Kartka miłości/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Kartka miłości
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Lux
Data wyd. 1923
Druk Druk „Rekord“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Une Page d’amour
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Oba okna pokoju były otwarte. U stóp domu, zbudowanego na stromej wyżynie, rozciągała się ogromna płaszczyzna, na niej rozsiadł się Paryż. Dziesiąta godzina wybiła; piękny, ładny poranek przyniósł z sobą zapach wiosny.
Helena leżąc na kanapie z nogą obandażowaną, czytała przed jednym z okien. Nie bolało ją już nic, ale od dni ośmiu przykuta do jednego miejsca, nie mogła zajmować się nawet szyciem, do którego była nawykła. Nie wiedząc co robić, otworzyła książkę, co się oddawna walała po stole i zaczęła ją czytać, ona, co nigdy nie czytała. Była to książka, która co wieczór służyła jej do zasłaniania lampki nocnej; w ciągu ośmnastu miesięcy ją jedną wyjęła z małej biblioteczki, którą pan Rambaud zapełnił uczciwemi dziełkami. Wszystkie powieści wydawały się jej zawsze fałszywe i śmieszne. Ta, którą teraz czytała, Ivanho’e Walter-Scott’a, bardzo ją nudziła z początku. Potem, szczególna ciekawość ją zdjęła. Kończyła ją, czasem rozczulona, czasem zmęczona, a wówczas opuszczała ją z rąk i długo, nieruchomie wpatrywała się w obszerny widnokrąg.
Tego rana Parvż uśmiechnięty i senny jeszcze, leniwie się budził do życia. Para, unosząca się nad doliną Sekwany, przykryła oba jej brzegi. Była to leciutka mgła, jak gdyby mleczna; słońce, które powoli wznosiło się w górę, oświecało ją. Pod tą ruchomą zasłoną z muślinu, trudno było dopatrzyć Paryża. W miejscach wklęsłych zgęszczony ten obłok zabarwiał się odcieniem niebieskawym; na większych obszarach przerzedzał się i zamieniał w delikatny, złocisty kurz, pod którym można się było domyśleć zagłębienia ulic. A powyżej, kopuły i szczyty wież, rozdzierały obłok i wybiegały w górę, unosząc nad sobą kawały mgły, którą przedziurawiły. Chwilami kłęby żółtego dymu, oderwane ciężkiem uderzeniem skrzydeł olbrzymiego ptaka, unosiły się w powietrzu i po chwili znikały — powietrze połknęło je. A ponad tym ogromem, po nad tym obłokiem, co zawisł nad Paryżem i usnął, niebo czyste, blado niebieskie, prawie białe, rozciągało bezdenne sklepienie swoje. Słońce podnosiło się coraz wyżej wśród złocistej kurzawy promieni swoich.
Światło bladawe, łagodne, tą nieokreśloną łagodnością dzieciństwa, zalewało przestrzeń i napełniało ją swem ciepłem drganiem. Uroczyste święto, najwyższy spokój i jakaś rzewna wesołość panowała w krainie nieskończoności, podczas kiedy miasto, najeżone złocistemi wieżyczkami, leniwe i senne, wzdrygało się ukazać z pod koronkowej zasłony swej.
Od ośmiu dni, jedyną rozrywkę Heleny stanowił ów olbrzymi widok Paryża. Nie mogła się nim nasycić. Niezgłębiony i zmienny jak ocean, rano łagodny, potulny, wieczorem namiętny, zapalony, podzielał wesele i smutek niebios, które się w nim odbijały. Słońce rzuciło mu jeden snop promieni swych — on potoczył fale złota; chmura zawisła nad nim — zasępił się także i zawrzał burzą. A wciąż się zmieniał: były tam cisze zupełne, jak na morzu, były wichry, co ponad głową jego zasuwały dach ciemny chmur ołowianych; były dni jasne, wesołe, co na szczycie każdego dachu zapalały światełko; były ulewy, w których niebo i ziemia tonęły i widnokrąg znikał wśród tego chaosu. Helena doświadczała kolejno uniesień nadziei lub rozpaczy, jakby na pełnym morzu; zdawało jej się nawet, że uczuwa na twarzy jego powiew silny i gorzki zapach; nieprzerwany huk miasta sprawiał złudzenie podnoszących się bałwanów, bijących o skały wybrzeża.
Książka wymknęła się z rąk Heleny. Marzyła.
Przerywała czytanie, bo czuła potrzebę zatrzymania się, potrzebę zrozumienia i oczekiwania. Czuła przyjemność w tem, że nie zaraz zaspokoi ciekawość swą. Opowiadanie wzruszało ją, a to wzruszenie ją przygniatało. Paryż, właśnie tego poranku, okazywał radość i jakiś nieokreślony niepokój, który we własnym czuła sercu. Urok to był wielki, nie wiedzieć, na wpół odgadywać, dać się powoli wtajemniczać, a zarazem mieć to niewyraźne uczucie, że pierwsza młodość uraża.
Jakże te romanse kłamały! Miała słuszność, że ich nie czytała. Dobre to były bajeczki dla pustych głów, nie mających pojęcia o rzeczywistem życiu. A jednak czuła się porwaną opowiadaniem; nieprzezwyciężoną siłą myśl jej zwracała się ciągle do rycerza Iwanhoe, którego tak namiętnie kochały dwie kobiety: Rebeka, piękna żydówka, i szlachetna lady, Rowena. Zdawało się jej, że ona także kochałaby z dumą i cierpliwym spokojem tej ostatniej. Kochać, kochać !i wyraz ten, którego nie wymawiała, a który sam drgał w niej, zadziwiał ją i wywoływał uśmiech na usta. Wysoko białe płatki obłoczków, unoszone wiatrem, pływały ponad Paryżem, jakby stado łabędzi. Ogromne przestrzenie mgły przesuwały się z miejsca na miejsce; na chwilę ukazał się lewy brzeg, drżący i przysłonięty, jak gdyby zaczarowane miasto, ujrzane we śnie; ale masa pary zwaliła się nań, i miasto zalane zniknęło. Teraz mgła rozciągnęła się nad wszystkiemi stronami miasta i zaokrągliła w piękne jeziora o wodach białych i gładkich. Gęsta tylko smuga, tworząca linję krzywą, szarą, wskazywała bieg Sekwany. Po tych wodach białych, tak spokojnych, przesuwały się cienie, jak gdyby okręty o różowych żaglach; młoda kobieta rozmarzonym wzrokiem goniła za niemi. Kochać, kochać! i uśmiechała się do marzenia swego, które się kołysało na tych wodach.
Znowu wzięła książkę do ręki. Stanęła była na ustępie, który opisywał napad na zamek, kiedy Rebeka pielęgnuje rannego Iwanhoe i opowiada mu o bitwie, na którą patrzy przez okno. Wiedziała, że to piękne zmyślenie, myśl jej krążyła po tem wszystkiem, jak po idealnym ogrodzie, o złotych owocach, gdzie żyła samem złudzeniem tylko. Potem, pod koniec sceny, kiedy Rebeka, obwinięta zasłoną swą, wynurza swe uczucia przy uśpionym rycerzu, Helena znowu upuściła książkę; takie wzruszenie opanowało ją, że nie mogła czytać dalej.
Mój Boże! czyżby to wszystko miało być prawdą? I leżąc na kanapie, zmęczona przymuszoną bezwładnością, z uczuciem odrętwienia, patrzyła na przysłonięty tajemniczy Paryż, któremu przyświecało blade słońce. Wyobraźnia pobudzona czytaniem romansu, przywiodła jej na pamięć własne jej życie. Ujrzała się młodą dziewczyną w Marsylii u swego ojca, kapelusznika Mouret’a. Ulica Petites-Maries była czarna, a dom, ze swym kotłem wody wrzącej do wyrobu kapeluszy, wydawał, nawet w dnie pogodne, mdły zapach wilgoci. Widziała też matkę swą, zawsze słabą; całowała ją blademi ustami swemi, nigdy nic nie mówiąc. Nigdy żaden promień słońca nie przedarł się do jej dziecinnego pokoju. Widziała, jak wiele pracowano dokoła niej, i z jaką ciężkością zdobywano sobie bardzo mierny dostatek robotnika. I to już wszystko; aż do wyjścia zamąż, żaden szczególny wypadek nie zaznaczył całego szeregu dni jednostajnych. Jednego rana, kiedy z matką wracała z rynku, koszem swym, napełnionym jarzynami, potrąciła Grandjean syna, Karol obejrzał się i poszedł za niemi. Cały romans od tego się rozpoczął. Przez trzy miesiące z rzędu spotykała go wszędzie; pokorny i nieśmiały, nie odważył się zbliżyć do niej. Miała wówczas lat szesnaście i pyszniła się tym wielbicielem, który jak wiedziała, należał do rodziny majętnej. Ale znajdowała go brzydkim, często się z niego śmiała i myśl o nim nie przerywała spokojnego jej snu w wielkim jej wilgotnym domu. Potem, pożeniono ich. Małżeństwo to dotąd jeszcze dziwiło ją. Karol ubóstwiał ją, klęczał przed nią i całował jej nogi. Uśmiechała się do niego przyjaźnie i wyrzucała mu, że jest tak dziecinny. I znowu rozpoczęto się życie monotonne. Nie przypomniała sobie nic, coby wstrząsnęło ją silnie w ciągu lat szesnastu. Bardzo była spokojna i bardzo szczęśliwa, zatopiona w codziennych kłopotach ubogiego gospodarstwa, nie doświadczała ani gorączki ciała, ani gorączki serca. Karol zawsze całował jej stopy, a ona zawsze była pobłażliwa i macierzyńsko dobra dla niego. Nic więcej. I nagle ujrzała pokój w hotelu Var, zwłoki swego męża, swoją suknię wdowy rozwieszoną na krześle. Płakała tak, jak owego zimnego wieczora, kiedy matka jej umarła. Potem znowu życie powoli płynęło. Od dwóch miesięcy, z córką swą czuła się znowu bardzo szczęśliwa i bardzo spokojna. Mój Boże! I to miało być wszystko? i cóż mówiła ta książka o owej potężnej miłości, co to miała opromieniać życie całe?
Na widnokręgu, na śpiącem jeziorze, długie, drżące koła prześlizgiwały się. Nagle, na wodach powstał jakiś groźny ruch, potem szpary, wreszcie z jednego końca w drugi olbrzymia rozpadlina, zapowiadająca tajanie. Powyżej, słońce w tryumfalnej koronie promieni swoich, zwycięzko uderzało na mgłę. Powoli, powoli, wielkie jezioro zdawało się wysychać, jak gdyby wpływało gdzieś niewidomym kanałem. Pary matowe przed chwilą, stawały się coraz przejrzystsze i zabarwiały żywemi kolorami tęczy. Cały brzeg lewy był delikatno-niebieski i powoli przechodził w ciemniejszą barwę; w głębi fioletowy od strony ogrodu botanicznego. Na prawym brzegu, okolice Tuileries były blado-różowe, cielistego odcienia, a w stronie Montmatre świeciły się żarem, jak karmin, palący się w złocie; dalej, bardzo daleko, dzielnice robotników przechodziły w ciemniejszy kolor, czerwono ceglasty, którego jaskrawość powoli, powoli zmniejszała się, przygasała, aż wreszcie zmieniła na szaro-siwy łupek. Miasta nie można było wyróżnić; drżące kryjące się pod zasłoną mgły, przypominało owe podmorskie głębiny, które przy spokojnych wodach oko odgaduje raczej niż widzi głębiny, co mają straszliwe lasy olbrzymich traw, i potwory okropne i szum przerażający. Wody opadały wciąż. Pozostała już z nich tylko przezroczysta zasłona z muślinu i zasłona ta powoli usuwała się a Paryż budził się ze snu i coraz wyraźniej ukazywał.
Kochać, kochać! dla czego ten wyraz dźwięczał w myśli jej tak słodko, podczas kiedy okiem goniła topniejącą mgłę? Czyż nie kochała męża swego, którego jak dziecię pielęgnowała? Jak gdyby w odpowiedzi na to pytanie obudziło się bolesne wspomnienie jej ojca, który w trzy tygodnie po śmierci swej żony powiesił się w pokoju, gdzie suknie jej jeszcze były. Skonał tak, ukrywszy twarz swą w jednej z sukien, otulony odzieniem, w którem było jeszcze jakieś tchnienie tej, którą zawsze ubóstwiał. Tu w marzeniu nastąpiła nagła zmiana i zaczęła myśleć o szczegółach gospodarstwa swego, o rachunkach miesięcznych, które tegoż dnia rano zrobiła z Rozalją i czuła się dumna z porządku swego. Lat z górą trzydzieści przeżyła z najzupełniejszą godnością i stałością. Jedną tylko sprawiedliwość gorąco miłowała. Badając przeszłość swą, nie widziała w niej ani jednej godziny słabości; równym krokiem szła zawsze drogą prostą i gładką. Dalsze dnie będą płynęły tak samo; będzie zawsze szła spokojnie, i noga jej nie potrąci o żadną przeszkodę. I to ją czyniło surową; czuła gniew i pogardę dla tego kłamliwego w powieściach życia, którego bohaterstwo niepokoi serca. Prawdziwem życiem było tylko jej życie, co płynęło wśród tak głębokiego spokoju. Tymczasem nad Paryżem pozostał już tylko wąziutki rąbek drżącej gazowej zasłony, co miała za chwilę ulecieć; nagle rozczulenie opanowało ją. Kochać, kochać! wszystko jej przypominało pieszczotliwy ten wyraz, nawet dumne zadowolenie ze swej godności. Marzenie jej stawało się tak lekkie że nie myślała już; z oczami wilgotnemi kąpała się w wiośnie.
Powoli ukazał się Paryż. Najlżejszego wietrzyka nie było, miasto powstało, jak gdyby wywołane zaklęciem. Ostatnia zasłona z gazy oderwała się, podniosła i rozpłynęła w powietrzu. Zwycięzkie słońce spoglądało na miasto, na które żaden cień nie padał. Helena, oparłszy twarz na ręce, spoglądała na to olbrzymie przebudzenie się.
Ogromna dolina bez końca, pokryta gęsto skupionemi zabudowaniami, leżała przed nią. Na pochyłej linji wzgórz piętrzyły się stosy dachów; a po za nimi cała fala domów musiała spływać w załomy gruntu i na pola, których nie było widać. Było to pełne morze, jego nieskończone i niezbadane fale. Paryż rozpościerał się tak szeroko jak niebo. Miasto, ozłocone słońcem porannem, przypominało pole okryte dojrzałym kłosem; na olbrzymim obrazie była zadziwiająca prostota dwóch barw tylko: blado niebieski koloryt powietrza i złocisty odbłysk dachów. Promienie wiosenne nadawały wszystkiemu dokoła jakiś wdzięk dziecinny. Światło tak było czyste, że najmniejsze szczegóły wyraźnie odróżnić się dawały. Paryż, zamknięty w nierozwikłanym chaosie kamieni swoich, lśnił się jak pod kryształem. Od czasu do czasu jednak pogodę tę jasną i nieruchomą zakłócał powiew jakiś; a wówczas zarysy dalszych okolic stawały się mniej wyraźne i drżały, jak gdyby patrzano na nie przez jakiś niewidomy płomień.
Helena przypatrywała się najprzód okolicom miasta, które szeroko rozłożyły się pod jej oknami, pochyłości Trocadero i wybrzeżom. Musiała się wychylić, chcąc dojrzeć pusty czworokąt pól Marsowych, zamknięty w głębi ciemną linją szkoły wojskowej. Na dole, na obszernym placu i na chodnikach, po obydwóch stronach Sekwany, widziała przechodniów, ruchomą masę czarnych punkcików, rojącą się jak mrowisko; żółte pudło omnibusu rzucało Iskrę; wózki I dorożki, przejeżdżające most, wielkością swą przypominały dziecinne zabawki, a delikatne konie podobne były do mechanicznych sztuczek; wzdłuż odarniowanej pochyłości między innymi przechadzającymi się niańka w fartuszku białym białą plamę rzucała na trawę. Helena podniosła oczy wyżej; tłum drobniał i niknął; powozy wydawały się jak ziarnka plasku; pozostał tylko olbrzymi kadłub miasta, jak gdyby próżnego i opustoszałego, żyjącego tem głuchem drganiem, co je poruszało. Tam, na pierwszym planie, na lewo świeciły się czerwone dachy, wysokie kominy piekarni wojskowej dymiły powoli; z drugiej zaś strony rzeki, pomiędzy polem a placem Marsowym, rysował się klomb wielkich wiązów, których nagie gałęzie i zaokrąglone wierzchołki już zieleniejące wyraźnie widać było. Na środku Sekwana królowała na szarych nadbrzeżach, które ją z obu stron zamykały, puste beczki, parowe pompy, stojące rzędem wozy nadawały im pozór morskiego portu. Przesuwające się łodzie podobne były do czarnych ptaków. Sekwana srebrną swą wstęgą dzieliła Paryż na dwoje. Mosty przerzynały ją kolejno; widziane tak z daleka, zdawały się zbliżać do siebie i wznosić jeden nad drugim i tworzyć dziwny wiadukt o kilku piętrach, z arkadami rozmaitego kształtu. Pomiędzy nimi rzeka ukazywała skraj swojej szaty niebieskiej, skraj coraz mniejszy, coraz węższy; a jeszcze wyżej, mosty wydawały się już jak niteczki, przeciągnięte z jednego brzegu na drugi. Złociste wieże Notre-Dame stały jak słupy widnokręgu; a po za niemi rzeka, zabudowania, gąszcze drzew, wszystko się zlewało w jedno, wszystko rozsypywało w słoneczny proch.
Helena zamyślonym, leniwym wzrokiem wodziła dokoła, kiedy Joanna wbiegła wesoło do pokoju.
Mamo, mamo — zobacz!
Dziecię trzymało wielki pęk żółtych lewkonji. I śmiejąc się rozpowiadała, jak wyśledziła, kiedy Rozalja wracała z kupionymi zapasami i jak przetrząsnęła jej kosz. Stanowiło to największą przyjemność dla niej.
Zobacz, mamo! To było na spodzie... Zobacz, jak to ślicznie pachnie!
Płowe kwiaty, nakrapiane purpurowo, wydawały mocny zapach, który się rozchodził po całym pokoju. Helena namiętnym ruchem przycisnęła Joannę do piersi: lewkonie opadły na jej kolana. Kochać, kochać! zapewne, że kochała dziecię swoje. Czyż za mało jeszcze było tej wielkiej miłości, która dotąd zapełniała jej życie? Miłość ta powinna była jej wystarczyć; słodyczy, trwałości i spokoju miłości tej nic nie mogło naruszyć. I mocniej przycisnęła córkę do piersi, jak gdyby chcąc usunąć myśli, które groziły rozłączeniem ich. Joanna tymczasem przyjmowała niespodziany datek pocałunków. Z wilgotnemi oczami, sama przyciskała się do matki i muskała ją pieszczotliwym ruchem delikatnej swej szyjki. Potem, jednem ramieniem objęła ją wpół i z twarzyczką opartą na jej łonie stała spokojnie. Między niemi zapach lewkoni wznosił się. Długo nie mówiły nic. Wreszcie Joanna, nie ruszając się, spytała cichym głosem:
— Mamo, widzisz, tam, przy rzece, kopuła różowa cała... Co to takiego?
Była to kopuła Instytutu. Helena spojrzała, przez chwilę zdawała się namyślać — i rzekła.
— Nie wiem. moje dziecię.
Mała zadowolniła się tą odpowiedzią; znowu nastało milczenie. Ale po chwili inne zadała pytanie.
— A tam, bliziutko, te piękne drzewa! — rzekła, palcem wskazując na kawałek pokazujących się Tuilieryów.
— Te piękne drzewa — szepnęła matka. — Na lewo, nieprawdaż?... Nie wiem, moje dziecię.
— Ach — rzekła Joanna.
Potem, po krótkiem zamyśleniu — dodała z minką poważną:
— Nic nie wiemy.
W istocie, nic nie wiedziały o Paryżu. Od osiemnastu miesięcy miały go przed oczami swemi, a nie znały go ani troszkę. Trzy razy tylko były w mieście, ale powróciły z bólem głowy, nic nie znalazłszy w tym pomięszanym ogromie ulic i gmachów.
Czasem jednak Joanna upierała się przy ciekawości swojej.
— Ach! musisz mi powiedzieć. Te szyby tak świecące...? Musisz wiedzieć, to nadto wielkie.
Wskazywała na pałac przemysłu. Helena wahała się.
Uśmiechnęła się, ucałowała włosy Joanny i powtórzyła swą odpowiedź:
— Nie wiem, moje dziecię.
I dalej patrzyły na Paryż, nie starając się go poznać. Przyjemne to było bardzo: widzieć go a nie znać. Pozostawał tem, czem był dotąd: nieskończonym i nieznanym. Było to tak, jak gdyby się były zatrzymały na progu świata jakiegoś i wciąż patrzyły nań, a nie chciały doń wejść. Często Paryż niepokoił je swoim oddechem gorącym i przyspieszonym. Ale tego rana była w nim wesołość i niewinność dziecka, wiała od niego jakaś tajemnicza rzewność, czułość...
Helena wzięła znowu książkę do ręki, Joanna zaś, przyciśnięta do niej, patrzyła dalej. Niebo było jasne, nieruchome, a w powietrzu cisza zupełna. Dymy piekarni wojskowej wznosiły się prosto, w lekkich kłębach, które się rozpływały wysoko. A tuż ponad samymi domami przepływały fale, drganie życia, złożone z sumy życia, zamkniętego tam. Hałas uliczny łagodniał, miękł u góry. W tem szmer, jakiś zwrócił uwagę Joanny. Stado białych gołębi wymknęło się z jakiegoś gołębnika w pobliżu i szybowało w powietrzu naprzeciw okna; białe skrzydła ich napełniły widnokrąg; i przysłoniły ogrom Paryża.
Z oczami wzniesionemi i zadumanemi, Helena znowu marzyła głęboko. Była lady Roweną, kochała spokojnie i głęboko, jak każde serce szlachetne. Ten poranek wiosenny to wielkie ciche miasto, zapach tych pierwszych lewkonji, co leżały na jej kolanach, stopiły powoli jej serce.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.