Kartka miłości/XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Kartka miłości
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Lux
Data wyd. 1923
Druk Druk „Rekord“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Une Page d’amour
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVI.

Podano letnią wodę do wypłukania ust, i panie delikatnie obcierały swe paluszki. Przy stole nastało chwilowe milczenie. Pani Deberle spojrzała dokoła; czy wszyscy skończyli, potem podniosła się nic nie mówiąc; goście poszli za jej przykładem, wśród wielkiego stuku krzeseł. Stary jakiś pan, który siedział z prawej strony gospodyni domu, pospieszył podać jej rękę.
— Nie, nie — rzekła sama prowadząc go do drzwi. — Będziemy pili kawę w małym saloniku.
Liczne pary posunęły się za nią. Na samym końcu dwie panie i dwóch mężczyzn dalej prowadzili rozmowę, nie myśląc przyłączyć się do szeregu. W małym salonie wróciła między gości. Kawa stała już na stole, na wielkiej tacy z laku. Pani Deberle z uprzejmością gospodyni domu troszczyła się o rozmaite gusta swych gości. Ale Paulina w większym jeszcze była ruchu, usługując przeważnie mężczyznom. Było około dwunastu osób, zwykła prawie ilość gości, które państwo Deberle zapraszali do siebie co środę, począwszy od grudnia. Wieczorem około dziesiątej wiele osób przybywało.
Panie Guiraud, filiżankę kawy — mówiła Paulina, zatrzymując się przed małym, łysym człowiekiem. — A prawda, nie pijasz jej pan... A zatem, kieliszek kartuszki?
Ale zapominała się i zamiast kartuzki podawała koniak. Uśmiechając się, z miną pewną, obchodziła salon dookoła, zaglądając wszystkim w oczy i swobodnie krążąc pomimo długiego ogona u sukni. Miała na sobie przepyszną białą suknię z kaszemiru indyjskiego, ozdobioną puszkiem łabędzim i kwadratowo wyciętą na piersiach. Kiedy już wszyscy mężczyźni z filiżankami w rękach stojąc pili powoli, Paulina zaczepiła młodego człowieka, syna Tissot, którego głowę znajdowała piękną.
Helena nie chciała kawy. Trochę znużona, usiadła na uboczu; miała na sobie czarną aksamitną suknię, która ją stroiła poważnie. W małym salonie palono, pudełka z cygarami stały przy niej na konsolce. Doktór zbliżył się i, wybierając cygaro. — zapytał:
— Joanna dobrze się ma?
— Bardzo dobrze — odpowiedziała. — Byłyśmy dzisiaj w lasku, bawiła się jak szalona... Musi już spać teraz.
Oboje rozmawiali z sobą przyjaźnie, z poufałością ludzi, którzy widują się codziennie.
W tej chwili pani Deberle podniosła głos.
— Pani Grandjean może poświadczyć. Nieprawdaż, że wróciłam z Trouville około dziesiątego września? Deszcze ciągłe czyniły pobyt u morza nieznośnym.
Opowiadała o swej wycieczce; trzy lub cztery panie otaczały ją. Helena musiała pozostać i przyłączyć się do ich grona.
— Myśmy spędzili miesiąc w Dinard, — opowiadała pani de Chermette. — O, śliczny kraj, i takie miłe towarzystwo!
— Po za chatą był ogród, a dalej terasa nad morzem — mówiła dalej pani Deberle. — Zdecydowałam się już była wziąć moją karetę i woźnicę... To daleko wygodniej do przechadzek... Ale pani Levasseur odwiedziła nas...
Tak, którejś niedzieli — rzekła ta. — Byliśmy w Cabourg... O, bardzo dobre mieliście umieszczenie, trochę drogie, zdaje się...
— A propos — przerwała pani Berthier zwracając się do Julii — czy pan Malignon nie uczył panią pływać?
Helena zauważyła w tej chwili nagłe zakłopotanie i niezadowolenie na twarzy pani Deberle. Kilka razy już zdawało się jej, że niespodzianie wymówione imię Malignowa niemiłem było młodej kobiecie. Pani Deberle uspokoiła się wszakże natychmiast.
— Piękny mi pływak! — zawołała. — On! żeby kiedy nauczył kogo!... ja, boję się okropnie wody... Sam widok kąpiących się sprawia mi dreszcz.
I ładnym ruchem podniosła pulchne ramiona, jak ptak co otrząsa zmoczone skrzydła.
— A więc, to nieprawda? — rzekła pani Guirand.
— Ależ naturalnie. Założę się, że to on sam wymyślił. Nie cierpi mnie od czasu, jak przepędził tam miesiąc cały z nami.
Goście zaczęli przybywać. Panie z pękiem kwiatów we włosach, z zaokrąglonemi ramionami uśmiechały się, kołysząc głową; mężczyźni we fraku, z kapeluszem w ręku kłaniali się, starając się coś przemówić. Pani Deberle, nie przerywając rozmowy, podawała końce paluszków bliższym znajomym; wielu z nich nic nie mówiło; kłaniali się i przechodzili. Panna Aurelia zjawiła się także. Natychmiast zaczęła się zachwycać suknią Julii z ciemno szafirowego aksamitu, ozdobioną jedwabiem. Wszystkie panie teraz dopiero zdawały się spostrzegać tę suknię. O, śliczna, prawdziwie śliczna suknia! Pochodziła od Wormsa. Mówiono o niej z pięć minut. Goście, wypiwszy kawę, stawiali filiżanki to tu, to ówdzie, na tacy, na konsolkach, wszędzie; stary pan tylko nie mógł dojechać do końca, zatrzymując się za każdą łyżeczką i rozmawiając z jedną z pań. Ciepła woń kawy, mięszając się z lekkim zapachem strojów, rozchodziła się po salonie.
— Wie pani, żem nic nie dostał — rzekł młody Tissot do Pauliny, która mówiła mu o jakimś malarzu, do którego ojciec zaprowadził ją był dla oglądania obrazów.
— Jakto! nic pan nie miałeś!... Przyniosłam panu filiżankę kawy.
— Nie, pani; upewniam panią.
— Muszę panu dać cokolwiek... Proszę oto kartuzka!
Pani Deberle ukradkiem kiwnęła głową na męża. Doktór zrozumiał ją, sam otworzył drzwi do wielkiego salonu, dokąd wszyscy poszli; służący sprzątnął tacę. Chłodno prawie było w wielkim pokoju, gdzie sześć lamp i pająk o dziesięciu świecach rzucały żywe białawe światło. Były tam już panie, w kółku siedzące przy kominie; dwóch tylko, czy trzech mężczyzn stało koło nich. Przez drzwi otwarte do salonu rezedy, słychać było piskliwy głos Pauliny, która sama tylko pozostała z młodym Tissot.
— Teraz, kiedy nalałam, musisz pan wypić... Cóż pan chcesz, żebym z tem robiła...? Piotrze, sprzątnąć tacę.
Po chwili ukazała się w wielkim salonie, sama biała w swej białej sukni ozdobionej puchem łabędzim. I z uśmiechem, który roztwierał jej świeże usta i ukazywał białe zęby — oznajmiła...
— Otóż i piękny Malignon!
Powitania i ściskania rąk trwały dalej. Pan Deberle stanął przy drzwiach. Pani Deberle, siedząc na niziutkiej kanapce między damami, podnosiła się co chwilę. Kiedy Malignon wszedł, odwróciła niby głowę. Młody człowiek ubrany był podług wszelkich reguł; włosy miał drobno ufryzowane, rozdzielone przedziałem, który dochodził iż do szyi. Stanąwszy na progu, umieścił na prawem oku szkiełko, robiąc przytem mały grymas, „bardzo szykowny“ — jak utrzymywała Paulina, i powiódł wzrokiem dokoła salonu. Od niechcenia, nic nie mówiąc, ścisnął ręką doktora, potem skierował się ku pani Deberle, przed którą zgiął wysoką swą figurę, ustrojoną w czarny frak.
— A, to pan — rzekła tak, żeby ją słyszano. — Teraz już podobno pan pływa.
Nie zrozumiał, co miały znaczyć te słowa — odpowiedział jednak dowcipkując:
— Tak jest... Pewnego dnia uratowałem tonącego terneuva.
Dowcip ten bardzo się paniom podobał. Sama pani Deberle zdawała się być nim rozbrojona.
— Pozwalam na terneuvy — odpowiedziała. — Tylko co do mnie, wiesz pan, żem się nie kąpała ani razu w Trouville.
— A! a! lekcja pływania, którą dałem pani — zawołał. — Czyż nie mówiłem, któregoś wieczora u pani, w sali jadalnej, że chcąc pływać, trzeba poruszać rękami i nogami?
Wszystkie panie zaczęły śmiać się. Znajdowały go bardzo miłym. Julia wzruszyła ramionami. Nie podobna było mówić z nim poważnie. I powstała, idąc naprzeciw jednej z pań, bardzo dobrej pianistki, która po raz pierwszy była u niej. Helena, siedząc przy ogniu, spokojnie patrzała i słuchała. Malignon szczególnie interesował ją. Zauważyła, ze dopóty manewrował, dopóki nie zbliżył się do pani Deberle, która rozmawiała z kimś za fotelem Heleny. Nagle głosy ich zmieniły się. Helena przechyliła się w tył, by lepiej słyszeć. Głos Malignona — mówił:
— Dla czego nie przyszłaś pani wczoraj? Czekałem aż do szóstej godziny.
— Daj mi pan pokój, szalony jesteś — szepnęła Julia.
Tu głos Maligron‘a podniósł się.
— A, nie wierzysz pani w mojego terneuva. Ależ mam medal, pokażę go pani.
A zcicha dodał:
— Obiecałaś mi... Pamiętaj...
Cała rodzina jakaś wchodziła, pani Deberle sypała powitania i uprzejme słówka. Malignon zaś znowu znalazł się między paniami, ze szkiełkiem w oku. Helena zbladła, podsłuchawszy ten urywek rozmowy. Było to uderzenie piorunu dla niej, coś niespodziewanego a zarazem potwornego .Jakim sposobem ta kobieta, tak szczęśliwa, z tak spokojną białą twarzą, mogła zdradzać męża swego? Znała ją jako mierną inteligencyę i charakter miły z odrobiną egoizmu, co powinien był chronić ją od upadku. I jeszcze z takim Malignon‘em! Nagle przypomniały się jej wieczory, spędzane w ogrodzie, Julia uśmiechnięta i szczęśliwa przy pocałunku, którym mąż dotykał jej włosów. Kochali się jednak. Przy tych myślach Helena doznawała uczucia niepojętego dla siebie, czuła gniew wielki do Julii, jakgdyby ta osobiście ją samą oszukiwała. Upokarzało ją to za Henryka a zarazem wściekła zazdrość przejmowała; wzburzenie, którego doznawała, tak wyraźnie malowało się na jej twarzy, że panna Aurelia spytała:
— Co pani jest.. Pani słaba?
Stara panna, widząc ją samą, usiadła przy niej Okazywała jej wielką przyjaźń, ujęta grzecznością, z jaką ta tak piękna a tak poważna kobieta słuchała jej ploteczek.
Ale Helena nic nie odpowiedziała. Potrzebowała widzieć Henryka, potrzebowała widzieć natychmiast, co robi jak wygląda. Podniosła się, oczami poszukała go w salonie i nakoniec znalazła. Rozmawiał stojąc przed wielkim bladym mężczyzną; miał minę spokojną, zadowolnioną, zlekka uśmiechniętą. Przez chwilę patrzała na niego. Uczuła wreszcie rodzaj politowania, w którem postać jego malała trochę; kochała go jednak więcej jeszcze, niż wprzódy, miłość połączyła się z chęcią zaopiekowania się nim. Zdawało się jej, że powinna mu wynagrodzić utracone szczęście; myśl ta wszakże niejasno jeszcze rysowała się w jej umyśle.
— O, tak! — szeptała panna Aurelia — to będzie wesołe, jeżeli siostra pani Guiraud ma śpiewać... Po raz dziesiąty już słyszę „Turkawki,“ Nie śpiewa nic więcej tej zimy... Wiesz pani, że się rozstała z mężem. Patrz pani na tego bruneta tam, przy drzwiach. Są z sobą jak najlepiej. Julia musi go przyjmować, inaczej ona nie byłaby...
— Ah! — rzekła Helena.
Pani Deberle szybko chodziła od grupy do grupy, prosząc, by się uciszono, bo siostra pani Guiraud ma śpiewać. Salon napełnił się; ze trzydzieści pań siedziało na jego środku — szepcząc i śmiejąc się; — dwie z nich stały, rozmawiając głośno; pięciu zaś czy sześciu mężczyzn swobodnie jak u siebie kręciło się koło pań. Kilka cichych cyt! przeleciało, szmer głosów ustał, twarze przybrały wyraz martwości i znużenia, i tylko uderzenia wachlarzów słychać było w ciepłem powietrzu.
Siostra pani Guirand śpiewała, ale Helena nie słuchała jej. Patrzała na Malignon‘a, który zdawał się z wielkiem upodobaniem słuchać „Turkawek,“ udając niezmierne zamiłowanie w muzyce. Czy podobna! ten młody człowiek! To zapewne w Trouville odegrali z sobą jakąś grę niebezpieczną. Z podsłuchanych wyrazów wnosić należało, że Julia nie poddała się jeszcze; ale upadek zdawał się być bliski. Przed nią Malignon, kołysząc się wybijał takt; pani Deberle okazywała uprzejme uwielbienie, a doktór milczał cierpliwie i grzecznie, oczekując końca śpiewu, by wrócić do swej rozmowy z bladym, grubym mężczyzną.
Lekkie oklaski odezwały się, kiedy śpiewająca umilkła.
— Śliczna! zachwycająca! — zawołało głosów kilka.
Piękny Malignon, podnosząc ramiona ponad głowami pań, klaskał w ręce, okryte rękawiczkami, nie robiąc przytem żadnego hałasu i powtarzał: „Brawo! brawo!“ śpiewającym głosem, który przewyższał wszystkie inne.
Zapał ten ostygł w tejże chwili, twarze uśmiechnęły się do siebie, kilka pań powstało, i znowu potoczyła się rozmowa, wśród ogólnego zadowolenia. Gorąco zwiększało się, pod uderzeniami wachlarzy zapach piżma rozchodził się ze strojów. Chwilami, wśród szmeru rozmowy, srebrzysty śmiech zadzwonił, lub słowo jakieś głośniej wymówione zwróciło ogólną uwagę. Trzykrotnie już Julia udawała się do małego salonu, prosząc mężczyzn co się tam schronili, by nie opuszczali tak samych pań. Szli za nią a w dziesięć minut potem znikali znowu.
— To rzecz nieznośna — szeptała z miną zagniewaną — żadnego z nich zatrzymać nie można.
Panna Aurelia wymieniała tymczasem Helenie te panie, które po raz drugi zaledwie były na wieczorze u doktora. Była tam cała wysoka burżuazya Passy, ludzie bardzo bogaci. Wreszcie, przechylając się — szepnęła!
— To już rzecz skończona... Pani de Chermette wydaje córkę swą za tego wysokiego blondyna, z którym przez ośmnaście miesięcy... To przynajmniej teściowa, która będzie kochała zięcia swego.
Tu przerwała sobie, bardzo zdziwiona.
— Patrzcie! mąż pani Levasseur rozmawia z kochankiem swej żony!... Julia przecie zarzekła się, że nie będzie przyjmować ich u siebie.
Helena powoli wodziła wzrokiem dokoła salonu. A więc w tym świecie tak okazałym, wśród tej burżuazyi, mającej tak uczciwy pozór, były tylko same upadłe kobiety? Tolerowane w paryzkiem życiu rzeczy zadziwiały jej prowincyonalną surowość. Gorzko szydziła z siebie teraz, przypominając, ile cierpiała, kiedy Julia kładła rękę swą w jej dłonie. Prawdziwie, co za głupota bawić się w takie skrupuły! Rozwiązłość, zaprawiona odrobiną wyrafinowanej kokieteryi, spokojnie gnieździła się między burżuazyą. Pani Deberle zdawała się już być w dobrej harmonii z Malignon‘em; malutka, okrąglutka i ładna bruneteczka, głęboko zasunąwszy się w fotel, śmiała się z dowcipów jego. Pan Deberle nadszedł na to.
— Cóż, to, nie sprzeczacie się dzisiaj? — zapytał.
— Nie — odpowiedziała Julia wesoło. — Za wiele głupstw mówi... Żebyś wiedział, co on wygaduje...
Znowu śpiewano. Ale trudniej już było uprosić o milczenie. Młody Tissot śpiewał duet z „Faworyty“ z damą bardzo już dojrzałą, ale uczesaną a l’enfant. Paulina, stojąc u jednych drzwi, pośród czarnych fraków, z jawnem uwielbieniem patrzała na śpiewaka, tak jak przypatrywała się dziełom sztuki.
— O! co za piękna głowa! — wymówiła w chwili kiedy akompaniament z cicha tylko odzywał się; a wymówiła tak głośno, że wszyscy w salonie usłyszeli ją.
Wieczór upływał, na twarzach ukazywało się widoczne znużenie. Panie, siedzące od trzech godzin na jednym fotelu, miały minę bezwiednie znudzoną, a jednak znajdowały przyjemność w tej nudzie. W przestankach między dwiema śpiewkami, których słuchano jednem uchem, rozmowy wszczynały się i zdawały się być tylko dalszem echem fortepianu. Pan Letellier rozpowiadał, że był w Lugdunie, doglądając wysyłki zamówionych tam jedwabiów: dziwił się przytem mocno, że wody Saony nie łączą się z wodami Rodanu. Pan Guiraud, urzędnik, wygłaszał sentencyonalne frazesy o konieczności poskromienia występku w Paryżu. Otoczono pewnego pana, który znał jednego Chińczyka, i rozpowiadał o nim rozmaite szczegóły. W jednym rogu salonu dwie panie poufnie gawędziły o sługach swoich. W grupie kobiet, gdzie Malignon królował, rozmawiano o literaturze; pani Tissot utrzymywała, że niepodobna czytać Balzaka; Malignon nie przeczył temu, twierdził tylko, że były u Balzaka, nie częste wprawdzie, ale były miejsca dobrze napisane.
— Proszę się uciszyć! — zawołała Paulina. — Będzie grała.
Grać miała owa pani, co to była tak znakomitą pianistką. Wszystkie głowy przez grzeczność odwróciły się w jej stronę. Ale wśród powszechnego milczenia w salonie, słychać było głuche głosy mężczyzn, spierających się w saloniku. Pani Deberle zdawała się być w rozpaczy.
— Nieznośni są — szeptała. — Niech już sobie tam siedzą, kiedy nie chcą tu przyjść, ale niechże przynajmniej milczą!
I posłała Paulinę, która uszczęśliwiona pobiegła spełnić polecenie siostry.
— Wiecie, panowie, że mają grać — rzekła ze swą spokojną, dziewiczą śmiałością, strojna w swoją suknię królowej. — Proszę panów byście umilkli.
Mówiła bardzo głośno, przenikliwym głosem. A że została tam z mężczyznami, śmiejąc się i żartując, hałas przeto wzmógł się jeszcze bardziej. Sprzeczka ciągnęła się dalej. Paulina dowodziła sama, nie ustępując nikomu. W salonie, pani Deberle była jak na mękach. Zresztą miano już muzyki do syta, i obojętnie jej słuchano. Pianistka wstała od fortepianu z ustami gniewnie zaciśniętemi, pomimo przesadnych pochwał, któremi gospodyni czuła się w obowiązku obsypania jej.
Helena cierpiała. Henryk zdawał się nie widzieć jej. Nie zbliżył się do niej więcej. Chwilami uśmiechał się do niej z daleka. Na początku wieczoru zadowolniona była, widząc go tak rozsądnym. Ale od chwili, kiedy się dowiedziała o historji tamtych dwóch, pragnęłaby czegoś, sama nie wiedziała czego, jakiegoś dowodu miłości, chociażby nawet takiego, coby ją skompromitował. Nieokreślona jakaś żądza, zmięszana z rozmaitego rodzaju złemi uczuciami burzyła się w niej. Może nie kochał już, jeżeli mógł być tak obojętny? Zapewne, czekał stosowniejszej chwili. Ach, gdybyż mogła powiedzieć mu wszystko, zawiadomić go o niegodziwości tej kobiety, która nosiła imię jego. I przy cichych dźwiękach fortepianu rozkoszne marzenie kołysało ją: Henryk wygnał Julię, a ona pozostała z nim jako jego żona gdzieś w krajach dalekich, których języka sami nie znali.
Zadrżała na dźwięk głosu jakiegoś.
— A pani nic nie je? — pytała Paulina.
Salon opróżnił się. Goście przeszli do sali jadalnej na herbatę. Helena z trudnością podniosła się. Wszystko się jej mąciło w głowie. Sądziła, że wszystko to przyśniło się jej, i słowa podsłuchane i bliski upadek Julii, i występek spokojny, uśmiechnięty. Jeżeliby to było prawdą Henryk byłby przy niej, oboje opuściliby już byli dom ten.
— Wypije pani filiżankę herbaty?
Uśmiechnęła się, dziękując pani Deberle, która zachowała była dla niej miejsce u stołu. Talerze, napełnione cukrami i ciastami, pokrywały obrus; ciasteczka i bulki, symetrycznie ułożone, stały po bokach, a że mało było miejsca, filiżanki zatem dotykały się prawie, rozdzielały je tylko małe serwetki szare, z długiemi frendzlami. Panie tylko siedziały, końcami paluszków, z których zsunęły były rękawiczkę, jadły ciasteczka i owoce smażone, podając sobie śmietankę, same nalewając ją delikatnie. Trzy lub cztery z nich poświęciło się i usługiwało panom. Ci ostatni, stojąc koło ściany, pili, starając się, o ile można uchronić od mimowolnego trącania łokciem. Inni pozostali w dwóch salonach, czekając, by ciasta przyszły do nich. Była to chwila, w której Paulina tryumfowała. Rozmawiano głośniej, śmiech i brzęk srebra rozlewał się dokoła, zapach piżma łączył się z wonią herbaty.
— Proszę o ciasto — rzekła panna Aurelia, która siedziała tuż obok Heleny. — Wszystkie te cukry to bardzo lekka rzecz.
Wypróżniła już była dwa talerze. Potem z gębą pełną rzekła:
— Niektórzy odchodzą już... Będzie dogodniej.
W istocie, panie wychodziły, uścisnąwszy rękę pani Deberle. Wielu mężczyzn wysunęło się ukradkiem. Ci, co pozostali, z kolei usiedli przy stole. Ale panna Aurelia nie ustąpiła miejsca swego. Byłaby chętnie wypiła szklankę ponczu.
— Przyniosę go pani — rzekła Helena, powstając.
— O, nie, dziękuję, niech się pani nie trudzi.
Od chwili już Helena śledziła Malignon‘a. Podał był rękę doktorowi, teraz kłaniał się Julii. U progu drzwi Julia, z białą swą twarzą, miała oczy pogodne i uprzejmy uśmiech; możnaby było pomyśleć, że Malignon prawił jej grzeczności o minionym wieczorze. Piotr nalewał poncz przy drzwiach, Helena skierowała się w tę stronę i stanęła, ukryta za fałdem portyery. Słuchała.
— Proszę panią — mówił Malignon — przyjdź pani pojutrze... Będę czekał o trzeciej..
— Nie możesz więc pan na żaden sposób inaczej mówić jak na żart? — odpowiedziała pani Deberle, śmiejąc się. — Czy podobne mówić tyle niedorzeczności!
On naśladował, powtarzając wciąż:
— Będę czekał na panią... pojutrze... Wie pani gdzie.
Ona wówczas prędko szepnęła:
— A więc dobrze, pojutrze.
Malignon skłonił się i wyszedł. Pani de Chermette wychodziła także z panią Tissot. Julia wesoło przeprowadzała je do przedpokoju, mówiąc do pierwszej z nich z największą uprzejmością:
— Będę u pani pojutrze. Mam mnóstwo wizyt do zrobienia dnia tego.
Helena stała nieruchoma i bardzo blada. Piotr nalawszy poncz, podawał jej szklankę. Machinalnie wzięła ją i zaniosła do panny Aurelii, która gorliwie zajmowała się smażonymi owocami.
— O! jakaż pani uprzejma — zawołała stara panna. — Byłabym skinęła na Piotra... Źle robią, na prawdę, że nie podają paniom ponczu... Kiedy się jest w moim wieku...
Tu przerwała sobie, spostrzegając bladość Heleny.
— Pani słaba, nie ma wątpliwości... Niechże pani napije się ponczu.
— Dziękuję, to nic... Tak wielki upał...
Chwiała się; wróciła do pustego salonu i upadła na krzesło. Lampy czerwonawe światło rzucały; świece w pająku dopalały się tak, że profitki groziły pęknięciem. Z jadalnej sali dochodziły pożegnania ostatnich gości. Helena zapomniała o tem, że ma wyjść stąd również, chciała pozostać i zastanowić się nad tem wszystkiem. A więc, to nie był sen, Julia pójdzie do tego człowieka. Pojutrze, słyszała to. O! nie będzie się już więcej wahała; myśl ta wciąż wracała do niej. Potem zdawało się jej, że powinnaby przemówić do Julii i uchronić ją przed upadkiem. Ale dobre to natchnienie przerażało ją, więc też starała się usunąć je od siebie. W kominie, na który patrzała, tlejąca głownia trzaskała. Ciężkie, senne powietrze obciążone było wonią włosów.
— Ah! jesteś tutaj — zawołała Julia, wchodząc. — Jakżeś grzeczna, żeś nie wyszła zaraz... Nakoniec można odetchnąć!
Helena zdziwiona chciała powstać:
— Zaczekajże, niema nic pilnego... Henryku, podaj mi mój flakon.
Trzy lub cztery osoby pozostały jeszcze; były na poufałej z gospodarzami stopie. Wszyscy zasiedli przed wygasłym ogniem i swobodnie zaczęli rozmawiać, wśród sennej, znużonej atmosfery pokoju. Przez drzwi otwarte widać było pustą salę jadalną; całe mieszkanie, oświecone jeszcze, zapadło w głuche milczenie. Henryk okazywał czułą grzeczność żonie; przyniósł jej flakon z którego wąchała powoli, zamykając oczy; i zapytywał, czy się nie nadto zmęczyła. Tak, czuła się trochę znużona, ale bardzo była rada, że wszystko się dobrze udało. I opowiadała, że zwykle po wieczorach, które u siebie dawali nie mogła usnąć i przewracała się w łóżku aż do szóstej rano. Henryk uśmiechał się, inni żartowali. Helena patrzała na nich, przejmował ją dreszcz i senna odrętwiałość, która zdawała się ogarniać dom cały.
Pozostały nareszcie tylko dwie osoby już. Posłano Piotra po dorożkę. Helena pozostała ostatnia. Pierwsza godzina wybiła. Henryk, nie żenując się już podniósł się na palcach i zdmuchnął dwie świece w pająku, palące się za blisko profitek. Jak gdyby wszystko układało się do snu. światła gasły jedno po drugiem, pokój zanurzał się w cieniu.
— Przeszkadzam państwu kłaść się — wyjąkała Helena, nagłe, powstając. — Wyprawcież mię.
Mocno była czerwona, krew zalewała ją. Przeprowadzili ją do przedpokoju. Ale że tam było zimno, doktór zaniepokoił się o żonę, której stanik mocno był wycięty.
— Wróć do pokoju... Nadtoś zgrzana.
— A więc do widzenia — rzekła Julia, całując Helenę, jak się to jej nieraz przytrafiało w chwilach czułego usposobienia. Odwiedzaj mię częściej.
Henryk trzymał futro Heleny, chcąc dopomóc jej. Kiedy wsunęła już obie swe ręce, on podniósł kołnierz, ubierając ją z uśmiechem przed wielkiem lustrem, wiszącem na ścianie przedpokoju. Byli sami, widzieli się w lustrze. Nagle, nieodwracając się i tak jak była otulona futrem, przechyliła mu się w ramiona. Od trzech miesięcy spotykali się tylko przyjaznem ściśnieniem ręki, chcieli nie kochać się już. Doktór przestał uśmiechać się, twarz jego zmieniła się, płonąc cała. Ścisnął ją gwałtownie i ucałował w szyję. Odrzuciła w tył głowę, oddając pocałunek





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.