Kartka miłości/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Kartka miłości
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Lux
Data wyd. 1923
Druk Druk „Rekord“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Une Page d’amour
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Co wtorku Helena miała u siebie na obiedzie pana Rambaud i księdza Jouve. W pierwszych dniach wdowieństwa jej wdarli się do niej przemocą prawie i ze śmiałością przyjaźni sami wprosili się, chcąc raz na tydzień przynajmniej wyrwać ją z tej samotności, w jakiej żyła. Później obiady te wtorkowe weszły w zwyczaj. Jak tylko siódma wybiła, współbiesiadnicy zjawiali się zawsze, jakby z obowiązku i zawsze z tem samem uczuciem spokojnego zadowolenia.
Tego wtorku Helena, siedząc przy oknie, pracowała, nad robótką jakąś, korzystając z ostatnich chwil dziennego światła i oczekując gości swoich. Całe dnie spędzała tutaj w słodkim spokoju. Hałas miasta nie dochodził do wyżyn jej mieszkania. Lubiła swój wielki, cichy pokój; jego zbytek mieszczański, meble palisandrowe i niebieski aksamit obicia. Nie sama wybrała to mieszkanie; kiedy przyjaciele umieścili ją tutaj, przykrym jej był trochę w pierwszych tygodniach ten zbytek, na który pan Rambaud wysilił się jako na urzeczywistnienie swego ideału sztuki i wygody, budząc podziwienie księdza, który wymówił się był od udziału w tej sprawie. Później jednak zupełnie szczęśliwą była tutaj, czuła w tem wszystkiem moc i prostotę, które w jej własnem gościły sercu. Ciężkie firanki, ciemne meble uspokajająco działały na nią. Jedyną rozrywką po długich godzinach pracy był obszerny widok Paryża, który roztaczał przed nią falujące morze swych dachów. Ze swego zacisznego kątka spoglądała na ten ogrom.
— Mamo, nie widzę już — rzekła Joanna, siedząca koło niej na niskiem krzesełku.
I opuściwszy robotę swą, patrzyła na Paryż, który zanurzał się w cienie. Zwykle bardzo była cicha. Matka gwałtem zmuszała ją do wyjścia; na wyraźny rozkaz doktora Bodin prowadziła ją codziennie na parę godzin do lasku bulońskiego. Była to jedyna przechadzka ich; w przeciągu osiemnastu miesięcy zaledwie parę razy były w Paryżu. Dziecko zdawało się być najweselsze w wielkim niebieskim pokoju. Helena musiała wyrzec się myśli uczenia jej muzyki. Słysząc katarynkę, grającą gdzieś nieopodal w jakiej cichej ulicy, zaczynała drżeć, i łzy napełniały jej oczy. Matce swej pomagała szyć dziecinną bieliznę dla ubogich księdza Jouve.
Zupełna noc nastąpiła, kiedy Rozalia weszła z lampą. Była wzburzona i ogromnie zajęta ostatecznem wykończeniem obiadu. Wtorkowy obiad był to jedyny w tygodniu wypadek, który poruszał dom cały.
— Ci panowie nie przyjdą chyba dziś wieczór — pani zapytała?
Helena spojrzała na zegar.
— Siódma za kwadrans, zaraz przyjdą.
Rozalia dostała się Helenie od księdza Jouve. Sam ją przywiózł z dworca Orleańskiego tegoż dnia, kiedy wyjechała do Paryża ,tak że nie znała wcale miasta. Przysłał mu ją dawny kolega z seminarjum, proboszcz jednej ze wsi w Beauce. Rozalia małego była wzrostu, krótka, gruba, z twarzą okrągłą, okrąglejszą jeszcze pod wązkim czepkiem który nosiła, z włosami czarnymi i twardymi, z nosem spłaszczony, i czerwonemi ustami. Celowała gównie w legominach, bo wychowała się na plebanji, przy swojej matce chrzestnej, która była służącą u proboszcza.
— Ach! otóż pan Rambaud — zawołała — idąc otworzyć, zaczem zadzwoniono jeszcze.
Pan Rambaud, wysoki, barczysty mężczyzna, miał twarz szeroką jak notarjusz na prowincji. Jego czterdzieści pięć lat wieku przyprószył już szron siwizny, ale niebieskie oczy zachowały swój wyraz zadziwienia, naiwności i słodyczy jak u dziecka.
— A! i ksiądz jest, wszyscy już są! — rzekła Rozalja — znowu otwierając drzwi.
Pan Rambaud, uścisnąwszy rękę Heleny, usiadł, milcząc i uśmiechając się tylko, jak człowiek, który jest u siebie; Joanna tymczasem rzuciła się na szyję księdzu.
— Dzień dobry, mój kochany! — rzekła. — Bardzo byłam słaba.
— Bardzo słaba! moja najdroższa!
Obydwaj zaniepokoili się, ksiądz szczególnie. Był to mały, suchy człowiek, z ogromną głową; w postaci swej nie miał nic, coby wdziękiem jakimkolwiek nazwać można było, a ubierał się też nie wiedzieć po jakiemu; usłyszawszy Joannę, oczy jego rozszerzyły się i napełniły wyrazem ogromnej tkliwości. Joanna zostawiła jedną rękę swą w jego dłoni, a drugą podała panu Rambaud. Obydwaj patrzyli na nią wzrokiem niespokojnym. Helena musiała opowiedzieć o paroksyzmie. Ksiądz o mało się nie pogniewał, że go nie zawiadomiono o tem. I rozpytywał: czy wszystko przeszło, czy dziecię zupełnie już zdrowe? Matka uśmiechała się.
— Kochacie ją więcej niż ja, zaniepokoilibyście mię w końcu. Nic, już nic jej nie jest, członki jeszcze bolą trochę, i głowa cięży... Ale wszystko to będziemy energicznie leczyć.
— Podano do stołu — oznajmiła służąca.
W sali jadalnej mahoniowe meble były: stół, bufet i osiem krzeseł. Rozalia zapuściła firanki z czerwonego rypsu. Biała porcelanowa lampa w obręczy z mosiądzu, zawieszona nad stołem, oświecała nakrycie jego, talerze symetrycznie rozstawione i zupę, z której para wznosiła się lekko. Co wtorku ta same powtarzały się rozmowy. Ale tego dnia mówiono naturalnie o doktorze Deberle. Ksiądz Jouve bardzo go chwalił, chociaż doktór nie zaliczał się wcale do nabożnych. Mówił o nim jako o charakterze prawym i sercu miłosiernem, jako o dobrym ojcu i dobrym mężu, jednem słowem o człowieku, dającym z siebie przykład jak najlepszy. Co do pani Deberle, ta jest również bardzo dobrą osobą, pomimo trochę nazbyt żywego sposobu obejścia się, co zawdzięcza osobliwemu wychowaniu paryskiemu. Jednem słowem, bardzo miłe małżeństwo.
Przyjemnem to było Helenie; ona tak osądziła małżeństwo, i to co słyszała od księdza, zachęcało ją do dalszych stosunków, których z początku obawiała się trochę.
— Za nadto samotnie żyjesz — rzekł ksiądz.
— To pewna — potwierdził Rambaud, Helena patrzyła na nich ze spokojnym uśmiechem, jak gdyby powiedzieć chciała, że towarzystwo ich wystarczało jej zupełnie, i że lęka się nowych znajomości. Jak tylko dziesiąta wybiła, ksiądz i brat jego wzięli za kapelusze. Joanna usnęła na fotelu. Pochylili się nad nią i potrzęśli głową z wyrazem zadowolenia, widząc jej spokojny sen.
— Do wtorku.
— Zapomniałem szepnął ksiądz, wracając z paru stopni z których już był zeszedł. — Matka Fetu zasłabła. Powinnabyś ją odwiedzić.
— Pójdę jutro — odpowiedziała Helena.
Ksiądz chętnie ją posyłał do swoich chorych. Często rozmawiali z sobą po cichu i mieli zawsze jakieś wspólne interesy, w których porozumiewali się z sobą półsłówkami i o których nigdy nie mówili przy świadkach. Nazajutrz Helena wyszła sama; nie brała z sobą Joanny, od czasu jak dziecię drżało przez dni dwa po powrocie od sparaliżowanego starca, którego nawiedziła z matką. Przeszedłszy ulicę Vineuse, zwróciła się na ulicę Raynouard i weszła do pasażu Wód, czyli wązkiej, stromej uliczki, którą z wyżyn Passy dostać się można było schodami na wybrzeże; schody te, wciśnięte między mury sąsiednich ogrodów, dziwny przedstawiały widok: U stóp pochyłości tej w zrujnowanym domu matka Fetu zamieszkiwała izdebkę pod strychem, którą oświecało okrągłe okienko; nędzne łóżko, kulawy stół i dziurawe krzesło stanowiło całe jej umeblowanie.
— Ah, moja pani, moja dobra pani... zaczęła jęczeć, widząc wchodzącą Helenę.
Matka Fetu leżała. Pomimo nędzy swej okrąglutka, jakgdyby opuchła i z twarzą pucołowatą, zdrętwiałemi rękami podciągała sukienny łachman, który ją okrywał. Miała oczka małe, bystre, głos płaczliwy i pokorę hałaśliwą, którą wyrażała potokiem słów.
— Oh! moja dobra pani, dziękuję!.. Oj, oj! jakże cierpię! To tak, jak gdyby psy objadały mi bok... Oh! z pewnością, mam coś w brzuchu. Ot tu, widzisz pani!. Na skórze nie znać, we środku boli... Oj, oj! od dwóch dni ból nie ustaje. Czy podobna, mój Boże! tak męczyć się... Oh, moja dobra pani, dziękuję! Nie zapominasz pani o nieszczęśliwych. Będziesz pani wynagrodzona, tak, będziesz wynagrodzona...
Helena usiadła. Potem, spostrzegając garnuszek z ziółkami na stole, nalała do filiżanki stojącej obok i podała ją chorej. Przy garnuszku była paczka z cukrem, dwie pomarańcze i inne słodycze.
— Odwiedził cię już ktoś? — spytała.
— Tak, tak, jedna pani. Ale to nie mnie... Mnie nie tego potrzeba. Ah! gdybym miała troszkę mięsa! Sąsiadka zrobiłaby rosół... Aj, aj! coraz mocniej boli. Na prawdę jakgdyby pies... Ah! gdybym miała trochę bulionu...
I pomimo bólu, bystremi oczami śledziła wszystkie ruchy Heleny, która szukała czegoś w kieszeni swojej. Kiedy ta nareszcie położyła na stole sztukę dziesięciofrankową, matka Fetu zaczęła jeszcze mocniej stękać, usiłując usiąść. Mocując się z sobą, wyciągnęła rękę; pieniądz znikł a ona powtarzała wciąż:
— Mój Boże! znowu paroksyzm. Nie, już nie wytrzymam... Bóg ci to odda, moja dobra pani. Powiem mu, żeby oddał... Bo to widzi pani, strzyka mię po całem ciele.. Ksiądz obiecał mi, że pani przyjdzie. Pani jedna tylko mi robi, jak się należy. Kupię trochę mięsa... Otóż macie! ból przeskoczył do bioder. Pozwól mi pani, nie mogę już, nie mogę...
Chciała obrócić się. Helena zdjęła rękawiczki, podniosła ją jak mogła najlżej i położyła znowu. Kiedy tak nachylona była nad nią, drzwi się otworzyły, i doktór Deberle wszedł; spostrzegłszy go, tak się zadziwiała, że rumieniec okrył jej policzki. A więc i on oddawał wizyty, o których nie mówił?
— To pan doktór — wyjąkała stara. Wszyscy jesteście bardzo dobrzy, niech was wszystkich Bóg wynagrodzi!
Doktór z daleka ukłonił się Helenie. Od chwili jak wszedł, matka Fetu nie tak mocno jęczała. Z cicha tylko piszcząc, wciąż stękała jak chore dziecię. Poznała natychmiast że doktór i dobra pani znali się z sobą, i nie spuszczała ich z oka, z kolei spoglądając na oboje, a głucha praca domysłów kryła się w tysiącznych zmarszczkach jej twarzy. Doktór zadał kilka pytań, opukał prawy bok. Potem, obracając się do Heleny, która usiadła znowu — szepnął:
— Są to kolki wątrobowe. Za dni kilka przyjdzie do siebie.
I oddarłszy kartkę z pugilaresu swego, napisał na niej słów kilka. Poczem oddając to matce Fetu — rzekł:
— Każesz to zanieść do aptekarza na ulicy Passy i co dwie godziny będziesz brała łyżeczkę lekarstwa, które ci dadzą:
Znowu posypały się błogosławieństwa. Helena nie ruszyła się z miejsca. Doktór zdawał się ociągać z wyjściem, spoglądając na nią; oczy ich spotykały się ze sobą. Wreszcie ukłonił się i pierwszy wyszedł przez delikatność. Jeszcze nie zeszedł z piętra, a już matka Fetu poczęła jęczeć znowu.
— Ah! co za poczciwy doktór!... Żebyż to jego lekarstwo pomogło mi trochę! Szkoda, że nie zrobiłam maści z łoju i brodawnika, co zabiera wodę z ciała... Ah! możesz się pani pochwalić, że znasz poczciwego doktora! Może go nawet oddawna zna pani?... Boże! jakże mi się pić chce. Ogień mam we krwi... Żonaty, nieprawdaż? Zasługuje na to, by mieć dobrą żonę i ładne dzieci... O tak! przyjemnie to widzieć, że dobrzy ludzie znają się pomiędzy sobą.
Helena wstała i podała jej pić.
— A więc dowidzenia, matko Fetu — rzekła. — Do jutra.
— Tak, tak!... Jakżeś pani dobra!... Gdybym tylko troszeczkę bielizny miała! Spójrz na moją koszulę, w kawałki już poszła. Leżę na barłogu... To nic, dobry Bóg wszystko to ci wynagrodzi.
Nazajutrz, kiedy Helena przyszła; doktór Deberie był już u matki Fetu. Siedząc na krześle, pisał receptę, a stara kobieta mówiła jak zwykle płynnie i płaczliwie zarazem.
— Teraz, panie, to tak jak gdyby ołów... Z pewnością jest ołów w tym boku. Waży to sto funtów, nie mogę się obrócić.
Spostrzegłszy Helenę, szybciej jeszcze mówić zaczęła
— Ah! to dobra pani... A mówiłam temu kochanemu panu: przyjdzie pani, chociażby niebo się zawaliło, przyjdzie. Prawdziwie święta, anioł z nieba, i piękna, tak piękna, że klękać przed nią... Moja dobra pani, nie lepiej mi. Teraz mam tu ołów... Tak, opowiedziałam mu wszystko, coś dla mnie zrobiła. Sam cesarz nie zrobiłby więcej... Zły tylko człowiek mógłby panią nie kochać, bardzo zły...
Kiedy tak gadała, obracając głowę na poduszce, z oczkami na wpół przymkniętemi, doktór uśmiechał się do Heleny, która stała mocno zażenowana.
— Matko Fetu — rzekła — przyniosłam wam trochę bielizny...
— Dziękuję, dziękuję, pan Bóg to odda wam,.. To tak jak ten kochany pan, więcej on biednym ludziom robi dobrego, jak wszyscy ci, dla których to jest obowiązkiem. Nie wiesz pani, że opiekował się mną przez cztery miesiące; i lekarstwa, i buljon, i wino. Nie wielu bogatych jest jemu podobnych, tak dobrych dla każdego, jak on. To drugi anioł znowu... Oj, oj! cały dom mam w brzuchu...
Z kolei doktór zażenował się także. Powstał, chciał, krzesło swoje podać Helenie. Ale ta, chociaż przyszła z zamiarem przepędzenia jakiegoś kwadransa czasu. — odmówiła mówiąc:
— Dziękuję panu, nie mam czasu.
Tymczasem matka Fetu, wciąż obracając głowę, wyciągnęła rękę, i paczka z bielizną zniknęła w głębi łóżka. — Potem mówiła dalej:
— O, tak! śmiało powiedzieć można że dobrana z was para... Mówię tak, z przeproszeniem, bo to święta prawda... Kto widział jednego, widział drugą. Poczciwi ludzie rozumieją się... Mój Boże! proszę mi dać rękę, chcę obrócić się... Tak, tak, rozumieją się...
— Do widzenia, matko Fetu — rzekła Helena, zostawiając miejsce doktorowi. Zdaje mi się, że jutro nie będę.
Pomimo to jednak była znowu nazajutrz. Stara kobieta drzemała. Jak tylko obudziła się i poznała ją, całą w czerni, siedzącą na krześle — zawołała:
— Był tu.. Doprawdy, nie wiem, co mi dał, ale tak jestem zdrętwiała jak jaki kij... Mówiliśmy o pani. Pytał się mnie o rozmaite rzeczy, czy zawsze pani smutna, czy zawsze tak samo wyglądasz... To taki dobry człowiek!
Mówiła powolniejszym głosem, jak gdyby upatrując na twarzy Heleny wrażenia, jakie te słowa sprawić miały:
miała przytem wyraz pieszczoty i niepokoju, jaki miewają zwykle ubodzy, chcący przypodobać się bogatym ludziom. Zapewne, zdawało się jej, że na czole dobrej pani spostrzega chmurkę niezadowolenia, bo wielka jej twarz obrzękła i ożywiona zobojętniała nagle. Poczęła znowu mówić, jąkając się.
— Śpię ciągle. Może jestem otruta... Na ulicy Annonciation aptekarz zabił kobietę, dając jej jedno lekarstwo zamiast drugiego.
Tego dnia Helena zabawiła z półgodziny u matki Fetu, która rozpowiadała jej o Normandji, gdzie się urodziła i gdzie tak doskonałe było mleko.
— Czy oddawna znasz doktora? — zapytała od niechcenia po chwilowem milczeniu.
Stara kobieta, leżąca plecami, otworzyła na wpół powieki i znowu je przymknęła.
— O, tak, naturalnie! — odpowiedziała prawie po cichu. Ojciec jego leczył mię przed 48 a ten zawsze z nim przychodził.
— Ojciec jego był to podobno święty człowiek.
— Tak, tak,.. Trochę roztargniony... Syn jeszcze lepszy od niego. Kiedy dotyka się do człowieka, to tak jak gdyby miał ręce aksamitne.
Znowu nastało milczenie.
— Radzę wam, byście robili wszystko, co wam każe — przerwała Helena. To bardzo uczony doktór, wyleczył córkę moją.
— Z pewnością! — zawołała matka Fetu, ożywiając się. — Można mu ufać, wskrzesił młodego chłopaczka, którego miano już wynosić... Oh! nie zaprzeczysz mi pani, że takiego drugiego nie ma na świecie. Mam szczęście, trafiam na najpoczciwszych ludzi.. To też dziękuję Bogu codziennie. Bądź pani pewna, że nie zapominam o żadnym z was! W modlitwach moich znajdujecie się oboje... Niech was pan Bóg ma w swojej opiece i daje wam wszystko, czego tylko pragniecie! Niech łaska jego spłynie na was. Niech wam zgotuje miejsce w swoim raju!
Podniosła się i ze złożonymi rękami, z nadzwyczajną żarliwością zdawała się błagać nieba. Helena nie przeszkadzała jej i tylko uśmiechała się. Gadatliwa pokora staruchy ukołysała ją i jak gdyby łagodnie usypiała.
Wychodząc, obiecała jej dać suknię i czepek w ten dzień, kiedy wstanie. Przez cały tydzień Helena zajęta była matką Fetu. Weszło już we zwyczaj, że ją odwiedzała codziennie po południu. Szczególnie polubiła pasaż Wód. Stroma ta uliczka podobała się jej ze swej świeżości i ciszy, ze swego bruku zawsze czystego, bo obmywał go strumień, który w dni deszczowe spływał z wyżyny. Dziwnego doświadczała uczucia, patrząc z góry na stromą pochyłość pasażu, najczęściej pustego, znanego zaledwie niektórym mieszkańcom sąsiednich domów. Potem, wchodziła pod sklepienie domu stojącego na brzegu ulicy Raynouard, i powoli spuszczała się z siedmiu pięter szerokich stopni, wzdłuż których spływał mały, kamienisty rynsztok, zajmujący sobą połowę wąskiego przejścia. Na prawo i na lewo ciągnęły się mury ogrodów pokryte szarą pleśnią; ponad niemi zwieszały się gałęzie drzew, kaskady bujnych liści spływały, gdzieniegdzie bluszcz czepiał się muru i okrywał go zielonym płaszczem. Pod tem zielonem sklepieniem, w którem tu i ówdzie przeglądał błękit niebios, było zielonkawe światło przyćmione i bardzo łagodne. Doszedłszy do połowy schodów, zatrzymywała się dla odpoczynku, patrząc na latarnię zawieszoną tutaj, słuchając, jak śmiano się w ogrodach i poza drzwiami, które zawsze widziała zamknięte. Czasami spotykała tu staruszkę, co szła, opierając się o żelazną poręcz czarną i błyszczącą, przytwierdzoną do muru z prawej strony; czasem damę, co się opierała na parasolce, jak na kiju; czasem zgraję uliczników, którzy staczali się po schodach uderzając o nie sandałami. Ale najczęściej była sama tylko, a wówczas schody te puste i ocienione, podobne do samotnej drogi w lesie, miały wielki dla niej urok. Znalazłszy się na dole, podnosiła oczy w górę. Patrząc, na stromą pochyłość, po której zeszła, doznawała uczucia lekkiego przestrachu.
Do matki Fetu przynosiła z sobą świeżość i spokój pasażu Wód. Dziura ta nędzy i cierpienia nie raziła już ją. Tu była jak u siebie; otwierała okienko dla odświeżenia powietrza, przestawiała stół, jeżeli jej zawadzał. Nagie ściany izdebki, pobielone wapnem, połamane meble przypominały jej, jak niegdyś będąc młodą dziewczyną, marzyła niekiedy o skromnem, prostem życiu. Wzruszenie, jakiego tu doznała, szczególnie ją zachwycało: rola siostry miłosierdzia, którą przyjęła na siebie, ciągłe skargi starej kobiety, wszystko co widziała i czuła koło siebie, napełniało ją niezmierną litością. Zaczęła wreszcie z widoczną niecierpliwością oczekiwać wizyty doktora Deberle. Rozpytywała go o stan matki Fetu; potem stojąc naprzeciw siebie i patrząc sobie wprost w oczy, mówili o czemś innem. Rodzaj zażyłości utworzył się między nimi. Dziwili się, odkrywając w sobie wspólne gusta. Rozumieli się często, nie otworzywszy jeszcze ust; to samo uczucie miłosierdzia napełniało ich serca. I nie było nic milszego dla Heleny nad to uczucie sympatyi, które wiązało ich po za obrębem zwyczajnych stosunków, i któremu serce jej poruszone już litością, ulegało bez oporu. Z początku bała się doktora; w salonie byłaby zachowała chłód i nieufność wrodzoną sobie. Ale tu byli tak daleko od świata, mieli jedno tylko krzesło, a wszystko to, co ich otaczało, ubogie i brzydkie, rozczulając ich, zbliżało do siebie i czyniło szczęśliwymi. W końcu tygodnia znali się tak, jakgdyby żyli z sobą lata całe. Wspólna ich dobroć rozjaśniała smutną izdebkę matki Fetu.
Staruszka bardzo powoli przychodziła do zdrowia. Doktór dziwił się i utrzymywał, że pieści się, kiedy mu opowiadała, że teraz ma ołów w nogach. Wciąż stękała, leżała na wznak i obracała głowę, i zamykała oczy, jak gdyby chcąc im zostawić większą swobodę. Jednego dnia nawet zdawała się usypiać; ale z pod powiek małe jej, czarne oczka, pilnie ich śledziły. Nareszcie, musiała wstać. Nazajutrz, Helena przyniosła jej czepek i suknię, którą jej była obiecała. Jak tylko doktór wszedł, stara zawołała naraz:
— Boże! a toż sąsiadka mówiła mi, żebym zajrzała do jej rosołu!
Wyszła i zamknęła za sobą drzwi, zostawiając ich samych. Z początku rozmawiali z sobą dalej, nie zwracając na to uwagi. Doktór namawiał Helenę, by czasem przychodziła po obiedzie do jego ogrodu na ulicy Vineusa.
— Moja żona ma oddać pani wizytę i ponowi moje zaproszenie... Zrobiłoby to wiele dobrego córce pani.
— Ale ja nie odmawiam; nie potrzebuję wcale, by mię z wielką ceremonią zapraszano. Tylko boję się narzucać.. Wreszcie, zobaczymy.
Jeszcze rozmawiali. Nakoniec doktór zaczął się dziwić.
— Gdzież poszła u licha! Kwadrans temu wyszła popatrzeć na ten rosół.
Helena spostrzegła wówczas, że drzwi zamknięte. Nie dotknęło ją to na razie. Mówiła o pani Deberle, którą żywo chwaliła przed jej mężem. Ale nareszcie, kiedy doktór wciąż obracał głowę w stronę drzwi, uczuła się wówczas zakłopotaną.
— To dziwna rzecz, że nie wraca — szepnęła z kolei.
Rozmowa urwała się. Helena, nie wiedząc, co robić, otworzyła okienko; kiedy się odwróciła, spojrzenia ich unikały się wzajemnie. Dziecinne śmiechy dolatywały przez okienko, które wysoko na niebie wykrawało okrągłą tarczę. Byli zupełnie sami, żadne oko dojrzeć ich nie mogło; tylko owa tarcza niebieska spoglądała na nich. Gdzieś w dali dzieci umilkły; zupełna cisza zapanowała. Niktby ich tu nie szukał na tym strychu osamotnionym. Zakłopotanie ich zwiększało się. Helena, niezadowolniona z samej siebie, utkwiła oczy w doktora.
— Mam mnóstwo wizyt — rzekł natychmiast. — Ponieważ nie wraca, wychodzę.
I wyszedł, Helena usiadła. Matka Fetu w tejże chwili nadeszła.
— Nie mogłam się dowlec, słabo mi się zrobiło... A więc wyszedł ten kochany pan? Naturalnie, niewygodnie tutaj. Oboje jesteście aniołami, że z tak nieszczęśliwą jak ja, przepędzacie czas. Ale dobry Bóg wynagrodzi wam to wszystko... Dzisiaj przeszło mi znowu do nóg, Musiałam usiąść na stopniach. I nie wiedziałam, co tak tu cicho było... Wreszcie, chciałabym parę krzeseł. Gdybym miała fotel!... Materac mam bardzo niegodziwy. Wstydzę się, jak przychodzicie... Cały dom do was należy, a ja poszłabym w ogień, gdyby tego trzeba było. Wie o tem dobry Bóg, mówię mu to często... O mój Boże! daj, by się spełniły wszystkie życzenia dobrej pani i dobrego pana. W imię Ojca, i syna i Ducha świętego. Amen!
Helena, słuchając ją, czuła się, szczególnie zakłopotana. Obrzękła twarz matki Fetu niepokoiła ją. Nigdy jeszcze dotąd w ciasnej tej izdebce nie doznała tak przykrego uczucia. Teraz dopiero spostrzegała jej brudne ubóstwo; brak powietrza i rozmaite niedostatki nędzy sprawiały jej teraz rzeczywiste cierpienie. Spieszno jej było ztąd odejść, by nie słyszeć błogosławieństw, któremi matka Fetu obsypała ją, a które ją raziły dzisiaj.
Inna jeszcze przykrość spotkała ją w pasażu Wód. Na środku pasażu, w murze, na prawo, było pewnego rodzaju wydrążenie, może jakaś dawna studnia, zamknięta kratą. Od dwóch dni, przechodząc tędy, słyszała z głębi tej dziury miauczenie kota. Kiedy wchodziła teraz do pasażu, miauczenie znowu się rozpoczęło i to tak żałośne, jak gdyby wyrażało konanie. Serce jej ścisnęło się na myśl, że biedne zwierzę, do studni wrzucone, od dawna umiera tam z głodu. Przyspieszyła kroku i pomyślała sobie, że nie prędko będzie miała odwagę iść schodami temi, bojąc się usłyszeć znowu to śmiertelne miauczenie.
Był to wtorek. Wieczorem, o siódmej właśnie kiedy Helena kończyła kaftaniczek dziecinny, zadzwoniono dwa razy, jak zwykle, i Rozalia poszła otworzyć drzwi, mówiąc:
— To ksiądz przychodzi pierwszy dzisiaj... Ah! otóż i pan Rambaud.
Obiad bardzo był wesoły. Joanna miała się jeszcze lepiej, i dwaj bracia uprosili matkę, by pozwoliła jej zjeść trochę sałaty, którą niezmiernie lubiła, pomimo wyraźnego zakazu doktora Bodin. Wychodząc z jadalnego pokoju, dziecko ośmielone zarzuciło ręce na szyję matki, szepcząc:
— Proszę cię, mateczko, weź mię jutro z sobą do starej kobiety.
Ale ksiądz i pan Rambaud pierwsi zaczęli perswadować. Nie można było prowadzić jej do nieszczęśliwych, bo nie umie zachować się u nich jak należy. Ostatnią razą zemdlała dwa razy, i w ciągu dni trzech, nawet we śnie, z nabrzmiałych jej oczu łzy się toczyły.
— Nie, nie — powtarzała — nie będę płakała, przyrzekam.
Matka ucałowała ją i rzekła:
— Nie potrzeba już, kochanko, stara kobieta lepiej się ma... Nie wyjdę już, będę z tobą dzień cały.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.