu pozostawić nadzieję, jeżeli...
— Dość tego panie! Nie robiłem żadnych zeznań i żadnych nie zrobię!
Ktoś zapukał do drzwi, gubernator poszedł otworzyć. Był to major; przemówił on parę słów do pana do Launay. Gubernator powrócił do Gastona, który stał oparty ręką o poręcz krzesła, blady, lecz spokojny.
— Panie — powiedział — kapitan La Jonquiére prosi o tę łaskę, żeby mógł poraz ostatni widzieć się z panem.
— A pan mu odmawiasz? — zapytał Gaston, uśmiechając się ironicznie.
— Nie panie; owszem dałem mu to pozwolenie, mając nadzieję, że będzie rozsądniejszy od pana i że może chce się z panem widzieć, by się porozumieć co do zeznań.
— Jeżeli w tym celu chce mnie widzieć, panie gubernatorze, powiedz mu, że ja odmawiam.
— Powiedziałem to panu, ale nie mam żadnej pewności, że tak jest istotnie odparł żywo gubernator. Może jego prośba nie ma innego celu, tylko zobaczenia się z towarzyszem niedoli.
— Jeżeli tak, to się zgadzam.
— Będę więc miał zaszczyt sam pana zaprowadzić — powiedział gubernator, kłaniając się.
— Jestem gotów — odrzekł Gaston.
Pan de Launay poszedł przodem, Gaston za nim, a dwaj żołnierze za Gastonem. Szli przez te same korytarze i dziedzińce, co za pierwszym razem, i doszli do baszty Skarbcowej. Pan de Launay postawił żołnierzy przed drzwiami, a potem wszedł na schody razem z Gastonem. Strażnik wprowadził ich do kapitana. La Jonquiére był ubrany w to samo podarte ubranie i tak, jak pierwszym razem, leżał na łóżku. Posłyszawszy otwieranie drzwi, odwrócił się, ale, zobaczywszy pana de Launay, położył się napowrót.
— Sądziłem, że kapelan jest przy tobie, kapitanie? — zapytał pan de Launay.
— Był tu, ale go odesłałem.
— Dlaczego?
— Ja chciałem tylko widzieć się z panem de Chanlay.
— Przyprowadziłem go; mam zwyczaj nie odmawiać nic tym, którzy nie mają już długiego życia przed sobą.
— Ah! to pan, kawalerze! — zawołał La Jonquiére. — Witaj!
Gubernator wyszedł. Gaston i kapitan! zostali sami.
— I cóż? — zagadnął kapitan.
— Miałeś pan słuszność — odpowiedział Gaston.
— Tak — powtórzył La Jonquiére — jestem jak ów człowiek, który przez siedem dni biegał na około murów Jerozolimy, wołając: „Nieszczęście!“, aż siódmego dnia kamień rzucony z muru dosięgnął go i zabił.
— Wiem, że pan jesteś skazany i że mamy razem umrzeć.
— Co się panu niebardzo podoba prawda?
— Bardzo mi się nawet nie podoba, bo miałem powody pragnąć życia.
— Jeżeli tak, mój drogi, jeden jest tylko sposób.
— Złożyć zeznania? Nigdy!
— Nie, tylko uciec razem ze mną.
— Jakto, uciec razem z panem?
— Tak, ja uciekam...
— Ale czy pan wiesz, że egzekucya postanowiona na jutro rano?
— To też ja uciekam dzisiejszej nocy!
— Jak? Dokąd?...
— Otwórz okno.
— Otworzyłem.
— Porusz środkową sztabę!
— Wielki Boże!
— Czy się mocno trzyma?
— Wcale nie, ustępuje.
— To dobrze. Dosyć też miałem z tem roboty.
— Zdaje mi się, że to sen!...
— Pamiętasz pan, żeś mnie się pytał, czy się nie zabawiam tak, jak inni, robieniem jakich otworów?
— Tak, ale pan odpowiedziałeś...
— Że ci powiem później. Wszakże to była prawda?
— Bez żadnej wątpliwości. Ale na czem się spuścić?
— Pomóż mi do przeszukania siennika.
— Sznurowa drabinka?
— Właśnie.
— Ale zkąd ją pan masz?
— Przysłano mi ją razem z pilnikiem w pasztecie, tego samego dnia, gdy zostałem uwięziony.
— Kapitanie! jesteś wielki człowiek.
— Wiem o tem, i dobry, bo mógłbym uciec sam.
— A pomyślałeś o mnie!
— Prosiłem o widzenie się z tobą pod pozorem, że się chcę porozumieć co do zeznań. Wiedziałem, że jak się złakomią, zrobią jakieś głupstwo.
— Śpieszmy się, kapitanie — śpieszmy się!
— Przeciwnie, róbmy rzeczy powoli i ostrożnie; mamy całą godzinę przed sobą, nie ma jeszcze pięciu minut, jak wyszedł gubernator.
— A warta?
— Ba! tak ciemno...
— A fosa pełna wody?
— Woda zamarzła.
— A mur?
— Pomyślimy o tem, gdy się tam już dostaniemy.
— Czy umocować drabinkę?
— Zaczekaj, muszę się sam przekonać, czy jest mocna. Dbam o moje ciało, pomimo, że jest tak nędzne, i nie chciałbym skręcić karku, ratując go od miecza — powiedział kapitan, zawiązując ostatni węzeł na drabince.
— Czy już skończone? — zapytał Gaston.
— Już.
— Czy chcesz pan, żebym się spuścił pierwszy?
— Jak sobie życzysz.
— Właśnie, takbym sobie życzył.
— Więc idź pan.
Gaston spuścił się pierwszy, ostrożnie i zwolna, a za nim kapitan, śmiejący się ukradkiem i klnący, ilekroć przygniótł sobie palce lub drabina zakołysała się od wiatru.
Gaston stanął już na lodzie, pokrywającym wodę w fossach. Po chwili La Jonquiére był już obok niego. Szyldwach zziębnięty stał w budce i nic nie widział.
— Teraz chodź za mną! — szepnął kapitan.
Gaston poszedł za nim. Z drugiej strony fossy zastali przygotowaną drugą drabinkę.
— Masz pan, jak widzę, wspólników? — zapytał Gaston.
— Do licha! Czy sądzisz, że pasztet sam przywędrował?
— I powiedzieć tu, że z Bastylii nikt nie ucieknie! — zawołał Gaston, uradowany.
— Mój młody przyjacielu — przemówił Dubois, zatrzymując się na trzecim szczeblu — wierzaj mi, nie powracaj tu bezemnie, bo może drugi raz nie powiodłoby ci się tak dobrze, jak teraz.
Wdrapali się na szczyt muru, gdzie chodził szyldwach, który zamiast przeszkodzić uciekającym, podał rękę kapitanowi i pomógł wydrapać się na górę; potem wszyscy trzej, w milczeniu i z pośpiechem, jak przystało ludziom znającym wartość każdej chwili, wciągnęli drabinę i zawiesili ją z drugiej strony muru. Spuścili się również szczęśliwie, jak weszli, i kapitan z Gastonem dostali się do drugiej fossy, zamarzniętej tak, jak pierwsza.
— A teraz — powiedział La Jonquiére — zabierzmy drabinę, żeby nie skompromitować tego biedaka, który nam dopomógł.
— Jesteśmy więc wolni? — zapytał Gaston.
— Prawie — odrzekł kapitan.
Wiadomość ta zdwoiła siły Gastona, który wziął drabinę na ramię i ruszył żwawo.
— Kawalerze — zauważył kapitan — nieboszczyk Herkules był niczem wobec ciebie.
— O! w tej chwili dźwignąłbym całą Bastylię! — odrzekł Gaston.
Uszli kilkadziesiąt kroków w milczeniu i zakręcili w uliczkę na przedmieście Świętego Antoniego. Pomimo, że było zaledwie wpół do dziesiątej, ulice były puste, bo wiał gwałtowny wicher.
— Teraz, mój drogi kawalerze — odezwał się de La Jonquiére — zrób mi tę łaskę i chodź ze mną do rogu.
— Pójdę za panem choćby do piekła.
— Nie potrzeba aż tak daleko; dla bezpieczeństwa rozstaniemy się i każdy pójdzie w swoją stronę.
— Cóż to za powóz? — zapytał Gaston.
— Mój.
— Do licha, kapitanie! czterokonny powóz! będziesz podróżował po książęcemu.
— Trzy tylko konie, kawalerze, bo czwarty jest dla ciebie.
— Jakto?!
— To jeszcze nie wszystko.
— Cóż więcej jeszcze?
— Nie masz pan pieniędzy...
— Tak; przy rewizyi zabrano mi wszystko, co miałem.
— Masz pan tu sakiewkę z pięćdziesięcioma dukatami.
— Ależ, kapitanie....
— Przecież to hiszpańskie pieniądze; bierz pan śmiało.
Gaston wziął pieniądze, a tymczasem pocztylion odprzągł konia i przyprowadził do niego.
— A teraz — zapytał Dubois — dokąd pojedziesz?
— Do Bretanii, do moich wspólników.
— Szalony jesteś, mój drogi. Twoi wspólnicy skazani są na śmierć, tak samo jak my, a za dwa lub trzy dni odbędzie się egzekucya.
— Masz pan słuszność — odrzekł Gaston.
— Jedź do Flandryi — dodał kapitan — to dobry kraj. Za piętnaście lub ośmnaście godzin dojedziesz do granicy.
— Tak — powiedział Gaston ponuro. — Wiem już, gdzie mam jechać.
— Więc życzę ci szczęśliwej podróży! — zawołał Dubois, wsiadając do powozu.
— Szczęśliwej podróży! — powtórzył Gaston.
Uścisnęli sobie poraź ostatni ręce, potem każdy, pojechał w inną stronę.




XXIII.
W ostatniej chwili.

Regent według zwyczaju spędził wieczór z Heleną. Od kilku dni czynił tak codziennie, i te godziny które z nią przebywał, uważał za najprzyjemniejsze. Ale tym razem biedna Helena, wzruszona głęboko widokiem kochanka, była śmiertelnie smutna.
— Ależ uspokój się, Heleno — powtarzał Regent — jutro zostaniesz jego żoną.
— Do jutra daleko — odpowiedziała Helena.
— Heleno — uspakajał ją książę — polegaj na mojem słowie, na którem się nigdy nie, zawiodłaś. Upewniam cię, że nastanie szczęśliwe jutro dla ciebie i dla niego.
Helena westchnęła głęboko.
W tej samej chwili wszedł służący i powiedział coś księciu pocichu.
— Co się stało? — zawołała Helena którą przerażało wszystko.
— Nic, moje dziecię — uspakajał ją książę. Mój sekretarz chce się ze mną rozmówić w jakiejś ważnej sprawie.
— Czy mam ztąd wyjść?
— Tak, na chwilę.
Helena odeszła do swojego pokoju. W tej samej chwili wpadł zadyszany Dubois.
— Zkąd-że wracasz i w takiem przebraniu? — zawołał Regent.
— Zkąd? — powtórzył Dubois — z Bastylii!
— A nasz więzień?
— Co?
— Czy wszystko gotowe do ślubu?
— Wszystko, tylko godziny nie oznaczyłeś, Mości książę.
— Niech będzie jutro o ósmej zrana.
— O ósmej... — powtórzył Dubois, zamyślając się.
— Tak. Nad czem się zamyślasz?
— Liczę, gdzie on będzie.
— Kto?
— Więzień.
— Jakto?
— Tak, jutro o ósmej rano będzie on już o czternaście mil od Paryża.
— Co?!
— Jeżeli będzie jechał tak szybko, jak w chwili, gdyśmy się rozstali.
— Co ty mówisz?
— Mówię, Mości książę, że do ślubu nie brakuje nic oprócz narzeczonego.
— Gastona!
— Tak, który uciekł z Bastylii pół godziny temu.
— Kłamiesz! nikt nie ucieka z Bastylii!
— Przepraszam Waszą Królewską Wysokość; kto jest skazany na śmierć, ucieka zawsze, jeśli może.
— Uciekł, wiedząc, że ma zaślubić jutro tę, którą kocha!
— Życie jest rzeczą miłą i każdy o nie stoi, Mości książę. Zresztą ten przyszły zięć ma wcale ładną głowę i naturalnie chciałby ją utrzymać na karku. Cóż w tem dziwnego?
— Ale gdzież on jest?
— Gdzie jest? Może być, że będę mógł powiedzieć to Waszej Królewskiej Wysokości jutro wieczorem; ale dziś to tylko wiem, że jest daleko, i za to mogę ręczyć, że nie wróci.
Regent zadumał się głęboko.
— Ale naiwność twoja, Mości książę, zdumiewa mnie zawsze; trzeba nie znać serca ludzkiego, żeby módz przypuszczać, iż człowiek skazany na śmierć pozostanie w więzieniu, kiedy może z niego uciec!
— O! ale nie pan de Chanlay! — zawołał Regent.
— No! mój Boże, ten kawaler, ten bohater postąpił jak pierwszy lepszy dureń i, doprawdy, że dobrze zrobił.
— Dobrze! a moja córka?
— I cóż twoja córka, Mości książę?
— Nie przeżyje tego! — powiedział Regent.
— Bynajmniej. Poznawszy go lepiej, pocieszy się po nim i wydasz ją Wasza Królewska Wysokość za jakiego księcia niemieckiego lub włoskiego... za księcia... Modeny naprzykład, którego panna Valois nie chce.
— Dubois! a ja chciałem go ułaskawić!!..
— Sam się ułaskawił, uważając, że to pewniejsze, i doprawdy, jabym zrobił tak samo.
— O! ty!... ty nie jesteś szlachcic; ty nie przysięgałeś.
— Mylisz się, Mości książę! Przysiągłem, że nie dopuszczę Waszej Królewskiej Wysokości do zrobienia głupstwa, i dotrzymałem przysięgi.
— Nie mówmy już o tem ani słowa, nie mówmy Helenie. Ja sam podejmuję się podać jej tę wiadomość.
— A ja przyłapać twojego zięcia.
— Nie! kiedy uciekł, niech z tego korzysta!
Zaledwie Regent wymówił te słowa, rozległ się za drzwiami jakiś hałas i do salonu wszedł z pośpiechem służący, oznajmiając:
— Pan kawaler Gaston de Chanlay.
Słowa te wywarły zupełnie inne wrażenie na obu słuchaczach. Dubois zbladł jak trup i twarz jego skurczyła się z wyrazem gniewu. Regent zerwał się z uniesieniem radości, która pokryła jego oblicze rumieńcem. Na twarzy księcia przebijało się tyle uszczęśliwienia, ile wściekłości na chytrej i spiczastej twarzy pana Dubois.
— Niech wejdzie! — zawołał Regent.
— Zaczekaj przynajmniej, Mości książę, dopóki nie wyjdę! — zrobił uwagę Dubois.
— A! prawda! poznałby cię.
Dubois odszedł wolnym krokiem, mrucząc gniewnie, podobny do hyeny, której przerwano ucztę. Wszedł do sąsiedniego pokoju. Tam upadł raczej, niż usiadł na fotelu, stojącym na stole, gdzie paliły się dwie świece i stały przybory do pisania. Ten widok natchnął go jakąś nową i straszną myślą, bo mu się twarz rozjaśniła i uśmiechnął się. Zadzwonił; wszedł służący.
— Przynieś mi tekę, która jest w powozie — rozkazał Dubois.
Służący w mgnieniu oka wykonał rozkaz. Dubois porwał z pośpiechem papiery, podpisał je ze złowróżbną radością, włożył napowrót do teki i, kazawszy pojechać karecie, ruszył do Palais-Royal.
Przez ten czas, na rozkaz księcia, wszystkie drzwi stanęły otworem przed Gastonem, który wszedł z pośpiechem i poszedł prosto do księcia. Książę podał mu rękę.
— Jakto! pan tutaj? — powiedział, usiłując przybrać wyraz zadziwienia.
— Tak, Mości książę — odrzekł Gaston — cud się stał za pośrednictwem dzielnego kapitana La Jonquiére. Przygotował on wszystko do ucieczki; prosił o pozwolenie zobaczenia się ze mną pod pozorem porozumienia się co do zeznań; potem, gdy nas pozostawiono samych, powiedział mi wszystko i uciekliśmy razem szczęśliwie.
— I zamiast uciec i dostać się do granicy, ukryć się w bezpiecznem miejscu, pan powracasz tutaj z narażeniem swojej głowy!
— Mości książę! — odpowiedział Gaston, rumieniąc się — muszę wyznać, że zrazu wydała mi się wolność najbardziej upragnioną rzeczą na ziemi. Pierwsze odetchnięcie świeżem powietrzem upoiło mnie; ale po chwili zastanowiłem się.
— Nad jedną rzeczą — prawda?
— Nad dwiema, Mości książę!
— Nad Heleną, którą miałeś opuścić?
— I nad moimi towarzyszami, których zostawiam pod nożem.
— I postanowiłeś...
— Że jestem związany z naszą sprawę, dopóki nasze zamiary nie zostaną urzeczywistnione.
— Nasze zamiary! powtórzył Regent.
— Nasze zamiary spełzły na niczem, panie de Chanlay, nie myślmy już o nich.
— Przeciwnie, Mości książę — odrzekł Gaston posępny, potrząsając głową — przeciwnie; właśnie trzeba o nich pomyśleć.
— Ależ pan jesteś zajadły! — zauważył Regent z uśmiechem. — Co masz na myśli, upierając się tak przy planie tak trudnym, a nawet obecnie niepodobnym do wykonania?
— Mam na myśli naszych przyjaciół uwięzionych, osądzonych, skazanych. Pan d’Argenson mi to powiedział. Myślę o nich, oczekujących rusztowania, których ocalić może jedynie śmierć Regenta; o nich, którzy, gdybym uciekł z Francyi, mogliby powiedzieć, że kupiłem ocalenie za cenę ich zguby i że bramy Bastylii otworzyły się przedemną w nagrodę zdrady.
— Więc chcesz pan tej swojej drażliwości poświęcić wszystko — nawet Helenę?
— Mości książę! jeżeli oni są dotąd przy życiu, muszę ich ocalić.
— Ale jeżeli już nie żyją? — zagadnął Regent.
— W takim razie to co innego... — odrzekł Gaston. — W takim razie powinienem ich pomścić.
— Ależ u dyabła! — zawołał książę — zdaje mi się, że masz pan przesadzone pojęcie o bohaterstwie. Sądzę, że już uczyniłeś, co do ciebie należało. Wierzaj mi, jako człowiekowi, który ogólnie uchodzi za znawcę w sprawach honoru: jesteś rozgrzeszony w oczach całego świata, mój drogi Bretonie.
— Ale nie w swoich własnych, Mości książę.
— Więc trwasz przy swojem?
— Bardziej niż kiedykolwiek! Regent powinien umrzeć i — dodał głucho — Regent umrze!
— Ale może przedtem chciałbyś zobaczyć pannę de Chaverny? — zapytał książę, trochę zmienionym głosem.
— Tak jest, Mości książę. Przedtem jednak potrzebuję mieć pańskie słowo, że mi dopomożesz do wykonania moich zamiarów. Nie zobaczę się z Heleną, dopóki mi nie przyrzeczesz, Mości książę, że mi ułatwisz spotkanie się z Regentem.
— A gdybym odmówił?
— Nie zobaczę w takim razie Heleny. Jestem dla niej umarły. Po co ma odzyskiwać nadzieję i tracić ją poraź drugi? Dość już będzie, jeżeli raz jeden mnie opłacze.
— Więc trwasz pan w swoim zamiarze?
— Tak, tylko, że teraz mam mniej widoków powodzenia.
— Więc cóż chcesz uczynić?
— Będę czekał na Regenta gdziekolwiek, a zabiję go, gdy spotkam.
— Raz jeszcze powtarzam: zastanów się pan!
— Na mój honor zaklinam pana! — zawołał Gaston. — Dopomóż mi, albo będę zmuszony działać bez twojej pomocy!
— Dobrze, idź zobaczyć się z Heleną, a po powrocie zastaniesz tu moją odpowiedź.
— Gdzie?
— W tym pokoju.
— Taką, jakiej pragnę?
— Tak.
Gaston wszedł do pokoju Heleny, która klęczała przed krucyfiksem i modliła się za swego kochanka. Na szmer otworzonych przez Gastona drzwi odwróciła się. Myślała, że to cud, i wyciągnęła ręce, nie mając siły powstać.
— O! Boże! — zawołała. — Czy to on, czy to jego duch?
— To ja, Heleno! to ja! — zawołał młody człowiek, biegnąc ku Helenie i chwytając jej ręce.
— Ale jakim sposobem ty... ty więzień jeszcze dziś rano... wolny teraz...
— Uciekłem, Heleno!
— I pomyślałeś o mnie... przybiegłeś tupnie chciałeś uciekać bezemnie... Jestem twoją... pójdę za tobą...
— Heleno! — odrzekł Gaston — kochasz mnie, bo nie jestem pospolitym człowiekiem. Lecz dusze wybrane miewają cięższe obowiązki do dźwigania, i sroższe próby do przecierpienia... Zanim się z tobą połączę, muszę spełnić to, co mnie sprowadziło do Paryża. Przeznaczeniem naszem jest cierpieć. Nasze życie zależy od wypadku... od tego, co się stanie dzisiejszej nocy.
— Co ty mówisz? zawołała Helena.
— Posłuchaj mie, Heleno — odrzekł Gaston. Jeżeli za cztery godziny, to jest o świcie, nie będziesz miała odemnie wiadomości, nie czekaj mnie. Niech ci się zdaje, że wszystko, co było, snem było. A jeżeli zdołasz otrzymać pozwolenie, przyjdź odwiedzić mnie w Bastylii.
Helena zbladła, ręce jej opadły bezwładnie... Gaston wziął ją za rękę i zaprowadził do klęcznika, na który się usunęła, potem dodał, całując ją w czoło, po bratersku:
— Módl się, Heleno, bo, modląc się za mnie, modlisz się jednocześnie za Francyę i Bretanię!
I wybiegł z pokoju.
— Niestety! niestety! — szepnęła Helena.
Ocal go, mój Boże! Ocal go! Co mnie obchodzi cały świat prócz niego!
Wróciwszy do salonu, Gaston zastał służącego, który oznajmił mu, że książę odjechał i oddał mu list pozostawiony przez niego.
W liście było, co następuje:
„Dzisiejszej nocy odbywa się w Monceaux bal maskowy, na którym będzie i Regent. Ma on zwyczaj około pierwszej w nocy usuwać się do ulubionej cieplarni, znajdującej się na końcu złoconej galeryi. Zwykle nikt tam za nim nie wchodzi, bo znają jego zwyczaje i stosują się do nich. Regent będzie ubrany w czarne aksamitne domino, z wyhaftowaną na lewym rękawie pszczołą złotą. Gdy chce zostać niepoznanym, ukrywa ten znak w fałdach ubrania. Karta, którą załączam przy liście, jest kartą wstępu dla ambasadora; za nią zostaniesz pan wpuszczony nietylko na bal, ale nawet do tej cieplarni, gdzie pójdziesz pod pozorem rozmowy bez świadków. Użyj jej dla zdobycia tego posłuchania. Powóz mój czeka na dole: w powozie jest moje własne domino; woźnica gotów na twoje rozkazy.“
Podczas czytania tego listu, który go miał zaprowadzić przed oblicze tego, którego zamierzał zamordować, zimny pot pokrył czoło Gastona. Oparł się o grzbiet krzesła; potem, zebrawszy siły, wybiegł z salonu, zbiegł spiesznie ze schodów, wskoczył do powozu, rzuciwszy woźnicy rozkaz:
— Do Monceaux!
Ale zaledwie opuścił salon, otworzyły się ukryte w ścianie drzwiczki i ukazał się książę; podsunął się w stronę drzwi od pokoju Heleny, która krzyknęła z radości na jego widok.
— 1 cóż? — zapytał Regent, uśmiechając się smutno — czy jesteś zadowolona, Heleno?
— Ah! to ty, Mości książę! — zawołała Helena.
— Widzisz moje dziecię, że sprawdziła się moja przepowiednia — mówił dalej Regent.
— Wierzaj mojemu słowu i miej nadzieję!...
— Ah! Mości książę! Czy jesteś aniołem zesłanym z nieba poto, żeby mi zastąpić miejsce ojca, którego postradałam?
— Niestety! — odparł Regent z uśmiechem — nie jestem wcale aniołem, lecz taki, jak jestem, zastąpię ci miejsce ojca, i to bardzo cię kochającego.
Mówiąc to, wziął rękę Heleny i chciał ją pocałować z uszanowaniem, lecz ona podniosła głowę i usta księcia dotknęły jej czoła.
— Widzę, że bardzo go kochasz — powiedział.
— Niech cię Bóg błogosławi Mości książę...
— Oby twoje błogosławieństwo przyniosło mi szczęście! — odpowiedział Regent.
I wciąż uśmiechając się, wyszedł z pokoju i wsiadł do powozu.
— Wstąpimy do Palais-Royal, ale pamiętaj, że masz tylko kwadrans czasu na dojechanie do Monceaux — powiedział do stangreta.
Stangret ruszył cwałem. W chwili, gdy powóz galopem zajeżdżał przed podjazd, wyjeżdżał z dziedzińca konny posłaniec na galopującym koniu. Dubois, zobaczywszy, że wyjechał, zamknął okno i cofnął się do swoich apartamentów.
Gaston tymczasem jechał do Monceaux. W powozie zastał maskę i domino; maska była czarna, aksamitna, domino fijoletowe, atłasowe. Ubrał się w nie, lecz dopiero wtedy przyszło mu na myśl, że nie ma broni.
Prosto z Bastylii pojechał na ulicę du Bac, a teraz nie śmiał już powracać do swego dawnego mieszkania, do hotelu Muid-d’Amour, z obawy, żeby nie zostać poznanym i uwięzionym. Nie śmiał wstąpić do nożownika, by nie obudzić podejrzeń, kupując puginał. Pomyślał też, że w Monceaux łatwo mu już będzie wystarać się o jakąkolwiek broń. Lecz w miarę, gdy się zbliżał, czuł nie brak oręża, lecz brak odwagi. Odbywała się w jego duszy straszliwa walka: duma i ludzkość walczyły z sobą, i musiał wciąż przypominać sobie swych przyjaciół w więzieniu, skazanych, zagrożonych śmiercią okrutną i hańbiącą, żeby nie wyrzec się swego zamiaru.
To też, gdy powóz wjechał w dziedzińce pałacu w Monceaux i stanął przed oświeconym rzęsiście pawilonem, pomimo przejmującego zimna, pomimo śniegu, pokrywającego krzaki bzu, tak smętne w zimie, a tak piękne na wiosnę, Gaston uczuł, że go oblewa zimny pot i szepnął:
— Już!
Powóz stanął, otworzyły się drzwiczki, i trzeba było wysiadać. Poznali wszyscy stangreta księcia i powóz używany przez niego do tajemniczych wypraw, i stali milczący i gotowi na każde skinienie przybyłego. Gaston nie zauważył tego. Wysiadł śmiało, pomimo, że mu ognie zaświeciły w oczach, i podał swą kartę. Lokaje rozstąpiły się przed nim z uszanowaniem, jakby dla okazania, że to zbyteczna formalność.
Za chwilę Gaston znalazł się wśród tłumu masek. Przepych, jaki tu panował, oszołomił go, błyszczące oczy z pod masek przeszywały go na kształt rozpalonego żelaza, a serce biło mu gwałtownie, ilekroć wśród tłumu masek, szukając tej, dla której gotował cios śmiertelny, spostrzegał czarne domino. Szedł, przepychając się i potrącając, na kształt łodzi, kołyszącej się na falach bez żagli i steru, rozkoszując się tym poetycznym i czarującym widokiem, to znowu miotany posępnem uczuciem; przerzucał się z raju do piekła. Gdyby nie maska, kryjąca jego zmienioną twarz, nie byłby uszedł paru kroków wśród tego tłumu, któryby wnet wskazał na niego i zawołał:
— To morderca!
Gaston nie ukrywał przed sobą, że było to nikczemne i haniebne przyjść do księcia jako gość poto, by zamienić płonące świeczniki na pogrzebowe pochodnie, by zbryzgać krwią te wspaniałe obicia, by zbudzić zgrozę i trwogę wśród olśniewającej zabawy; opuszczała go odwaga, gdy o tem pomyślał, i zawrócił mimowoli ku dzwiom.
— Zabiję go gdzieindziej — szepnął — ale nie tutaj!
Wtedy przypomniał sobie wskazówki księcia. Ta karta, dana przez niego, miała mu otworzyć drzwi opuszczonej cieplarni... Szepnął przez zaciśnięte zęby:

~ Przewidział, że ulęknę się ludzi; odgadł, ze jestem nikczemny!
Drzwi, ku którym zawrócił, prowadziły do galeryi, gdzie ustawione były bufety. Tam każdy gość przychodził jeść i pić. Gaston się zbliżył, tak jak i inni, nie dlatego, żeby mu się chciało jeść lub pić, lecz, że nie miał broni. Wybrał długi, cienki nóż i obejrzawszy się W około, dla przekonania się, czy nikt nie patrzy, wsunął go pod domino ze złowróżbnym uśmiechem.
— Nie! — szepnął. — Będzie to zupełne podobieństwo z Ravaillacem. Bo też Regent jest prawnukiem Henryka IV!
W tejże chwili zobaczył niebieskie, aksamitne domino, zbliżające się ku niemu. Za niem szedł jakiś mężczyzna i kobieta, również zamaskowani. Błękitne domino, zauważywszy, że je śledzą, zawróciło, szepnęło parę słów zamaskowanemu mężczyźnie, który schylił głowę z uszanowaniem i zbliżył się do Gastona.
— Wahasz się! — powiedział głos dobrze mu znajomy.
Gaston uchylił domina i pokazał nóż, ukryty pod niem.
— Widzę nóż, który błyszczy, ale i rękę, która drży...
— Tak, tak, to prawda, Mości książę. — Wahałem się, drżałem, gotów byłem uciekać, ale pojawiłeś się tutaj, dzięki Bogu!
— No, a ta wielka odwaga? — zagadnął książę z lekkiem szyderstwem.
— Nie postradałem jej, Mości książę!
— Więc cóż się z nią stało?
— Mości książę, jestem pod jego dachem!
— Tak, ale nie jesteś w cieplarni.
— Czy mógłbyś, Mości książę, pokazać mi go przedtem, ażebym się oswoił z jego obecnością, ażebym rozdmuchał w sobie nienawiść, jaką mam dla niego bo nie wiem, w jaki sposób odszukać go w tłumie?
— Przed chwilą był tuż przy tobie.
Gaston zadrżał.
— Przy mnie? — powtórzył.
— Tak blizko, jak ja teraz — dodał książę uroczystym tonem.
— Pójdę do cieplarni, Mości książę! Pójdę!
— Więc idź.
— Chwilę tylko jeszcze, Mości książę! niech się uspokoję!
— Dobrze. Cieplarnia, jak wiesz, jest w końcu tej galeryi, drzwi do niej zamknięte.
— Wszak powiedziałeś, Mości książę, że za okazaniem tej karty służący otworzą?
— Tak, ale lepiej otworzyć samemu; lokaj, któryby cię wprowadził, mógłby zaczekać na twój powrót. Jeżeli jesteś teraz tak wzruszony, cóż to dopiero będzie potem? Zresztą książę nie padnie bez obrony, bez krzyku; służba nadbiegłaby, zostałbyś schwytany, a wtedy, żegnaj nadziejo! Pomyśl o Helenie która oczekuje twojego powrotu!
Niepodobna wyrazić, co się działo w duszy Gastona, gdy słuchał słów księcia, który czytał w twarzy i sercu młodzieńca, jak w otwartej księdze.
— Poradź mi, Mości książę — wyjąkał Gaston stłumionym głosem — co mam czynić? Radź!
— Kiedy już dojdziesz do drzwi cieplarni, poszukaj pod klamką, a znajdziesz rzeźbiony guzik; naciśnij go, a drzwi otworzą się same, jeżeli nie są zaryglowane z wewnątrz. Lecz Regent, który się niczego nie domyśla, nie zabezpieczył się pewnie; wchodziłem do niego już wiele razy w ten sposób. Jeżeli go nie będzie, gdy wejdziesz, zaczekaj; jeżeli będzie, poznasz go po czarnem dominie i złotej pszczole.
— Wiem, wiem, Mości książę — powtórzył Gaston, nie wiedząc, co mówi.
— Niewiele liczę na ciebie dzisiejszego wieczora — zaczął książę.
— Ah! bo zbliża się chwila, w której zamienię całą moją przeszłość na przyszłość niepewną, haniebną może, a w każdym razie zatrutą wyrzutami sumienia!...
— Wyrzutami sumienia! — powtórzył książę. — Jeżeli się czyni to, co się uważa za sprawiedliwe, to, w czem nakazuje sumienie, nie powinno się mieć wyrzutów. Czy powątpiewasz o słuszności swojej sprawy?
— Nie, ale tobie łatwo tak mówić, Mości książę. Ty jesteś głową — ja ręką. A wierzaj mi Wasza Dostojność — dodał Gaston ponuro — że to rzecz straszna zabijać człowieka, który staje przed nami bezbronny i uśmiecha się do swojego mordercy. Sądziłem, że jestem odważny i silny, ale pewnie bywa tak z każdym spiskowcem, który podejmuje się podobnego zadania.
— Czas jeszcze cofnąć się! — zawołał książę z żywością.
— Nie! nie! Mości książę... Wiesz to dobrze, że jakaś fatalność popycha mnie naprzód. Spełnię zadanie, choćby było najcięższe; serce mi zadrży, lecz ręka zada cios pewny. Tak, powtarzam ci, książę, że gdyby nie moi przyjaciele, których życie zależy od tego — gdyby nie Helena, którą okryję żałobą — o! gdyby nie to, wolałbym rusztowanie z całą jego hańbą! Śmierć na rusztowaniu, to nie kara, to rozgrzeszenie.
— Więc tak! — powiedział książę — widzę, że choć zadrżysz, spełnisz, coś postanowił.
— Nie powątpiewaj o tem, Mości książę: Módl się za mnie, a za pół godziny będzie już po wszystkiem.
Książę drgnął mimowoli, skinął ręką i znikł w tłumie.
Gaston zastał otwarte drzwi na balkon. Wyszedł i przechadzał się przez chwilę, by ugasić na zimnie gorączkę, która pulsowała w jego żyłach, i krew zalewającą mu oczy. Ale ogień, który go trawił, niełatwo było ugasić. Powrócił do galeryi, uszedł kilka kroków, zawrócił i znowu poszedł ku drzwiom; położył rękę na guziku, lecz zdawało mu się, że kilka masek, zgromadzonych w pobliżu, przygląda mu się bacznie; zawrócił raz jeszcze, wyszedł na balkon i usłyszał pierwszą, bijącą na zegarze sąsiedniego kościoła.
— Teraz już czas! — szepnął — cofać się nie można. Boże, polecam ci moją duszę! Żegnam cię Heleno! żegnam!
I ruszył krokiem wolnym, lecz pewnym, przebił się przez tłum, nacisnął guziczek i drzwi otwarły się przed nim cichutko. Obłok zasłonił mu oczy; zdawało mu się, że się znalazł na innym świecie. Wszystko tu było odmienne, nawet temperatura. Gaston uczuł dreszcz przebiegający mu po ciele. Przypisał to chłodowi panującemu w tej wysokiej sali, napełnionej wspaniałemi, kwitnącemi pomarańczami, magnoliami ze świeżem kwieciem, aloesami o liściach, podobnych do ostrza lanc, i wodzie w basenach, na której drzemały rozłożyste liście wodnych roślin, wodzie tak przejrzystej, że w cieniu wydawała się zupełnie czarna.
Gaston postąpił kilka kroków i zatrzymał się nieruchomy. Zdawało mu się, że jeszcze trudniej iść z zamiarem morderstwa w tę zieleń pełną uroku, wśród bijących w górę wodotrysków, po piasku miękkim, tłumiącym odgłos kroków. Poruszył się po chwili z wysiłkiem i poszedł dróżką, kręcącą się pośród krzewów. Mgła zasłaniała mu oczy; z obawą spoglądał przed siebie lękając się zobaczyć ludzką postać.
Nakoniec, pod katalpą o szerokiem liściu, otoczoną osypanemi kwieciem rododendronami, ujrzał czarne widmo, siedzące na siedzeniu z mchu, pod kląbem róż kwitnących, zwrócone do niego plecami. Serce skoczyło mu gwałtownie, a potem krew uderzyła do głowy, zaszumiało mu w uszach, usta zaczęły drgać, ręka pokryła się zimnym potem, bezwiednie zaczął szukać jakiejś podpory... Czarne domino siedziało wciąż bez ruchu...
Gaston cofnął się mimowoli, lewą ręką przycisnął nóż do boku... Nagle, zdobył się na rozpaczliwy wysiłek i ruszył, otrząsając się z niewidzialnych pęt, które mu krępowały nogi. Skurczone palce schwyciły za rękojeść noża... postąpił kilka kroków ku księciu, tłumiąc jęk, wydzierający mu się gwałtem z piersi... Wtem postać poruszyła się, i na lewem jej ramieniu Gaston ujrzał iskrzącą się pszczołę złotą, jasną jak słońce.
W miarę, jak czarne domino zwracało się ku memu, ręce młodego człowieka drętwiały piana pokrywała mu usta, zęby dzwoniły, bo straszliwe podejrzenie zaczynało powstawać w jego duszy. Nagle wydał krzyk przeraźliwy.
Domino podniosło się — na twarzy jego było maski, a ta twarz była twarzą księcia d’Olivarés...
Gaston, spiorunowany, stał blady i niemy. Regent! Nie było już wątpliwości! Książę i Regent, byli jedną i tą samą osobą. Regent stał spokojny i wyniosły... Patrzył uporczywie na rękę, trzymającą nóż - i nóż upadł na ziemię. Wtedy spojrzał na Gastona ze smętnym i łagodnym uśmiechem, a Gaston padł na kolana jak podcięte drzewo... Żaden z nich nie przemówił ani słowa. Słychać było tylko głuche jęki wydobywające się z piersi Gastona i szmer wody, spadającej miarowo do basenu.
— Wstań pan — przemówił Regent.
— Nie! Mości książę! — zawołał Gaston, uderzając czołem o ziemię.
— Nie! u twoich stóp powinienem umrzeć!
— Umrzeć? Gastonie! widzisz, żem ci przebaczył!
— Mości książę! Ukarz mnie przez litość! Bo musisz bardzo mną pogardzać, jeżeli mi przebaczasz!
— Więc nic się nie domyślasz? — zapytał książę.
— Nic.
— Powodu, dla którego ci przebaczam?
Gaston jednym rzutem oka przebiegł swoją przeszłość, młodość smutną i osamotnioną, okropną śmierć brata, miłość do Heleny — te dnie tak długie, gnębiące bez niej i krótkie noce, spędzane pod oknami klasztoru, podróż do Paryża, dobroć księcia dla Heleny i nakoniec tę niespodziewaną łaskawość; ale nie rozumiał nic, nie odgadywał nic.
— Podziękuj Helenie — odezwał się książę, widząc, że młodzieniec się nie domyśla — ona to ocaliła ci życie!
— Helena! Mości książę... — wyjąkał Gaston.
— Nie mogę skazywać na śmierć narzeczonego mojej córki!
— Helena twoją córką, Mości książę! A ja chciałem cię zabić... Mości książę! Miej litość nademną!
— Masz szlachetną duszę, Gastonie.
— I ty jesteś szlachetny, Mości książę! Od tej chwili oddaję ci się duszą i ciałem; gotów jestem oddać ostatnią kroplę krwi za jedną łzę Heleny, za jedno słowo Waszej Królewskiej Wysokości!
— Dziękuję ci, Gastonie — odparł książę, uśmiechając się — Wynagrodzę ci to poświęcenie szczęściem.
— Ah! Jakże Bóg mnie karze, pozwalając na to, byś mi płacił, Mości książę, dobrem za złe, jakie zamierzałem ci uczynić!
Regent uśmiechał się na widok tej niemej radości, gdy otworzyły się drzwi i weszła maska w zielonem dominie. Maska zbliżała się wolno, a Gaston, przeczuwając, że skończyło się jego szczęście, cofnął się na widok przybyłego. Po wyrazie twarzy młodzieńca, książę domyślił się, że coś nowego zaszło, i odwrócił się.
— Kapitan de Jonquiére! — krzyknął Gaston.
— Dubois! — szepnął książę, marszcząc brwi.
— Mości książę! — zawołał Gaston, biorąc się za głowę, z twarzą pobladłą z przerażenia — jestem zgubiony! Mości książę, nietylko mnie należy ratować; zapomniałem o tem, co mi nakazuje honor, zapomniałem o ratunku moich przyjaciół!
— Twoich przyjaciół? — zapytał zimno książę, — Sądziłem, że przestałeś trzymać z takimi, jak oni?
— Mości książę! powiedziałeś, że mam szlachetną duszę; wierzaj mojemu słowu, że Pontcalec, Montlouis, Talhouet i Couedic, są równie jak ja szlachetni. — Szlachetni! — powtórzył książę wzgardliwie.
— Tak, powtarzam to, com powiedział.
— A wiesz-że ty, co oni chcieli uczynić, ty biedaku, który byłeś ich ślepem narzędziem, wykonywającem ich rozkazy? Chcieli wydać kraj cudzoziemcom, wymazać Francyę z rzędu krajów wolnych. Jako szlachta, powinni byli dawać przykład odwagi i prawości, a dali przykład zdrady i podłości. Nie odpowiadasz? Spuszczasz oczy? Jeżeli szukasz noża, leży u twoich stóp... Podnieś go! jeszcze czas!...
— Mości książę! — jęknął Gaston, składając ręce — wyrzekam się myśli morderstwa, błagam na klęczkach o przebaczenie! Ale jeżeli nie przebaczysz moim wspólnikom, pozwól mi umrzeć razem z nimi! Jeżeli ja będę żył, a oni umrą, honor mój przepadnie z ich śmiercią. Pomyśl o tem, Mości książę! honor nazwiska, które ma nosić twoja córka!
Regent pochylił głowę i odrzekł:
— Niepodobieństwo, panie; zdradzili Francyę, zasługują na śmierć.
— Więc i ja poniosę śmierć razem z nimi — odrzekł Gaston — bo i ja także dopuściłem się zdrady i chciałem cię zamordować, Mości książę!
Regent spojrzał na kapitana; spojrzenia, jakie między sobą zamienili, nie uszły uwagi Gastona. Dubois uśmiechał się i młodzieniec zrozumiał, że miał do czynienia z udanym kapitanem, tak samo jak z udanym księciem d’Olivarés.
— Nie odezwał się Dubois, zwracając s!ę do Gastona — nie umrzesz pan; tylko musisz zrozumieć, że są zbrodnie, których Regent nie ma prawa przebaczyć.
— A jednak mnie przebaczył! — zawołał Gaston.
— Bo jesteś małżonkiem Heleny — odrzekł książę.
— Mylisz się, Mości książę, nie jestem nim i nigdy nie będę, a że takie poświęcenie pociąga za sobą śmierć, więc umrę!
— Aa! zauważył Dubois — nie umiera się z miłości. Dobre to było za dawnych czasów, ale nie dziś.
— Masz pan słuszność, ale od noża zawsze można umrzeć.
Mówiąc to, Gaston schylił się i podniósł nóż leżący na ziemi. Dubois nie poruszył się Regent postąpił jeden krok.
— Rzuć pan broń! — powiedział wyniośle.
Gaston oparł koniec noża na piersi.
— Rzuć, mówię ci! — powtórzył książę.
— Daruj życie moim przyjaciołom! — błagał Gaston.
Regent zwrócił się do pana Dubois, który uśmiechał się wciąż szyderczo.
— Dobrze — odpowiedział Regent — Żyć będą.
— Ah! Mości książę! — zawołał Gaston, chwytając rękę księcia i niosąc ją do ust. — Jesteś miłosiernym jak sam Bóg!
— Mości książę! popełniasz błąd nie do darowania — przemówił zimno Dubois.
— Co? — zawołał Gaston zdziwiony — pan jesteś...
— Ksiądz Dubois, do usług! — odparł z ukłonem Le Jonquiére.
— Mości książę! — błagał Gaston. — Słuchaj tylko głosu serca, zaklinam cię!
— Mości książę! nie podpisuj nic! — upominał Dubois.
— Podpisz, Mości książę! podpisz — powtarzał Gaston. — Przyrzekłeś ich ułaskawić, a twoje słowo jest święte.
— Dubois! — podpiszę przemówił książę.
— Postanowiłeś to nie odwołalnie, Mości książę?
— Dałem już słowo.
— Dobrze; jak się podoba Waszej Królewskiej Wysokości.
— Ale natychmiast, nieprawdaż, Mości książę? zaraz? — wołał Gaston. — Nie wiem, dlaczego lękam się... Łaski dla nich! łaski! błagam!
— Ah! mój panie! — przerwał Dubois — jeżeli książę obiecał, cóż zależy, czy pięć minut wcześniej, czy później to uczyni?
Regent spojrzał z niepokojem na pana Dubois.
— Masz słuszność, Gastonie — powiedział — podpiszę natychmiast. Księże! daj mi moją tekę... śpieszmy się.
Dubois skłonił się, poszedł ku drzwiom cieplarni, zawołał służącego, odebrał od niego tekę i podał księciu czysty papier, na którym ten napisał ułaskawienie i położył podpis.
— A teraz zawołajcie kuryera — rozkazał książę.
— Kuryera? — powtórzył Gaston. — To niepotrzebne, Mości książę.
— Jakto?
— Kuryer niedość prędko jedzie. Ja sam pojadę, jeżeli Wasza Królewska Wysokość pozwoli; każda chwila, zyskana przezemnie, oszczędzi wiele niepokoju tym nieszczęśliwym!
Dubois zmarszczył brwi.
— Masz słuszność — powiedział Regent. — Jedź sam.
I dodał pocichu:
— Nie rozstawaj się ani na chwilę z tym papierem.
— Ależ Wasza Królewska Wysokość jeszcze goręcej bierze tę sprawę, niż pan de Chanlay, i zapomina, że jeśli on wyjedzie, jest w Paryżu ktoś, kto będzie sądził, że pan de Chanlay nie żyje...
Słowa te przypomniały Gastonowi Helenę, którą pozostawił w strasznej obawie nieszczęścia, która oczekiwała w niepokoju i nie przebaczyłaby nigdy, gdyby wyjechał z Paryża, nie widząc się z nią. Zrobił w jednej chwili postanowienie. Ucałował rękę Regenta, wziął zbawczy rozkaz, pożegnał ukłonem pana Dubois i zamierzał wyjść, gdy Regent powiedział:
— Ani słowa Helenie o tej tajemnicy, której ci udzieliłem. Zostaw mi przyjemność oznajmienia jej, że jestem jej ojcem. To jedyna nagroda, jakiej od ciebie wymagam.
— Wasza Królewska Wysokość może liczyć na moje posłuszeństwo.
I skłoniwszy się księciu, Gaston wybiegł z cieplarni z sercem przepełnionem radością. Ten ciężar, który go przygniatał od samego początku sprzysiężenia, ustąpił jakby cudem i Gastonowi zdawało się, że serce jego nie zniesie nadmiaru takiego szczęścia; przyjaciele jego ocaleni, przyszłość zapewniona, Helena — córką Regenta! Naglił tak stangreta, że w niecały kwandrans był już na ulicy du Bac.
Helena w oknie oczekiwała jego powrotu, poznała powóz i wybiegła uradowana na powitanie ukochanego.
— Ocalony! — zawołał Gaston. — I moi przyjaciele, i ty i ja!
— O! Boże! — zawołała Helena, blednąc. — Więc go zabiłeś?
— Nie, nie, dzięki Bogu! O! Heleno! jakież to serce, jaki to człowiek ten Regent! Kochaj go, Heleno! Będziesz go kochała, nieprawdaż?
— Wytłumacz się, Gastonie!
— Chodź, rozmówimy się. Mam zaledwie parę chwil wolnych... Heleno! książę opowie ci to wszystko...
— Jedno mi tylko powiedz — przerwała Helena. — Jaki los ciebie czeka, Gastonie?
— Najszczęśliwszy na świecie, Heleno. Będę twoim mężem, bogatym, szanowanym.. Szaleję z radości!
— Zostajesz ze mną?
— Nie, wyjeżdżam.
— Boże!
— Ale powrócę.
— Znowu mamy się rozłączyć?
— Na trzy dni tylko, nie dłużej.
— Dokąd jedziesz?
— Do Nantes z rozkazem ułaskawienia moich towarzyszów; są skazani na śmierć, a mnie będą zawdzięczali życie, czy ty to rozumiesz? Nie zatrzymuj mnie, Heleno; pomyśl, co wycierpiałaś czekając na mnie...
— Dlaczego nie zabierasz mnie z sobą, Gastonie?
— Heleno!
— Błagam cię! jedźmy razem.
— Niepodobna!
— Dlaczego?
— Bo w ciągu dwudziestu godzin powinienem dojechać do Nantes.
— Pojadę z tobą, choćbym miała umrzeć ze zmęczenia!
— Zresztą, nie należysz do mnie. Masz opiekuna, któremu winna jesteś uszanowanie i posłuszeństwo.
— Księciu?
— Tak! O! gdybyś wiedziała, co on uczynił dla mnie... dla nas!...
— Zostawimy do niego list i przebaczy nam.
— Nie! powiedziałby, że jesteśmy niewdzięczni, i miałby słuszność Heleno. Ja pojadę do Bretanii, a ty tu pozostaniesz; zajmiesz się przygotowaniami do ślubu, a gdy powrócę, zostaniesz moją żoną i u nóg twych podziękuję ci za szczęście!
W tej chwili Gaston usłyszał, że bije trzecia, i zadrżał.
— Żegnam cię! — zawołał. — Żegnam!
— Mój Boże! — wybuchła Helena z rozpaczy. — Wiec mnie opuszczasz! Gastonie! Posłuchaj, co ci mówię. Nie zobaczymy się już więcej!
— Biedne dziecię, szalone! — szepnął Gaston, a serce ścisnęło mu się mimowoli.
— Tak, szalona jestem... ale z rozpaczy! — odparła Helena i nagle, jakby po stoczeniu wewnętrznej walki, przycisnęła usta do ust kochanka, obejmując go z czułością. Potem odsunęła go z lekka, mówiąc:
— Idź, Gastonie, idź! Teraz mogę już umrzeć!
Gaston na jej pocałunek odpowiedział gorącemi pieszczotami.
— Żegnam cię! do widzenia wkrótce!
— Żegnam cię, Gastonie!
Gaston kazał się zawieść na pocztę, wybrał najlepszego konia, kazał go osiodłać i wyjechał z Paryża galopem, przez tę samą rogatkę, którą wjeżdżał przed kilkoma dniami.




XXIV.
Egzekucya.

Komisya, wyznaczona przez pana Dubois, rozpoczęła bezzwłocznie swoje czynności. Zaopatrzona w nieograniczone pełnomocnictwo, odbywała zgromadzenia w zamku pod strażą silnego oddziału wojska, oczekującego każdej chwili napaści buntowników.
Od uwięzienia czterech spiskowców, Nantes, przerażone w pierwszej chwili, zaczęło stawać w ich obronie. Bretania gotowała się do buntu, ale dotąd siedziała spokojnie, tymczasem zbliżał się dzień sądu. W przeddzień posiedzenia Pontcalec miał z towarzyszami następującą rozmowę:
— Powiedzcie mi — zaczął — czy popełniłem jaką nieostrożność w mowie lub czynie?
— Nie! — odpowiedzieli wszyscy trzej.
— Czy który z nas wspomniał cośkolwiek o swoich zamiarach żonie, bratu, przyjacielowi? Ty naprzykład Montlouis?
— Nie! upewniam słowem honoru.
— Ty, Talhouet?
— I ja nie.
— A ty, Couedic?
— Nie.
— Więc nie ma przeciwko nam żadnych dowodów. Nikt nas nie zdradził, nikt nam nie jest niechętnym.
— Ale tymczasem sądzą naszą sprawę — zauważył Montlouis.
— Na jakiej zasadzie? zapytał Pontcalec.
— Na zasadzie tajemnych poszlak — odparł, uśmiechając się, Talhouet.
— Narażą się tylko na śmieszność — mówił Pontcalec — i którejkolwiek nocy będą zmuszeni dopomódz nam do ucieczki, żeby uniknąć wstydu uwolnienia nas urzędownie.
— Nie zdaje mi się — powiedział Montlouis, który od samego początku widział tę sprawę w mniej wesołych barwach, może dlatego, że miał najwięcej do stracenia, mając żonę i dwoje dzieci. — Dubois jest spragniony, napije się naszej krwi.
— Ale jest oprócz niego i parlament bretański — zrobił uwagę Couedic.
— Poto, żeby nam kazał pościnać głowy — odparł Montlouis.
Ale na to wszystko jeden ze spiskowców uśmiechał się tylko. Był to Pontcalec.
— Panowie! — powtarzał. — Panowie! uspokójcie się. Jeżeli Dubois ma pragnienie, tem gorzej dla niego, bo się wścieknie. Ale tym razem, upewniam was, że Dubois nie napije się naszej krwi.
Zadanie komisyi zrazu zdawało się istotnie trudne: żadnych zeznań, żadnych dowodów. Cała Bretania śmiała się w nos komisarzom, a gdy się nie śmiała, groziła. Prezes wyprawił do Paryża kuryera, z objaśnieniem, jaki jest stan rzeczy, i z prośbą o nowe rozkazy.„Ukarzcie ich za powzięty zamiar — odpisał Dubois. — Można nie dopuścić się zbrodniczego czynu, jeżeli do niego przeszkodzono, ale gdy idzie o bunt, zamiar uważa się za czyn dokonany.“
Uzbrojona w ten sposób komisyą zabrała się do dzieła. Odbyło się posiedzenie, na którem oskarżeni zaczęli od szyderstw, a skończyli na tem, że sami wystąpili z oskarżeniem. Ale komisyą, złożona z ludzi dobranych przez takiego mistrza, jak Dubois, potrafiła się zabezpieczyć i od szyderstwa i od gniewów.
Po powrocie do więzienia Pontcalec winszował sobie, że tyle nagadał sędziom.
— Nic to nie znaczy, — powiedział Montlouis — nasza sprawa źle stoi. Bretania ani myśli o powstaniu.
— Czeka na wyrok — objaśnił Talhouet.
— Może być wtedy już zapóźno — zauważył Montlouis.
— Ale oni nie mogą wydać na nas potępiającego wyroku! — dowodził Pontcalec. — Prawda, że jesteśmy winni, ale nie ma przeciw nam dowodów. Kto się ośmieli wydać wyrok?
Ta pewność oddziaływała na towarzyszów; kto ma nadzieję, jest zawsze zabobonny. Zaczęli się więc śmiać z pośpiechu komisyi. Nie wiedzieli, że Dubois słał kuryera za kuryerem, nagląc do śpiesznego prowadzenia sprawy. Nakoniec sąd uznał, że już zebrał potrzebne dowody. Wiadomość ta podwoiła wesołość spiskowych, którzy tego dnia byli jeszcze dowcipniejsi i żartobliwiej nastrojeni, niż zwykle.
Rzadko się trafia bardziej burzliwe posiedzenie. Niektórzy członkowie sądu, mniej skłonni do złego, czy mniej ambitni, oburzali się na samą myśl skazania ludzi na zasadzie prostych podejrzeń, bo, oprócz zeznań przesłanych przez pana Dubois, o których wiarygodności mogli powątpiewać, nie było żadnych innych dowodów. Ale większość oddana była ministrowi, i skutkiem tego między członkami sądu doszło do kłótni, obelg, niemal do bitwy. Rozprawy trwały jedenaście godzin, poczem większość odniosła zwycięztwo. Wyrok został wydany nie na zasadzie śledztwa, przeprowadzonego w Nantes, lecz na zasadzie instrukcyi przesłanych z Paryża. Komisarze do czterech przywódców spisku uwięzionych dołączyli szesnastu nieobecnych i zawyrokowali:
„Że oskarżeni, uznani za winnych zamierzonej zbrodni obrazy majestatu i zdrady stanu zostają skazani na śmierć przez ścięcie, nieobecni in effigie; że mury i szańce ich zamków zostaną rozebrane, herby strącone, a lasy i zarośla wyrąbane do wysokości dziesięciu stóp.
W godzinę po wydaniu wyroku pisarz otrzymał rozkaz przeczytania go oskarżonym.
Tymczasem oskarżeni, którzy doznali dużo współczucia od publiczności, pełni byli otuchy. Siedzieli razem i jedli wieczerzę, przypominając wszystkie szczegóły posiedzenia, gdy otworzyły się drzwi i ukazała się blada i surowa postać pisarza. Uroczyste to zjawisko uciszyło wesołe żarty i wywołało bicie serca u skazanych. Pisarz wszedł zwolna, strażnik został przy drzwiach, a w cieniach korytarza widać było połyskujące rury muszkietów.
— Czego pan sobie życzysz? — zapytał Pontcalec, — i co znaczą te złowróżbne przybory.
— Panowie odpowiedział pisarz przynoszę wam wyrok trybunału: uklęknijcie...
— Ależ to tylko wyroków śmierci słucha się klęcząco — zrobił uwagę Montlouis.
— Uklęknijcie, panowie! — powtórzył pisarz.
— Dobre to dla przestępców lub ludzi z pospólstwa — powiedział Couedic. — My, jako szlachta i ludzie niewinni, wysłuchamy wyroku stojąco.
Talhouet, który jeden tylko miał kapelusz na głowie, zdjął go. Wszyscy czterej stanęli z odkrytemi głowami, oparci jeden o drugiego, bladzi, lecz uśmiechnięci. Pisarz przeczytał wyrok, a żaden szmer, żaden ruch nie przerwał mu podczas czytania. Kiedy skończył, Pontcalec zapytał:
— Dlaczego powiedziano mi podczas sprawy, że jeżeli wydam zamiary Hiszpanii względem Francyi, zostanę uwolniony? Hiszpania jest naszym wrogiem; powiedziałem, com wiedział o jej zamiarach, a teraz zostaję skazany. Dlaczego? Czy ta komisyą składa się z nikczemników, którzy urządzają zasadzki dla oskarżonych?
Pisarz nic nie odpowiedział.
— Ależ Regent w Paryżu oszczędził wszystkich uczestników spisku Cellamara — dodał Montlouis. — Ani jedna kropla krwi nie popłynęła. Czyż jesteśmy przeznaczeni na to, żeby odpokutować za tę pobłażliwość okazaną stolicy?
Pisarz milczał.
— Skończmy już raz! — przemówił Talhouet. — Jesteśmy skazani, zgoda! Czy służy nam, lub nie, prawo apelacyi?
— Nie służy, panowie — objaśnił pisarz.
— Więc może pan odejść — powiedział Couedic.
Pisarz skłonił się i odszedł, a za nim żołnierze z eskorty i zamknęły się za nimi drzwi więzienia, ciężkie i hałaśliwe.
— I cóż? — zapytał Montlouis, kiedy pozostali sami.
— Jesteśmy skazani — odrzekł Pontcalec — Nie utrzymywałem nigdy, że nie będzie wyroku, mówiłem tylko, że nie dojdzie do egzekucyi.
— Jestem tego samego zdania, co Pontcalec — poparł go Talhouet. — Zrobili to tylko dla nastraszenia prowincyi i zbadania jej uległości.
— Zresztą — dodał Couedic — nie będzie egzekucyi, dopóki Regent nie zatwierdzi wyroku. A w zwykłym trybie rzeczy potrzeba dwóch dni czasu na przesłanie go do Paryża, jednego na przejrzenie sprawy, dwóch na powrót — razem pięć dni. Mamy więc przed sobą pięć dni, a przez ten czas może się zdarzyć dużo rzeczy; może Bretania, dowiedziawszy się o wyroku, powstanie...
Montlouis potrząsnął głową.
— A prócz tego jest jeszcze i Gaston, o którym zapominacie — dodał Pontcalec.
— Obawiam się, czy Gaston nie został uwięziony — zauważył Montlouis. — Znam Gastona i wiem, że gdyby był wolnym, mielibyśmy już od niego wiadomości.
— Nie zaprzeczysz jednak temu, ty, wróżbito nieszczęść, że mamy przed sobą kilka dni czasu — odezwał się Talhouet.
— Jeżeli tak, panowie, wracajmy do stołu — zawołał Couedic — i wypijmy jeszcze jeden kieliszek za nasze zdrowie.
— Zabrakło już wina — zauważył Montlouis. — Zła wróżba!
— Ba! nie brakuje go w piwnicy — odrzekł Pontcalec.
Zawołał na strażnika. Strażnik, wszedłszy, spojrzał z zadziwieniem na czterech przyjaciół, siedzących przy stole.
— Cóż tam nowego, Mości Krzysztofie? — zapytał Pontcalec.
Mości Krzysztof pochodził z Guer i miał szczególną cześć dla rodziny margrabiów Pontcalec.
— Nic oprócz tego, o czem panowie już wiedzą — odpowiedział.
— Więc przynieś nam wina.
— Chcą się odurzyć — szepnął strażnik, wychodząc. Biedni panowie!
W chwilę potem skazani usłyszeli śpieszne kroki, zbliżające się do drzwi ich pokoju, które otworzyły się gwałtownie i Krzysztof ukazał się bez butelek.
— I cóż? — zapytał Pontcalec. — Gdzież jest wino, o któreśmy prosili?
— Dobra nowina! — zawołał Krzysztof, nie odpowiadając na pytanie Pontcaleca. — Dobra nowina!
— Jaka nowina! — zapytał Montlouis, wzdrygnąwszy się.
— Pan de Chateauneuf odwołał stu pięćdziesięciu ludzi, którzy stali już pod bronią na placu Targowym, co przeraziło wszystkich. Ale teraz przysłał im inne rozkazy i powracają do koszar.
— Kiedy tak — odezwał się Montlouis — zaczynam i ja wierzyć, że nie nastąpi to jeszcze dziś.
W tej chwili wybiła szósta.
— Ale ta dobra nowina nie powinna nam przeszkadzać do zaspokojenia pragnienia. Idź i przynieś nam wina!
Krzysztof wyszedł i powrócił po dziesięciu minutach z butelką w ręku. Skazani, którzy zostali przy stole, napełnili kieliszki.
— Zdrowie Gastona! — zawołał Pontcalec, spoglądając znacząco na towarzyszów.
Wychylili kieliszki wszyscy, z wyjątkiem pana Montlouis, który, niosąc kieliszek do ust, zatrzymał się i zaczął nadsłuchiwać.
— Cóż tam? — zapytał Pontcalec.
— Biją w bębny! — oznajmił Montlouis, wyciągając rękę w kierunku dochodzącego odgłosu.
— Czyś nie słyszał, co powiedział Krzysztof, że to wojsko powraca do koszar? — objaśnił Talhouet.
— Nie! przeciwnie, to wojsko wychodzi z koszar; to nie odwrót, lecz pobudka.
— Pobndka! — powtórzył Talhouet. — Co u dyabła może to znaczyć?
— Nic dobrego — dodał Montlouis, potrząsając głową.
— Krzysztofie — zwrócił się Pontcalec do wchodzącego strażnika. — Dowiedz się, co to!
— Dobrze, panie margrabio, za chwilę dowiedzą się panowie — odpowiedział strażnik.
Wybiegł z izby, której nie zapomniał jednak zamknąć starannie. Więźniowie pozostali sami milczący i niespokojni. Po upływie dziesięciu minut otworzyły się drzwi i ukazał się strażnik blady z przerażenia.
— Kuryer z Paryża nadjechał przed chwilą; natychmiast po jego przybyciu podwojono straże i dobosze zaczęli bębnić pobudkę.
— O! o! — zawołał Montlouis. — O naszą skórę tu idzie!
— Idą po schodach! — szepnął strażnik, bardziej drżący i blady, niż skazani.
Słychać było istotnie kolby muszkietów, uderzające o podłogę korytarza, i pomieszane liczne głosy.
Otworzyły się drzwi i ukazał się pisarz.
— Panowie — przemówił — ile czasu potrzebujecie na załatwienie spraw doczesnych i jak prędko gotowi jesteście ponieść karę.
Głębokie przerażenie zmroziło wszystkich obecnych.
— Żądam tyle czasu — przemówił pierwszy Montlouis ażeby wyrok mógł pójść do Paryża i powrócić zatwierdzony przez Regenta.
— Ja zaś — odezwał się Talhouet — żądam tyle czasu, ile potrzeba komisyi do upamiętania się i uznania swojej nikczemności.
— Co do mnie — wystąpił Couedic — chciałbym, żeby dano ministrowi czas do zamiany tej kary na dziesięciodniowe więzienie, na które zasłużyliśmy przez naszą lekkomyślność.
— A pan — zwrócił się pisarz do Pontcaleca, który milczał — czego żądasz?
— Ja nie żądam nic — odparł Pontcalec z niezachwianym spokojem.
— Więc jeżeli tak mówił dalej pisarz — winienem oznajmić odpowiedź komisyi. Macie panowie dwie godziny czasu na uporządkowanie interesów i przygotowanie się na śmierć. Jest teraz wpół do siódmej; za półtrzeciej godziny macie być dostawieni na plac Bouffay, gdzie się odbędzie egzekucya.
Zapadło głębokie milczenie, najodważniejsi uczuli, że trwoga ich ogarnia. Pisarz wyszedł, nie otrzymawszy żadnej odpowiedzi; spiskowi spojrzeli po sobie i uścisnęli się za ręce. Mieli przed sobą dwie godziny czasu.
Nadeszli księża, potem żołnierze, następnie kaci. Położenie stawało się straszne. Jeden tylko Pontcalec trzymał się bez zmiany, bo inni, choć nie brakło im odwagi, nie mieli już żadnej nadziei. Pontcalec dodawał im ducha swoim spokojem, z jakim rozmawiał nietylko z księżmi, ale i z katami, którzy już zabrali się do swej zdobyczy.
Zajęto się tym okropnym obrządkiem, który się nazywa przygotowaniem stroju skazanych. Wszyscy czterej skazańcy mieli iść na rusztowanie ubrani w czarne płaszcze, dlatego, żeby w oczach tłumu — którego wybuchu wciąż się obawiano pomieszali się z księżmi, którzy ich spowiadali.
Gaston tymczasem pędził drogą ku Nantes, prześcigając pocztyliona, którego obowiązkiem było nie poganiać, lecz powstrzymywać konia. Mimo to, przebywał trzy mile w ciągu godziny. Przejechał w ten sposób Sévres i Wersal.
Dojeżdżając do Rambouillet, o świcie, zastał pocztmistrza i pocztylionów, zajętych koniem, któremu puszczano krew. Koń leżał na środku ulicy i oddychał z trudnością. Gaston nie zwrócił na to w pierwszej chwili uwagi. Ale siadając na konia, usłyszał jednego z ludzi, jak mówił.
— Jeżeli będzie dalej tak jechał, to mu niejeden jeszcze koń padnie, nim dojedzie do Nantes.
Gaston miał już ruszyć, gdy uderzony nagłą i straszną myślą, zatrzymał się i skinął na pocztmistrza. Pocztmistrz zbliżył się.
— Kto to jechał? — zapytał Gaston — tak prędko, że doprowadził biedne zwierzę do takiego stanu?
— Kuryer z ministeryum — odrzekł pocztmistrz.
— Kuryer z ministeryum! — powtórzył Gaston. — Z Paryża?
— Z Paryża — odparł pocztmistrz.
— Jak dawno pojechał?
— Blizko dwie godziny temu.
— Byłem zanadto szczęśliwy pomyślał młodzieniec — i Helena miała słuszność, mówiąc, że przeczuwa jakieś nieszczęście. Ale dogonię tego kuryera, dowiem się, co wiezie, albo sam życiem to przypłacę.
I puścił się jak strzała.
Ale na tych badaniach i wahaniach upłynęło mu znowu 10 minut, tak, że przyjechawszy na następną stacyę, był wciąż spóźniony o dwie godziny. Tym razem koń kuryera wyszedł cało, lecz koń Gastona o mało nie padł.Pocztmistrz chciał robić jakieś uwagi, lecz Gaston rzucił mu parę dukatów i ruszył galopem.
Przed następną stacyą zyskał kilka minut, nic więcej. Kuryer nie zwalniał biegu, Gaston pośpieszał. Ten niesłychany pośpiech kuryera podwajał gorączkę i nieufność młodzieńca.
— O! — powtarzał sobie — dojadę, muszę dojechać razem z nim, jeżeli go nie zdołam wyprzedzić.
Popędzał i naglił konie, które dochodziły do stacyi oblane potem, padające ze znużenia. Na każdej stacyi dowiadywał się, że kuryer już przejechał, ale zyskiwał wciąż po kilka minut i to mu dodawało sił.
Pocztylioni, którzy zostawali w tyle, litowali się nad tym pięknym młodzieńcem, o bladej twarzy i martwem spojrzeniu, który jechał tak, nie jedząc i nie wypoczywając, oblany potem mimo zimna i nie mówiący nic, oprócz słów:
— Konia! konia! prędko! konia!
Noc zachodziła szybko i Gaston, któremu zdawało się wciąż, że zobaczy coś na widnokręgu, usiłował przebić ciemności wzrokiem. Jechał jak przez sen, zdawało mu się, że słyszy bicie w dzwony, turkot armat i bębnienie. W głowie jego rozlegały się grobowe śpiewy i złowrogie odgłosy. Żył jakiemś nieziemskiem życiem; podtrzymywała go gorączka, unosił się ponad ziemię.
Około ósmej wieczorem zobaczył przed sobą Nantes, czarną masę murów, wśród których błyszczały nieliczne światła nakształt gwiazd. Usiłował odetchnąć, a sądząc, że krawat go dusi, rozwiązał go i rzucił na ziemię.
Pod samą bramą Nantes, koń mu padł, lecz Gaston nie wypuścił nóg ze strzemion, szarpnięciem cugli i ostrogami poderwał konia, który stanął na nogi.
Noc była ciemna, na wałach nikogo, szyldwachów nawet nie było widać wśród ciemności: miasto wyglądało, jak wymarłe. Cisza i pustka wszędzie. Lecz gdy Gaston przejeżdżał przez jedną z bram, szyldwach zawołał do niego parę wyrazów, których nie usłyszał. Jechał dalej. Na ulicy Zamkowej koń padł po raz drugi, ale już nie podniósł się tym razem. Cóż to już obchodziło Gastona: dojechał przecież do celu!
Szedł dalej piechotą. Był cały zbolały, lecz nie czuł zmęczenia; trzymał w ręku papier, który ściskał z całej siły. Jedno go tylko dziwiło, że w dzielnicy tak ludnej nie spotyka nikogo. Ale w miarę, jak się posuwał w głąb miasta, dochodził jego uszu jakiś głuchy szum od strony placu Bouffay, położonego na końcu długiej ulicy, którą mijał. Błyszczały tam liczne światła, oświecające całe morze głów, ale Gaston przeszedł, nie zatrzymując się.
Nakoniec ujrzał zamek. Zobaczył otwarty, czarny jak przepaść, podjazd zamkowy. Szyldwach, stojący na zwodzonym moście, chciał go zatrzymać, lecz Gaston pokazawszy papier trzymany w ręku, odsunął żołnierza i wszedł w bramę.
Dwóch ludzi stało, rozmawiając ze smutkiem, a jeden z nich ocierał oczy. Gaston nagle zrozumiał wszystko.
— Ułaskawienie! — zawołał. — Rozkaz opóźnienia...
Głos zamarł mu w gardle, ale słuchający zrozumieli go.
— Biegnij! biegnij coprędzej! — zawołali, wskazując mu drogę. — Biegnij! może jeszcze zdążysz na czas!
I sami rozbiegli się w różne strony. Gaston biegł dalej, minął korytarz, cały szereg pustych sal, potem jedną wielką salę, potem drugi korytarz. Zdaleka, poprzez kraty, przy świetle pochodni, widział te tłumy ludzi, spostrzeżone poprzednio. Przeszedł przez całą szerokość zamku, wpadł na taras; ztamtąd widać było plac, rusztowanie, ludzi tłum naokoło. Gaston usiłuje krzyczeć — nie słyszą go; powiewa chustką — nie widzą! Jakaś postać wchodzi na rusztowanie; Gaston wydaje krzyk i zeskakuje z wału na dół; szyldwach chce go zatrzymać, Gaston przewraca żołnierza i wbiega na schody, wiodące na plac. Na dole stoją barykady z wozów — Gaston schyla się i prześlizguje między kołami. Poza barykadą z wozów pułk grenadyerów Saint-Simona tworzy szpaler. Gaston zdobywa się na rozpaczliwy wysiłek, przerywa łańcuch i dostaje się do środka. Żołnierze, widząc człowieka bladego, zadyszanego, z papierem w ręku, przepuszczają go. Nagle Gaston zatrzymuje się jak skamieniały. Talhouet — Gaston poznaje go dobrze — Talhouet klęka na rusztowaniu.
— Stójcie! Stójcie! woła Gaston z rozpaczą.
Lecz w tej samej chwili miecz kata zaświecił, jak błyskawica, słychać tępy odgłos uderzenia i wielki dreszcz przebiegł po tłumie. Krzyk Gastona utonął wśród krzyku dwudziestu tysięcy ludzi. Gaston przybył sekundę zapóźno. Talhouet nie żyje — i młodzieniec podnosząc oczy, widzi głowę przyjaciela w ręku kata. Wtedy zrozumiał odrazu, że, ponieważ jeden zginął, muszą zginąć wszyscy, że żaden z nich nie przyjmie spóźnionej łaski.
Ogląda się wokoło: Couedic wchodzi z kolei, ubrany w czarny płaszcz, z gołą głową i obnażoną szyją. Gastonowi przychodzi na myśl, że i on również ma na sobie czarny płaszcz, obnażoną szyję i gołą głowę, i zaczyna się śmiać konwulsyjnie. Spostrzega przed sobą jakiś złowrogi obraz, jakby przy świetle błyskawicy. Jest to okropne, lecz wspaniałe.
Couedic kłania się i woła:
— Tak to wynagradzają zasługi wiernych żołnierzy! Tak to dotrzymujecie przyrzeczeń, nikczemni Bretończycy!
Dwaj pomocnicy kata zmuszają go do uklęknięcia. Miecz kata poraź drugi unosi się w górę, miga jak błyskawica i Couedic pada obok Talhoueta. Kat podnosi jego głowę, ukazuje ją ludowi i ustawia potem w rogu rusztowania na wprost głowy Talhoueta.
— Na kogo teraz kolej? — zapytuje Lamer.
— Wszystko jedno! — odpowiada jakiś głos — byleby pan de Pontcalec był ostatni; tak brzmi wyrok.
— Więc na mnie kolej! — woła Montlouis. — Na mnie!
Montlouis wbiega na rusztowanie, lecz stanąwszy na górze, zatrzymuje się, włosy stają mu dębem: przed sobą, w oknie, spostrzega żonę i dzieci...
— Montlouis! Montlouis! jesteśmy tutaj, spojrzyj na nas!
W tej samej chwili oczy wszystkich zwracają się ku temu okno. Żołnierze, mieszczanie, księża, koń — patrzą wszyscy w tamtą stronę. Gaston korzysta z tej chwili, rzuca się ku rusztowaniu i zaczyna wchodzić po drabinie, wiodącej na jego szczyt.
— Moja żona! moje dzieci! — woła Montlouis, załamując z rozpaczą ręce. — Odejdźcie! miejcie litość nademną!
— Montlouis! — woła żona pokazując mu z daleka młodszego synka. — Pobłogosław twoje dzieci! Może które z nich pomści się kiedyś!
— Żegnam was, moje dzieci, i błogosławię! — woła Montlouis, wyciągając ręce ku oknu.
Te grobowe pożegnania rozlegają się wśród ciszy nocnej i żałobnem echem odbijają się w sercach obecnych.
— Dość tego! — mówi kat. — Dość tego!
Potem, zwracając się do pomocników, dodaje:
— Śpieszcie się, bo lud nie da nam potem dokończyć!
— Bądź spokojny — odparł Montlouis. — Choćby mnie lud ocalił, jabym nie zechciał ich przeżyć!
I wskazał na głowy przyjaciół.
— Ah! dobrze ich osądziłem! — zawołał Gaston, który usłyszał ostatnie słowa. — Montlouis, męczenniku, módl się za mnie!
Montlouis odwrócił się, zdawało mu się, że słyszy jakiś głos znajomy, lecz w tej samej chwili porwali go pomocnicy kata i wielki okrzyk zgromadzonego tłumu uwiadomił Gastona, że Montlouis podążył za towarzyszami i że teraz przyszła kolej na niego. Gaston poskoczył: w mgnieniu oka dostał się na sam szczyt drabinki i spojrzał z rusztowania na zgromadzone tłumy. Na trzech rogach rusztowania stały trzy głowy ściętych spiskowców. Wśród tłumu zawrzało. Egzekucya pana Montlouis i towarzyszące jej okoliczności wzburzyły widzów. Ten plac, pokryty ludzkiemi głowami, na którym rozlegały się krzyki i przekleństwa, wydał mu się podobnym do morza, którego fale żyją i poruszają się. Wtedy przyszło mu na myśl, że może zostać poznanym i że jego nazwisko, wymówione przez jedne tylko usta, może przeszkodzić mu w spełnieniu zamiaru. Więc padł coprędzej na kolana i objąwszy pień katowski, położył na nim głowę.
— Żegnam cię, moja biedna Heleno! — szepnął. — Żegnam cię, moja ukochana! Twój pocałunek opłacę życiem, ale nie honorem! Niestety! ten kwadrans spędzony z tobą spowodował śmierć pięciu ludzi!
Zabłysnął miecz kata.
— A wy, moi przyjaciele, wybaczcie mi! — dodał młodzieniec.
Żelazo spadło, głowa potoczyła się na jedną stronę, ciało na drugą. Wtedy Lamer wziął głowę i ukazał ją ludowi. Lecz wielka wrzawa podniosła się w tłumie: nikt nie poznawał głowy Pontcaleca. Kat nie zrozumiał znaczenia tej wrzawy, postawił głowę Gastona w rogu, który był dotąd próżnym, i spychając nogą ciało do wózka, w którym leżały ciała trzech towarzyszów, oparł się na niem i wykrzyknął donośnem głosem:
— Sprawiedliwości stało się zadość!
— A ja!? — zawołał grzmiący głos. — A ja!? Czy o mnie zapomniano?
I z kolei Pontcalec wpadł na rusztowanie.
— Pan! — zawołał Lamer przerażony, jak gdyby ujrzał widmo. — Kto pan jesteś? Kto?!
— Ja! — powtórzył Pontcalec — widzisz, że jestem gotów!
— Ależ — wyjąkał kat, cały drżący, spoglądając na cztery rogi rusztowania — ależ ja już mam moje cztery głowy!
— Ja jestem baron de Pontcalec! Czy słyszysz? Ja miałem zginąć na ostatku, i jestem gotów!
— Poczekaj! — odparł Lamer równie blady jak margrabia, pokazując mu cztery głowy, ustawione na rusztowaniu.
— Cztery głowy! — zawołał Pontcalec. — To-być nie może!
Wtem, w jednej z tych głów, poznał szlachetną i bladą twarz Gastona, uśmiechającą się do niego, i on z kolei cofnął się przerażony.
— Zabij mnie coprędzej! — jęknął z rozpaczą. — Czy chcesz mnie skazać na to, bym umierał kilkakrotnie?
Przez ten czas jeden z komisarzów wszedł na rusztowanie, wezwany przez kata. Rzucił szybkie spojrzenie na skazanego.
— Ten pan jest istotnie margrabią de Pontcalec — powiedział. — Kacie! pełnij twoją powinność.
— Ależ pan widzisz — zawołał kat — że już są cztery głowy!
— Więc ich będzie pięć, nadmiar nigdy nie szkodzi.
Komisarz zeszedł z drabiny, dawszy znak doboszom, by uderzyli w bębny. Wrzawa wzmagała się. Podobnej okropności nie mógł już przenieść ten tłum ludzi. Wrzawa przeszła w ryk, pogasły światła, żołnierze odepchnięci porwali za broń; nastało zamieszanie i hałas, a mnóstwo głosów wołało:
— Na śmierć komisarzowi na śmierć katów!
Wtedy armaty, ustawione na wałach, zwróciły swe paszcze ku tłumom.
— Co robić? — zapytał Lamer.
— Uderz! — odpowiedział ten sam głos co przedtem.
Pontcalec padł na kolana. Pomocnicy kata przywiązali jego głowę do pnia... Wtedy księża uciekli ze zgrozą, żołnierze zadrżeli, a Lamer uderzył, odwracając oczy, żeby nie widział swojej ofiary...
W dziesięć minut potem plac opustoszał, okna zamknęły się, światła pogasły. Artylerya i strzelcy otoczyli kołem rozbierane rusztowanie i przyglądali się w milczeniu wielkim kałużom krwi, czerwieniącym się na bruku.
Zakonnicy, którym odniesiono ciała skazanych, zobaczyli z przerażeniem, że istotnie było pięć trupów zamiast czterech. Jeden z nich trzymał jeszcze w ręku zgniecony papier. Było to ułaskawienie czterech skazanych! Wtedy dopiero wyjaśniło się wszystko i poświęcenie Gastona wyszło na jaw.
Zakonnicy chcieli wyprawić nabożeństwo, ale prezes Chateauneuf, obawiając się rozruchów w Nantes, rozkazał odprawić mszę cichą, bez żadnej wystawy. W wielką środę pogrzebano ciała skazanych. Lud nie został dopuszczony do kaplicy, gdzie spoczywają ich zwłoki przysypane wapnem, które spaliło je odrazu.
Tak się zakończyła tragedya w Nantes.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

We dwa tygodnie po egzekucyi zielona kareta, ta sama, która w początku naszego opowiadania wjeżdżała do Paryża, wyjeżdżała przez te same rogatki i skierowała się na drogę do Nantes.
Młoda dziewczyna, blada i martwa, siedziała w karecie obok zakonnicy Augustyanki, która za każdem spojrzeniem na towarzyszkę wzdychała i ocierała oczy.
Jakiś jeździec na koniu czekał na karetę w pobliżu Rambouillet; okryty był długim płaszczem, po same oczy. Obok niego stał drugi, w takim samym płaszczu. Gdy kareta minęła ich jeździec westchnął głęboko i dwie łzy spłynęły po jego twarzy.
— Żegnam cię! szepnął. — Żegnam cię, moja pociecho! moje szczęście! moja Heleno! Żegnam cię, moje dziecię!
— Mości książę! — przemówił towarzysz — kto chce panować nad drugimi, musi umieć panować nad sobą. Bądź mężnym do końca, Mości książę, a potomność nazwie cię wielkim.
— Nie przebaczę ci nigdy tego! — odrzekł Regent, wzdychając, a westchnienie to podobniejsze było do jęku. — Zabiłeś moje szczęście!
— I pracuj tu dla królów! — odrzekł, wzruszając ramionami, towarzysz strapionego.
Obaj stali, dopóki kareta nie znikła im z oczu. a potem zawrócili na drogę do Paryża.
W tydzień potem kareta wjeżdżała w bramy klasztoru w Clisson. Cały klasztor wybiegł na przyjęcie cierpiącej, biednego kwiatka, ściętego ostrym wichrem burzy światowej.
— Chodź, moje dziecię! Powracaj żyć z nami — powiedziała przełożona.
— Nie żyć, moja matko — odrzekła Helena — ale umrzeć przy was!
— Myśl tylko o Zbawicielu, moje dziecię! — dodała ksieni.
— Tak, moja matko, o Zbawicielu, który umarł za zbrodnie ludzkie, nieprawdaż?
Helena powróciła do swojej celki, którą opuściła przed miesiącem zaledwie. Wszystko tam zastała tak, jak pozostawiła, wyjeżdżając. Poszła do okna: jezioro drzemało, martwe i smutne, tylko lód, który je pokrywał, stopniał na wiosennych deszczach, a z nim razem zniknął i śnieg, na którym widywała ślady stóp Gastona.
Nadeszła wiosna; wszystko zaczęło budzić się do życia — wszystko — z wyjątkiem Heleny. Zazieleniły się drzewa naokoło jeziora, szerokie liście nenufarów zakołysały się znowu na powierzchni wody; wyprostowały się trzciny i całe stada ptaszków obrały sobie w nich siedlisko. Nawet krata otwierała się, jak dawniej, dla przepuszczenia ogrodnika.
Helena przeżyła jeszcze lato; we wrześniu umarła...
Rankiem, w dzień jej śmierci, ksieni otrzymała list przywieziony z Paryża przez dworskiego kuryera. Zaniosła go umierającej. Były w nim tylko te słowa:
„Moja matko! Wyjednaj od Heleny przebaczenie dla Regenta!“
Helena przeczytawszy to, zbladła. Odpowiedziała po chwili:
— Dobrze, moja matko, przebaczam mu! Ale dlatego tylko, że wkrótce połączę się z tym, którego on zabił....
O czwartej popołudniu skonała.
Prosiła, by ją pochowano w tem samem miejscu, gdzie Gaston przywiązywał łódź, w której do niej przypływał.
Życzeniu jej uczyniono zadość.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.