Katorżnik/Rozdział XX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Siwiński
Tytuł Katorżnik
Podtytuł czyli Pamiętniki Sybiraka
Wydawca Spółka Wydawnicza Polska
Data wyd. 1905
Druk Drukarnia „Czasu“
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział xx.

Kliczka.

Miejscowość Kliczka leży na samej prawie granicy Mandżuryi. Jest to okolica naga, pagórkowata, dzika i smutna. — Ludność tubylców jest mieszana i składa się z Buryatów, Tunguzów i osiedleńców.
Więzienie nasze było drewniane, na uboczu i za wsią położone; miało cztery ubikacye dość szczupłe. W niejakiem zaś oddaleniu była kordygarda, to jest odwach dla wojska nas pilnującego, a dalej budynek dla komendanta. — Do tego przybytku na mieszkanie i roboty, przybyło nas sześćdziesięciu samych Polaków. Do tego to pustkowia i tej ciszy zamarłej, gnano nas tysiące mil. Tutaj przebyliśmy dwa lata! Dwa lata łatwo powiedzieć, ale dwa długie lata przemęczyć się, dwa lata być dzień i noc pod zamkiem, dwa lata mieć kibel pod nosem i takowy sobie wnosić i wynosić, dwa lata chodzić dzień w dzień do roboty w kajdanach, o to przykra rzecz.
Kopalnie tutejsze są zaniedbane: szachty stoją puste i drabiny, po których górnicy-aresztanci kiedyś się spuszczali, stoją połamane i czekają lepszej przyszłości. Nie ma w nich żadnych ulepszeń, żadnych przyrządów technicznych, do kopalni wchodzi się po dziesięciu lub piętnastu drabinach! Nim po tych drabinach zejdziesz na dół, to nogi ci mdleją i cały się trzęsiesz, i gdyby nie powały na każdej kondygnacyi drabinowej, to nie jeden spadłby wskutek zawrotu głowy i zabiłby się. My również nie byliśmy tutaj używani do kopalń, lecz dla nas wymyślono inne roboty; my wszyscy, którzy byliśmy w Kliczce, czy stary, czy młody, mełliśmy na żarnach. Tutaj mam obowiązek objaśnić czytającego, jaka jest taktyka moskiewska i jaka chytra przebiegłość co do robót katorżnych więźni. Roboty aresztantów katorżnych są przymusowe. Z uwagi jednak, że roboty te są ciężkie a nieraz i nad siły zwykłego osobnika, przeto rząd wszystkich więźni, do robót skazanych, przekazuje pierwej lekarzom rządowym, którzy orzekają, czy dany osobnik zdolny jest fizycznie wykonywać roboty rządowe lub nie; jeżeli zdolny, to mu już nic na świecie nie pomoże, żadna go już władza nie uwolni i robić musi! Jeżeli się zaś pokaże, że ów osobnik niezdolnym jest do wykonywania robót kaziennych (rządowych), tedy idzie do osobnej tiurmy, między innych podobnych inwalidów i tam nie żyje, tylko wegetuje, gdyż ma dostawać tylko czwartą część tej strawy, jaką dostają ci, którzy pracują. Dlatego już lepiej jest, oczywiście kto może, robić i być odżywianym, aniżeli siedzieć bezczynnie i być morzony głodem! My również przebyliśmy szczęśliwie ową rewizyę i zostaliśmy uznani za zdolnych do wszelkich robót. Więc jak to już wyżej powiedziałem, mełliśmy na żarnach. Mełliśmy więc każdy dzień, nie wyłączając żadnych świąt, prócz świąt Wielkanocnych przez dwa dni, Bożego narodzenia jeden dzień, oraz dni galowych, dni carskich imienin, wstąpienia na tron, koronacyi, narodzin i t. p. W niedziele zaś lub inne święta robiliśmy tak, jak w dzień zwykły.
Mieliśmy tedy na dobę zemleć po dwa pudy żyta surowego! Dwa pudy równa się naszemu pół korcowi, przeto mełliśmy po pół korca żyta w zwykłych naszych ludowych żarnach ręcznych.
Był o dwieście kroków od kazamat naszych dom drewniany, czyli raczej szopa, w której we dwa rzędy ustawione były żarna na sześćdziesiąt osób, a w pośrodku był kurytarz dla spaceru dyżurnego podoficera, wojsko mieściło się w przedsionku. Do tego to przybytku, przychodziliśmy co dnia i zastawali już zboże przygotowane, każdy otrzymał wór dwupudowy i rozpoczynała się muzyka. Kto dostał dobre żarna, dobre kamienie, temu jeszcze było półbiedy, ale komu się dostały żarna liche, o ten miał pracę Herkulesową zanim podołał zgiełdać owe dwa pudy. Użyłem wyrazu „zgiełdać“, ponieważ to chyba wyraz najstosowniejszy. Wskutek tego gełdania żarn, powstawał taki jakiś nieokreślony zgierut, stuk i klekotanie jak na łysej górze, gdzie to czarownice odbywają swe dyabelskie harce! Każdy zgięty, zadumany, spocony, każdy się kiwa niby żyd nad pacierzami i obraca i sam się kręci i obraca, ciągle w koło w jedną stronę i na jedną nutę, nie wiem czy może być jaka robota więcej nudna i monotonna!
Osoby starsze wiekiem nie mogły podołać owemu gełdaniu, aleć zato kto pierwej zmełł, ten pomagał drugim i tak szło wszystko w porządku, gdyż w razie niezmielenia przeznaczonego uroku (wymiaru) czekała katałaszka o chlebie i wodzie! Katałaszka jest to więzienie w więzieniu, jest to komórka ciasna, ciemna i nizka, do której się zamyka krnąbrnego, lub nieposłusznego na 24 lub 48 godzin za karę, dając mu na dobę funt chleba i dzbanek wody!
O tej to katałaszce opowiem następującą historyę: Ponieważ kilkakrotnie prosiliśmy miejscowego komendanta, kapitana, aby nam pozwolił ów fatalny kibel stawiać na kurytarzu, nie zaś jak dotąd w stancyi, a to na nic się nie przydało, przeto znalazł się jeden odważny zuch i siłacz, co jednem uderzeniem kolana rozbił drzwi od kurytarza i ów kibel tam wyrzucił. Żołnierz na warcie stojący zrobił alarm, że Polacy się zbuntowali, zbudzono dyżurnego oficera, który wpadł z wojskiem, lecz nic nie mógł zrobić, bo my wszyscy niby to spali spokojnie o niczem nie wiedząc, a zaś drzwi owych nie mógł zamknąć, bo były potrzaskane. Tak więc owa noc zeszła Moskalom w strachu i trwodze.
Nieszczęście jednak chciało, o czem my oczywiście nie wiedzieli, że właśnie w dwa dni później, miał do nas przybyć książę namiestnik Korsakow, o którym już wspomniałem, na presmotr, czyli oględziny, czy jest wszystko w porządku po więzieniach i czy więźniowie nie mają jakich zażaleń.
Po poprzednim oczywiście raporcie naszego komendanta, że my się buntujemy, bo tam wszystko buntem się nazywa, Korsakow pyta się nas, kto to zrobił, lecz że nikt a nikt nie odpowiada, wówczas Korsakow mówi: „Daju wam czestnoje słowo na to, że — mówi — nie chcę was wszystkich ukarać, tylko winnego, a jeżeli go nie wydacie, to wszyscy będziecie karani“. Na to występuje chłop jak dąb, był to ś. p. Józef Czechowicz, Lwowianin, i powiada: „Ja, panie generale!“ Korsakow widać na to nie był przygotowany, to też jakoś zgłupiał, lecz, że w gruncie rzeczy był to godny człowiek, to też w końcu powiada: „Żeś się sam dobrowolnie przyznał, dostaniesz katałaszki 24 godzin“. I na tem się skończyło.
Tak mieląc, przemełliśmy dwa lata w owej Kliczce! Mełliśmy nie tylko dla siebie, ale i dla innych naszych braci, a nawet i dla wojska.
W polityce moskiewskiej wszystko jest przewidzianem, to też i nam nie dozwolili być długo na jednem miejscu, ale przenosili jednych tu, a innych tam, aby czasem nie zawiązały się bliższe stosunki zażyłości z władzą lub ludnością miejscową i nie nastąpił z tego powodu jaki spisek lub bunt, jak go tu Moskale nazywają, to też i nas przetransportowano z Kliczki do Kary. Nim jednak przyjdzie mi opuścić Kliczkę, muszę także wspomnieć i o tem, że tu mieliśmy wyborny tytoń przemycany z Mandżuryi, tak zwany tytoń mandżurski, który miał ogromne żółte liście i był wyborny tak na cygara, jak i na papierosy. Ustawa rosyjska zabrania wprawdzie aresztantom palenia tytoniu, ale można było łatwo przekupić żołnierzy, którzy nam go dostarczali.
Prócz tytoniu mieliśmy i inny przysmak z Mandżuryi, były to przemycane owce mandżurskie, które tem się odznaczają, że mają płaskie i długie ogony, wiszące im do kolan a zawierające sam tłuszcz. Taki ogon zowie się kurdiuk i waży nieraz i dziesięć funtów smalcu, a smalec ten, jest bardzo dobry tak do potraw, jak i do zwykłego jedzenia. Bez żalu opuszczaliśmy Kliczkę, bo to monotonne życie bardzo się nam uprzykrzyło; lecz trafiliśmy z deszczu pod rynnę, jak się o tem wkrótce czytelnik przekona.

separator poziomy


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Siwiński.