Kartka miłości/XXIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Kartka miłości
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Lux
Data wyd. 1923
Druk Druk „Rekord“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Une Page d’amour
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIV.

Pani Deberle dowiedziawszy się o śmierci Joanny zapłakała; wpadła w jedną z owych uczuciowych gorączek, które ją wprawiały w ruch przez dwie doby. Była to hałaśliwa rozpacz, nie znająca żadnego pomiarkowania. Pobiegła do Heleny i rzuciła się jej na szyję. Później, zasłyszawszy frazes jakiś, zajęła się myślą urządzenia rozrzewniającego pogrzebu dla małej zmarłej, i myśl ta pochłonęła ją całą. Ofiarowała usługę swą i podjęła się wszelkich starań. Matka, zmęczona płaczem, na wpół martwa, leżała na krześle. Pan Rambaud, który w jej imieniu zajmował się wszystkiem, tracił głowę. Z wdzięcznością przyjął propozycyę pani Deberle. Helena obudziła się na chwilę, i rzekła, iż pragnie kwiatów, wiele kwiatów.
Pani Deberle, nie tracąc czasu ciężkim poświęciła się trudom. Przez cały dzień następny biegała po znajomych sobie paniach, oznajmiając im o strasznej nowinie. Koniecznie chciała mieć na pogrzebie szereg małych dziewcząt w bieli. Potrzebowała ich najmniej trzydzieści i nie uspokoiła się, dopóki nie zebrała tej liczby. Sama się udała do administracyi karawanów pogrzebowych, rozmówiła o klasę, wybrała draperye. Miano pokryć kratę ogrodu, a ciało ustawić wśród bzów, na których były już delikatne zielone pączki. Miało to być prześlicznie.
— Mój Boże! żebyż tylko pogoda była jutro! — rzekła wieczorem, załatwiwszy się już ze wszystkiem.
Nazajutrz ranek był jasny, niebo błękitne, słońce złote i czyste i orzeźwiające powietrze wiosenne. Kondukty wyznaczony był na godzinę dziesiątą. O godzinie dziewiątej przyszli robotnicy. Julia kierowała ich ręką. Nie pozwoliła zakrywać zupełnie drzew. Kazała zawiesić białe draperye ze srebrną frendzlą; tworzyły one przysionek między dwoma skrzydłami kraty, ukrytemi wśród bzów. Potem wróciła do salonu dla przyjmowania gości. Zbierano się u niej, by nie nadto zapełniać dwóch pokojów pani Grandjean. Przykro jej tylko było, że mąż musiał tegoż rana wyjechać do Wersalu na konsylium, którego niepodobna było odłożyć, jak powiadał. I sama została w takiej chwili, że nie potrafi dać sobie rady.
Pani Berthier pierwsza przybyła ze swemi dwiema córkami.
— Wyobraź pani sobie — zawołała pani Deberle, Henryk pozostawił mię samą!... No, i cóż Lucyanie, nie powiesz dobry dzień?
Lucyan stał przy niej, ubrany jak na pogrzeb, w czarnych rękawiczkach. Zdawał się być zdziwiony, widząc Zofię i Blankę ubrane jak na procesyę. Jedwabna wstążka opasywała ich suknię muślinową; biała zasłona aż do ziemi spływająca, pokrywała mały czepeczek z iluzji. Podczas kiedy matki rozmawiały z sobą, dzieci postrojone, i wskutek tego trochę sztywnie trzymając się, patrzyły na siebie wzajemnie. Wreszcie Lucyan odezwał się:
— Joanna umarła!
Serce mu się ściskało, uśmiechał się jednak z minką zadziwioną. Od dnia wczorajszego stał się grzecznym, myśląc o śmierci Joanny. Ponieważ matka, nadto zajęta, nie odpowiadała mu, rozpytywał przeto sług. A więc kto umarł, ten się nie ruszał?
— Umarła, umarła — powtarzały obie siostry, rożowe pod swemi białemi zasłonami. — Czy zobaczymy ją?
Lucyan namyślał się chwilę; z buzią otwartą, z oczami, w jeden punkt utkwionemi, usiłował jak się zdawało domyślić się rzeczy nieznanych po za temi, które znał, i nareszcie cichym głosem wyrzekł:
— Nie zobaczymy już jej.
Tymczasem inne dziewczynki przybywały. Na skinienie matki, Lucyan szedł na ich spotkanie. Małgorzata Tissot ze swemi wielkiemi oczami, ukryta za obłokiem muślinu, podobna była do dziewicy dziecka; jasne jej włosy wymykały się z pod małego czepeczka, tworząc złocistą koronę pod białą zasłoną. Uśmiechnięto się na widok pięciu panien Levasseur; wszystkie były do siebie podobne, najstarsza na czele, najmłodsza na końcu, tworzyły niby pensyonat; sukienki ich tak się wzdymały, że małe ich osóbki zapełniły cały jeden róg pokoju. Kiedy mała Guiraud weszła, szepcące głosy podniosły się; śmiano się, podawano ją sobie z rąk do rąk, i całowano. Wyglądała jak biała synogarliczka, nie większa od ptaszka wśród drżących zwojów gazy, które nadawały jej postać puszystą i okrągłą. Matka nawet nie mogła odnaleść jej rąk. Powoli salon napełniał się niby płatkami śniegu. Kilku chłopców w surducikach tworzyło między nimi czarne plamy. Lucyan, którego mała żona umarła, szukał sobie innej. Wahał się bardzo w wyborze, chciałby żony większej od siebie, jak Joanna. Zdawało się jednak skłaniać ku Małgorzacie, której włosy zadziwiały go. Nie odstępował jej.
— Nie zniesiono jeszcze ciała — oznajmiła Paulina Julii.
Paulina tak była wzburzona, jak gdyby szło o przygotowania do balu. Siostra jej z trudnością wymogła na niej to, że nie ubrała się biało.
— Jakto! — zawołała Julia — o czemże oni myślą... Pójdę na górę. Zostań z temi paniami.
I szybko opuściła salon, w którym matki, ciemno ubrane, rozmawiały z sobą półgłosem, a dzieci wystrzegały się najmniejszego ruchu, bojąc się pognieść ubrania. Na górze, kiedy Julia weszła do pokoju zmarłej, wielki chłód przeniknął ją. Joanna leżała jeszcze z rękami złożonemi; jak panny Levasseur, jak Małgorzata, miała na sobie białą suknię, biały czepeczek i białe trzewiki. Wieniec z róż białych, włożonych na czepeczek, uczynił z niej królową małych jej przyjaciółek, królową, której święto obchodzili ci wszyscy, zgromadzeni na dole. Przed oknem trumna dębowa, wyłożona atłasem, leżała otwarta na dwóch krzesłach, jak gdyby szkatułeczka do klejnotów. Meble były poustawiane; gromnica paliła się; pokój zamknięty, zaciemniony tchnął ciszą i wilgocią grobu, oddawna zamurowanego. Julia, wszedłszy tu z dnia słonecznego, z życia uśmiechającego się tam, zatrzymała się nagle i stanęła nieruchoma, nie śmiejąc powiedzieć, by się spieszono.
— Dużo już jest osób — wyszeptała nareszcie.
Nie otrzymawszy żadnej odpowiedzi — dodała dla tego tylko, by coś powiedzieć:
— Henryk musiał wyjechać na konsylium do Wersalu, miej go za wytłumaczonego.
Helena, siedząc przed łóżkiem, patrzyła na nią swemi martwemi oczami. Nie podobna było wyrwać jej z tego pokoju. Półtora doby już siedziała tutaj głucha na prośby pana Rambaud i księdza Jouve, którzy czuwali nad nią. Dwie noce szczególnie złamały ją, jak gdyby nieskończone konanie. Potem nadeszła straszna boleść przy ubieraniu zmarłej, żądała koniecznie sama włożyć jedwabne białe trzewiczki na nóżki Joanny. I potem siedziała już bez ruchu, jak gdyby nadmiar smutku pozbawił ją wszelkiego czucia.
— Czy są kwiaty? — rzekła wreszcie z wysiłkiem, wciąż jeszcze patrząc na panią Deberle.
— Tak, tak, moja droga — odpowiedziała Julia. — Nie troszcz się o to.
Od chwili, kiedy córka jej wydała ostatnie tchnienie, jedno tylko miała na myśli: kwiaty, stosy kwiatów. Za każdym razem, kiedy spostrzegła nową osobę, nie troszczyła się o nic, zdawała się obawiać, że nie znajdą dosyć kwiatów.
— Macie róże? — odezwała się znowu po chwili milczenia.
— Tak... Upewniam cię, że będziesz zadowolniona.
Potrzęsła głową i znowu wpadła w poprzednią nieruchomość. Tymczasem posługacze konduktowi czekali na schodach. Trzeba było skończyć to nareszcie. Pan Rambaud, który sam słaniał się jak pijany, błagającym ruchem wzywał Julię, by pomogła mu uprowadzić z pokoju nieszczęśliwą kobietę. Oboje wzięli ją łagodnie pod ramiona, podnieśli i prowadzili do sali jadalnej. Ale jak tylko zrozumiała o co chodzi, odepchnęła ich w przystępie najwyższej rozpaczy. Był to widok rozdzierający. Rzuciła się na kolana przed łóżkiem, czepiała prześcieradeł, głośnym buntem serca swego napełniła pokój cały; Joanna tymczasem, pogrążona w wiecznem milczeniu, sztywna i zimna, zachowywała swą twarz kamienną. Twarzyczka jej poczerniała trochę, a usteczka złożyły się wyrazem mściwej zaciętości. Ponure to i nieprzebłagane oblicze dziewczyny zazdrośnej, przyprowadzało Helenę do szaleństwa. Drugą dobę patrzyła na nią, jak zastygała w swej zaciętości, jak stawała się coraz dzikszą, im bardziej zbliżała się ku ziemi. Gdybyż raz jeden, raz ostatni, Joanna uśmiechnęła się była do niej! Jakąż pociechą byłoby to dla niej.
— Nie, nie! — wołała. — Błagam was, zostawcie ją chwilkę jeszcze... Nie możecie mi jej odebrać. Chcę ją ucałować... Oh! chwilkę, jedną chwilkę...
I drżącemi rękami trzymała ją, walczyła o nią z tymi ludźmi, którzy się kryli w przedpokoju i z miną znudzoną plecami odwracali. Ale usta jej nie mogły ogrzać zimnej twarzy zmarłej, Joanna opierała się uściskom i odmawiała przebaczenia, matka czuła to dobrze. Wówczas nareszcie dała się uprowadzić; padła na krzesło w jadalnym pokoju, z głuchą skargą powtarzając wciąż jedne wyrazy:
— Mój Boże.. mój Boże...
Wzruszenie wyczerpało siły pana Rambaud i pani Deberle. Kiedy po chwili Julia uchyliła drzwi pokoju, wszystko już było skończone. Załatwiono się bez najmniejszego hałasu, zaledwie mały szmer sprawiono przytem. Śruby, nasmarowano zawczasu, zamknęły wieko na zawsze. Pokój był pusty, na miejscu trumny leżało białe prześcieradło.
Zostawiono drzwi otwarte i dano swobodę Helenie. Wszedłszy do pokoju, nieszczęśliwa obłąkanym wzrokiem powiodła po ścianach i meblach. Ciało wyniesiono. Rozalia zasłała równo kołdrę, by zatrzeć ślad lekkiego ciężaru tej, której już nie było. Szalonym ruchem wyciągając przed siebie ramiona, Helena rzuciła się ku schodom. Chciała zejść. Pan Rambaud zatrzymywał ją, a pani Deberle tłumaczyła, że tak się nie robi. Ale ona obiecywała, że bedzie rozsądną i że nie pójdzie z pogrzebem. Chciała tylko widzieć i spokojnie zachowa się w pawilonie. Oboje płakali słuchając ją. Trzeba było ją ubrać. Julia zakryła jej suknię czarnym szalem, ale nie mogła znaleść kapelusza, nakoniec znalazła jakiś; włożyła go na jej głowę, oderwawszy od niego pęk czerwonej werbeny. Pan Rambaud, który miał prowadzić orszak, podał ramię Helenie. Kiedy się znaleźli w ogrodzie pani Deberle, ta szepnęła do niego:
— Nie opuszczaj jej. Ja mam masę zajęcia.
I umknęła. Helena szła z trudnością, wzrokiem szukając przed sobą. Wszedłszy do ogrodu, westchnęła. Mój Boże, co za piękny poranek! Ale oczy jej pobiegły natychmiast w stronę kraty; spostrzegła tam trumienkę. Pan Rambaud pozwolił jej zbliżyć się nie więcej jak o parę kroków.
— Bądź mężną — mówił, drżąc sam.
Patrzali oboje. Promień słońca oblewał trumnę. W nogach na koronkowej poduszce stał srebrny krucyfiks. Na lewo była kropielnica, a w niej kropidło. Wielkie gromnice paliły się ciemno, małe tańcujące płomyki ulatywały z nich, rzucając czarne plamy na słońce. Gałęzie drzew, osypane fioletowymi pąkami, tworzyły altanę. Był to kącik wiosenny, do którego przez rozsunięte draperye wpadał szeroki promień słońca; kwiaty, któremi zasypano trumnę, rozkwitały pod jego złocistą kurzawą. A kwiatów tych była niesłychana moc: snopy róż białych, pęki kamelii białych, białych bzów, białych goździków, jakby śnieżysta zaspa białych płatków. Ciało zmarłej znikało pod nimi; białe pierwiosnki, białe hjacynty zwieszały się z całuna, opadały i zasypywały ziemię. Przechodnie, których było mało na ulicy Vineuse, zatrzymywali się i uśmiechali ze wzruszeni, patrząc na ten ogródek, opromieniony słońcem, w którym umarłe dziecię spało pod kwiatami. Biała ta barwa jasno i czysto świeciła się na słońcu, które drganiem życia ogrzewało obicia, bukiety, wieńce. Ponad różami pszczoła brzęczała.
— Kwiaty.. kwiaty... — wyszeptała Helena, która innych słów nie miała.
Usta swe przyciskała chustką, a oczy miała łez pełne. Zdawało się jej, że musi być ciepło Joannie, a myśl ta rozrzewniała ją jeszcze bardziej; czuła wdzięczność dla tych, co dziecię jej obsypali wszystkiemi kwiatami tymi. Chciała zbliżyć się jeszcze, pan Rambaud nie myślał już powstrzymywać jej. Jakże tu miło było pod temi draperyami! Woń kwiatów rozchodziła się do koła, w powietrzu nie było najlżejszego ruchu. Helena pochyliła się i podniosła różę. Przyszła po różę, by ją przypiąć do stanika swego. Ale przytem zaczęła drżeć, pan Rambaud przestraszył się.
— Chodźmy ztąd — rzekł, uprowadzając ją — Obiecałaś, że nie będziesz narażała zdrowia swego.
Chciał zaprowadzić ją do pawilonu, wtem drzwi od salonu roztworzyły się na oścież. Paulina ukazała się w nich pierwsza. Podjęła się była zorganizować orszak. Małe dziewczynki zaczęły za nią schodzić, jedna za drugą. Przezroczyste ich suknie migotały na słońcu wszystkimi odcieniami białej barwy, jak na skrzydłach łabędzia. Płatki jabłoni opadały, pajęcze włókna bujały w powietrzu, sukienki dziewczątek, to była niewinność i czystość wiosny. Szereg ich długi opasał już trawnik, a jeszcze wciąż zstępował z ganku; lekkie jak puch, nagle rozkwitały na wolnem powietrzu.
Cały ogród stał się biały; patrząc na tę gromadę dziewczynek, Helena przypominała sobie bal przeszłoroczny i skaczącą wesołość małych nóżek. Przed wyobraźnią jej mignęła postać Małgorzaty, przebranej za mleczarkę z puszką do mleka, zawieszoną u paska; Zofia jako subretka, kręciła się z siostrą swą Blanką, której kostium brzęczął dzwonkami. Dalej widziała pięć panien Levasseur. Czerwone kapturki roiły się wszędzie, w czapeczkach z atłasu; ponsowego w pasy czarne aksamitne; mała Guiraud, ze swym motylem Alzatki, wpiętym we włosy, skakała jak szalona naprzeciw arlekina dwa razy większego od niej. Dzisiaj wszystko było w bieli. Joanna także biała była, na poduszce z białego atłasu leżąca wśród kwiatów. Delikatna Japonka, z długiemi szpilkami wpiętemi we włosy, w tiunice purpurowej, haftowanej w ptaki, oddalała się ubrana w bieli.
— Jak one powyrastały! — szepnęła Helena, płacząc.
Wszystkie tu były, córki jej tylko brakowało. Pan Rambaud wprowadził Helenę do pawilonu; ale ona stanęła we drzwiach, chciała widzieć, jak orszak wyruszy. Panie, przyszły pozdrowić ją. Dzieci patrzyły na nią swemi błękitnemi oczami.
Tymczasem Paulina krążyła między dziećmi i wydawała rozkazy. Stosując się do okoliczności tłumiła głos swój, ale chwilami zapominała się.
— No, bądźcie grzeczne... Patrz, ty gapiątko, już brudna jesteś... Przyjdę po was, nie ruszajcie się z miejsca.
Karawan przybył, można już było wyruszyć z domu. Pani Deberle ukazała się i zawołała:
— Zapomniano bukietów!... Paulino, prędko bukiety!
Tu nastało małe zamięszanie. Dla każdej dziewczynki przygotowano bukiet z białych róż. Trzeba było rozdać te kwiaty; dzieci zachwycone trzymały przed sobą wielkie ich pęki, jak gromnice. Lucyan, który nie odstępował Małgorzaty, z rozkoszą wąchał kwiaty, które ta przytykała mu do twarzy. Wszystkie te dziewczątka z kwiatami w rękach śmiały się radośnie, potem nagle spoważniały, widząc jak wynoszono trumnę i stawiano ją na karawanie.
— To ona tam we środku? — spytała Zofia cichutko.
Siostra jej Blanka odpowiedziała na to kiwnięcem głowy. Potem rzekła z kolei:
— Dla dużych ludzi, to tak wielkie.
I mówiąc to rozszerzała rączki swe jak mogła. Wtem mała Małgorzata, wpakowawszy nosek swój między róże, zaczęła się śmiać — łaskotało ją to, jak powiadała. Inne wówczas zaczęły również wtykać swe nosy do bukietów, musiały przecie przekonać się. Tu zawołano na nie — przycichły odrazu.
Orszak wyruszył. Na rogu ulicy Vineuse kobieta jakaś w sabotach zapłakała, patrząc na kondukt i łzy swe ocierała rogiem fartuszka. Kilka osób pokazało się w oknach; wśród ciszy ulicy dały się słyszeć głosy politowania. Karawan, obity białą draperyą i srebrną frendzlą, toczył się zwolna; na bitej drodze rozlegał się tylko równy przygłuszony krok dwóch białych koni. Wóz ten unosił jak gdyby całe żniwo kwiatów, bukietów i wieńców. Trumny nie widać było, wóz lekko podrzucał w górę pęki kwiecia, gałęzie bzu spadały na drogę. Z czterech rogów spływały długie wstęgi białe; trzymały je cztery małe dziewczynki, Zofia i Małgorzata, jedna z panien Levasseur i mała Guiraud; ta ostatnia tak malutka i tak potykająca się, że matka szła koło niej. Reszta w ścieśnionych szeregach opasywała karawan, z bukietami róż w rękach. Szli powoli, zasłony ich podnosiły się z lekka, koła obracały się wśród tego muślinu, jak gdyby unoszone obłokiem, z pośród którego uśmiechały się delikatne główki cherubinów. Z tyłu, za panem Rambaud, który miał twarz bladą i głowę spuszczoną, szły panie, kilku chłopców, Rozalia, Zefiryn i służba Deberle‘ów. Poza tem wszystkiem posuwało się pięć próżnych wozów. Na ulicy jasno oświetlonej słońcem, białe gołębie podleciały, patrząc na wóz ten wiosenny, powoli kroczący.
— Mój Boże! co za przykrość! — Mówiła pani Deberle; w chwili kiedy orszak wyruszał. Czemu Henryk nie odłożył tego konsylium, mówiłam mu!
— Sama nie wiedziała, co ma począć z Heleną, która padła na krzesło w pawilonie. Henryk byłby został z nią. Byłby ją pocieszył trochę. Jakże to źle, że go nie było. Na szczęście, panna Aurelia ofiarowała się; nie lubiła rzeczy smutnych; obiecała zarazem zająć się podwieczorkiem, który za powrotem miano podać dzieciom. Pani Deberle śpiesznie dogoniła kondukt, który ulicą Passy dążył ku kościołowi.
Ogród stanął pustką; robotnicy zwijali draperje. Na piasku, kędy Joanna przeszła, pozostały tylko płatki kamelii. Helena w tej samotności i głuchem milczeniu, co ją nagle otoczyły, znowu uczuła szarpiącą boleść wiecznego rozstania. Raz jeden jeszcze, tylko raz jeden być z nią jeszcze. Uparta myśl, że Joanna odchodziła zagniewana, z twarzą niemą i urażoną, myśl ta paliła ją jak gorące żelazo. Widząc że panna Aurelia pilnuje ją, postanowiła umknąć przed nią i pobiec na cmentarz.
— Tak to wielka strata — powtarzała stara panna, wygodnie usadowiwszy się w fotelu. — Ja przepadałabym za dziećmi, za dziewczynkami szczególnie. Otóż, jak pomyślę o tem, to i rada jestem, żem nie poszła za mąż. Mniej zmartwień.
Sądziła, że rozrywa Helenę. Mówiła o jednej z przyjaciółek swoich, która miała sześcioro dzieci; wszystkie pomarły. Innej znowu pani pozostał tylko syn, który ją bił; ten właśnie powinien był umrzeć, matka łatwoby się była pocieszyła po nim. Helena udawała, że słucha. Nie ruszała się wcale, drżała tylko z niecierpliwości.
— Otóż i uspokoiłaś się — rzekła nakoniec panna Aurelia. — Mój Boże, trzebaż nareszcie wyperswadować sobie.
Drzwi od sali jadalnej wychodziły do pawilonu japońskiego. Panna Aurelia powstała, otworzyła je i wyciągnęła szyję. Ciasta, ułożone na talerzach, pokrywały stół. Helena szybko uciekła przez ogród. Krata była otwarta, robotnicy wynosili drabiny.
Ne lewo ulica Vineuse skręcała się na ulicę des Réservoirs. Tam właśnie znajduje się cmentarz Passy. Olbrzymi mur wznoszący się na bulwarze de la Muette stanowi podporę cmentarza, który jak ogromna terasa panuje nad Trocadero, nad ulicami, nad Paryżem. Przebiegłszy kroków dwadzieścia, Helena stanęła w drzwiach otwartych; przed nią leżało pole białych grobów i krzyżów czarnych. Weszła. Po rogach pierwszej alei stały dwa wielkie krzewy bzów okryte pąkami. Rzadko kiedy chowano tutaj, chwasty porastały dokoła, cyprysy ciemniejszą swą barwą odbijały od powszechnej zieloności. Helena szła prosto przed siebie; stado wróbli zerwało się na jej widok; grabarz podniósł głowę wyrzuciwszy na bok łopatkę ziemi. Zapewne kondukt nie przybył jeszcze; cmentarz zdawał się być pusty. Zwróciła się na prawo i doszła aż do muru terasy; idąc dokoła, spostrzegła za klombem akacji dziewczynki w bieli, klęczące przed tymczasowym grobem, do którego właśnie spuszczono ciało Joanny. Ksiądz Jouve z wyciągniętą ręką dawał ostatnie błogosławieństwo. Usłyszała tylko głuchy stuk grobowego kamienia, który zapadał. Skończyło się.
Tymczasem Paulina spostrzegła ją i pokazała pani Deberle. Ta rozgniewała się prawie, szepcząc:
— Jakto! przyszła tu! Ależ tak się nie robi, to już w najgorszym smaku!
Zbliżyła się ku niej i wyrazem twarzy okazała, że nie pochwala jej postępku. Inne panie ciekawe przysunęły się także. Pan Rambaud zbliżył się również i milcząc stanął przy niej. Helena oparła się o jedną z akacyi; wszyscy ci ludzie męczyli ją, czuła się słabą. Kiwnięciem głowy odpowiadała na słowa pociechy, ale jedna myśl dręczyła ją wciąż: przybyła zapóźno, usłyszała tylko łoskot opadającego kamienia. Oczy jej wciąż się zwracały na grób, którego schody zamiatał stróż cmentarny.
— Paulino, pilnuj dzieci — powtarzała pani Deberle.
Dziewczynki klęczące powstały jak stado białych wróbli. Niektóre nadto małe usiadły były na ziemi; trzeba było podnieść je. Podczas kiedy spuszczano ciało Joanny do grobu, doroślejsze z dzieci wyciągały szyję, zaglądając do dziury. Bardzo tam było ciemno; zbladły i zadrżały. Zofia zapewniała po cichu, że trzeba tam leżeć całemi latami. I w nocy także? spytała jedna z panien Levasseur. Naturalnie, że i w nocy, zawsze. Ph! w nocy, Blanka byłaby umarła. Wszystkie patrzyły na siebie szeroko rozwarłem oczyma, jak gdyby słuchały jakiejś historji o złodziejach. Ale jak tylko powstały i rozpierzchły się koło grobu, twarzyczki ich zarumieniły się znowu: nie, to nie prawda opowiadano tak dla żartu. Tak tu było ładnie, ogród tak śliczny; jakby się tu można doskonale bawić w ciuciubabkę po za tymi wszystkimi kamieniami! Małe nóżki podskakiwały już, sukienki powiewały, jak gdyby skrzydła ptasie. Wśród ciszy grobów, pod ciepłymi promieniami słońca młodzież ta rozkwitała. Lucyan wpakował nareszcie rękę pod zasłonę Małgorzaty; dotykał jej włosów, chcąc wiedzieć, czem je sobie smarowała, że takie były żółte. Mała nadymała się. Chłopak mówił jej, że się z nią ożeni. Małgorzata zgadzała się na to, ale bała się, by jej nie ciągnął za włosy. Dotykał ich wciąż; wydawały mu się gładkie jak papier listowy.
— Nie odchodźcie tak daleko — wołała Paulina.
— A więc, idziemy — rzekła pani Deberle. — Nic tu nie robimy, dzieci muszą być głodne...
Trzeba było zgromadzić dziewczynki, które się rozpierzchły jak pensionarki w czasie rekreacyi. Policzono je — brakowało małej Guirand; nakoniec, ujrzano ją bardzo daleko, w alei, poważnie przechadzającą się z parasolką swej matki. Naówczas panie skierowały się ku drzwiom, popychając przed sobą falę białych sukienek. Pani Berthier winszowała Paulinie przyszłego jej małżeństwa, które miało przyjść do skutku następnego miesiąca. Pani Deberle mówiła, że za trzy dni wyjeżdża do Neapolu z mężem i z Lucyanem. Wszyscy się rozchodzili, Zefiryn i Rozalia pozostali na ostatku. I oni z kolei oddalili się. Wzięli się pod ręce, zachwyceni tą przechadzką, pomimo wielkiego zmartwienia swego; zwalniali kroku — w końcu alei słońce raz jeszcze oświeciło ich plecy.
— Chodź stąd — szepnął pan Rambaud.
Helena prosiła go, by zaczekał. Była sama, zdawało się jej, że jedna kartka z jej życia została wyrwana. Kiedy ostatnie osoby znikły już, uklękła przed grobem. Ksiądz Jouve, w komży, nie podniósł się był jeszcze. Oboje długo się modlili. Nareszcie, nie mówiąc nic, z pięknym wyrazem przebaczenia i miłości w oczach ksiądz pomógł jej powstać.
— Podaj jej rękę — rzekł tylko do pana Rambaud.
Na horyzoncie Paryż kąpał się w ciepłem przejrzystem powietrzu wiosennego poranku. Na cmentarzu zięba śpiewała.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.