Kawaler de Chanlay/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Kawaler de Chanlay
Wydawca Nakładem „Dziennika Polskiego“
Data wyd. 1910
Druk Piller-Neumann
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Une Fille du Régent
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.
Podróż.

Przez resztę nocy Gaston napisał testament, który nazajutrz złożył u notaryusza w Nantes.
Cały majątek zapisał Helenie de Chavernay; prosił, ażeby na wypadek jego śmierci nie oddzielała się od świata, ale szła dalej za biegiem, jaki jej wskazuje młodość i stanowisko; tylko, ponieważ on jest ostatnim z rodu, prosi ją, ażeby dla jego pamięci dała pierwszemu swemu synowi imię Gaston.
Potem poszedł żegnać swych przyjaciół, zwłaszcza Montlouisa, z którym go najbliższy łączył stosunek, i wyraził im całą ufność, jaką ma w powodzenie przedsięwzięcia. Od Pontcaleca otrzymał pół sztuki złotej monety i list, który miał wręczyć niejakiemu kapitanowi Lajonquiére, korespondentowi sprzysiężonych w Paryżu; ten zaśmiał zapoznać Gastona ze wszystkimi ważniejszymi, działaczami przebywającymi w stolicy.
Następnie Gaston włożył do walizy wszystką gotówkę, jaką posiadał, i w towarzystwie jednego tylko służącego, nazwiskiem Oven, który był u niego trzy lata i któremu, zdawało się, że może ufać, wyjechał z Nantes około południa.
Droga była piękna, wspaniałe słońce zimowe wzniosło się ponad pola, olśniewające białością śniegu sople, wiszące u gałęzi drzew, odbijały promienie światła, wyglądając jak dyamentowe stalaktyty, a jednak długi gościniec był prawie pusty: nic ani przed, ani za Gastonem nie wyglądało na tę klasztorną karetę zieloną i czarną, tak dobrze mu znaną, w której zacne Augustyanki z Clisson przywoziły i odwoziły pensyonarki do rodzin. Gaston, mając za sobą lokaja, jechał objawiając na twarzy tę wesołość, połączoną ze smutkiem, jaki uciska serce człowieka na widok piękności natury, który może mu lada chwila wydrzeć wypadek fatalny i nieunikniony na zawsze.
Porządek popasów, od Nantes aż do Mans, z góry ustanowiony był pomiędzy Gastonem i jego przyjaciółmi, ale wiele przyczyn skłaniało młodzieńca do przekroczenia tego porządku: nasamprzód mróz, który ściął i wygładził drogę jak zwierciadło, co stanowiło przeszkodę nieprzebytą, nawet gdyby Gaston nie miał innego powodu do opóźniania pochodu; tylko ze względu na lokaja udawał, że się bardzo śpieszy. Ale gdy koń jego dwa razy się potknął, a stępak Ovena zwalił się z nóg zupełnie, było to powodem naturalnym do zwolnienia drogi.
Co zaś do samego lokaja, temu od wyjazdu już było snadź pilniej, niż panu. Prawda, że pochodził on z tej klasy ludzi, którzy zawsze stanąć pragną na miejscu jaknajwcześniej, a to, że ponosząc w podróży same tylko trudy i przykrości, chcieliby ją ile możności skrócić. Uwielbiał on przytem Paryż w perspektywie; nigdy go, co prawda, w życiu nie widział, ale miał o nim relacye tak cudowne, że gdyby mógł, byłby przyprawił skrzydła obu rumakom, aby pędzić co siła, lubo sam nie tęgim był jeźdźcem.
Gaston więc jechał bardzo wolno, aż do Oudon, ale jakkolwiek zwalniał, kareta Augustyanek szła jeszcze wolniej. W Oudon wybrał zajazd pod „uwieńczonym wozem“, którego dwa okna wychodziły na gościniec; dowiedział się przytem, że zajazd ten, najokazalszy między wszystkimi w mieście, zwabiał do siebie wszystkie pojazdy. Podczas, gdy mu przygotowywano obiad (około drugiej popołudniu), Gaston, mimo mrozu, wysiadując na ganku, ani na chwilę oka nie spuścił z gościńca; ale, jak daleko sięgnąć wzrokiem, widział same tylko ciężkie furgony i wozy, wypakowane ludźmi, a powozu czarno-zielonego ani znaku. W niecierpliwości swej myślał, iż go może Helena wyprzedziła i już znajduje się w zajeździe. Przeszedł więc nagle od okien frontowych do okna wychodzącego na dziedziniec, z którego mógł łatwo odbyć przegląd powozów, stojących w remizach. Nie było tam karety klasztornej, ale Gaston niemniej zatrzymał się przy swem obserwatoryum, zobaczywszy, iż służący jego żywo rozmawia z jakimś człowiekiem, ubranym szaro, w płaszczu skrajanym kształtem opończy wojskowych. Po rozmowie z Ovenem, człowiek ten wsiadł na dobrego konia pocztowego, a mimo śniegu i gołoledzi, puścił się jako jeździec, mający swe powody do szybkiego biegu, choćby na złamanie karku. Ale nie pośliznął się ani upadł, a po tentencie konia Gaston poznał, że jeździec kieruje się w stronę Paryża.
W tej chwili służący podniósł oczy w górę i spostrzegł pana w oknie. Zaczerwienił się bardzo, i jakby złapany na gorącym uczynku, chciał nadać sobie kontenans, czyszcząc poły swego odzienia i otrząsając śnieg z obuwia. Gaston zawołał go pod okno.
— Z kim to rozmawiałeś? — zapytał.
— Z jednym człowiekiem, panie — odrzekł ten z głupia frant.
— Dobrze, ale co to za człowiek?
— Podróżny, żołnierz, który mnie wypytywał o drogę.
— O drogę? dokąd?
— Do Rennes.
— Ależ ty tej drogi nie znasz, skoro nie pochodzisz z Oudon!
— To też chodziłem pytać się o nią gospodarza.
— A czemuż on sam się nie pytał?
— Pokłócił się z nim o cenę obiaduj nie chciał do niego gadać.
— Hm! — mruknął Gaston.
Nic nie było nad tę relacyę naturalniejszego, jednak Gaston wrócił do swego pokoju zamyślony. Człowiek ten, wprawdzie służący mu wiernie, był bratankiem kamerdynera pana de Montaran, byłego gubernatora Bretanii, ktérego, wskutek zażaleń prowincyi zastąpił pan de Montesquiou: ten to stryj właśnie nakładł w uszy Ovenowi tyle świetnych rzeczy o Paryżu, że ten drżał tylko, ażeby to miasto zobaczyć.
Ale po na myślę Gaston porzucił swe podejrzenia i zadał sobie pytanie: czy, puszczając się na drogę wymagającą całej odwagi, nie staję się zanadto lękliwym? Jednakże chmura, jaka nagle czoło jego okryła podczas rozmowy Ovena z człowiekiem w szarej odzieży, nie rozeszła się całkowicie; zkądinąd wyglądał on napróżno; powóz czarno-zielony nie nadjeżdżał.
Myślał przez chwilę — i najczystsze serca mają czasami takie pomysły — że Helena umyślnie pojechała bokiem, aby się od niego odłączyć cichaczem i bez gniewu; ale niebawem zreflektował się, że w podróży zdarzają się wypadki, zatem opóźnienia. Zasiadł napowrót do stołu, lubo dawno był już po obiedzie, a kiedy Oven, przyszedłszy dla posprzątania, patrzał na niego zdziwiony:
— Wina! — zawołał Gaston, czując z kolei, że potrzebuje nadać sobie kontenans, tak, jak przed kwadransem uczuwał to Oyen.
Ten uprzątnął już był Starannie jedną butelkę zaczętą, która mu się należała z prawa. Patrząc też z miną zdumioną na pana, który był zwykle nader wstrzemięźliwy.
— Wina? — powtórzył:
— Jużci-wina! — rzekł Gaston niecierpliwie — wina! Pić mi się chcę... cóż tobie wtem — tak dziwnego?
— Nic, panie — odpowiedział Oven.
I poszedł pode drzwi oznajmić rozkaz«pana humerowemu, który przyniósł drugą butelkę.
Gaston nalał sobie kieliszek wina jeden, potem drugi, a Oven szeroko wytrzeszczał zdumione oczy.
Aż uważając, że obowiązkiem jest jego, a zarazem interesem, gdyż i ta druga butelka do niego należała, zatrzymać pana na tej smutnej pochyłości, na którą zdawał się staczać:
— Panie — oświadczył — słyszałem, że niedobrze jest pić w mróz podczas jazdy konnej. Mamy jeszcze drogę daleką do noclegu, a im dłużej się zatrzymamy, tem będzie zimniej, nie licząc, że gdybyśmy zadługo bawili, to możemy nie dostać koni na poczcie.
Gaston zatopiony był w myślach i ani słowa nie odpowiedział na tę uwagę, zkądinąd słuszną.
— Zwrócę uwagę: panu — mówił dalej Oven — że niedługo będzie godzina trzecia, a noc zachodzi o wpół do czwartej.
To naleganie lokaja zdziwiło Gastona.
— Pilno ci, Ovenie — rzekł — czyżbyś miał schadzkę z tym podróżnym, który cię pytał o drogę?
— Panu wiadomo, że to być by nie mogło — odparł Oven, bez zmieszania — skoro ten podróżny jedzie do Rennes, a my do Paryża.
Jednakże, pod niewzruszonym wzrokiem pana, Oven się zaczerwienił, a Gaston już miał otworzyć usta, aby mu zadać nowe pytanie, kiedy rozległ się turkot powozu, jadącego z Nantes. Gaston pobiegł od okna: był to powóz zielono-czarny.
Na ten widok Gaston zapomniał o wszystkiem, i porzuciwszy Ovena, wybiegł z numeru.
Z kolei Oven podstąpił do okna dla zobaczenia, jaki to ważny przedmiot sprawił taką dywersyę w umyśle pana; stanął na balkonie i spostrzegł zatrzymujący się powóz zielonoczarny. Nasamprzód zszedł z kozła człowiek w grubej opończy i otworzył drzwiczki; potem spostrzegł Gaston wychodzącą młodą kobietę, owiniętą w czarną mantylę; za nią wyszła siostra Augustyanka. Damy te, oznajmiając, że wyjadą po posileniu się, zażądały osobnego pokoju. Ale, iżby dostać się do tego pokoju, musiały przejść salę ogólną, gdzie Gaston, napozór obojętny, stał sobie przy piecu. Helena i młodzieniec zamienili spojrzenie prędkie, lecz znaczące, a, ku wielkiemu zadowoleniu Gastona, w człowieku o grubej opończy poznał on ogrodnika klasztornego, który mu był doręczył klucz od kraty. W okolicznościach obecnych był to szczęśliwy i silny sprzymierzeniec.
Gaston ze spokojem, przynoszącym zaszczyt jego panowaniu nad sobą, przepuścił ogrodnika, nie zatrzymując go wcale; ale gdy ten przechodził przez dziedziniec do stajni, udał się za nim, pilno mu bowiem było go wypytać. Obawiał się, iż może ogrodnik odwiezie panie tylko do Oudon i zaraz powróci do klasztoru, a panie wezmą powóz pocztowy.
Ale uspokoił się po pierwszych słowach. Ogrodnik zawiezie panie aż na samo miejsce czasowego pobytu Heleny, do Rambouillet, potem odwiezie do klasztoru w Clisson siostrę Teresę, gdyż przełożona nie chciała narażać zakonnicy na niebezpieczeństwo tak długiej podróży w osamotnieniu. Przy końcu tej rozmowy, odbywającej się na progu drzwi stajennych, Gaston podniósł oczy i spostrzegł patrzącego nań Ovena; nie podobała mu się ta ciekawość lokaja.
— Co ty tam robisz? — zapytał kawaler.
— Czekam na pańskie rozkazy — odpowiedział Oven.
Nie było w tem nic dziwnego, że lokaj bez zajęcia patrzy sobie przez okno; Gaston więc zmarszczył tylko brwi.
— Czy ty znasz tego chłopca? — zapytał Gaston ogrodnika.
— Ovena? odrzekł tenże, zdziwiony pytaniem — co go nie mam znać! przecież my z jednej okolicy.
— Tem gorzej! — cicho rzekł Gaston.
— Oh! Oven to dobry chłopiec — zauważył ogrodnik.
— Mniejsza o to! — rzekł Gaston — ani słowa o pannie Helenie, proszę cię.
Ogrodnik przyrzekł; był on- reszcie bardziej interesowany, niż ktobądź w tem, aby się nie wydawać ze stosunków z kawalerem. Po odkryciu pożyczenia klucza, nastąpiłaby natychmiast utrata miejsca, a miejsce ogrodnika klasztornego było doskonałem dla kogoś, umiejącego zeń korzystać.
Wrócił Gaston do sali ogólnej, gdzie nań czekał Oven. Trzeba go było ztamtąd oddalić: kazał mu więc siodłać konie. Ogrodnik przez ten czas napędzał służbę, tak, że tylko wyprzężono jedne konie i zaprzężono drugie. Powóz gotów więc był do drogi i czekał tylko na panie podróżne, które po krótkim i skromnym posiłku — był to bowiem post — znowu przeszły przez salę. U drzwi zastały Gastona, z głową odkrytą, stojącego w gotowości, aby pomódz im wsiąść do powozu. Uprzejmości takie ze strony młodych panów względem pań były w owej epoce bardzo powszechne; wreszcie i Augustyance Chanlay nie był zgoła nieznanym. Przyjęła więc jego usługi bez wielkiego wzdragania się, i podziękowała nawet uprzejmym uśmiechem; oczywiście, podawszy rękę siostrze Teresie, Gaston miał prawo podać ją Helenie. Domyślamy się, że do tego właściwie on ciągnął.
— Panie — rzekł Oven, stojący za kawalerem — konie gotowe.
— To dobrze! — odparł Gaston — wypiję kieliszek wina i pojadę.
Raz jeszcze ukłonił się paniom; landara ruszyła, a Gaston wszedł do swego pokoju i ku wielkiemu zdziwieniu lokaja, kazał sobie podać trzecią butelkę wina, gdyż druga znikła tak, jak pierwsza. Prawda, że z całej zawartości trzech butelek Gaston nie wypił więcej nad półtorej szklanki.
Na tem zatrzymaniu się przy stole Gaston zyskał jeszcze kwadrans czasu, poczem nie mając już żadnego powodu do goszczenia w Oudon, wsiadł na konia i razem z Ovenem puścił się w drogę. Nie ujechali półćwierci mili. gdy na zakręcie drogi, o pięćdziesiąt kroków, spostrzegli czarno-zieloną landarę, tak głęboko zarzniętą w wyboje po przebiciu okrywającego je lodu, że mimo wysiłków ogrodnika, który unosił koła, i smagania biczem koni przez pocztyliona, z miejsca ruszyć nie mogła.
Wypadek ten był istnem zrządzeniem niebios. Gaston nie mógł pozostawić kobiet w takim kłopocie, zwłaszcza, gdy ogrodnik, poznawszy swego spółziomka Ovena, który go pod kapturem nie rozpoznawał, odwołał się do jego usłużności. Zsiedli więc obaj jeźdźcy, a ponieważ siostra Augustyanka okrutnie się bała, otwarto drzwiczki od kolasy, kobiety wyszły na drogę, a wtedy, przy dzielnej pomocy Gastona i Ovena, ruszył nareszcie zagrzęzły powóz. Kobiety wsiadły napowrót, i w drogę.
Zawarto tedy znajomość rozpoczętą od przysługi, a to nadało Gastonowi pozycyę wyśmienitą. Nadchodziła noc, i siostra Teresa nieśmiało zapytała kawalera: czy uważa, że drogi są pewne? Biedna Augustyanka. która nigdy jeszcze poza klasztor nie wyruszała, sądziła, że wszystkie drogi roją się od rabusiów. Gaston nie myślał ubezpieczać jej w zupełności; powiedział jej tylko, że ponieważ jedzie w tę samą stronę, to będzie razem ze służącym eskortował jej powóz aż na miejsce. Ofiara ta, niezmiernie w jej oczach uprzejma i którą też przyjęła bez namysłu, stanowczo uspokoiła dobrą siostrę Teresę.
Podczas całej tej komedyi Helena doskonale odgrywała swą rolę, co dowodzi, że młoda dziewczyna, jakkolwiek byłaby prostoduszną i naiwną, ma w sobie pewien instynkt udawania, który czeka tylko na sposobność, aby się ujawnić.
Jechano więc razem wprost do Ancenis; a ponieważ droga była wazka, ślizka i pełna wybojów, i do tego wkrótce noc zaszła, Gaston trzymał się blizko drzwiczek, co ułatwiało siostrze Teresie zadanie mu kilka zapytań. Dowiedziała się tedy, że jest to kawaler de Livry, brat jednej z najulubieńszych pensyonarek klasztoru, która przed trzema laty wyszła za pana Montlouis, a silna tą znajomością siostra Teresa nie widziała już żadnej zdrożności w przyjęciu eskorty kawalera, czemu, oczywiście, zgoła nie sprzeciwiła się Helena.
Zatrzymano się, według zamiaru powziętego zgóry, w Ancennis. Z jednaką zawsze uprzejmością i taktem, Gaston podawał rękę obu kobietom przy wysiadaniu z powozu. Ogrodnik potwierdził to wszystko, co Gaston mówił o swem pokrewieństwie z panną de Livry, tak, iż siostra Teresa nie miała żadnego podejrzenia; przyzwoitym nawet i bardzo grzecznym wydał się jej ten szlachcic, ponieważ zawsze tylko z głębokimi ukłonami podjeżdżał i oddalał się od nich.
Bardzo też rada była nazajutrz, przy wchodzeniu do powozu, zastawszy go już na siodle w dziedzińcu zajazdu, razem z lokajem. Kawaler natychmiast zeskoczył z siodła i ze zwykłymi ukłonami podał rękę damom do powozu. Przy tem akcie uczuła Helena, że kochanek wsuwa jej w rękę bilecik; rzutem oka dała mu znać, że wieczorem będzie miał odpowiedź.
Droga gorsza była jeszcze, niż wczoraj, a ztąd i większa potrzeba pomocy. Gaston też ani na chwilę nie odstępował od powozu, bo co chwila to koło zapadało w koleinę i trzeba było dać pomoc pocztylionowi lub ogrodnikowi, to znowu, pod górę, damy wysiadać musiały z powozu; więc też biedna Augustyanka nie wiedziała, jak dziękować Gastonowi.
— Mój Boże! — mówiła co chwila do Heleny — coby z nami było, gdyby nam Pan Bóg nie zesłał tego poczciwego i dzielnego szlachcica?
Wieczorem, na chwilę przed przybyciem do Angers, Gaston zapytał panie, w którym chcą stanąć hotelu? Augustyanka zajrzała do karneciku, na którym zgóry wypisane były wszystkie ich etapy, i wymieniła nazwę. Przypadkowo w tym samym hotelu miał zatrzymać się i Gaston; posłał też przodem Ovena, dla zatrzymania numerów.
Po przybyciu Gaston otrzymał bilecik, który Helena napisała podczas obiadu, i wręczyła mu go przy wysiadaniu z powozu. Niestety! biedacy zapomnieli już, co oboje mówili z sobą w nocy przed wyjazdem pod oknem; mówili o swej miłości, tak jakby ona miała trwać bez przerwy, a o szczęściu swem, tak jakby ono nie miało się skończyć razem z podróżą.
Gaston przeczytał jej bilecik z głęboką boleścią. Nie czynił on sobie illuzyi: widział przyszłość, jaką była rzeczywiście, to jest rozpaczliwą. Przysięgą ze spiskiem związany, wysłany do Paryża ze zleceniem okropnem, przyjmował on tę radość tylko jako wytchnienie na drodze do nieszczęścia, ale nieszczęście zawsze stało u końca tej drogi, groźne, straszliwe.
Były jednak chwile, w których Gaston zapominał o tem, te mianowicie, kiedy jechał obok powozu, lub podawał rękę Helenie przy wejściu pod górę: wtedy zamieniali z sobą spojrzenia tak czule, że im serca tajały ze szczęścia; rzucali słówka przez nich tylko rozumiane, a stanowiące przyrzeczenia miłości dozgonnej; ona przesyłała mu niebiańskie uśmiechy, które na chwilę niebo otwierały biednemu kawalerowi. Co moment wychylała śliczną główkę za szybę, niby dla podziwiania jakiej góry lub doliny, ale Gaston wiedział dobrze, iż ona patrzy tylko na niego, a żadne góry i doliny, choćby najbardziej malownicze, nie nadałyby jej oczom tak kochającego wyrazu. Z zabranej w ten sposób, niby przypadkiem, znajomości szeroko korzystał Gaston, i ani na chwilę nie odstąpił od powozu; były to dla tego nieszczęśliwego pierwsze i ostatnie zarazem piękne blaski życia. Z uczuciem gorzkiej urazy przeciw losowi swemu zastanawiał się: dlaczego on, po raz pierwszy zażywając szczęścia, ma go być pozbawionym na zawsze; zapominał, że sam przecie rzucił się w ten spisek, który teraz ogarnął go całego, ściskał go ze wszystkich stron, zmuszał do wejścia na drogę, prowadzącą na wygnanie lub na szafot. Dość mu było zejść z tej drogi, a odkryłby inną, radosną i wdzięczną, wiodącą prosto i spokojnie do szczęścia: prawda, że przystępując do tego fatalnego spisku, nie znał jeszcze Heleny, zdawał się być samotnym na świecie. Nieopatrzny! mając dwadzieścia dwa lata, mniemał, że ten świat już mu nazawsze odmówił swoich rozkoszy i niemiłosiernie go ze wszystkich przyjemności wydziedziczył!
Raz nareszcie napotkał Helenę, i od tej chwili świat ukazał mu się takim, jakim był rzeczywiście, to jest pełnym obietnic dla tych, którzy umieją czekać, pełnym nagród dla tych, którzy umieją na nie zasłużyć — ale było już zapóźno. Gaston wszedł na drogę bezpowrotną; musiał iść wciąż naprzód i osiągnąć cel, szczęśliwy lub złowrogi, a w każdym razie krwawy, do jakiego zmierzał.
W tych ostatnich więc pozostałych dlań chwilach nic mu nie umknęło, żaden uścisk ręki, żadne słówko z jej ust, westchnienia z serca, dotknięcie nóżką pod stołem oberży, lub oparcie się ciałem przy wychodzeniu z powozu. Domyślam się, że przy tem wszystkiem zapomniał o Ovenie, a podejrzenia, jakie powziął w chwili złego humoru, rozpierzchły się, niby szare ptaki nocne, znikające przed słońcem. Nie uważał więc Gaston, że od Oudon do Mans Oven rozmawiał z dwoma jeszcze jeźdźcami, podobnymi do tego, którego widział w poprzedni wieczór i którzy, równie jak tamten, puścili się w drogę do Paryża.
Ale Oven, który nie był zakochanym, nie przepuścił nic z tego, co działo się między Gastonem i Heleną.
W miarę atoli zbliżania się do celu Gaston coraz bardziej smutniał, bo liczył już nie na dnie, lecz zaledwie na godziny. Jechali dotąd cały tydzień, a jakkolwiek podróż szła wolno, przecież raz musiała się skończyć. To też, kiedy przybyli do Chartres, a oberżysta na zapytanie siostry Teresy powiedział: „Jutro, popędzając nieco, mogą państwo stanąć w Rambouillet,“ Gastonowi wydawało się, jakby on powiedział: jutro rozłączycie się na zawsze. Helena dostrzegła głębokie wrażenie, jakie te słowa sprawiły na Gastonie; zbladł tak, że aż podeszła ku niemu kilka kroków, pytając, czy nie słaby; ale Gaston uspokoił ją kilku słowy, i na tem koniec.
Jednakże Helena miała w głębi serca pewne wątpliwości. Biedna dziewczyna! kochała tak, jak to kochają kobiety, jeśli kochają — tak silne, a raczej tak słabe, że gotowe wszystko miłości swojej poświęcić. Nie rozumiała przeto, dlaczegoby Gaston, będąc mężczyzną, nie mógł znaleźć sposobu do przezwyciężenia tej niesprawiedliwej woli losu, która ich rozłącza?
Nie rozumiała więc Helena tego biednego poddania się wyrokom Opatrzności i mówiła sobie w duchu, iż radaby widzieć, ażeby Gaston uczynił coś na rzecz oporu przeciw krępującej go woli. Ale Helena była względem niego niesprawiedliwą: i jemu też same myśli przechodziły przez głowę i, wyznać trzeba, dręczyły go okrutnie. Po oczach dziewicy poznawał, że gdyby tylko napomknął, poszłaby zanim na kraj świata: złota miał pełną walizę, któregobądź wieczora, zamiast położyć się spać, Helena mogłaby zejść nadół, wsiedliby razem w przygotowany wcześnie powóz pocztowy, któryby, za dobrą zapłatę, puścił się ostro, tak. że we dwa dni byliby za granicą, zdala od wszelkiej pogoni, wolni i szczęśliwi, nie na godzinę, na miesiąc lub rok: ale na zawsze.
Tak, ale przeciwił się temu jeden wyraz, proste zestawienie kilku głosek, przedstawiających wysokie znaczenie dla pewnych ludzi, dla niektórych nie mające wartości żadnej: honor.
Gaston zobowiązał się słowem względem czterech ludzi honorowych równie jak on sam, a byli to: Pontcalec, Montlouis, Couedic i Talhouet. Byłby zbezczeszczonym, gdyby słowa tego nie dotrzymał.
Postanowił też poddać się swemu nieszczęściu w całej jego rozciągłości, ale słowa dotrzymać: prawda, że ilekroć odnosił to zwycięztwo nad sobą, rwało mu się serce.
Podczas jednej z takich walk Helena spojrzała na niego, właśnie w chwili, gdy odnosił jedno z takich zwycięztw i zbladł tak, iż sądziła, że już umiera. Wyobraziła też sobie stanowczo, że Gaston tego wieczora coś zdziała, a przynajmniej przemówi, boć to wieczór ostatni; a tymczasem, ku wielkiemu jej zdziwieniu, Gaston i nic nie zdziałał i nic nie przemówił. Poszła więc spać z sercem ściśnionem i ze łzami w oczach, przekonana, iż nie jest tak kochaną, jak sama kocha. Myliła się bardzo, gdyż nocy tej Gaston nie kładł się wcale, a dzień zastał go bledszym i nieszczęśliwszym, niż kiedybądź.
Z Chartres, gdzie, jak powiadamy, noc przeszła dla kochanków w smutku i łzach, wyjechano zrana do Rambouilllet, po drodze dla Gastona, a dla Heleny stanowiącem kres podróży. W Chartres znowu Oven rozmawiał z jednym z tych jeźdźców szaro ubranych, którzy wyglądali jak straż rostawiona po drodze; a wielce uradowany blizkością Paryża, który tak pragnął obaczyć, przyspieszał pochód orszaku. Śniadanie odbyło się we wsi, milcząco. Augustynka rozmyślała, że wieczorem uda się z powrotem do swego ukochanego klasztoru Helena rozmyślała, że choćby się Gaston i zdecydował coś działać, teraz byłoby już zapóźno; Gaston rozmyślał nad tem, że tegoż samego wieczora straci towarzystwo kobiety ukochanej, zejdzie się z nieznanymi ludźmi, z którymi sprawa złowroga zwiąże go nazawsze.
Około trzeciej popołudniu nadjechali nad wyniosłość tak stromą, że trzeba było wysiąść. Gaston podał rękę Helenie, zakonnica oparła się na ramieniu ogrodnika i wspinali się pod górę. Kochankowie szli przy sobie i serca ich tajały: Helena milczała, czując łzy sączące się z oczu wzdłuż oblicza, Gaston uczuwał kamień, ugniatający mu piersi, bo on, jako mężczyzna, nie płakał.
Przybyli na sam szczyt wzgórza pierwsi, i znacznie przed zakonnicą; i tam spostrzegli na widnokręgu wznoszącą się przed sobą dzwonnicę, a około niej sporą gromadę domów, grupujących się jak owce koło pasterza. Było to Rambouillet: nikt im nie powiedział, a jednak oboje odgadli jednocześnie. Gaston, lubo mocniej uciśniony, pierwszy przerwał milczenie.
— Tam to — rzekł, wyciągając rękę ku dzwonnicy i domom — tam się losy nasze rozdzielą może na zawsze. Oh! zaklinam cię, Heleno, zachowaj pamięć o mnie, i cokolwiek zajdzie, nie przeklinaj jej.
— Ty mówisz mi tylko wciąż o rzeczach rozpaczliwych, mój drogi — odparła Helena — ja potrzebuję odwagi, a ty zamiast mi jej dodawać, szarpiesz mi serce. Czyż nie masz nic już takiego do powiedzenia, coby mi sprawiło trochę radości? Teraźniejszość jest straszną, wiem o tem, ale czyż i przyszłość równie jest straszna? Wreszcie, przyszłość to sporo lat, jak dla nas, a zatem sporo nadziei. Jesteśmy młodzi, kochamy się; czyż niema sposobu do walki ze złą dolą obecną? Słuchaj, Gastonie, ja czuję w sobie siłę ogromną, i gdybyś mi powiedział... Ale co tam! szaloną jestem; ja, która tak cierpię, mamże pocieszać?
— Rozumiem cię, Heleno, — odrzekł Gaston — ty żądasz odemnie tylko obietnicy, prawda? Owóż, patrz: jakim ja nieszczęśliwy nawet obiecywać nie mogę! Chcesz, abym miał nadzieję, a ja mam tylko rozpacz. Gdybym miał a siebie, nie powiem dwadzieścia lat, ani dziesięć, ale choćby rok tylko, ofiarowałbym ci go, i uważałbym się za szczęśliwego; ale tak nie jest; od chwili, gdy się rozstanę z tobą, ty tracisz mnie, a ja ciebie; od jutra rana już ja nie należę do siebie.
— Nieszczęśliwy! — zawołała Helena, nie zrozumiawszy — czyż zwiodłeś mnie, mówiąc. że mnie, kochasz? Byłżebyś zaręczony z inną kobietą?
— Pod tym względem mogę cię przynajmniej upewnić, najdroższa — rzekł Gaston — nie kocham nikogo, prócz ciebie, ciebie mam tylko narzeczoną.
— Zatem możemy być jeszcze szczęśliwi, Gastonie, gdybym wymogła na mej nowej rodzinie, aby cię uznała za mojego męża.
— Czyż nie widzisz, Heleno, że każde twe słowo szarpie mi serce?
— Powiedz mi przynajmniej cośkolwiek.
— Heleno, są powinności, których nie można wyminąć, więzy, których nie można zerwać!
— Ja takich nie znam! — zawołała dziewica. — Mnie obiecują rodzinę, majątek, imię; owóż, rzeknij słowo, Gastonie, a ja to wszystko porzucę dla ciebie. Czemuż ty tego nie możesz uczynić dla mnie?
Gaston spuścił głowę i nic nie odparł. W tej chwili połączyła się z nimi Augustyanka. Zaczęła zapadać noc, nie widziała więc ich zwarzonych twarzy.
Kobiety wsiadły napowrót do powozu, ogrodnik wgramolił się na kozioł, a Gaston i Oven wskoczyli na siodła, i jechano dalej ku Rambouillet.
O pół mili od miasta, mniszka sama zawołała na Gastona, który jeszcze bliżej podjechał pod powóz.
Uczyniła to dla powiedzenia mu, że może kto wyjdzie na spotkanie Heleny, a więc nie wypada, iżby, widziano towarzyszących im obcych ludzi. Myślał i Gaston o tej okoliczności, ale potrącać o nią nie miał serca. Podsunął się więc z koniem jeszcze bliżej: Helena czekała i miała nadzieję. Na co czekała, czego się spodziewała? nie wiedziała sama.
Może, iż boleść poderwie Gastona ku jakiej ostateczności? Ale Gaston skłonił się tylko głęboko, podziękował damom za towarzystwo — i miał już odjechać.
Helena nie była kobietą pospolitą; po wyglądzie jego miarkowała, że śmierć nosi w sercu.
— Czy pożegnanie, czy do widzenia? — rzekła śmiało.
Młodzieniec zawrócił, dyszący.
— Do widzenia! — odrzekł — jeśli mi pani czyni ten zaszczyt.
I odjechał kłusem.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.