Kawaler de Chanlay/Rozdział VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Kawaler de Chanlay
Wydawca Nakładem „Dziennika Polskiego“
Data wyd. 1910
Druk Piller-Neumann
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Une Fille du Régent
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.
Co się działo w hotelu pod królewskim tygrysem.

Gaston odjechał, nie powiedziawszy ani słowa, gdzie się mogą zobaczyć, ani w jaki sposób to widzenie mogłoby nastąpić, ale Helena pomyślała, że ułożenie tego wszystkiego jest rzeczą mężczyzny; ścigała go tylko wzrokiem, dopóki nie znikł w ciemnościach, a w kwadrans potem dojechała do Rarnbouillet.
Tam Augustyanka wydobyła z olbrzymiej kieszeni papier i przeczytała przy świetle latarni następujący adres:
„Pani Desroches, hotel pod królewskim tygrysem “
Zakonnica powtórzyła objaśnienie woźnicy i w dziesięć minut później powóz zatrzymał się pod wskazanym adresem.
Tejże samej chwili kobieta oczekująca w pokoju na dole wyszła z pośpiechem, zbliżyła się do powozu i dygając z uszanowaniem, pomogła paniom wysiąść; wprowadziła je następnie do ciemnej sieni, a przed nią służący oświetlał drogę dwiema malowanemi latarniami.
Otworzyły się drzwi, wiodące do pięknego przedsionka; pani Desroches cofnęła się, puściła przed sobą Helenę i siostrę Teresę, a obie podróżne po upływie kilku minut siedziały już wygodnie na miękkiej sofie przed jasno płonącym ogniem.
Komnata była piękna, duża i umeblowana wykwintnie według nowego stylu owego czasu — bo było to jeszcze przed nadejściem epoki, którą ochrzczono mianem rococo — olbrzymie lustra w złoconych ramach wisiały nad kominkiem, pająk złocony zwieszał się z sufitu, a złocone lwy drzemały przed wielkim kominem.
W salonie tym było czworo drzwi: jedne, przez które weszły podróżne; drugie wiodące do sali jadalnej, oświetlonej, ogrzanej, z nakrytym stołem; trzecie do sypialni, bardzo przyzwoicie umeblowanej; czwarte zaś były zamknięte.
Helena zachwycona była tym przepychem; podobały się jej milczące i pełne uszanowania twarze służby, tak odmiennej od wesołych służących spotykanych w przydrożnych oberzach. Augustynka zaś mruczała pod nosem modlitwy a rzucając pożądliwe spojrzenie na zupę dymiącą na stole, winszowała sobie w duchu, że to dzień postny. Po chwili pani Desroches weszła do salonu i podała list zakonnicy, która go otworzyła z pośpiechem.
W liście były następujące polecenia:
„Siostra może zanocować w Rambouillet, albo odjechać dziś wieczorem, jak sobie życzy; otrzyma ona dwieście dukatów, jako dar Heleny dla ukochanego klasztoru, i pozostawi wychowankę pod opieką pani Desroches, którą rodzice Heleny zaszczycają zupełną ufnością.“
U dołu listu zamiast podpisu była cyfra, którą siostra porównała z pieczęcią wybitą na liście przywiezionym z Clisson. Sprawdziwszy tożsamość pieczęci, zakonnica odezwała się:
— Moje drogie dziecię, pożegnamy się po wieczerzy.
— Jakto! już? — zawołała Helena, dla której siostra Teresa była jedynym łącznikiem z przeszłością.
— Tak, moje dziecię: proponują mi wprawdzie, bym tu przenocowała, ale powiem ci szczerze, że śpieszy mi się bardzo, bo radabym jaknajprędzej powrócić do naszego kochanego klasztoru, gdzie niczego mi nie będzie brakowało z wyjątkiem ciebie, moja droga!
Helena, płacząc, zarzuciła ręce na szyję siostry, która także zalewała się rzewnemi łzami, co tak jej popsuło apetyt, że już gotowała się odjechać bez wieczerzy, gdy pani Desroches przypomniała, iż jedzenie gotowe, i zwróciła jej uwagę, że jeżeli pojedzie zaraz, zastanie wszystkie oberże pozamykane i do rana nie dostanie nic do jedzenia. Siostra Teresa, przekonana, zdecydowała się zasiąść do stołu, zjadła z pośpiechem trochę owoców i wypiła pół szklanki hiszpańskiego wina, potem wstała i raz jeszcze uściskała Helenę, której z wielkim bólem przyszło jej to rozstanie. Gdy drzwi zamknęły się za wyjeżdżającą, Helena pobiegła do okna, ale okiennice były zamknięte i nic nie było widać; słuchała więc i usłyszała po chwili turkot, który oddalał się coraz bardziej, aż ustał zupełnie. Gdy już nie było nic słychać, Helena rzuciła się na fotel... W pół godziny potem pani Desroches zaprowadziła ją do sypialni, mówiąc:
— Gdy pani zapotrzebuje panny służącej, raczy zadzwonić; chciałam też uprzedzić, że jeszcze dziś wieczorem będzie pani miała gościa...
— Gościa! — zawołała Helena.
— Tak jest, pani, jednego z krewnych.
— Czy tego, który mną się opiekuje?
— Od samego urodzenia nawet, pani!
— O! mój Boże! — zawołała Helena, przyciskając rękę do serca — i pani mówi, że on tu przyjdzie?
— Pewna tego jestem, bo bardzo pragnie panią poznać.
— Oh! — szepnęła Helena — oh! zdaje mi się, że zemdleję.
Pani Desroches poskoczyła i podtrzymała ją.
— Więc pani tak się lęka obecności kogoś, kto panią kocha?
— To nie obawa — odparła Helena — to wzruszenie. Nie uprzedzono mnie, że to nastąpi dziś wieczorem, więc ta nowina, tak ważna i udzielona mi tak niespodzianie, oszołomiła mnie!
— To jeszcze nie wszystko — mówiła dalej pani Desroches. Osoba ta jest zmuszona otaczać się najgłębszą tajemnicą.
— Dlaczego?
— Zabroniono mi odpowiedzieć na to pytanie.
— Mój Boże! co znaczą te wszystkie ostrożności zachowywane z biedną, jak ja, sierotą?
— Są niezbędne; niech mi pani wierzy!
— Ale o cóż idzie?
— Najpierw nie może pani widzieć twarzy tej osoby, bo spotkawszy się z nią później, nie powinna pani jej poznać.
— Więc ta osoba przyjdzie zamaskowana?
— Nie, pani, ale wszystkie świece zostaną zgaszone.
— I będziemy siedzieli po ciemku?
— Tak jest.
— Ale pani zostanie, nieprawdaż, pani Desroches?
— Nie pani, zabroniono mi tego.
— Kto zabronił?
— Osoba, która przyjdzie do pani.
— Więc jest pani zmuszoną do bezwzględnego posłuszeństwa względem tej osoby?
— Więcej, niż do posłuszeństwa, bo do najgłębszego uszanowania.
— Więc to ktoś tak bardzo znakomity?
— Jest to jeden z najznakomitszych panów we Francyi.
— I ten wielki pan jest moim krewnym?
— Bardzo blizkim nawet.
— Na miłość boską, pani Desroches, nie pozostawiaj mnie w takiej niepewności!
— Miałam już zaszczyt powiedzieć pani, że są pytania, na które zabroniono mi stanowczo odpowiadać.
Pani Desroches zwróciła się ku drzwiom.
— Odchodzisz już pani? — zawołała Helena.
— Pani rozbierać się będzie.
— Ależ...
Pani Desroches złożyła głęboki ukłon pełen uszanowania, wyszła tyłem i zamknęła drzwi za sobą.
Przez ten czas, gdy się to działo, w pawilonie hotelu pod Królewskim Tygrysem, winnym pokoju tegoż samego hotelu, człowiek jakiś siedział przed ogniem, płonącym na kominku; otrząsał buty ze śniegu i rozwiązywał sznurki od wielkiej teki.
Człowiek ten miał na sobie liberyę dojeżdżacza, z barwami księcia Orleańskiego: strój czerwony ze srebrem, skórzane pantalony, długie buty, trójróżny kapelusz, oszyty srebrnym galonem. Oczy miał żywe, nos długi, spiczasty i pokryty czerwonymi wyrzutami, czoło wypukłe, z wyrazem szczerości, której zadawały kłam wargi wązkie i zaciśnięte. Przeglądał bardzo starannie papiery, któremi wypchana była teka. Człowiek ten miał zwyczaj mówić do siebie głośno lub mruczeć pod nosem, przerywając sobie od czasu do czasu wykrzyknikami i klątwami, jakby w odpowiedzi na myśli przelatujące mu przez głowę.
— No! no! — mruczał — pan de Mentarau nie oszukał mnie, i moi Bretonowie już są przy salonie! ale jakim sposobem u dyabła jechał on tak długo? Wyjechał 11-go w południe, a dojechał 21-go o szóstej wieczorem. Hm! jest w tem jakaś tajemnica, którą mi pewnie objaśni ten chłopiec, polecony przez pana de Mentarau, z którym ludzie moi porozumiewali się przez całą drogę. Hej! jest tam kto?
Jednocześnie zadzwonił, a jeden z szaro ubranych laufrów, których już widzieliśmy na drodze do Nantes, wszedł i skłonił się.
— A! to ty, Tapin! — przemówił człowiek w czerwonem ubraniu.
— Tak, Wasza Dostojność: sprawa jest wielkiej wagi, wolałem być tu osobiście.
— Badałeś ludzi, rozstawionych po drodze?
— Badałem, Wasza Dostojność; ale nie wiedzą nic, oprócz tego, jaką drogą jechał spiskowiec; tego też tylko od nich żądano.
— Ja zaś spróbuję dowiedzieć się coś więcej od służącego. Jaki to człowiek?
— Z głupia frant. Nietęgie narzędzie, jednem słowem.
— Cóż robi w tej chwili?
— Podaje wieczerzę swojemu panu.
— Którego umieszczono tak, jak poleciłem, na parterze?
— Tak jest. Wasza Dostojność.
— W pokoju bez firanek?
— Tak jest, Wasza Dostojność.
— I zrobiliście dziurę w okiennicy?
— Tak jest, Wasza Dostojność.
— Dobrze: przyślij mi go tutaj i bądź w pobliżu.
— Będę na rozkazy.
— Bardzo dobrze.
Człowiek w czerwonym stroju spojrzał na zegarek.
— W pół do dziewiątej — powiedział. — W tej chwili Jego Królewska Wysokość powrócił już z Saint-Germain i zapytuje, gdzie jest Dubois? A że mu powiedziano, iż Dubois nieobecny, zabiera się do jakiegoś szaleństwa. Zacieraj ręce, mości książę, i baw się według życzenia! Nie w Paryżu grozi ci niebezpieczeństwo, tylko tutaj. Ah! zobaczymy, czy i tym razem będziesz sobie drwił z mojej policyi... Otóż i on!
W tej chwili pan Tapin wprowadził Ovena.
— Oto jest ten człowiek, którego pan wzywał — powiedział.
I wyszedł, zamykając drzwi za sobą.
Oven stał drżący przy drzwiach, a Dubois, owinięty po sam czubek nosa w wielki płaszcz, wpatrywał się w niego rysiemi oczami.
— Zbliż się do mnie, przyjacielu — przemówił Dubois.
Pomimo serdeczności wezwanie było wymówione głosem tak ostrym, że Oven wolałby być o jakie sto mil od tego człowieka, który mu się tak dziwnie przyglądał.
— No i cóż! — zagadnął Dubois, widząc, że Oven stoi, jak skamieniały. — Czyś mnie nie słyszał, gamoniu?
— Słyszałem, Wasza Dostojność.
— Więc czemu nie słuchasz rozkazu?
— Nie wiedziałem, że to mnie Wasza Dostojność rozkazuje się zbliżyć.
I Oven postąpił kilka kroków.
— Dostałeś pięćdziesiąt dukatów za to, żebyś mi powiedział prawdę — mówił Dubois.
— Przepraszam Waszą Dostojność — odrzekł Oven, któremu to badanie przywróciło trochę śmiałości — nie dostałem... tylko mi je obiecano.
Dubois wydobył z kieszeni garść złota; odliczył pięćdziesiąt sztuk i ustawił z nich piramidę na stole, krzywą i drżącą.
Oven przyjrzał się piramidzie z wyrazem, któregoby nikt nie przypuszczał w jego oczach martwych, przygasłych.
— Dobrze! — pomyślał Dubois. — Jest chciwy...
Pięćdziesiąt dukatów wydawały się Ovenowi czemś bajecznem: zdradził pana, nie mając pewności, czy je dostanie, a teraz widział je, leżały przed jego oczyma.
— Czy mogę je wziąć? — zapytał, wyciągając rękę.
— Zaczekaj! — powiedział Dubois, bawiąc się podnieceniem tej chciwości, którą człowiek z miasta potrafiłby ukryć, a wieśniak zdradzał tak jawnie. — Zrobimy najpierw umowę.
— Jaką? — zapytał Oven.
— Widzisz te pięćdziesiąt sztuk złota?
— Widzę — odrzekł Oven, zbliżając się, jak spragniony pies.
— Za każdą odpowiedzią na moje zapytanie, jeśli odpowiedź będzie dla mnie pożyteczna, dołożę dziesięć sztuk; jeśli będzie głupia i bezużyteczna, odejmę dziesięć.
Oven otworzył oczy szeroko: umowa wydawała mu się bardzo samowolną.
— A teraz pogadajmy — zaczął Dubois.
— Zkąd przyjeżdżasz?
— Prosto z Nantes.
— Z kim?
— Z panem Gastonem de Chanlay.
Piramida stała wciąż nietknięta.
— Uważaj teraz! — powiedział Dubois, wyciągając rękę w stronę złota.
— Słucham pana! — odrzekł Oven.
— Czy twój pan podróżuje pod własnem nazwiskiem?
— Wyjechał pod własnem, ale w drodze przybrał inne.
— Jakie?
— Pana de Livry.
Dubois dołożył dziesięć sztuk, ale, że piramida była zawysoka, zaczął układać drugą obok. Oven aż krzyknął z radości.
— O! o! zawołał Dubois — nie ciesz się zawczasu! Uważaj! Czy w Nantes jest jaki pan Livry?
— Nie, jest tylko jedna panna Livry.
— A kto ona jest?
— Żona pana de Montlois, serdecznego przyjaciela mojego pana.
— Dobrze! — odrzekł Dubois i dołożył znowu dziesięć sztuk. — A co twój pan robił w Nantes?
— To samo, co inni młodzi panowie: polował, fechtował się, chodził na bale.
Dubois odjął dziesięć sztuk. Ovena przebiegł dreszcz.
— Zaraz! zaraz! — zawołał. — Robił jeszcze coś więcej.
— Aha! — odparł Dubois. — Zobaczmy, co takiego: mianowicie?
— Raz a czasem dwa razy na tydzień wychodził z domu wieczorem o ósmej, a wracał o trzeciej albo czwartej rano.
— Dobrze! A gdzie chodził?
— Tego nie wiem! — odrzekł Oven.
Dubois trzymał wciąż odjęte sztuki na dłoni.
— A podczas podróży, co robił? — zapytał.
— Jechał przez Oudon. Ancenis, Le Mans, Nogent i Chartres.
Dubois wyciągnął rękę i chudymi palcami odjął znowu dziesięć sztuk. Oven jęknął.
— A w drodze — zapytał Dubois — nie robił żadnych znajomości?
— Tylko z jedną pensyonarką, z klasztoru Augustyanek z Clisson, która jechała w towarzystwie jednej z zakonnic, siostry Teresy.
— A jak się nazywa ta pensyonarka?
— Panna Helena de Chaverny.
— Helena! obiecujące imię! Zapewne ta piękna Helena jest kochanką twojego pana?
— Tego nie wiem — odpowiedział Oven.
— Pan sam to pojmuje, że mi tego nie powiedział.
— Jesteś bardzo sprytny! — odrzekł Dubois i z pierwszej piramidy odjął dziesięć sztuk.
Zimny pot wystąpił na czoło Ovena! Jeszcze cztery takie odpowiedzi, a zdrada, jakiej się dopuścił względem pana: nie przyniesie mu żadnej korzyści.
— I te panie jadą razem z nim do Paryża? — zapytał Dubois.
— Nie, zatrzymały się w Rambouillet.
— A! — zawołał Dubois.
Wykrzyknik natchnął otuchą Ovena.
— A nawet — dodał — siostra Teresa już odjechała.
— No! — zauważył Dubois — nie jest to bardzo ważne, ale nie trzeba zniechęcać nowicyuszów.
Dołożył dziesięć sztuk do piramidy.
— Więc ta panienka pozostała sama? zapytał.
— Nie — odrzekł Oven.
— Jakto, nie?
— Jakaś pani z Paryża czekała na nią.
— Pani z Paryża?
— Tak.
— Czy wiesz, jak się nazywa?
— Słyszałem, że siostra Teresa nazywała ją panią Desroches.
— Pani Desroches! — wykrzyknął Dubois, i dołożył znowu dziesięć sztuk.
— Tak — powtórzył rozpromieniony Oven.
— Pewny tego jesteś?
— Jak najpewniejszy. Kobieta wysoka, chuda, żółta...
Dubois dołożył znowu dziesięć sztuk.
— Wysoka, chuda, żółta — powtórzył Dubois. — To ta sama...
— Czterdzieści do czterdziestu pięciu lat — dodał Oven.
— To ona! — powtórzył Dubois, dokładając znowu złota.
— Ubrana w suknię jedwabną w wielkie kwiaty — mówił dalej Oven.
— Dobrze już, dobrze! — odrzekł Dubois.
Oven widział, że pytający wie już wszystko o tej kobiecie. Czekał.
— I mówisz, że ten pan poznał się w drodze z ta panną?
— To jest teraz, jak się zastanowiłem lepiej, przypuszczam, że to było udanie.
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— Że się musieli znać dawniej, a nawet pewien jestem, że to na nią mój pan czekał trzy godziny w Oudon.
— Dobrze! — powiedział Dubois, dodając znowu dziesięć sztuk. — Widzę, że będzie można coś z ciebie zrobić.
— Czy już pan niczego więcej nie pragnie się dowiedzieć? — zapytał Oven, sięgając po pieniądze.
— Zaczekaj! — powtórzył Dubois. — Czy ta panienka jest ładna?
— Jak anioł.
— I pewnie ułożyli, że się spotkają w Paryżu, twój pan i ona?
— Nie, proszę pana. Zdaje mi się, że się pożegnali na zawsze.
— Pewnie udanie.
— Nie zdaje mi się. Pan de Chanlay był bardzo smutny przy pożegnaniu.
— I nie będą się już wcale widzieli?
— Tylko jeden raz jeszcze, a potem pożegnają się na dobre.
— Zabieraj twoje pieniądze i pamiętaj, że jeżeli powiesz jedno słowo, w dziesięć minut potem umrzesz.
Oven rzucił się na osiemdziesiąt dukatów, które znikły w jednej chwili w głębiach jego kieszeni.
— A teraz — zapytał — czy mogę odejść?
— Odejść? głupcze! wcale nie; Od tej chwili należysz do mnie, bo cię kupiłem i w Paryżu szczególnie będziesz mi potrzebny.
— W takim razie, będę zawsze na pańskie usługi — rzekł Oven, wzdychając głęboko.
— Wiem o tem bez twoich zapewnień.
W tej chwili otworzyły się drzwi i pojawił się Tapinz wyrazem wzburzenia na twarzy.
— Co się stało? — zapytał Dubois, który się znał na fizyognomiach.
— Rzecz wielkiej wagi, Wasza Dostojność! — ale trzeba wyprawić tego człowieka.
— Idź do swojego pana — rozkazał Dubois — a jeśliby pisał, pamiętaj, że pragnę nadewszystko zobaczyć jego pismo.
Oven, uradowany odzyskaną wolnością, skłonił się i wyszedł.
— No, i cóż to takiego, panie Tapin? — zapytał Dubois.
— Po polowaniu w Saint Germain Jego Królewska Wysokość, zamiast powrócić do Paryża, odesłał ludzi i konie, a sam wyruszył do Rambouillet.
— Do Rambouillet! Regent jedzie do Rambouillet!
— Będzie tu za pół godziny: byłby już tu do tej pory, ale, na szczęście, był głodny i wstąpił do zamku.
— A pocóż przyjedzie do Rambouillet?
— Nie wiem, Wasza Dostojność; może do tej młodej osoby, która przyjechała tu z zakonnicą i zamieszkała w bocznym pawilonie hotelu.
— Masz słuszność, Tapin, to pewnie dla niej, niezawodnie dla niej. Pani Desroches... Tak właśnie. Czy wiedziałeś, że pani Desroches jest tutaj?
— Nie, Wasza Dostojność, nie wiedziałem.
— A pewny jesteś, że książę przyjedzie? że to nie jest fałszywa wiadomość?
— Ah! Wasza Dostojność! wyprawiłem za Jego Królewską Wysokością Czujnego, a co Czujny powie, to tak nieomylne jak Ewangelia.
— Masz słuszność — rzekł Dubois. — Jeżeli to Czujny powiedział, nie ma wątpliwości, że tak jest.
— Nawet tak spędził konia, jadąc z tą wiadomością, że mu padł po przyjeździe.
— Daj mu trzydzieści dukatów za konia.
Tapin wziął pieniądze.
— Mój drogi — zaczął Dubois — czy znasz położenie pawilonu?
— Doskonale.
— Jakież ono jest?
— Pawilon wychodzi z jednej strony na podwórze hotelu, z drugiej strony na pustą uliczkę.
— Rozstaw ludzi na podwórzu, ludzi na uliczce, poprzebieranych za stajennych — jak chcesz zresztą. Niech do pawilonu nie wchodzi nikt, oprócz mnie i Jego Królewskiej Wysokości. Panie Tapin, idzie tu o życie księcia!
— Niech Wasza Dostojność będzie spokojny.
— Znasz Bretończyka?
— Widziałem go, jak zsiadał z konia.
— Twoi ludzie go znają?
— Widzieli go na drodze.
— Polecam go twojej opiece.
— Czy go uwięzić?
— Broń Boże! trzeba mu pozostawić wolność; gdybyśmy go uwięzili teraz, nie powiedziałby nic i spisek spełzłby na niczem. Trzeba mu dać czas do dojrzenia, aby wydał płód.
— Jaki? — zagadnął Tapin ośmielony.
— Moją mitrę arcybiskupią, panie Tapin. A teraz idź do roboty, a ja pójdę do swojej.
Wyszli obaj z pokoju, zeszli ze schodów, lecz na dole rozstali się. Tapin poszedł w miasto z wielkim pośpiechem, a Dubois przesunął się pod murem i zapuścił swoje kocie oczy w otwór wycięty w okiennicy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.