Kartka miłości/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Kartka miłości
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Lux
Data wyd. 1923
Druk Druk „Rekord“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Une Page d’amour
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Nazajutrz, Helenie przyszło na myśl, że trzebaby pójść podziękować doktorowi Deberle. Czuła się trochę zakłopotana, przypominając sobie, jak go zmusiła niemal do przyjścia, jak noc całą spędził przy Joannie; usługa, którą jej przez to oddał, zdawała się, przechodzić zakres zwykłych odwiedzin doktora. Pomimo to zwlekała przez dni parę, czując jakiś wstręt do tego kroku, ale sama nie wiedziała dla czego. Tak wahając się, wciąż myślała o doktorze; jednego dnia spotkała go i skryła się przed nim jak dziecko. Potem gniewała się na siebie za tę nieśmiałość. Pewność i spokój wrodzony powstały przeciw niespokojnemu żywiołowi, co zdawał się wkraczać w jej życie. To też postanowiła tegoż dnia jeszcze pójść z podziękowaniem do doktora.
Mała zachorowała w nocy z wtorku na środę, a teraz była sobota. Joanna zupełnie wyzdrowiała. Doktor Bodin, który przybiegł bardzo niespokojny, mówił o doktorze Deberle z szacunkiem, jaki się należy od biednego, starego doktora względem młodego kolegi bogatego i już słynnego. Uśmiechając się jednak z lekka — dodał — że majątek pochodzi od papy Deberle, człowieka, którego całe Passy szanowało. Dla syna pozostało nietrudne zadanie odziedziczenia półtora miljona i ogromnej klienteli. — Jest to zresztą człowiek bardzo zdolny, dodał pośpiesznie doktór Bodin, i bardzo mi będzie przyjemnie naradzić się z nim co do zdrowia mojej małej przyjaciółki, Joanny.
Około trzeciej godziny Helena z córką zeszły na ulicę Vineuse, i uszedłszy kroków kilka, zadzwoniły do sąsiedniego domu. Obie były jeszcze w ciężkiej żałobie. Służący we fraku i białej krawatce otworzył im. Helena poznała wielki przysionek, ozdobiony portyerami ze wschodniej materyi; mnóstwo kwiatów na prawo i na lewo stało w skrzyniach. Weszły do małego pokoju, mającego obicia i meble koloru rezedy. Służący stanął i czekał. Helena powiedziała mu nazwisko swoje.
— Pani Grandjean.
Służący otworzył drzwi do bardzo wspaniałego salonu, żółto z czarnem, i usuwając się powtórzył:
— Pani Grandjean.
Helena, stanąwszy już na progu, chciała cofnąć się. W salonie koło komina spostrzegła młodą damę, siedzącą na wązkiej kanapce, którą całkowicie zajmowała swą szeroko rozłożoną suknią. Naprzeciw niej siedziała niemłoda osoba w kapeluszu i w szalu.
— Przepraszam rzekła Helena — chciałam się widzieć z doktorem Deberle.
I wzięła za rękę Joannę, którą była puściła naprzód. Zadziwiła się i zażenowała, że tak wpadła do nieznajomej sobie osoby. Dla czego nie zapytała się o doktora? Wiedziała przecie, że jest żonaty.
Pani Deberle głosem szybkim i ostrym kończyła właśnie opowiadanie swoje:
— Cudowne to, cudowne!... Umiera tak naturalnie. Chwyta się za piersi, odrzuca głowę i cała zielenieje. Trzeba ją widzieć, wierz mi panno Aurelio...
Ujrzawszy Helenę, powstała z wielkim szelestem sukni, zbliżyła się do drzwi i rzekła bardzo uprzejmie:
— Będzie pani łaskawa wejść, bardzo proszę.. Mego męża niema... Ale bardzo mi będzie przyjemnie, bardzo przyjemnie, upewniam panią... To zapewne ta ładna panienka, co tak mocno owej nocy zasłabła... Proszę panią usiąść na chwilę.
Helena musiała przyjąć fotel; Joanna nieśmiało usiadła na brzegu krzesła. Pani Deberle znowu zasunęła się w głąb kanapki swojej i, ładnie śmiejąc się dodała:
— To mój dzień. Tak przyjmuję co sobotę... Piotr wprowadza wszystkich. Przeszłego tygodnia przyprowadził mi pułkownika, mającego podagrę.
— Co wygadujesz, Julisiu! szepnęła panna Aurelja, stara biedna przyjaciółka, która ją znała od dziecka.
Chwilowe milczenie nastąpiło. Helena rzuciła okiem na bogaty salon, na firanki i krzesła, których czarna tkanina, przetykana złotem, rzucała do koła blask olśniewający. Na kominie, na fortepianie i stołach pełno było kwiatów. Jaskrawe, dzienne światło zalewało pokój cały, spływając przez okna, które wychodziły na ogród, gdzie widać było tylko drzewa bez liści i nagą ziemię. Gorąco było bardzo, tak jak w piecu; na kominie tliło się jedno tylko polano. Helena, przelotnie rzuciła wejrzenie na gospodynię, rychło domyśliła się, że iskrzący się salon miał tylko służyć za ramy dobrze dobrane. Pani Deberle miała krucze włosy i płeć śnieżnej białości. Małego wzrostu, pulchna, ruchy miała powolne i wdzięczne. Na całem tem złocistem tle, przy ciemnych, bujnych włosach, blada jej cera nabierała pewnego odbłysku czerwonawego. Wydała się Helenie czarującą.
— Okropna to rzecz konwulsye — zaczęła znowu pani Deberle. — Mój mały Lucyan miał je także, będąc niemowlęciem... Jakże pani musiała być niespokojna! Ąle teraz drogie dziecię zdaje się być już zupełnie zdrowe.
Mówiąc to przeciągłym tonem, z kolei przypatrywała się Helenie, dziwiąc się i zachwycając jej pięknością. Nigdy jeszcze nie widziała kobiety, której postawa byłaby więcej królewska; żałobne szaty wspaniale ubierały tę wysoką i surową postać wdowy. Uwielbienie swoje wyraziła mimowolnym uśmiechem i zamieniła spojrzenie z panną Aurelią. Obie przypatrywały jej się z tak naiwnym zachwytem, że i ona z kolei lekko się uśmiechnęła.
Pani Deberle oparła się powoli na kanapce swojej i, biorąc w rękę wachlarz, który miała zwieszony u paska — orzekła:
— Nie byłaś pani na wczorajszem przedstawieniu w Wodewilu?
— Nigdy nie bywam w teatrze — odpowiedziała Helena.
— Mała Noemi była cudowna, cudowna!... Umiera tak naturalnie!... Chwyta się za piersi, ot tak, odrzuca głowę i zielenieje cała... Zrobiła ogromne wrażenie.
Czas jakiś roztrząsała grę aktorki, której zwolenniczką była. Potem przeszła do innych nowinek Paryża; do wystawy obrazów, gdzie widziała nadzwyczajne rzeczy; do głupiego romansu, o którym dzienniki tak wiele się rozpisywały; do skandalicznego wypadku, o którym półsłówkami mówiła z panną Aurelią.
I tak przeskakiwała z przedmiotu na przedmiot niezmęczona, mówiąc szybko i obracając się wśród tego wszystkiego jak we właściwej sobie atmosferze. Helena, dla której świat ten zupełnie był obcy, słuchała tylko i od czasu do czasu rzuciła jakieś krótkie słówko.
Drzwi się otworzyły służący oznajmił:
— Pani Chermette.. Tissot...
— Dwie panie weszły; bardzo były ustrojone. Pani Deberle podeszła ku nim pośpiesznie; suknia jej czarna jedwabna miała mnóstwo ozdób, a ogon tak był długi, że musiała go nogą odrzucać, jak tylko chciała się obrócić. Dobrą chwilę trwało szybkie krzyżowanie się cienkich głosików.
— Jakżeście panie dobre!!.. Zapominacie panie o nas.
— Przychodzimy względem tej loterji, wie pani?
— Bardzo dobrze, bardzo dobrze.
— Oh, nie możemy siadać. Musimy jeszcze być w dwudziestu domach.
— Ależ przecie zatrzymacie się panie chwileczkę.
Obie panie usiadły wreszcie na brzegu kanapy. Cienkie głosiki jeszcze cieniej odezwały się znowu.
— I cóż? wczoraj, w Wodewilu?
— Przepysznie!
— Wiecie panie, że odpina suknię i odrzuca włosy... Na tem zależy całe wrażenie.
— Powiadają, że połyka coś dla nadania sobie zielonej cery.
— Nie, nie, tylko wszystkie ruchy są obrachowane... Ale trzeba było obmyślić je naprzód.
— To zadziwiające.
Obie panie powstały. Za chwilę już ich nie było. W salonie znowu się zrobiło spokojnie i ciepło. Hjacynty, stojące na kominie, wydawały przenikliwy zapach. Z ogrodu dolatywał hałas gwałtownej kłótni wróbli, których całe stado zleciało się na trawnik. Pani Deberle, zanim usiadła, spuściła tiulową haftowaną zasłonę okna, naprzeciw którego siedziała; i wróciła na swe miejsce; łagodniejszy blask padł na nią.
— Przepraszam panią — rzekła — nie mam jednej chwili swobodnej...
I bardzo przyjaźnie znowu mówić zaczęła z Heleną. Zdawała się znać po części historję jej życia, zapewne za pomocą ploteczek, które krążyły po domu, gdzie Helena mieszkała, a który był jej własnością. Ze śmiałością, pełną taktu i przyjaźni, jak się zdawało, mówiła o jej mężu i okropnej śmierci jego w hotelu Var na ulicy Richelieu’go.
— I to zaraz po waszem przybyciu, nieprawdaż? I nigdy przedtem nie byłaś pani w Paryżu... Musiało to być okropne, ta śmierć w nieznanem sobie miejscu, nazajutrz po długiej podróży, kiedy człowiek sam nie wie jeszcze, gdzie i jak się obróci.
Helena powoli potrząsła głową. Tak, były to straszne chwile. Choroba, która miała zabrać jej męża, nagle się rozwinęła nazajutrz po ich przyjeździe, w chwili kiedy właśnie mieli wyjść razem. Nie znała ani jednej ulicy, nie wiedziała nawet, w jakim cyrkule mieszka; ośm dni z rzędu zamknięta z umierającym, pod swojem oknem słyszała huk Paryża i czuła się samotną, opuszczoną, zgubioną jak na pustyni. Kiedy po raz pierwszy zeszła na ulicę, była już wdową. Dreszcz ją przeszywał na samo wspomnienie tego wielkiego, pustego pokoju, w którym było tylko pełno flaszeczek z lekarstwami i pozamykane jeszcze tłomoki.
— Mąż pani, jak mi mówiono, był podobno dwa razy starszy od pani? — zapytała pani Deberle z wyrazem głębokiego współczucia; panna Aurelia dobrze nadstawiała uszu, nie chcąc stracić ani słówka z rozmowy.
— Gdzież tam — rzekła Helena — o sześć lat tylko był starszy.
I w krótkich słowach opowiedziała historję małżeństwa swego. Jak mąż jej zakochał się w niej, kiedy mieszkała z ojcem swoim, kapelusznikiem Mouret na ulicy Petites-Maries w Marsylji; jak rodzina Grandjean, bogatych rafinerów, oburzona ubóstwem młodej dziewczyny, uparcie sprzeciwiała się małżeństwu; jak smutno i pokryjomu odbył się ślub ich; a potem jak niepewny byt mieli, aż dopiero jeden ze stryjów umierając, zapisał im około dziesięciu tysięcy franków dochodu. Wówczas to Grandjean, który znienawidził był Marsylję, postanowił osiedlić się w Paryżu.
— W jakim wieku wyszłaś pani za mąż? — spytała jeszcze pani Deberle.
— Miałam lat siedemnaście.
— Musiałaś pani być bardzo piękną.
Rozmowa urwała się, Helena udała, że nie słyszy.
— Pani Manguelin — oznajmił służący.
Młoda kobieta nieśmiało weszła. Pani Deberle zaledwie się podniosła trochę. Była to jedna z jej protegowanych i przychodziła z podziękowaniem za oddaną usługę. Zabawiła chwil kilka i wyszła z niskim ukłonem.
Pani Deberle wróciła do rozmowy, której przedmiotem stał się teraz ksiądz Jouve; obie go znały. Był to, skromny wikaryusz przy kościele Notre-Dame-de Gràce, parafii Passy; dla pobożności swojej jednak był najwięcej; poważany i kochany w całym cyrkule.
— Co to za namaszczenie! — szeptała z miną nabożną.
— Bardzo był dobry dla nas — rzekła Helena. — Mój mąż znał go dawniej w Marsylii... Jak tylko dowiedział się o mojem nieszczęściu, natychmiast podjął się wszystkiego. On to umieścił nas w Passy.
— Zdaje się ma brata?
— Tak, matka jego wyszła powtórnie zamąż, Pan Rambaud znał także męża mego... Założył główny skład: oliwy i towarów południowych na ulicy Rambuteau i ma podobno wielkie dochody.
Ksiądz i brat jego to cały mój dwór — dodała wesoło.
Joanna nudziła się, siedząc na krzesełku swojem: z wyrazem niecierpliwości spoglądała na matkę. Delikatna jej twarzyczka wyrażała cierpienie, jak gdyby wszystko, co tu mówiono, sprawiało jej przykrość; chwilami wciągała w siebie ciężki i silny zapach salonu i ukośne spojrzenia rzucała na meble — nie dowierzała im — nadzwyczajna czułość organizmu ostrzegała ją przed nieokreślonem niebezpieczeństwem. Potem znowu zwracała oczy na matkę z wyrazem tyranicznego uwielbienia.
Pani Deberle spostrzegła to niezadowolenie dziecka...
— Otóż to rzekła — młoda panienka nudzi się, że jej każą być tak rozsądną jak dorosłej pannie. Proszę, tam, na stoliku leżą książki z obrazkami.
Joanna powstała i wzięła album; ale spojrzenia jej znowu pobiegły do matki z wyrazem gorącej prośby. Helena, ujęta uprzejmością gospodyni nie ruszyła się z krzesła; powolnego będąc charakteru, chętnie siedziała na miejscu godzinami całemi. Ale kiedy służący raz po raz wymienił nazwiska trzech dam; pani Berthier, pani Guirand i pani Levasseur, zdawało się jej, że powinna już powstać. Pani Deberle, widząc to — zawołała:
— Zostań pani, muszę pokazać pani mego syna.
Kółko, otaczające komin, rozszerzyło się. Wszystkie te panie mówiły jednocześnie. Jedna z nich utrzymywała, że upada ze znużenia; i opowiadała, iż od pięciu dni nie kładła się wcześniej jak o czwartej rano. Inna gorzko się uskarżała na mamki; niepodobna już było znaleźć między niemi ani jednej uczciwej. Wreszcie rozmowa padła na szwaczki. Pani Deberle twierdziła, że kobieta niezdolna jest do krawiecczyny damskiej, że kobieta nie potrafi dobrze ubrać innej; trzeba na to mężczyzny. Tymczasem dwie panie szeptały z sobą półgłosem, i kiedy chwilowe zrobiło się milczenie, kilka słów z ich rozmowy dało się wyraźnie słyszeć: wszystkie wówczas zaczęły śmiać się, wachlując powoli.
— Pan Malignou — oznajmił sługa.
Młody, wysoki mężczyzna, starannie ubrany, wszedł do salonu. Pozdrowiono go lekkimi wykrzyknikami. Pani Deberle, nie wstając podała mu rękę i rzekła:
— No jakże! wczoraj w Wodewilu?
— Obrzydliwie! — zawołał.
— Jakto, obrzydliwie!... Ależ cudownie gra — chwyta się za piersi, odrzuca głowę.
— Dosyć, dosyć! to tak realne, że aż obrzydliwe!
Rozpoczął się spór. Łatwo to powiedzieć realizm. Ale młodzieniec nie życzył sobie wcale realizmu.
— W niczem — mówił podnosząc głos — w niczem! Jest to upodlanie sztuki.
Piękne rzeczy pokazałyby się wreszcie na scenie! Czemóż Noemi nie posunęła dalej jeszcze realizmu swego? Tu zrobił ruch, który zgorszy! wszystkie panie. Fi! co za szkaradzieństwo! Ale kiedy pani Deberle wygłosiła swój frazes o ogromnem wrażeniu, jakie artystka zrobiła, a pani Levasseur opowiedziała o jednej damie, która zemdlała na galeri, zgodzono się wreszcie, że sztuka ogromnie się powiodła. Na tem słowie skończył się spór.
Młody człowiek, otoczony gronem pań, wygodnie wyciągnął się w fotelu. Zdawał się być na bardzo poufałej stopie w domu doktora. Mechanicznie wyjął ze skrzynki kwiatek i żuł go. Pani Deberle zapytała:
— Czytałeś pan romans?...
Nie dał jej dokończyć i odpowiedział tonem wyższości.
— Czytuję dwa romanse tylko na rok.
Co do wystawy sztuk, prawdziwie nie warto było trudzić się jej oglądaniem. Kiedy wszystkie przedmioty rozmowy zostały już wyczerpane powstał i zbliżył się do Julii; oparłszy się o małą kanapkę, na której siedziała, zamienił z nią słów kilka po cichu, podczas kiedy inne panie żywo rozmawiały między sobą.
— Patrzcie! Już go niema — zawołała pani Berthier, obracając się. — Przed godziną widziałam go u pani Robinot.
— Tak, bywa także u pani Lecomte — rzekła pani Deberle. — O, to człowiek najbardziej zajęty w całym Paryżu.
I zwracając się do Heleny, która przypatrywała się tej scenie — mówiła dalej:
— Jest to wielce wykształcony człowiek, którego bardzo lubimy... Ma zajęcie u ajenta bankowego. Zresztą bardzo jest bogaty i ze wszystkiem obeznany.
Damy zabierały się do wyjścia.
— Żegnam kochaną panią, liczę na panią we środę.
Będziesz pani na tym wieczorze? Bo to nigdy niewiadomo z kim się człowiek znajduje. Jeżeli pani będziesz to i ja także.
— A więc dobrze, będę, przyrzekam pani. Proszę oświadczyć ukłony moje panu Gutraud.
Kiedy pani Deberle wróciła się odedrzwi, znalazła Helenę, stojącą na środku salonu. Joanna przyciskała się do matki, którą wzięła za rękę i konwulsyjnym a pieszczącym ruchem palców swoich raz po raz ciągnęła ją ku drzwiom.
— A, prawda — szepnęła gospodyni domu.
Zadzwoniła na służącego.
— Piotrze, powiedz pannie Smithson, żeby przyprowadziła Lucyana.
Zaledwie służący wyszedł, drzwi się otworzyły, i poufale, bez żadnego zawiadomienia weszła do salonu piękna dziewczyna lat szesnastu, a za nią mały staruszek z twarzą okrągłą i rumianą.
— Dzień dobry, siostro — rzekło dziewczę, całując panią Deberle.
— Dzień dobry, Paulinko... dzień dobry, ojcze... — rzekła pani Deberle.
Panna Aurelia, która dotąd wciąż siedziała koło komina, powstała dla powitania pana Letellier. Miał on wielki magazyn jedwabnych materyi na bulwarze kapucynek. Od śmierci żony oprowadzał wszędzie młodszą swą córkę, szukając dla niej dobrego męża.
— Byłaś wczoraj w Wodewilu? — spytała Paulina.
— O, cudowne! — machinalne powtórzyła Julia, stojąc przed lustrem i poprawiając włosy.
Paulina skrzywiła się jak zepsute dziecko.
— Co to za nudna rzecz być młodą dziewczyną!... Poszłam z papą o północy do drzwi teatralnych, by się dowiedzieć, jak udała się sztuka.
— Tak — rzekł ojciec — spotkaliśmy tam Malignou’a. Mówił, że bardzo dobrze powiodła się.
— Tak? — zawołała Julia — tylko co tu był i utrzymywał, że to obrzydliwe... Z nim nigdy niewiadomo, czego się trzymać,.
— Dużo miałaś gości? — zapytała Paulina, przeskakując nagle do innego przedmiotu.
— O! mnóstwo osób, wszystkie te panie! Wciąż było tu pełno.. Ledwie żyję..
Tu przyszło jej na myśl, że zapomniała o przedstawieniu podług przyjętych formuł i, przerywając sobie — rzekła!
— Mój ojciec i siostra moja... pani Grandjean...
I rozpoczęto rozmowę o mniejszych i większych dzieciach, które sprawiają tyle kłopotu matkom. Po chwili weszła do salonu panna Smithson, guwernantka, Angielka, trzymała za rękę małego chłopczyka. Pani Deberle żywo przemówiła do niej słów kilka po angielsku, łając ją za to, że kazała czekać na siebie.
— Ach! otóż mój mały Lucyś! — zawołała Paulina klękając przed dzieckiem z wielkim szelestem sukni.
— Daj mu pokój, zostaw go — rzekła Julia — Chodź tu, Lucyanie; powiedz dzień dobry tej panience.
Chłopczyk posunął się naprzód zakłopotany. Miał co najwyżej lat siedem; gruby i krótki, jak lalka pretensyonalnie był ubrany. Widząc, że wszyscy patrzą na niego uśmiechając się, zatrzymał się i niebieskiemi zadziwionemi oczami przypatrywał się Joannie.
— Idźże — szepnęła matka.
Spojrzał na nią i znowu zrobił krok naprzód. W ruchach jego była zwykła chłopcu ociężałość; szyję miał wciśniętą między ramiona, wargi grube i nadęte, brwi lekko ściągnięte. Joanna cała w czerni, blada i poważna, widocznie onieśmielała go.
— Moje dziecko, ty także bądź uprzejmą — rzekła, Helena, widząc sztywną postawę swojej córki..
Mała wciąż jeszcze trzymała rękę swej matki; palcami swymi głaskała je między rękawem a rękawiczką. Ze spuszczoną głową czekała na Lucyana; miała niespokojną, minę dziewczyny dzikiej i nerwowej, gotowej uciec przed pieszczotą. Ale posunęła się także naprzód, kiedy matka z lekka ją popchnęła.
— Panienka musi pierwsza go pocałować — rzekła, śmiejąc się pani Deberle. — Damy muszą same z nim zaczynać... O! ciężkie stworzenie!
— Pocałuj go, Joanno — rzekła Helena.
Dziecię podniosło oczy na matkę; potem, jak gdyby ją przejednała głupowata mina chłopczyka, i nagle rozczuliła zakłopotana jego minka, ślicznie się uśmiechnęła do niego. Twarz jej rozjaśniła się pod wpływem głębokiego, wewnętrznego uczucia.
— Chętnie, mamo — szepnęła.
I objąwszy Lucyana, podniosła go prawie i mocno ucałowała w oba policzki.
— Otóż tak dobrze! — zawołali wszyscy obecni.
Helena żegnała się, pani Deberle odprowadzała ją do drzwi.
— Proszę panią — rzekła — złożyć podziękowanie moje doktorowi... Uratował mię owej nocy od śmiertelnego niepokoju.
— To Henryka nie ma? — przerwał pan Letellier.
— Nie, wróci późno — odpowiedziała Julja.
Widząc, że panna Aurelia powstała także, zabierając; się do wyjścia z panią Grandjean — dodała:
— Zostajesz przecie na obiedzie z nami. To już wiadomo.
Stara panna, która każdej soboty czekała na to zaproszenie, zdecydowała się teraz zdjąć szal i kapelusz. W salonie ogromnie duszno było. Pan Letellier otworzył okno i stał przed niem, przypatrując się krzakowi bzu, na którym były już pączki. Paulina biegała z Lucyanem między krzesłami i fotelami, które goście porozstawiali.
Na progu już pani Deberle ruchem, pełnym przyjaznej, szczerości, wyciągnęła rękę do Heleny.
— Pozwolisz pani — rzekła. — Mąż mój mówił mi, o pani, uczułam do niej pociąg. Nieszczęście pani, samotność... Dość, żem bardzo szczęśliwa ze znajomości, i mam nadzieję, że nie skończy się na tem.
— I owszem, bardzo mi będzie przyjemnie i bardzo dziękuję — odpowiedziała Helena, wzruszona tym objawem uczucia u osoby, która wydała się jej, jak gdyby miała głowę trochę przewróconą.
Trzymały się za ręce, patrząc na siebie z uśmiechem.
Julia z wyrazem pieszczotliwym wyznała przyczynę nagłej swej przyjaźni:
— Jesteś pani tak piękna, że chcąc nie chcąc trzeba cię kochać.
Helena zaśmiała się wesoło; piękność jej nie niepokoiła ją wcale. Przywołała Joannę, która przypatrywała się zabawie Lucyana i Pauliny. Pani Deberle przytrzymała dziewczątko — mówiąc:
— Jesteście odtąd dobrymi przyjaciółmi, powiedźcież sobie: dowidzenia.
Dzieci końcem paluszków posłały sobie wzajemnego całusa.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.