Kawaler de Chanlay/Rozdział XXIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Kawaler de Chanlay
Wydawca Nakładem „Dziennika Polskiego“
Data wyd. 1910
Druk Piller-Neumann
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Une Fille du Régent
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIV.
Egzekucya.

Komisya, wyznaczona przez pana Dubois, rozpoczęła bezzwłocznie swoje czynności. Zaopatrzona w nieograniczone pełnomocnictwo, odbywała zgromadzenia w zamku pod strażą silnego oddziału wojska, oczekującego każdej chwili napaści buntowników.
Od uwięzienia czterech spiskowców, Nantes, przerażone w pierwszej chwili, zaczęło stawać w ich obronie. Bretania gotowała się do buntu, ale dotąd siedziała spokojnie, tymczasem zbliżał się dzień sądu. W przeddzień posiedzenia Pontcalec miał z towarzyszami następującą rozmowę:
— Powiedzcie mi — zaczął — czy popełniłem jaką nieostrożność w mowie lub czynie?
— Nie! — odpowiedzieli wszyscy trzej.
— Czy który z nas wspomniał cośkolwiek o swoich zamiarach żonie, bratu, przyjacielowi? Ty naprzykład Montlouis?
— Nie! upewniam słowem honoru.
— Ty, Talhouet?
— I ja nie.
— A ty, Couedic?
— Nie.
— Więc nie ma przeciwko nam żadnych dowodów. Nikt nas nie zdradził, nikt nam nie jest niechętnym.
— Ale tymczasem sądzą naszą sprawę — zauważył Montlouis.
— Na jakiej zasadzie? zapytał Pontcalec.
— Na zasadzie tajemnych poszlak — odparł, uśmiechając się, Talhouet.
— Narażą się tylko na śmieszność — mówił Pontcalec — i którejkolwiek nocy będą zmuszeni dopomódz nam do ucieczki, żeby uniknąć wstydu uwolnienia nas urzędownie.
— Nie zdaje mi się — powiedział Montlouis, który od samego początku widział tę sprawę w mniej wesołych barwach, może dlatego, że miał najwięcej do stracenia, mając żonę i dwoje dzieci. — Dubois jest spragniony, napije się naszej krwi.
— Ale jest oprócz niego i parlament bretański — zrobił uwagę Couedic.
— Poto, żeby nam kazał pościnać głowy — odparł Montlouis.
Ale na to wszystko jeden ze spiskowców uśmiechał się tylko. Był to Pontcalec.
— Panowie! — powtarzał. — Panowie! uspokójcie się. Jeżeli Dubois ma pragnienie, tem gorzej dla niego, bo się wścieknie. Ale tym razem, upewniam was, że Dubois nie napije się naszej krwi.
Zadanie komisyi zrazu zdawało się istotnie trudne: żadnych zeznań, żadnych dowodów. Cała Bretania śmiała się w nos komisarzom, a gdy się nie śmiała, groziła. Prezes wyprawił do Paryża kuryera, z objaśnieniem, jaki jest stan rzeczy, i z prośbą o nowe rozkazy.„Ukarzcie ich za powzięty zamiar — odpisał Dubois. — Można nie dopuścić się zbrodniczego czynu, jeżeli do niego przeszkodzono, ale gdy idzie o bunt, zamiar uważa się za czyn dokonany.“
Uzbrojona w ten sposób komisyą zabrała się do dzieła. Odbyło się posiedzenie, na którem oskarżeni zaczęli od szyderstw, a skończyli na tem, że sami wystąpili z oskarżeniem. Ale komisyą, złożona z ludzi dobranych przez takiego mistrza, jak Dubois, potrafiła się zabezpieczyć i od szyderstwa i od gniewów.
Po powrocie do więzienia Pontcalec winszował sobie, że tyle nagadał sędziom.
— Nic to nie znaczy, — powiedział Montlouis — nasza sprawa źle stoi. Bretania ani myśli o powstaniu.
— Czeka na wyrok — objaśnił Talhouet.
— Może być wtedy już zapóźno — zauważył Montlouis.
— Ale oni nie mogą wydać na nas potępiającego wyroku! — dowodził Pontcalec. — Prawda, że jesteśmy winni, ale nie ma przeciw nam dowodów. Kto się ośmieli wydać wyrok?
Ta pewność oddziaływała na towarzyszów; kto ma nadzieję, jest zawsze zabobonny. Zaczęli się więc śmiać z pośpiechu komisyi. Nie wiedzieli, że Dubois słał kuryera za kuryerem, nagląc do śpiesznego prowadzenia sprawy. Nakoniec sąd uznał, że już zebrał potrzebne dowody. Wiadomość ta podwoiła wesołość spiskowych, którzy tego dnia byli jeszcze dowcipniejsi i żartobliwiej nastrojeni, niż zwykle.
Rzadko się trafia bardziej burzliwe posiedzenie. Niektórzy członkowie sądu, mniej skłonni do złego, czy mniej ambitni, oburzali się na samą myśl skazania ludzi na zasadzie prostych podejrzeń, bo, oprócz zeznań przesłanych przez pana Dubois, o których wiarygodności mogli powątpiewać, nie było żadnych innych dowodów. Ale większość oddana była ministrowi, i skutkiem tego między członkami sądu doszło do kłótni, obelg, niemal do bitwy. Rozprawy trwały jedenaście godzin, poczem większość odniosła zwycięztwo. Wyrok został wydany nie na zasadzie śledztwa, przeprowadzonego w Nantes, lecz na zasadzie instrukcyi przesłanych z Paryża. Komisarze do czterech przywódców spisku uwięzionych dołączyli szesnastu nieobecnych i zawyrokowali:
„Że oskarżeni, uznani za winnych zamierzonej zbrodni obrazy majestatu i zdrady stanu zostają skazani na śmierć przez ścięcie, nieobecni in effigie; że mury i szańce ich zamków zostaną rozebrane, herby strącone, a lasy i zarośla wyrąbane do wysokości dziesięciu stóp.
W godzinę po wydaniu wyroku pisarz otrzymał rozkaz przeczytania go oskarżonym.
Tymczasem oskarżeni, którzy doznali dużo współczucia od publiczności, pełni byli otuchy. Siedzieli razem i jedli wieczerzę, przypominając wszystkie szczegóły posiedzenia, gdy otworzyły się drzwi i ukazała się blada i surowa postać pisarza. Uroczyste to zjawisko uciszyło wesołe żarty i wywołało bicie serca u skazanych. Pisarz wszedł zwolna, strażnik został przy drzwiach, a w cieniach korytarza widać było połyskujące rury muszkietów.
— Czego pan sobie życzysz? — zapytał Pontcalec, — i co znaczą te złowróżbne przybory.
— Panowie odpowiedział pisarz przynoszę wam wyrok trybunału: uklęknijcie...
— Ależ to tylko wyroków śmierci słucha się klęcząco — zrobił uwagę Montlouis.
— Uklęknijcie, panowie! — powtórzył pisarz.
— Dobre to dla przestępców lub ludzi z pospólstwa — powiedział Couedic. — My, jako szlachta i ludzie niewinni, wysłuchamy wyroku stojąco.
Talhouet, który jeden tylko miał kapelusz na głowie, zdjął go. Wszyscy czterej stanęli z odkrytemi głowami, oparci jeden o drugiego, bladzi, lecz uśmiechnięci. Pisarz przeczytał wyrok, a żaden szmer, żaden ruch nie przerwał mu podczas czytania. Kiedy skończył, Pontcalec zapytał:
— Dlaczego powiedziano mi podczas sprawy, że jeżeli wydam zamiary Hiszpanii względem Francyi, zostanę uwolniony? Hiszpania jest naszym wrogiem; powiedziałem, com wiedział o jej zamiarach, a teraz zostaję skazany. Dlaczego? Czy ta komisyą składa się z nikczemników, którzy urządzają zasadzki dla oskarżonych?
Pisarz nic nie odpowiedział.
— Ależ Regent w Paryżu oszczędził wszystkich uczestników spisku Cellamara — dodał Montlouis. — Ani jedna kropla krwi nie popłynęła. Czyż jesteśmy przeznaczeni na to, żeby odpokutować za tę pobłażliwość okazaną stolicy?
Pisarz milczał.
— Skończmy już raz! — przemówił Talhouet. — Jesteśmy skazani, zgoda! Czy służy nam, lub nie, prawo apelacyi?
— Nie służy, panowie — objaśnił pisarz.
— Więc może pan odejść — powiedział Couedic.
Pisarz skłonił się i odszedł, a za nim żołnierze z eskorty i zamknęły się za nimi drzwi więzienia, ciężkie i hałaśliwe.
— I cóż? — zapytał Montlouis, kiedy pozostali sami.
— Jesteśmy skazani — odrzekł Pontcalec — Nie utrzymywałem nigdy, że nie będzie wyroku, mówiłem tylko, że nie dojdzie do egzekucyi.
— Jestem tego samego zdania, co Pontcalec — poparł go Talhouet. — Zrobili to tylko dla nastraszenia prowincyi i zbadania jej uległości.
— Zresztą — dodał Couedic — nie będzie egzekucyi, dopóki Regent nie zatwierdzi wyroku. A w zwykłym trybie rzeczy potrzeba dwóch dni czasu na przesłanie go do Paryża, jednego na przejrzenie sprawy, dwóch na powrót — razem pięć dni. Mamy więc przed sobą pięć dni, a przez ten czas może się zdarzyć dużo rzeczy; może Bretania, dowiedziawszy się o wyroku, powstanie...
Montlouis potrząsnął głową.
— A prócz tego jest jeszcze i Gaston, o którym zapominacie — dodał Pontcalec.
— Obawiam się, czy Gaston nie został uwięziony — zauważył Montlouis. — Znam Gastona i wiem, że gdyby był wolnym, mielibyśmy już od niego wiadomości.
— Nie zaprzeczysz jednak temu, ty, wróżbito nieszczęść, że mamy przed sobą kilka dni czasu — odezwał się Talhouet.
— Jeżeli tak, panowie, wracajmy do stołu — zawołał Couedic — i wypijmy jeszcze jeden kieliszek za nasze zdrowie.
— Zabrakło już wina — zauważył Montlouis. — Zła wróżba!
— Ba! nie brakuje go w piwnicy — odrzekł Pontcalec.
Zawołał na strażnika. Strażnik, wszedłszy, spojrzał z zadziwieniem na czterech przyjaciół, siedzących przy stole.
— Cóż tam nowego, Mości Krzysztofie? — zapytał Pontcalec.
Mości Krzysztof pochodził z Guer i miał szczególną cześć dla rodziny margrabiów Pontcalec.
— Nic oprócz tego, o czem panowie już wiedzą — odpowiedział.
— Więc przynieś nam wina.
— Chcą się odurzyć — szepnął strażnik, wychodząc. Biedni panowie!
W chwilę potem skazani usłyszeli śpieszne kroki, zbliżające się do drzwi ich pokoju, które otworzyły się gwałtownie i Krzysztof ukazał się bez butelek.
— I cóż? — zapytał Pontcalec. — Gdzież jest wino, o któreśmy prosili?
— Dobra nowina! — zawołał Krzysztof, nie odpowiadając na pytanie Pontcaleca. — Dobra nowina!
— Jaka nowina! — zapytał Montlouis, wzdrygnąwszy się.
— Pan de Chateauneuf odwołał stu pięćdziesięciu ludzi, którzy stali już pod bronią na placu Targowym, co przeraziło wszystkich. Ale teraz przysłał im inne rozkazy i powracają do koszar.
— Kiedy tak — odezwał się Montlouis — zaczynam i ja wierzyć, że nie nastąpi to jeszcze dziś.
W tej chwili wybiła szósta.
— Ale ta dobra nowina nie powinna nam przeszkadzać do zaspokojenia pragnienia. Idź i przynieś nam wina!
Krzysztof wyszedł i powrócił po dziesięciu minutach z butelką w ręku. Skazani, którzy zostali przy stole, napełnili kieliszki.
— Zdrowie Gastona! — zawołał Pontcalec, spoglądając znacząco na towarzyszów.
Wychylili kieliszki wszyscy, z wyjątkiem pana Montlouis, który, niosąc kieliszek do ust, zatrzymał się i zaczął nadsłuchiwać.
— Cóż tam? — zapytał Pontcalec.
— Biją w bębny! — oznajmił Montlouis, wyciągając rękę w kierunku dochodzącego odgłosu.
— Czyś nie słyszał, co powiedział Krzysztof, że to wojsko powraca do koszar? — objaśnił Talhouet.
— Nie! przeciwnie, to wojsko wychodzi z koszar; to nie odwrót, lecz pobudka.
— Pobndka! — powtórzył Talhouet. — Co u dyabła może to znaczyć?
— Nic dobrego — dodał Montlouis, potrząsając głową.
— Krzysztofie — zwrócił się Pontcalec do wchodzącego strażnika. — Dowiedz się, co to!
— Dobrze, panie margrabio, za chwilę dowiedzą się panowie — odpowiedział strażnik.
Wybiegł z izby, której nie zapomniał jednak zamknąć starannie. Więźniowie pozostali sami milczący i niespokojni. Po upływie dziesięciu minut otworzyły się drzwi i ukazał się strażnik blady z przerażenia.
— Kuryer z Paryża nadjechał przed chwilą; natychmiast po jego przybyciu podwojono straże i dobosze zaczęli bębnić pobudkę.
— O! o! — zawołał Montlouis. — O naszą skórę tu idzie!
— Idą po schodach! — szepnął strażnik, bardziej drżący i blady, niż skazani.
Słychać było istotnie kolby muszkietów, uderzające o podłogę korytarza, i pomieszane liczne głosy.
Otworzyły się drzwi i ukazał się pisarz.
— Panowie — przemówił — ile czasu potrzebujecie na załatwienie spraw doczesnych i jak prędko gotowi jesteście ponieść karę.
Głębokie przerażenie zmroziło wszystkich obecnych.
— Żądam tyle czasu — przemówił pierwszy Montlouis ażeby wyrok mógł pójść do Paryża i powrócić zatwierdzony przez Regenta.
— Ja zaś — odezwał się Talhouet — żądam tyle czasu, ile potrzeba komisyi do upamiętania się i uznania swojej nikczemności.
— Co do mnie — wystąpił Couedic — chciałbym, żeby dano ministrowi czas do zamiany tej kary na dziesięciodniowe więzienie, na które zasłużyliśmy przez naszą lekkomyślność.
— A pan — zwrócił się pisarz do Pontcaleca, który milczał — czego żądasz?
— Ja nie żądam nic — odparł Pontcalec z niezachwianym spokojem.
— Więc jeżeli tak mówił dalej pisarz — winienem oznajmić odpowiedź komisyi. Macie panowie dwie godziny czasu na uporządkowanie interesów i przygotowanie się na śmierć. Jest teraz wpół do siódmej; za półtrzeciej godziny macie być dostawieni na plac Bouffay, gdzie się odbędzie egzekucya.
Zapadło głębokie milczenie, najodważniejsi uczuli, że trwoga ich ogarnia. Pisarz wyszedł, nie otrzymawszy żadnej odpowiedzi; spiskowi spojrzeli po sobie i uścisnęli się za ręce. Mieli przed sobą dwie godziny czasu.
Nadeszli księża, potem żołnierze, następnie kaci. Położenie stawało się straszne. Jeden tylko Pontcalec trzymał się bez zmiany, bo inni, choć nie brakło im odwagi, nie mieli już żadnej nadziei. Pontcalec dodawał im ducha swoim spokojem, z jakim rozmawiał nietylko z księżmi, ale i z katami, którzy już zabrali się do swej zdobyczy.
Zajęto się tym okropnym obrządkiem, który się nazywa przygotowaniem stroju skazanych. Wszyscy czterej skazańcy mieli iść na rusztowanie ubrani w czarne płaszcze, dlatego, żeby w oczach tłumu — którego wybuchu wciąż się obawiano pomieszali się z księżmi, którzy ich spowiadali.
Gaston tymczasem pędził drogą ku Nantes, prześcigając pocztyliona, którego obowiązkiem było nie poganiać, lecz powstrzymywać konia. Mimo to, przebywał trzy mile w ciągu godziny. Przejechał w ten sposób Sévres i Wersal.
Dojeżdżając do Rambouillet, o świcie, zastał pocztmistrza i pocztylionów, zajętych koniem, któremu puszczano krew. Koń leżał na środku ulicy i oddychał z trudnością. Gaston nie zwrócił na to w pierwszej chwili uwagi. Ale siadając na konia, usłyszał jednego z ludzi, jak mówił.
— Jeżeli będzie dalej tak jechał, to mu niejeden jeszcze koń padnie, nim dojedzie do Nantes.
Gaston miał już ruszyć, gdy uderzony nagłą i straszną myślą, zatrzymał się i skinął na pocztmistrza. Pocztmistrz zbliżył się.
— Kto to jechał? — zapytał Gaston — tak prędko, że doprowadził biedne zwierzę do takiego stanu?
— Kuryer z ministeryum — odrzekł pocztmistrz.
— Kuryer z ministeryum! — powtórzył Gaston. — Z Paryża?
— Z Paryża — odparł pocztmistrz.
— Jak dawno pojechał?
— Blizko dwie godziny temu.
— Byłem zanadto szczęśliwy pomyślał młodzieniec — i Helena miała słuszność, mówiąc, że przeczuwa jakieś nieszczęście. Ale dogonię tego kuryera, dowiem się, co wiezie, albo sam życiem to przypłacę.
I puścił się jak strzała.
Ale na tych badaniach i wahaniach upłynęło mu znowu 10 minut, tak, że przyjechawszy na następną stacyę, był wciąż spóźniony o dwie godziny. Tym razem koń kuryera wyszedł cało, lecz koń Gastona o mało nie padł.Pocztmistrz chciał robić jakieś uwagi, lecz Gaston rzucił mu parę dukatów i ruszył galopem.
Przed następną stacyą zyskał kilka minut, nic więcej. Kuryer nie zwalniał biegu, Gaston pośpieszał. Ten niesłychany pośpiech kuryera podwajał gorączkę i nieufność młodzieńca.
— O! — powtarzał sobie — dojadę, muszę dojechać razem z nim, jeżeli go nie zdołam wyprzedzić.
Popędzał i naglił konie, które dochodziły do stacyi oblane potem, padające ze znużenia. Na każdej stacyi dowiadywał się, że kuryer już przejechał, ale zyskiwał wciąż po kilka minut i to mu dodawało sił.
Pocztylioni, którzy zostawali w tyle, litowali się nad tym pięknym młodzieńcem, o bladej twarzy i martwem spojrzeniu, który jechał tak, nie jedząc i nie wypoczywając, oblany potem mimo zimna i nie mówiący nic, oprócz słów:
— Konia! konia! prędko! konia!
Noc zachodziła szybko i Gaston, któremu zdawało się wciąż, że zobaczy coś na widnokręgu, usiłował przebić ciemności wzrokiem. Jechał jak przez sen, zdawało mu się, że słyszy bicie w dzwony, turkot armat i bębnienie. W głowie jego rozlegały się grobowe śpiewy i złowrogie odgłosy. Żył jakiemś nieziemskiem życiem; podtrzymywała go gorączka, unosił się ponad ziemię.
Około ósmej wieczorem zobaczył przed sobą Nantes, czarną masę murów, wśród których błyszczały nieliczne światła nakształt gwiazd. Usiłował odetchnąć, a sądząc, że krawat go dusi, rozwiązał go i rzucił na ziemię.
Pod samą bramą Nantes, koń mu padł, lecz Gaston nie wypuścił nóg ze strzemion, szarpnięciem cugli i ostrogami poderwał konia, który stanął na nogi.
Noc była ciemna, na wałach nikogo, szyldwachów nawet nie było widać wśród ciemności: miasto wyglądało, jak wymarłe. Cisza i pustka wszędzie. Lecz gdy Gaston przejeżdżał przez jedną z bram, szyldwach zawołał do niego parę wyrazów, których nie usłyszał. Jechał dalej. Na ulicy Zamkowej koń padł po raz drugi, ale już nie podniósł się tym razem. Cóż to już obchodziło Gastona: dojechał przecież do celu!
Szedł dalej piechotą. Był cały zbolały, lecz nie czuł zmęczenia; trzymał w ręku papier, który ściskał z całej siły. Jedno go tylko dziwiło, że w dzielnicy tak ludnej nie spotyka nikogo. Ale w miarę, jak się posuwał w głąb miasta, dochodził jego uszu jakiś głuchy szum od strony placu Bouffay, położonego na końcu długiej ulicy, którą mijał. Błyszczały tam liczne światła, oświecające całe morze głów, ale Gaston przeszedł, nie zatrzymując się.
Nakoniec ujrzał zamek. Zobaczył otwarty, czarny jak przepaść, podjazd zamkowy. Szyldwach, stojący na zwodzonym moście, chciał go zatrzymać, lecz Gaston pokazawszy papier trzymany w ręku, odsunął żołnierza i wszedł w bramę.
Dwóch ludzi stało, rozmawiając ze smutkiem, a jeden z nich ocierał oczy. Gaston nagle zrozumiał wszystko.
— Ułaskawienie! — zawołał. — Rozkaz opóźnienia...
Głos zamarł mu w gardle, ale słuchający zrozumieli go.
— Biegnij! biegnij coprędzej! — zawołali, wskazując mu drogę. — Biegnij! może jeszcze zdążysz na czas!
I sami rozbiegli się w różne strony. Gaston biegł dalej, minął korytarz, cały szereg pustych sal, potem jedną wielką salę, potem drugi korytarz. Zdaleka, poprzez kraty, przy świetle pochodni, widział te tłumy ludzi, spostrzeżone poprzednio. Przeszedł przez całą szerokość zamku, wpadł na taras; ztamtąd widać było plac, rusztowanie, ludzi tłum naokoło. Gaston usiłuje krzyczeć — nie słyszą go; powiewa chustką — nie widzą! Jakaś postać wchodzi na rusztowanie; Gaston wydaje krzyk i zeskakuje z wału na dół; szyldwach chce go zatrzymać, Gaston przewraca żołnierza i wbiega na schody, wiodące na plac. Na dole stoją barykady z wozów — Gaston schyla się i prześlizguje między kołami. Poza barykadą z wozów pułk grenadyerów Saint-Simona tworzy szpaler. Gaston zdobywa się na rozpaczliwy wysiłek, przerywa łańcuch i dostaje się do środka. Żołnierze, widząc człowieka bladego, zadyszanego, z papierem w ręku, przepuszczają go. Nagle Gaston zatrzymuje się jak skamieniały. Talhouet — Gaston poznaje go dobrze — Talhouet klęka na rusztowaniu.
— Stójcie! Stójcie! woła Gaston z rozpaczą.
Lecz w tej samej chwili miecz kata zaświecił, jak błyskawica, słychać tępy odgłos uderzenia i wielki dreszcz przebiegł po tłumie. Krzyk Gastona utonął wśród krzyku dwudziestu tysięcy ludzi. Gaston przybył sekundę zapóźno. Talhouet nie żyje — i młodzieniec podnosząc oczy, widzi głowę przyjaciela w ręku kata. Wtedy zrozumiał odrazu, że, ponieważ jeden zginął, muszą zginąć wszyscy, że żaden z nich nie przyjmie spóźnionej łaski.
Ogląda się wokoło: Couedic wchodzi z kolei, ubrany w czarny płaszcz, z gołą głową i obnażoną szyją. Gastonowi przychodzi na myśl, że i on również ma na sobie czarny płaszcz, obnażoną szyję i gołą głowę, i zaczyna się śmiać konwulsyjnie. Spostrzega przed sobą jakiś złowrogi obraz, jakby przy świetle błyskawicy. Jest to okropne, lecz wspaniałe.
Couedic kłania się i woła:
— Tak to wynagradzają zasługi wiernych żołnierzy! Tak to dotrzymujecie przyrzeczeń, nikczemni Bretończycy!
Dwaj pomocnicy kata zmuszają go do uklęknięcia. Miecz kata poraź drugi unosi się w górę, miga jak błyskawica i Couedic pada obok Talhoueta. Kat podnosi jego głowę, ukazuje ją ludowi i ustawia potem w rogu rusztowania na wprost głowy Talhoueta.
— Na kogo teraz kolej? — zapytuje Lamer.
— Wszystko jedno! — odpowiada jakiś głos — byleby pan de Pontcalec był ostatni; tak brzmi wyrok.
— Więc na mnie kolej! — woła Montlouis. — Na mnie!
Montlouis wbiega na rusztowanie, lecz stanąwszy na górze, zatrzymuje się, włosy stają mu dębem: przed sobą, w oknie, spostrzega żonę i dzieci...
— Montlouis! Montlouis! jesteśmy tutaj, spojrzyj na nas!
W tej samej chwili oczy wszystkich zwracają się ku temu okno. Żołnierze, mieszczanie, księża, koń — patrzą wszyscy w tamtą stronę. Gaston korzysta z tej chwili, rzuca się ku rusztowaniu i zaczyna wchodzić po drabinie, wiodącej na jego szczyt.
— Moja żona! moje dzieci! — woła Montlouis, załamując z rozpaczą ręce. — Odejdźcie! miejcie litość nademną!
— Montlouis! — woła żona pokazując mu z daleka młodszego synka. — Pobłogosław twoje dzieci! Może które z nich pomści się kiedyś!
— Żegnam was, moje dzieci, i błogosławię! — woła Montlouis, wyciągając ręce ku oknu.
Te grobowe pożegnania rozlegają się wśród ciszy nocnej i żałobnem echem odbijają się w sercach obecnych.
— Dość tego! — mówi kat. — Dość tego!
Potem, zwracając się do pomocników, dodaje:
— Śpieszcie się, bo lud nie da nam potem dokończyć!
— Bądź spokojny — odparł Montlouis. — Choćby mnie lud ocalił, jabym nie zechciał ich przeżyć!
I wskazał na głowy przyjaciół.
— Ah! dobrze ich osądziłem! — zawołał Gaston, który usłyszał ostatnie słowa. — Montlouis, męczenniku, módl się za mnie!
Montlouis odwrócił się, zdawało mu się, że słyszy jakiś głos znajomy, lecz w tej samej chwili porwali go pomocnicy kata i wielki okrzyk zgromadzonego tłumu uwiadomił Gastona, że Montlouis podążył za towarzyszami i że teraz przyszła kolej na niego. Gaston poskoczył: w mgnieniu oka dostał się na sam szczyt drabinki i spojrzał z rusztowania na zgromadzone tłumy. Na trzech rogach rusztowania stały trzy głowy ściętych spiskowców. Wśród tłumu zawrzało. Egzekucya pana Montlouis i towarzyszące jej okoliczności wzburzyły widzów. Ten plac, pokryty ludzkiemi głowami, na którym rozlegały się krzyki i przekleństwa, wydał mu się podobnym do morza, którego fale żyją i poruszają się. Wtedy przyszło mu na myśl, że może zostać poznanym i że jego nazwisko, wymówione przez jedne tylko usta, może przeszkodzić mu w spełnieniu zamiaru. Więc padł coprędzej na kolana i objąwszy pień katowski, położył na nim głowę.
— Żegnam cię, moja biedna Heleno! — szepnął. — Żegnam cię, moja ukochana! Twój pocałunek opłacę życiem, ale nie honorem! Niestety! ten kwadrans spędzony z tobą spowodował śmierć pięciu ludzi!
Zabłysnął miecz kata.
— A wy, moi przyjaciele, wybaczcie mi! — dodał młodzieniec.
Żelazo spadło, głowa potoczyła się na jedną stronę, ciało na drugą. Wtedy Lamer wziął głowę i ukazał ją ludowi. Lecz wielka wrzawa podniosła się w tłumie: nikt nie poznawał głowy Pontcaleca. Kat nie zrozumiał znaczenia tej wrzawy, postawił głowę Gastona w rogu, który był dotąd próżnym, i spychając nogą ciało do wózka, w którym leżały ciała trzech towarzyszów, oparł się na niem i wykrzyknął donośnem głosem:
— Sprawiedliwości stało się zadość!
— A ja!? — zawołał grzmiący głos. — A ja!? Czy o mnie zapomniano?
I z kolei Pontcalec wpadł na rusztowanie.
— Pan! — zawołał Lamer przerażony, jak gdyby ujrzał widmo. — Kto pan jesteś? Kto?!
— Ja! — powtórzył Pontcalec — widzisz, że jestem gotów!
— Ależ — wyjąkał kat, cały drżący, spoglądając na cztery rogi rusztowania — ależ ja już mam moje cztery głowy!
— Ja jestem baron de Pontcalec! Czy słyszysz? Ja miałem zginąć na ostatku, i jestem gotów!
— Poczekaj! — odparł Lamer równie blady jak margrabia, pokazując mu cztery głowy, ustawione na rusztowaniu.
— Cztery głowy! — zawołał Pontcalec. — To-być nie może!
Wtem, w jednej z tych głów, poznał szlachetną i bladą twarz Gastona, uśmiechającą się do niego, i on z kolei cofnął się przerażony.
— Zabij mnie coprędzej! — jęknął z rozpaczą. — Czy chcesz mnie skazać na to, bym umierał kilkakrotnie?
Przez ten czas jeden z komisarzów wszedł na rusztowanie, wezwany przez kata. Rzucił szybkie spojrzenie na skazanego.
— Ten pan jest istotnie margrabią de Pontcalec — powiedział. — Kacie! pełnij twoją powinność.
— Ależ pan widzisz — zawołał kat — że już są cztery głowy!
— Więc ich będzie pięć, nadmiar nigdy nie szkodzi.
Komisarz zeszedł z drabiny, dawszy znak doboszom, by uderzyli w bębny. Wrzawa wzmagała się. Podobnej okropności nie mógł już przenieść ten tłum ludzi. Wrzawa przeszła w ryk, pogasły światła, żołnierze odepchnięci porwali za broń; nastało zamieszanie i hałas, a mnóstwo głosów wołało:
— Na śmierć komisarzowi na śmierć katów!
Wtedy armaty, ustawione na wałach, zwróciły swe paszcze ku tłumom.
— Co robić? — zapytał Lamer.
— Uderz! — odpowiedział ten sam głos co przedtem.
Pontcalec padł na kolana. Pomocnicy kata przywiązali jego głowę do pnia... Wtedy księża uciekli ze zgrozą, żołnierze zadrżeli, a Lamer uderzył, odwracając oczy, żeby nie widział swojej ofiary...
W dziesięć minut potem plac opustoszał, okna zamknęły się, światła pogasły. Artylerya i strzelcy otoczyli kołem rozbierane rusztowanie i przyglądali się w milczeniu wielkim kałużom krwi, czerwieniącym się na bruku.
Zakonnicy, którym odniesiono ciała skazanych, zobaczyli z przerażeniem, że istotnie było pięć trupów zamiast czterech. Jeden z nich trzymał jeszcze w ręku zgniecony papier. Było to ułaskawienie czterech skazanych! Wtedy dopiero wyjaśniło się wszystko i poświęcenie Gastona wyszło na jaw.
Zakonnicy chcieli wyprawić nabożeństwo, ale prezes Chateauneuf, obawiając się rozruchów w Nantes, rozkazał odprawić mszę cichą, bez żadnej wystawy. W wielką środę pogrzebano ciała skazanych. Lud nie został dopuszczony do kaplicy, gdzie spoczywają ich zwłoki przysypane wapnem, które spaliło je odrazu.
Tak się zakończyła tragedya w Nantes.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

We dwa tygodnie po egzekucyi zielona kareta, ta sama, która w początku naszego opowiadania wjeżdżała do Paryża, wyjeżdżała przez te same rogatki i skierowała się na drogę do Nantes.
Młoda dziewczyna, blada i martwa, siedziała w karecie obok zakonnicy Augustyanki, która za każdem spojrzeniem na towarzyszkę wzdychała i ocierała oczy.
Jakiś jeździec na koniu czekał na karetę w pobliżu Rambouillet; okryty był długim płaszczem, po same oczy. Obok niego stał drugi, w takim samym płaszczu. Gdy kareta minęła ich jeździec westchnął głęboko i dwie łzy spłynęły po jego twarzy.
— Żegnam cię! szepnął. — Żegnam cię, moja pociecho! moje szczęście! moja Heleno! Żegnam cię, moje dziecię!
— Mości książę! — przemówił towarzysz — kto chce panować nad drugimi, musi umieć panować nad sobą. Bądź mężnym do końca, Mości książę, a potomność nazwie cię wielkim.
— Nie przebaczę ci nigdy tego! — odrzekł Regent, wzdychając, a westchnienie to podobniejsze było do jęku. — Zabiłeś moje szczęście!
— I pracuj tu dla królów! — odrzekł, wzruszając ramionami, towarzysz strapionego.
Obaj stali, dopóki kareta nie znikła im z oczu. a potem zawrócili na drogę do Paryża.
W tydzień potem kareta wjeżdżała w bramy klasztoru w Clisson. Cały klasztor wybiegł na przyjęcie cierpiącej, biednego kwiatka, ściętego ostrym wichrem burzy światowej.
— Chodź, moje dziecię! Powracaj żyć z nami — powiedziała przełożona.
— Nie żyć, moja matko — odrzekła Helena — ale umrzeć przy was!
— Myśl tylko o Zbawicielu, moje dziecię! — dodała ksieni.
— Tak, moja matko, o Zbawicielu, który umarł za zbrodnie ludzkie, nieprawdaż?
Helena powróciła do swojej celki, którą opuściła przed miesiącem zaledwie. Wszystko tam zastała tak, jak pozostawiła, wyjeżdżając. Poszła do okna: jezioro drzemało, martwe i smutne, tylko lód, który je pokrywał, stopniał na wiosennych deszczach, a z nim razem zniknął i śnieg, na którym widywała ślady stóp Gastona.
Nadeszła wiosna; wszystko zaczęło budzić się do życia — wszystko — z wyjątkiem Heleny. Zazieleniły się drzewa naokoło jeziora, szerokie liście nenufarów zakołysały się znowu na powierzchni wody; wyprostowały się trzciny i całe stada ptaszków obrały sobie w nich siedlisko. Nawet krata otwierała się, jak dawniej, dla przepuszczenia ogrodnika.
Helena przeżyła jeszcze lato; we wrześniu umarła...
Rankiem, w dzień jej śmierci, ksieni otrzymała list przywieziony z Paryża przez dworskiego kuryera. Zaniosła go umierającej. Były w nim tylko te słowa:
„Moja matko! Wyjednaj od Heleny przebaczenie dla Regenta!“
Helena przeczytawszy to, zbladła. Odpowiedziała po chwili:
— Dobrze, moja matko, przebaczam mu! Ale dlatego tylko, że wkrótce połączę się z tym, którego on zabił....
O czwartej popołudniu skonała.
Prosiła, by ją pochowano w tem samem miejscu, gdzie Gaston przywiązywał łódź, w której do niej przypływał.
Życzeniu jej uczyniono zadość.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.