Katorżnik/Rozdział XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Siwiński
Tytuł Katorżnik
Podtytuł czyli Pamiętniki Sybiraka
Wydawca Spółka Wydawnicza Polska
Data wyd. 1905
Druk Drukarnia „Czasu“
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział xvii.

Kraj Zabajkalski.

Wielkie pytanie zachodzi, co Moskale rozumieją pod nazwą Kraju Zabajkalskiego, a co pod nazwą Zabajkalskiej Obłości?
Mnie się zdaje, że pod nazwą Kraju Zabajkalskiego rozumieją oni owe niezmierne przestrzenie lądowe, położone nad morzem Lodowatem i ciągnące się ku południowi, a graniczące z prowincyami Chin: Mongolią i Mandżuryą — ciągnące się hen ku wschodowi i zamknięte morzem Ochockiem na wschodzie, a Kamczatką i cieśniną Beringa na północnym wschodzie. Lecz to jest tylko moja hypoteza.
Co zaś do drugiego pytania, t. j. Zabajkalskiej Obłości, to mnie się zdaje, że właśnie ta okolica nadbajkalska aż po miasto Nerczyńsk wraz z miastem gubernialnem Czitą, jest właśnie ową Zabajkalską Obłością, a to z tej uwagi, że dalsze ziemie tego kraju po za Nerczyńskiem, noszą nazwę ziemi Amurskiej czyli Amuru.
Mniejsza jednak o to, jak myślą Moskale; mnie tylko chodzi o to, aby czytelnika zaznajomić z tym krajem i jego mieszkańcami, i z tem także, jakeśmy tu podróżowali i cośmy wycierpieli zanim przybyliśmy do Czity. Charakterystycznem jest, że jak tylko Moskale partyę aresztantów za Bajkał odwiozą, to już tak wygląda, jakby im cały ciężar spadł z serca i już wcale nie troszczą się o to, żeby im kto uciekł z drogi, bo pytam się, dokąd ma uciekać? Do Japonii, ktoraby więźni politycznych najżyczliwiej może przyjęła — absolutnie dostać się nie może, gdyż przez Mandżuryę żywy nie przejdzie, zwłaszcza, jeżeli nie zna języka. Do Mongolii? — poco? chyba na pieczeń dla Wielkiego Mongoła! — Omijać zaś Bajkał, omijać Irkuck — ha — może, ale musi być w każdej chwili przygotowany na śmierć głodową lub rozszarpanie przez wilki i niedźwiedzie, których tu jest więcej aniżeli u nas wróbli!
Więc dokąd ma uciekać?
Może zapuści się rzeką Amurem i dotrze do Mikołajewska na wschodzie — lub może uda się na południe i zajdzie aż do Władywostoku, a tam będzie chciał wsiąść na okręt jaki — ale jaki? kiedy tam Moskale! Więc może będzie uciekał aż do Kamczatki i przez cieśninę Beringa będzie usiłował po lodach, tak jak pierwszy człowiek, dostać się do Alaszki?! O! naprawdę ci mówię, że niema dla ciebie ratunku i że musisz trzymać się partyi i etapu, jeżeli nie chcesz marnie zginąć w tym kraju. To też partya nasza szła ze zwieszonemi głowami, pięła się po górach Jabłonnych o głodzie, bo za całe pożywienie miała tylko rybę, którą płukała herbatą.
Jeden artykuł, jedna herbata, co jest tutaj bajecznie tania, jak i wogóle na całem pograniczu chińskim.
Całą podróż i wszystkie momenta z pobytu mego na Syberyi pamiętam doskonale, a przecież ową drogę od Bajkału aż do Czity najmniej pamiętam, co pochodzi zapewne stąd, że wówczas zamarła w nas dusza i już o nic nie dbaliśmy, ani też na nic nie zwracali uwagi, szliśmy obojętni na wszystko, szliśmy jak na stracenie. Taka to apatya ogarnia człowieka, jeżeli w tem szamotaniu się z losem zwątpi już o wszystkiem! Jednem słowem szliśmy nie konwojowani przez nikogo, bo tylko mieliśmy zaledwie pięciu lub sześciu kozaków, którzy nas konwojowali i do etapu wskazywali drogę. Wojsko tutejsze ma cały rynsztunek wojenny i konia w domu; do służby staje, gdy go zawezwą, a potem znów do domu powraca. Są to tubylcy, t. j. Buryaci lub Mongoli.
Rząd rosyjski ma chytrą politykę i umie zjednywać sobie plemiona, które ujarzmia — oto jak on postępuje: Książąt owych pół-dzikich plemion Buryackich zaprasza albo i przemocą bierze do Rosyi, do Moskwy i Petersburga, tu pokazuje im świat dla nich nowy, świat wielki — zaprasza do teatrów, zaprasza na dworskie obiady a nawet sadza przy swym boku i ugaszcza sam car — w końcu obdarza chrestami i medalami, a tak ozdobionych i udekorowanych odsyła napowrót do ich plemion. Nic też dziwnego, że gdy taki patryarcha, taki książę owych plemion powróci na stepy i zacznie opowiadać o swem u cara przyjęciu i o tem, co on to widział i jaki to ten car silny, choć tak łaskawy — zrobi to ogromne wrażenie; tym sposobem dzieje się, że plemiona te są spokojne i robią chętnie, czego rząd od nich wymaga.
Takich książąt buryackich widziałem sam na własne oczy, gdyż oni niczem się nie różnią od innych Buryatów, jak tylko tem, że na swej czapce futrzanej noszą gałki srebrne, wielkości orzecha włoskiego, umocowane na wierzchu czapki. Mieszkają w sposób koczowniczy w jurtach, o których będzie mowa na innem miejscu. Osady ich są ruchome i przenośne; dziś widzisz jurt kilkadziesiąt dymiących, a zaś jutro niema po nich ani śladu! Tak przenosząc się z miejsca na miejsce, wiodą oni tu swe koczownicze i marne życie!
Do opisu plemion tutejszych powrócę jeszcze na innem miejscu; na zakończenie zaś tego rozdziału dodam, iż jedyną ulgą dla nas w tym tak dziwnym, martwym, bezludnym i górzystym kraju było, żeśmy sobie sami porozbijali kajdany i zamiast na nogach, nosili je we workach aż pod samą Czitę. Przed Czitą trzeba było przechodzić owe olbrzymie góry Jabłonne, których pasmo ciągnie się aż gdzieś do Mikołajewska, czy też do Kamczatki; w kajdanach niepodobieństwem byłoby iść pieszo i skakać, jak gemza, ze skały na skałę. Do Czity jednak przybraliśmy się po formie, t. j. w kajdany, jak na prawdziwych przystało katorżników.
Gubernatorem miasta Czity czyli wszechwładnym samodzierżcą zabajkalskiego kraju, był podówczas niejaki generał Ditmar. O tym dygnitarzu nic nie mogę powiedzieć, bom nie miał szczęścia widzieć nawet jego oblicza. Miasto gubernialne Czita jest dość duże, rozwlekłe i drewniane, położone na równinie. Tutaj odpoczywaliśmy przez dwa tygodnie, a następnie wyprawieni zostaliśmy rodzajem pocztowym, t. j. tarantasami aż do Nerczyńska. Że z Czity wysłali nas pocztą mongolsko-buryacką a nie per-pedes jak dotąd, to mamy do zawdzięczenia nie Ditmarowi, nie rządowi moskiewskiemu w ogóle, lecz miejscowym stosunkom kraju. Oto z Czity aż do Nerczyńska jest step, jak oko ludzkie sięga daleko i szeroko, a na owym stepie wszystko można nadybać prócz człowieka! Jakim tedy sposobem i skąd się brały na każdej imaginowanej stacyi na stepie owe tarantasy i owe konie na arkan chwytane i poraz pierwszy zakładane do tarantasu naszego — o tem ci mój kochany czytelniku nic nie powiem, bo ja sam do dziś dnia nie wiem. Prawdopodobnem atoli jest, że na tych stepach żyją koczujące plemiona, o których się nie wie ani skąd pochodzą, ani też gdzie się podziewają — przeto prawdą jest tylko to, że są rzeczy na świecie o których się nawet filozofom nie śniło!

separator poziomy


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Siwiński.