Katorżnik/Rozdział XXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Siwiński
Tytuł Katorżnik
Podtytuł czyli Pamiętniki Sybiraka
Wydawca Spółka Wydawnicza Polska
Data wyd. 1905
Druk Drukarnia „Czasu“
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział xxii.

Beklemieszówka.

Nietylko biologowie i badacze przyrody stwierdzili sprzeczności w naturze, które nazwali dwójkami, jak: niebo i ziemię, ogień i wodę, dzień i noc, ducha dobrego i ducha złego, samca i samicę, cierpienie i radość; jak również odkryli wiele przemian gatunków i przeobrażeń! Takiej metamorfozie i my ulegli, skoro po rocznem pobycie w Karze, wyszliśmy na światło dzienne jakby na nowo narodzeni! Z czeluści piekielnych wzięto nas do raju. Rząd obmyślił dla nas inne roboty i wysłał nas do wsi Beklemieszówki, skąd mieliśmy rozpocząć budowę nowej szosy. Dopokąd roboty nie posunęły się daleko poza wieś, dotąd mieszkaliśmy we wsi, w domach na ten cel wynajętych, skoro jednak robota się oddaliła, trzeba było wyprowadzić się na step, tam budować sobie namioty i tam mieszkać. Nim jednak wieś opuszczę, chciałbym opisać pocieszne wydarzenie, jakie mnie tutaj spotkało.
W domu, w którym mieszkaliśmy, były trzy nadobne i urodziwe córki dawnego posieleńca Rosyanina. Otóż jedna z tych, której na imię było Sasza, zakochała się we mnie i to na zabój. Kochanie to było tak szalone, że ta dziewczyna nie żenowała się ani rodziców, ani żołnierzy i gdzie mnie tylko zobaczyła, to rzucała się do mnie i całowała! Doszło nawet do tego, że poprostu szła z nami do roboty i mnie pomagała. Wobec tego biedni rodzice sami mnie prosili, abym się z nią żenił, a że to byli ludzie zamożni, jak w ogóle na Syberyi włościanie, przeto dawali mi tyle pola, ile sam zechcę, dawali mi 100 koni, 50 owiec, dom nowy i 2000 rubli na zagospodarowanie. Lecz mój Boże kochany! cóż ja miałem z tem wszystkiem robić w tym kraju boleści i w tem pustkowiu? Żal mi było wprawdzie Saszy, która na sposób wschodni przywiązała się do mnie, jak pies przywiązuje się do człowieka, ale żenić się, tu pozostać, przyjąć prawosławie i zostać mużykiem — nigdy, przenigdy!
Gdyśmy się żegnali i mieli odejść na step, to mi Sasza śpiewała piosnkę, którą do dziś zapamiętałem:

„Nie ujeżdżaj gałubczyk moj,
Nie pokidaj strony rodnyje,
Tam ciebie wstretiut ludy złyje,
Nie ujeżdżaj golubczyk moj“.

Po polsku:

„Nie odjeżdżaj gołąbku mój,
Nie porzucaj stron rodzinnych,
Bo tam napotkasz złych ludzi,
Nie odjeżdżaj gołąbku mój“.

Z tego widać, że serc gorących niekoniecznie szukać trzeba aż we Włoszech, że mróz, choćby i 40-stopniowy, nie zamraża Sybiraczkom serc gorących.
Wieś Beklemieszówka leży nad jeziorem, które obejmuje dwanaście mil kwadratowych przestrzeni. Połów ryb na tem jeziorze należy do tych wiosek, które leżą po jego bokach, lecz mieszkańcy za połów rządowi nic nie płacą.
Opiszę moim czytelnikom taki jeden połów, którego byłem świadkiem:
Na z góry oznaczony dzień zjeżdżają się Buryaci, Tunguzi i posieleńcy w pewien umówiony punkt, jedni na telegach lądem, a inni zaś na łodziach lub czółnach, czem kto może i ma. Towarzystwo to, przywozi jeziorem na ogromnej łodzi ogromnych rozmiarów niewód. Niewód ten pleciony jest ze szpagatu grubego i ma długości co najmniej trzysta sążni! Zapuszczają go na parę mil od brzegu a liny obu końców przywożą na łodziach do brzegu, i tak ciągną. Do każdej liny staje co najmniej po sto ludzi. Z tyłu i boków niewodu, gęsto uwijają się łódki i czółna, których zadaniem jest, straszyć i naganiać ryby w niewód. Matnia tego olbrzymiego niewodu ma co najmniej ze trzydzieści sążni.
Zachwycający to jest widok! W miarę zbliżania się niewodu ku brzegowi, ci co matnię pilnują, muszą baczyć, aby ryby olbrzymie nie próbowały matni przeciąć, to tez każdy taki naganiacz uzbrojony jest w ość, lub żerdź a nawet i pałkę, którą to bronią biją i kolą i głuszą ową rybę w matni, muszą być przytem zręczni, zwinni i wioślarze znakomici, by przy tem borykaniu nie wypaść z czółna.
Nareszcie końce niewodu już na brzegu, wtedy baczność! Wtedy wszyscy i wielcy i mali pilnują, a każdy trzyma pałkę w ręku, ciągną coraz bardziej, coraz szybciej, bo ryby moc; największa uwaga jednak na matnię, tam dzieje się coś nadzwyczajnego, tam ryb pełno! Ci co są z tyłu, teraz pracują z całych sił, i biją i kolą, a ryba się przewala, brotoć błyszczy i chrzęści, więc krzyk i wrzawa i zamieszanie, już i w wodę powskakiwali, obejmują rękami i pomagają, bo liny trzeszczą i niewód trzeszczy, bo matnia pełna ryb! Wydobyli i obstąpili wokoło, bo ryby skaczą i próbują nazad się dostać, ale to daremne. Ryb okopa, sterta! Teraz następuje podział, biorą najprzód rybę wielką i średnią, mała zaś miała czas uciec przez calowej wielkości oczka niewodu. — My kupowali z tej kupy, która od podziału pozostała jako braki i płaciliśmy dwie kopiejki za szuflę kopiatą.


Tutaj również miałem sposobność zapoznać się z koczowniczem życiem Buryatów i Tunguzów. Życie to ich stepowe, zbliżone jest do życia naszych cyganów węgierskich, dzisiaj tu, a jutro tam. Dziś widzisz cały szereg jurt poustawianych obok siebie, a za parę dni wszystko to znika. Jurta jest to rodzaj namiotu, ustawionego na trzech w trójkąt wbitych w ziemię żerdziach i obwiniętego wojłokiem. Wojłok jest to sukno filcowe, grube na cal. W czubku owego trójkąta jest dymnik i kociołek utwierdzony, który wisi nad ogniskiem w jurcie. Pod tym kotłem pali się dzień i noc ogień, niby w świątyni Znicza lub Westy, a w kotle gotuje się mięso ze zwierząt dzikich i domowych. Chleba ci ludzie nie znają. Do spania są tapczany i wory wojłokowe, do których włażą na spoczynek nocny. Ubrani są w kożuchy lato i zima, tak mężczyźni jako też i kobiety. Sławna jest ich wódka „kumys“, którą sporządzają z owczego nabiału przez fermentowanie, lecz nie wiem jak się to urządza. Na takiej uczcie tunguzko-buryackiej byłem, gdzie mnie raczono obiadem i kumysem. Obiad składał się z następujących specyałów: Do kotła wkłada się mięso bydlęce, końskie, owcze, wszelką dziczyznę i wszelki drób, to wszystko zalewa się mlekiem tak krowiem jak i owczem i tak się gotuje. Po ugotowaniu, gospodyni wybiera mięso, obskubuje rękami od kości, układa na tapczanie i zaprasza gościa, aby jadł. Choćbyś jednak był głodny jak wilk, to skoro spojrzysz na jej ręce, nigdy nie myte, i na jej paznokcie nigdy nie obcinane, to chętka cię ominie i apetyt się gdzieś podzieje. Zato ów bulion jest wyborny i bardzo pożywny. Żenady niema żadnej; tutaj w jurcie chodzą wszyscy nadzy, tak mężczyźni jak i kobiety, a nawet i dorodne dziewice.
Tutaj dla estetyka lub miłośnika przyrody, cudne roztaczają się widoki!...
Skoro już zacząłem pisać o estetyce, muszę zapoznać czytelnika i napomknąć co nieco o mitach, muszę napisać o mitologii Tunguzów i Buryatów. Tunguzi i Buryaci są wyznawcami Buddy, jakem to już był raz wspomniał. Założycielem i zakonodawcą Buddyzmu był Gautama, książę z plemienia Szajkjów, urodzony na 623 lat przed Chrystusem. Gautama był wielkim filozofem, a przez rozmyślanie nad znikomością i marnością życia ludzkiego, doszedł do przekonania, że wszystko jest nicością. Aby dojść do Nirwany, do doskonałości wszelkiej, trzeba być istotą wolną od trosk i cierpień, trzeba zapanować nad materyą. Taka jest nauka Gautamy-Buddy, który nie nazywał się Bogiem, lecz tylko uczonym i filozofem, a jednak osiągnął swój cel i ma dziś 500 milionów wyznawców.
Otóż owe plemiona, jak zresztą wszystkie wschodnie plemiona, mają bogatą mitologię i dużo bożyszcz. W każdej jurcie stoją poustawiane bożyszcza na półeczkach; są to mosiężne figurki różnej personifikacyi, jedne stoją, inne leżą a inne schylone, inne zgięte, jedne coś trzymają w rękach, inne coś piją a inne jedzą. Są to bożyszcza światła, ciemności, gorąca i zimna, mokra i posuchy, wiatru i ciszy, są bożyszcza bydła, koni, mleka, ryb, ptactwa i t. p., słowem wszystkiego.
Jeżeli o co proszą, to do podstumentu, lub nawet wprost do ust bożyszcza wkładają to, czem on się opiekuje: jeźli wodą to wodę, jeźli mlekiem to mleko wlewają lub karmią prosząc, aby to lub owo się stało. Biada jednak bożyszczu, jeżeli na te prośby i traktamenta pozostanie nieczułe! wówczas zrzucają go na ziemię i ćwiczą rózgami!
Na piersiach też noszą jakieś amulety i bożyszcza straszne o siedmiu głowach! Tyle o mitach i ludach tutejszych na stepach żyjących, a teraz w knieje leśne zajrzyjmy i zapoznajmy się z tutejszem polowaniem.


Na całej kuli ziemskiej niema chyba takich lasów jak lasy syberyjskie! Tutaj knieje leśne ciągną się setki mil! Tutaj od stworzenia świata jeszcze nikt się nie poważył zapuścić w te bory. Tutaj drzewo leży na drzewie i tak gnić musi, tu człowiek utonąłby w samych liściach! Tu zwierz dziki nawet się nie zapuszcza, ale trzyma się krawędzi lasu. W takie to lasy jadą tubylcy na polowanie, które właśnie chcę opisać.
Wyprawa ta składa się ze stu teleg w pojedynkę zaprzągniętych. Gdy już odbili od leśnej krawędzi na mil parę, wówczas około dziesięciu powstaje przy koniach i telegach a myśliwi idą i idą, idą dokąd się da.
Gdy już dalej iść nie można, gdy już w próchno i liście zapadają się po kolana, gdy drzewo leży na drzewie i wszelki tamuje przystęp, ścinają drzewa na równej linii i urządzają rodzaj gilotyny: zawieszają ucięte drzewo poziomo, i urządzają takie samotrzaski: pomiędzy drzewem a ziemią wyciągają szpagat, który za lada poruszeniem strąca drzewo poziomo zawieszone i przytłacza to, co się pod drzewem znajduje. Gdy tak samotrzaski na przestrzeni milowej urządzą, wówczas zachodzą ogromne koło, straszą i płoszą wszelką zwierzynę i naganiają do owej gilotyny, do owego samotrzasku. Zwierz lecąc, musi podłazić pod drzewo poziomo wiszące, musi zawadzić o szpagat, a wówczas drzewo spada i swem ciężarem go przywala. Z takiego polowania przywożą do 300 sarn, z 50 lisów, wilków kilkanaście, a nieraz się trafi i niedźwiedź.


Tylem skorzystał wydostawszy się po latach kilku z tiurmy na życie więcej swobodne, lecz czas mi już powrócić do swego namiotu i przystąpić do opisu teraźniejszych robót. Roboty nasze przy budowie nowej szosy były przymusowe i ograniczone, to znaczy, że to, co kto miał wyznaczone, musiał wyrobić. A więc: każdy miał odmierzonych cztery sążni bieżącej długości, bez względu na to, czy kto trafił na kamienie, czy na drzewa! Powierzchnia o długości tych czterech sążni miała mieć jeden sążeń szerokości górą, rów miał być na dnie na łokieć szeroki, a 30 cali głęboki. Ziemia zaś z rowu miała być zniwelowana według wysokości palików przez inżyniera ustawionych. Jeżeli kto był o tyle szczęśliwy, że dostał ziemię miękką, to bajki, ale komu dostały się drzewa lub kamienie, to żeby pękł, to nie był w stanie wybrać. Ponieważ jednak nie każdemu dostawały się kamienie i drzewa lub inne przeszkody, przeto ten kto pierw wyrobił, pospieszał na pomoc temu, co nie mógł się uporać, i tak szło z dnia na dzień, gdyż u nas w ogóle panowała wielka solidarność i hasło: „jeden za wszystkich a wszyscy za jednego!“
Jednakowoż wskutek ustawicznego trzymania łopaty w dłoniach i ustawicznej roboty, czy to pogoda czy słota, mnie samemu zlazło więcej jak sto skór z dłoni wskutek odparzenia od trzonka, a pod każdem palcem porosły twarde bąble wielkości orzecha! Namioty w polach budowaliśmy tak dla siebie, jak i dla wojska, które nas strzegło. Szliśmy z wojskiem do lasu i obdzierali każde drzewo z kory i nosili na plecach do obozu. Jedni znosili korę, inni słupki, a inni stawiali namioty czyli szałasy. Gdy przyszła jednak jesień, gdy zapanowały słoty, zimna i przymrozki, o wtedy była bieda! Wiarusy nasi zapadali na febrę, tyfusy i szkorbuty, wielu odwieziono do szpitali a reszta robiła dotąd, dokąd mróz nie zwarzył ziemi. Do tych siedmiu plag egipskich przyłączyła się ósma plaga, a tą było robactwo! Wskutek ciągłego przemakania, odzież nasza formalnie gniła na nas, bo nie było jej gdzie wysuszyć. Robactwo rzuciło się na nas i chciało nas zjeść!
Ktoby podołał wszystko spamiętać i wszystko to opisać, czego człowiek tam nie doznał, nie wycierpiał! A cóż dopiero mam mówić o postępowaniu przełożonych, o tych satrapach, pozbawionych uczuć wszelkich, o tych sałdatach barbarzyńskich, podłych i dzikich — o! próżno siliłbym się na opisanie tego wszystkiego.
Gdy już mrozy zakuły ziemię i robić się już niedało, zabrano nas i na roboty zimowe odstawiono do portu, do przystani nad rzeką Szyłką. Miejscowość ta nazywała się Murawiewskaja Gawań. Otóż kochany czytelniku, jeżeliś ciekawy doczytać się końca mojej biedy, to chodź jeszcze zemną na chwilę do owej nory, która się zwie Murawiewskają Gawanią.

separator poziomy


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Siwiński.