Karpaty i Podkarpacie/Ku Przełęczy Dukielskiej

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Karpaty i Podkarpacie
Pochodzenie Cuda Polski
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1939
Druk Concordia S. A.
Miejsce wyd. Poznań
Ilustrator wielu autorów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ PIĄTY
KU PRZEŁĘCZY DUKIELSKIEJ

Takie to płynie ciche, szare życie na Łemkowszczyźnie. Do kadzi, pełnej starych drożdży nowe już jednak sączy się wino. Co wyniknie, gdy burzyć się zacznie, a potem się uspokoi? Czy nowe fermenty wytworzą lepsze, czy gorsze życie? Takie pytania powstają same, gdy się przecina w lecie — ten tak łagodny, ciepły, skąpany w promieniach słońca kraj — czy będą to doły sanocko-jasielskie, czy Pogórze, łanami żyta okryte, czy uskoki i zbocza Beskidu Niskiego, na które z nizin wpełzła już szachownica pól, łąk i małych oaz leśnych. Od Sanoka ku południowi rozbiegły się drogi po Łemkowszczyźnie — koleje, szosy i zwykłe „polskie“ drogi. Na zielonej równinie „dołów“, obrzeżonej dalekimi falami Pogórza i siniejącymi na południu zarysami wyższych gór stapiających się z błękitem pogodnego nieba, drogi tną ziemię żyzną, tyle razy już tratowaną kopytami bachmatów tatarskich, szkap rajtarów szwedzkich i nogami dzikich „sabatów“ węgierskich, aż rozszalała tu wojna światowa, wyczerpaną i wstrząśniętą glebę strugami krwi ludzkiej użyźniając i czerepami ciężkich pocisków głęboko przeorując. Raz po raz ciągną się zagrody łemkowskich i polskich wsi, a są niby zwona łańcucha, co do potoku czy do większego dopływu Sanu przytuliły się od niepamiętnych czasów. Nic to, że wojny sto razy zmiatały je z powierzchni ziemi, gruzy i zgliszcza pozostawiając — życie tliło się tu jak żar pod popiołem, nie tylko pod gontową lub słomianą strzechą i dachem dworu lub pałacu, ale przede wszystkim w ziemi samej, gdzie leżą kości dziadów i pradziadów ludu miejscowego i bezdźwięcznym głosem szepcą do wnuków:
— Tu zakładajcie nowe gniazda, miejsce to bowiem szczęśliwe jest, przez dziadów obrane, wedle wróżb i oznak wiernych!
Rany, blizny i szczerby, zadane przez wojnę, znikły od dawna. Jak feniks z popiołów odrodziły się wioski łemkowskie. Może tam i sam zmieniły one swój wygląd zewnętrzny, już blachą pokryte i barwnych ścian pozbawione, lecz i stare też pozostały i jak dawniej biją w oczy czerwonymi bierwionami i białymi na spoinach pasami. Gdzieniegdzie przytulił się do nich gaj grabowy, olszowy lub bukowy, a przed chatami wybujały bzy różowe, czereśnie i śliwy, do okien zaś zaglądają słoneczniki i malwy. Po łąkach pasą się krowy — nie te dawne — małe i suche, lecz — rosłe, czarnobiałe, leniwe, ciężkie i mleczne. Małe kierdele owiec kosmatych, „poprawionych“ staraniem wojska, które rozdawało gospodarzom rasowe barany, snują się po suchych garbach. Spoza drzew wyzierają murowane i drewniane dzwoniczki kształtnych, malowniczych cerkiewek, nieraz pięknej lub wymyślnej nawet budowy; przy drodze — a to i wprost w polu być może — na skrzyżowaniu dawno już zaoranych dróg tkwią krzyże, kapliczki o zarysach przeróżnych — czworokątne, okrągłe, spiczaste i kopulaste, z krzyżykami na szczycie, z figurami Chrystusa lub świętych we wnękach, gdzie pali się świeczka, pobożna lub błagająca zapalona ręka, widnieje pęk chabrów, niezabudek i dzwonków. Ludzie pracują w polu — barwne kobiety co niby pstre storczyki jarzą się na zielonym i złocistym kobiercu równiny i szare jak ta ziemia chłopy w „cyrkularach“ ze słomy — lub też w fabrycznych kapeluszach z wyblakłego zielonawego filcu.
Trochę pagórków garbi się na horyzoncie, a na nich ciemny las. Spoza niego wysoko pod niebo strzelają wieże katedry łemkowskiej w Rymanowie — stolicy grecko-katolickiego biskupstwa łemkowskiego. Pośród kwitnących głogów na szczycie wyniosłego pagórka rozparła się okazała świątynia barokowa, w końcu w. XVIII-go założona przez Ossolińskich na miejscu dawnego kościoła fundacji Siemińskich; od południa wznosi się góra Kalwaria, gdzie odbywają się w wielkim tygodniu procesje do stacji Męki Pańskiej. I tuż-tuż, zaraz w miasteczku, rozrzuconym po niższych wzgórzach i jarach stoi pałac cadyka-cudotwórcy, do którego ciągną z całej Małopolski i spoza Karpat Żydzi polscy, czescy, słowaccy i węgierscy. Miasteczko brudne, lecz ożywione, pełne kramików żydowskich i niespokojnego, zgiełkliwego ruchu jarmarcznego, bo jarmark, szczególnie w lecie, ani na chwilę niemal tu nie zanika. Powodem tego jest ukryte śród gór, przeciętych rzeczułką Morawą, uzdrowisko Rymanów, należąca do hr. Potockiego, z powszechnie znanym malowniczo położonym zakładem leczniczym. Trzy źródła — Tytus, Celestyna i Klaudia dostarczają gazowej słono-jodowo-bromowej wody, używanej do picia i kąpieli. Wille dla kuracjuszów stoją w cienistym, starym parku, gdzie też wzniesiono kościołek, ślicznie odcinający się od zielonego tła drzew liściastych.
Z Rymanowa Zdroju można zrobić sporo ciekawych wycieczek i nie tylko do miasteczka, do żydowskich sklepików i restauracji — „na pstrągi“, ale i do dalszych okolic. Warto pójść czy pojechać do Brzozowa, gdzie wznosi się piękny kościół barokowy z tronem biskupów przemyskich, gdyż ci książęta kościoła mieli tu swoją rezydencję letnią i stąd sięgali parokrotnie po wpływy na Słowacczyźnie, nie bacząc na zatargi z węgierskimi panami. W szerzeniu swych wpływów posługiwali się biskupi pobliską Stara Wsią, gdzie w swoim czasie jezuici do zbudowanego przez nich kościoła podobno z Łużyc sprowadzili trumnę z prochami Słowaka Jura, słynącego, jako błogosławiony i cudotwórca. Nie wiadomo gdzie obecnie znajduje się ta trumna, lecz Słowacy w dniu 8-go września niedawno jeszcze, przed zaostrzeniami granicznymi tłumnie tu przybywali na odpust. Wycieczki do Haczowa, bogatej, dużej wsi o której była już mowa jako o dawnej osadzie spolszczonych Niemców-katolików, i do Humnisk, gdzie przechował się zabytkowy kościół drewniany, należą do najciekawszych. W całej okolicy rzucają się w oczy wieże wiertnicze i tradycyjne „trójki“, gdzie Łemkowie i drobni przedsiębiorcy sposobem najprostszym wydobywają ropę naftową, pompując ją z głębi ziemi. Kuracjusze rymanowscy zwiedzają chętnie i tłumnie sąsiednie zakłady lecznicze w Iwoniczu. Droga gruntowa prowadzi przez las. Można też dojechać koleją do wsi Targowisko, skąd pochodził słynny Grunwaldczyk, jeden z dziewięciu rycerzy, rozpoczynających te wiekopomną bitwę — Jaksa Lis, który chociaż nie zginął w sieczy, to jednak później nic o nim nie wspominają kronikarze. Był on jednym z najbliższych sąsiadów Zawiszy Czarnego, bo ten znów na Podhalu włodarzył i w ręku swym pewnego czasu Czorsztyn dzierżył. Stąd przez Miejsce Piastowe z dobroczynnymi zakładami przemysłowymi i wychowawczymi księży salezjanów i wieś Iwonicz, koło której w cieniu starych drzew bieleje pałac hr. Załuskich, droga doprowadza do malowniczo umieszczonego śród lesistych wzgórz zdrojowiska. Współcześnie urządzona lecznica i kilka źródeł szczawy jodowo-bromowo-słonej, kąpiele mineralne i borowinowe, śliczne położenie, nietrudne przechadzki po malowniczych górkach okolicznych czynią z Iwonicza-zdroju jedną z najchętniej uczęszczanych miejscowości leczniczych, znanych już w Polsce i na Węgrzech trzysta lat temu z powodu rzadko spotykanego źródełka „Bełkotki“. Na peryferii zdrojowiska bije ono z ziemi, burzy się i bulgoce; na powierzchni wody pękają z hałasem duże bąble gazu ziemnego, gdyż cała miejscowość wokół obfituje w pokłady naftonośne. Gaz ten łatwo się zapala od zapałki. Temu to dziwnemu źródełku poświęcił kilka strof Wincenty Pol w swej „Pieśni o ziemi naszej“:

— W cieniu tych lasów, coś tam szemrząc słodko,
Dziś, jak przed wieki, witasz nas, Bełkotko!
Czysty się płomień z twych nurtów dobywa,
Co, jak natchnienie, przez duszę przepływa!
A czcią przejęci nad źródłami twymi,
Wielbimy Boga w cudach naszej ziemi!

Wiersz ten wyryto na tablicy marmurowej nad „Bełkotką“ na wiecznych czasów pamiątkę.
Od czasu do czasu, nawet w lecie, nadleci tu krótki a gwałtowny powiew od południa, rozkołysze stare buki, graby i jawory, pochyli strzały świerków i zadzwoni szybami will i chat. To daje ludziom znać o sobie uśpiony zazwyczaj w lecie „wiatr rymanowski“. Zieje nim niska Przełęcz Dukielska, gdyż przewalają się przez nią wichry z równiny węgierskiej i na jesieni, w zimie i na wiosnę wdzierają się na polską stronę, hulają tu i wściekają się, niczym zbrojne niegdyś bandy węgierskich panów i zbójników, co to przez cztery bez mała wieki ciągle zagrażali ościennej Polsce. Łamie ów wicher najmocniejsze nawet drzewa, zrywa strzechy i ramy okienne, wydmuchuje rodną glebę ze zboczy pagórków, przewraca wozy i ludzi. Podążmy ku jego kolebce. Szosa — cała w garbach, bo biegnie po miejscowości sfałdowanej, a coraz to podnoszącej się, gdyż niedaleko już stąd do głównej grani Beskidu. Z góry do wąwozu, gdzie szemrze w lecie przyczajony, na jesieni i na wiosnę — groźny i zdradliwy potok; z wąwozu na zbocze wzgórza i znowu zjazd a po nim — nowe wzniesienie, coraz bardziej strome i trudne. Na Jasiołce stary kryty most drewniany — jak gdyby tunel, pod którym pędzi warkotliwa struga rzeki. W wioskach Rogi, Wietrznie i Równe niby nagie szkielety tkwią trójki naftowe.
Dukla — małe teraz, przerażająco zażydzone miasteczko, zapewne zapomniało, czym było za polskich i królewskich czasów, gdy przechodził tu główny trakt polsko-węgierski, którym w otoczeniu zbrojnych „przewoźników“ ciągnęły długie korowody wozów z beczkami wina, worami wełny i skrzyniami pełnymi ozdobnej broni, chociaż Stefan Batory mawiał o niej pogardliwie, że jest raczej „ad mascaras non vero ad rem militarem“, gdyż, jak dodawał później do tego Żółkiewski „klinga zgoła nikczemna, ale za to ci krzyżyk w drogich perłach, jachontach i turkusach a pochwica z lamy złocistej, skóry czerlenej lub z altembasu“. Szły tam tabuny koni i stada wołów, gnanych przez czabanów węgierskich i słowackich. Dążyły karawany kupców wołoskich i ormiańskich a bocznymi ścieżkami, by uniknąć cła i ludzkiej ciekawości, przekradały się ku traktowi żydowiny kupczące, chciwe, przebiegłe, co to każde prawo, choćby opryszkowskie, w górach surowo przestrzegane, umiały ominąć i obejść.
Tam też zjeżdżali na wywczasy i uczty możni panowie — nie tylko z ziemi sanockiej, samborskiej i przemyskiej, ale ze stołecznego Krakowa nawet, gdy im Jordanowie zuchwali i pyszni dukielscy panowie Mniszchowie „suplikę“, układnie ułożoną „ad invitationem“, przez pachołków dworskich przysyłali. Toteż Dukla żyje po dziś dzień pod znakiem legendy rodu Mniszchów, co nieraz zaciężył nieznośnie na dziejach ojczyzny. Kilkakrotnie zmieniała Dukla swych właścicieli i panów. Mijały, jak cienie obłoków na łanie, czasy władztwa Szczykowskich, Jordanów, Męcińskich, Mniszchów i Ossolińskich, Szczęsnego Potockiego i Stadnickich. W roku 1915—16 wielkie szalały bitwy w tych okolicach, gdzie boje zresztą stały się tradycją, gdyż w roku 1474 król węgierski — Maciej Korwin złupił i spalił Duklę i, choć broniła się szlachta i kmiecie, spustoszył całą okolicę; w 1849 roku miały tu miejsce bitwy między Rosjanami a Węgrami i wiele jeszcze innych krwawych i zgiełkliwych dni przedtem i potem przeżywała Dukla i jej pałac. Pałac ten, wzniesiony w wieku XVIII-ym na zrębie dawnego zamku przez Jerzego Wandalina Mniszcha, kasztelana krakowskiego ucierpiał w czasie wojny. Częściowo zaledwie i niedokładnie odrestaurowano go po wojnie, bo środkowa i najpiękniejsza jego część czeka jeszcze na ratunek przed zupełną ruiną. Niegdyś znajdowała się tu znakomita galeria obrazów z arcydziełami Rubensa, Albano, Bambocci, Wouvermanna i Michaud, z portretem Antoniego Stadnickiego pędzla Lampiego i płótnami Angeliki Kaufmann. Pałac słynął ze swych zbiorów: kielichów z czasów augustowskich i przywiezionych z Pompei mozaik rzymskich. Cennym zabytkiem było pięknie haftowane i ozdobione drogimi kamieniami tureckie siodło, zdobyte pod Wiedniem. Część tych obrazów i wspominków świetnej przeszłości można ujrzeć w lewej oficynie, zamieszkałej przez obecną właścicielkę pałacu dukielskiego.
W otoku starych rozłożystych lip i grabów niby w ciężkiej zadumie stoi stara siedziba Mniszchów. Jak gdyby tęskni lub dręczy się gorzkim wyrzutem sumienia. Ale gdy wiatr od przełęczy poruszy listowie i zacznie ono szeptać trwożnie, jego trwoga udziela się człowiekowi, a w sercu jego budzi się niepokój przed mglistą tajemnicą możnego Mniszchńw rodu. Coś opowiada w pośpiechu sędziwy brzost przy bramie wjazdowej, a wtóruje mu dąb z wysepki na sadzawce, szemrzą jawory przysadziste, a nawet, niby plotki powtarzając, szepcą sztywne gałęzie cisów i tuj. Echa tego pogwaru drzew potężnieją pod sklepieniami kurytarzy podziemnych i sławnych piwnic dukielskich, o których cuda sobie opowiadano w Moskwie, Kostromie, Wiaźmie i w salach watykańskich w Rzymie. Któż jednak uchem pochwyci padające tam słowa tajemnej opowieści o ponurym okresie niesławnej wojny po stronie Dymitra Samozwańca, który miał być wiernym sojusznikiem Polski i Rzymu? Jakież to echa tłuką się po zakątkach pałacu i pod arkadami pięknych mostów nad przekopami, łączącymi rozległe stawy w parku? Co widziały tu oczy wojewody sandomierskiego, Jerzego Mniszcha, który wraz z córką Maryną zjeżdżał tu do młodszej swej córki, Eufrozyny, pani na Dukli? O czym mówili tu do siebie nieznany włóczęga Dymitr do dumnej wojewodzianki Maryny i jakie niebosiężne plany knuli oboje, siedząc na tarasie kamiennym, skąd odsłania się widok na łany zielone i na rzeki wężowy prąd? Gdybyż zrozumieć można było tę mowę drzew, te poszepty i szmery ech! Posłyszelibyśmy narady wojewody z bezdomnym samozwańcem, pieszczotliwe i kuszące przysięgi pięknej Maryny, „czołobitne“ prośby bojarów, króla Zygmunta Wazę i królewicza do wojny z Moskwą o tron Rurykowiczów namawiających, i podszepty oo. jezuitów, i obawy legatów papieskich, niepewnych szalonej awantury, o której Zamoyski wobec króla i nuncjusza spyta w końcu zuchwale:
— Jaka to komedia, Plauta czy Terencjusza, przed nami się odgrywa?
Dowiedzielibyśmy się, jak to król-Szwed przeciwko synowi rozrzucał sieci intrygi, jak błagali o królewicza przekradający się przez wschodnie rubieże bojarzy moskiewscy, jak groźne pisma słał do Mniszcha hetman Żółkiewski, przeczuwając klęskę — wszystko, wszystko wiedzielibyśmy wtedy i rozumieli.
Tymczasem, w nocy, gdy wicher od przełęczy łamie konary lip, po parku błąka się postać Maryny z Mniszchów, carowej moskiewskiej, małżonki dwóch Samozwańców. Stąpa powoli w długiej szubie sobolowej i gronostajowym na głowie kołpaku, trzyma łuk napięty, do strzału gotowy, i pyta tych lip, grabów i pozieleniałych kamieni: „Gdzie carewicz, gdzie syn mój? Co uczynili z nim siepacze bojarzynka Michałki Romanowa?“ Z szat jej ścieka woda, do której wrzucono „Laszkę-czarownicę“, gdy opuszczona nawet przez atamana Zaruckiego ucieczką rozpaczliwą ratowała życie syna — „carewicza“, bo z czasem uwierzyła, iż prawowitą była carową na Kremlu, skąd wraz z Samozwańcami przeciwko Polsce spiskować poczynała — głucha i ślepa w swej pysze bezbrzeżnej. Toteż w Duklańskiej farze barokowej, gdzie wszystko w jednolitym utrzymano stylu, w bocznej kaplicy kopulastej widnieje tylko marmurowy sarkofag Marii Mniszchowej, a również — w kościele bernardynów z nagrobkami Mniszchów i Potockich nie znajdzie przygodny turysta miejsca ostatniego spoczynku dumnej Maryny i ani wspominku, ani śladu po nieszczęsnej carowej, we krwi po kolana kroczącej na Kreml, na szczyt szkarłatnego tronu Warega Ruryka i tchórzliwego carobójcy Borysa Godunowa, zuchwałego Tatarzyna. Ukryły ją na zawsze niezgłębione nurty wielkiej rzeki rosyjskiej i poniosły do morza, niby wspaniałą daninę wasalów władcy możnemu.
W owych czasach choć nie należała Dukla do Mniszchów, wszakże w ich zawrotnej karierze czynny udział brała niejednokrotnie. Rosyjscy historycy J. G. Łytkin i Arabażin twierdzą nawet, że najważniejsze punkty planu Mniszchów ustalone zostały w Dukli. Może powstać pytanie, dlaczego właśnie Dukla stała się areną niektórych spraw rodzinnych i rodowych Mniszchów? Mikołaj Mniszech, ojciec wojewody sandomierskiego Jerzego, żonaty był z Kamieniecką, kasztelanką sanocka, siostrą Michałowej Szczykowskiej, dziedziczki Dukli, gdzie często z dziećmi przebywała. Od Szczykowskich Dukla jako wiano przeszła do Jordanów, u których często przebywał ich krewny, wpływowy przy dworze Zygmunta III biskup a później kardynał Bernard Maciejowski, obrońca i protektor Jerzego Mniszcha. Gdy kanonik Szymon Rudnicki, kustosz gnieźnieński, zjechał na rewizję ekonomii samborskiej i żup ruskich, administrowanych przez Mniszcha, wojewoda unikając z nim spotkania ukrywał się dość długo w Dukli. I wreszcie zadzierżgnęła się jeszcze jedna więź z Duklą — było to wydanie najmłodszej córki Jerzego Mniszcha — Eufrozyny za Jana Jordana z Zakliczyna, ówczesnego właściciela klucza dukielskiego. U Eufrozyny często i długo bawiła jej siostra Maryna. Gdy Mniszech przywiózł Dymitra Samozwańca do swojej samborskiej siedziby, zatrzymał się przed tym u syna Stanisława w Sanoku, gdzie przyszły car był obecny na posiedzeniu sądowym. Akta grodzkie sanockie z dnia 4. V. r. 1604 notują ten wypadek i nazywają Dymitra „najjaśniejszym i niezwyciężonym carem Dymitrem Iwanowiczem“. O pobycie Samozwańca w Sanoku, gdzie się zjechała na zaproszenie Mniszchów cała szlachta, pisze Aleksander Hirschberg, a Łytkin stwierdza, że Dymitr gościł w Dukli u siostry Maryny i tam, w oddaleniu od szpiegującego i plotkującego Sambora, odbyło się kilka ważnych narad Mniszcha i jezuitów z politycznymi zbiegami z Moskwy i z samozwańczym carem. Tam też przeżywała Maryna dni rozterki duchowej i wahań, gdy się dowiedziała, że jej narzeczony wonczas już siedzący na tronie kremlińskim ma kochankę cudnej piękności — Ksenię, córkę cara Borysa Godunowa. Dumna i ambitna Maryna nie wahając się przed wielką przygodą zdobycia tronu Rosji, zawahała się przed nieuniknioną, jak jej się wydało, walką z piękną współzawodniczką. Przecież wiedziała, że nie była wcale przystojna a do tego tak mała, ze w chwili rzezi na Kremlu ukryła się z łatwością pod suknią swej ochmistrzyni, pani Kazanowskiej, ciotki Jordana (Marsa). Zwierzała się ze swych obaw i radziła się siostry Eufrozyny, którą najbardziej spomiędzy reszty sióstr kochała (Ptaszycki). W Dukli też pierwszy hołd z padaniem do nóg złożył przyszłej carowej poseł Atanazy Własiew, który reprezentując Dymitra, w jego imieniu stanął w Krakowie na ślubnym kobiercu obok Maryny i wyraził niezadowolenie, że carskiej oblubienicy szukać musiał nie w stolicy, lecz na kresach Rzeczypospolitej (Ustriałów).
Historia w znacznej mierze potwierdza legendę dukielską.
Lipy w parku mniszchowskim szeleszczą donośnie ni to szepcąc wciąż natarczywie:
— Zaraza szerzyła się w kraju. Nie oskarżaj przeto surowo tych co w cieniu naszym tę zarazę we krwi od kolebki nosili! Nie masz już ich na ziemi naszej, odeszli na wieki... Wybacz im i westchnij za ich dusze rogate, bo to, słysz, z dzwonnicy farnej i u bernardynów na „Anioł Pański“ dzwony uderzyły!
W tym miejscu tak bardzo burzliwym i niepewnym, ni to przestroga, ni to napomnienie, urodził się do nikogo z posiadaczy Dukli niepodobny — Bogu jedynie oddany i Bogu miły — błogosławiony Jan-pustelnik.
W pobliżu, w przechowanym miłośnie szmacie puszczy ludność miejscowa odwiedza jego pustelnię, kapliczkę i źródełko błagając swego patrona o wstawiennictwo przed Najwyższą Istotą, o co też prosił go niegdyś generał Skrzynecki, urodzony w wiosce Cergowa, nad którą wznosi się szczyt tej samej nazwy. Stąd z wysokości 718 metrów widać siodło Przełęczy Dukielskiej, o którą na przestrzeni wieków całe morze krwi przelano, a dalej na zachodzie — skrzą się śnieżne wierchy i piętrzy się zębata ściana Tatr — dalekich, pławiających się w słonecznej mgle. Na południe od Cergowej góry i przełęczy, grzbietem biegnie dawniejsza, zawsze niespokojna granica Węgierska, spoza której przekradały się do nas bandy zbójeckie panów madiarskich i opryszków pospolitych, opilstwo, zbytek, nierząd polityczny.

∗             ∗

Stanowczo koło Dukli inni są Łemkowie! Dokoła miasta rozsiadły się wsie polskie, lecz na południu od Cergowej ciągnie się granica Łemkowszczyzny. Największe z osad w tym pasie są Krempna, Wołowiec, Grab, Mysiowa, Polany, Zawadka, Mszana. Tylko miasteczko Jaśliska i kilka okolicznych wiosek zaludnione są całe przez Polaków. W w. XIV powstał w Karpatach Polskich szereg nowych miast, a śród nich i Dukla, korzystających z prawa niemieckiego. Stąd wypłynęła niebawem polska fala kolonizacyjna i zajęła wierzchowiny Pogórza i stoki dolin beskidzkich. Z biegiem czasu autochtoniczna rolna ludność polska połączyła się z napływającymi z Wołoszy i Rusi Podkarpackiej pasterzami. Przez trzy wieki trwało nowe osadnictwo oparte na prawie wołoskim i gdy ogarnęło wreszcie kamieniste zbocza Beskidów, okazało się, że dawne osady polskie zostały przez nią pochłonięte (M. i K. Dobrowolscy). — Miejscowi Łemkowie są mniej apatyczni i bierni od reszty swych ziomków. Być może, przechowali oni wspomnienia o czasach, gdy „chadzali w opryszkach“ z własnej woli lub z pańskiego rozkazu, gdy pan z sąsiadami krwawe załatwiał porachunki? A może Łemkowie spod Dukli i spod Magóry Żmigrodzkiej są bardziej od innych pomieszani z Polakami, lub nawet są wprost wynarodowionymi Polakami? Badania etnografów dowiodły, że wyraźne w Karpatach Polskich ślady rumuńsko-bałkańskich elementów w kulturze ludowej, właśnie najsłabiej się odbiły na Łemkach rejonu dukielskiego (K. Dobrowolski). W każdym razie rzucają się tu w oczy odmienne typy i charaktery! Prawda, że co do charakterów, to wpływ swój wywrzeć mogło przejście od tradycyjnego życia pasterskiego do sezonowego wypasu bydła, a potem i do rolnictwa, przemysł naftowy i niegdyś ożywiona z tej dzielnicy emigracja. Łemkowie są tu bardziej emancypowani i przesiąknięci różnymi teoriami społecznymi. Nic więc dziwnego, że w tych okolicach coraz bardziej zapominają Łemkowie o starodawnych obyczajach i od cerkwi się nawet odwracają. Tu też wroga agitacja ukraińska wysila się bodaj najwięcej. Na jej hasła nie odpowiadają jednak mózgi i serca Łemków, bo mają oni swoje chłopskie marzenia i cele — ziemia, jak najwięcej ziemi, którą mogliby lemieszem ciąć i w bruzdy rzucać żyto, owies i jęczmień garścią pełną, rozmachem jak najszerszym, jak to widzieli na gruntach pańskich i na preriach amerykańskich. Nie wiedzą, że z tych gruntów pańskich pozostała już nikła zaledwie część, a te, co pozostały, stoją na wysokim poziomie, okrywają się rokrocznie łanami zboża dobrego do zasiewu pól włościańskich, a na ugorach i starych haliznach porębów — podnosi się już szczecina młodych zagajników. Nic ich to wszakże nie obchodzi — żądają dobrej ziemi, którą bez wiedzy i kapitału na jałową rychło zamienią, wyczerpawszy ją do cna! Lecz komunistom w oczy się śmieją, bo znają na pamięć ich słodkie słowa! Tylu przecież Łemków w czasie wojny dostało się do Rosji i na własnej skórze doświadczyło „sowieckiego raju“, skąd ledwie z życiem uszli ci jeńcy wojenni. Ich to na czerwony lep sam czart nie zwabi! Ale pracy żądają, ziemi i chleba, bo życie z rokiem każdym nieznośniejszym i coraz bardziej beznadziejnym się staje. W tych żądaniach swoich nie różnią się oni od mieszkańców polskich Jaślisk — starej osady, niegdyś do biskupów przemyskich należącej a rządzonej przez osobnych starostów i „panów rady“, obieranych spośród „pospolitych ludzi“. Takimi dygnitarzami byli, jak to czytamy w księgach radzieckich z roku 1591, Paweł Pichnie, Frank, Andrzej Drozd, a potem — Jakób Gąsiorkowicz, Jan Łoyszczyk, Marcin Gąsiorek, Łukasz Dziedzic i inni, w ich zaś gronie zdarzały się niepospolite nieraz głowy, bo taki oto „szlachetny“ Janusz Dalmata w roku 1592 z ramienia króla posłuje do sułtana tureckiego, a rada Jaślisk łoży na tę daleką podróż jego aż... 64 złotych polskich. Owa rada miejska była pierwszym ciałem ustawodawczym dla miasta i należącego do niego klucza, ławnicy zaś sprawowali urząd sądowniczy; drugą instancją był starosta, posyłamy do gminy przez biskupa, który był „supremus iudex“ dla mieszczan — jego poddanych. Toteż biskup w r. 1593 wydaje szereg rozkazów, a to, że „zuchwali ludzie, co czynią wszelkie gwałty, rąbią drzwi, odbijają kłódki, wyłamują wierzeje bram mają być atrociter karani“, a to, żeby rada pożyczyła Mankowi — Żydowi z Rymanowa sto grzywien na zastaw dwóch złotych łańcuchów, a to znów, by jakaś „Zofia Mazurzanka dla nieuczciwych, a wszetecznych spraw swoich była odkazana od miasta, gdyby zaś kiedykolwiek w państwie biskupim się zjawiła — tedy gardło traci“. Tak o tym piszą Prochaska i Bostel, ale Łoziński nic nie wspomina o surowej ingerencji biskupów w sprawach, które uwieczniła pieśń ludowa, gdy to „stała nam się nowina, pani pana zabiła“. Nic nie mówi skrupulatny i wnikliwy badacz „plagi szlacheckiej“ o surowych wyrokach biskupich na taką Beatę Zawiszankę, gdy swego drugiego małżonka Jakóba Solikowskiego z pomocą pachoła rękodajnego — Sienia zraniła ciężko siekierą i udusiła pod pierzyną; nie wspomina też nic o tym w wypadku zamordowania Kaspra Herburta przez jego żonę, Zofię z Podoleckich, wespół z teściową, Ewą z Wielżyńskich, ani również o dramacie, który w r. 1631 wstrząsnął ziemią sanocką, gdy to Helena Klofasowa i jej matka, Regina Brześcińska namówiła dwóch zakochanych w pięknej Helenie i jej siostrze młodych szlachciców — Polańskiego i Czernieckiego aby zgładzili Aleksandra Klofasa, co też i miało miejsce. Ponurą sławą zasłynęły inne mężobójczynie na ziemiach przemyskiej i sanockiej. — Anna z Mogilnickich Miękicka, Magdalena z Świerzyńskich Hermanowska, Barbara z Kopycińskich Makowiecka i inne jeszcze — bardziej od nieznanej nikomu mieszczki jaśliskiej „nieuczciwe, zuchwałe i wszeteczne“. Samo tylko skarcenie ich przykładne nawet dla potężnych biskupów przemyskich w tym okresie rozkwitu „złotej wolności“ szlacheckiej stawało się zapewne zadaniem trudnym a nieraz zgoła niemożliwym nawet.
Jaśliska miały nawskroś katolicki charakter i wymogły na biskupie Siecińskim w r. 1611, by potwierdził przywilej Zygmunta Augusta o niedopuszczaniu do miasta i społeczności „Żydów kupczących, rolnych i rzemieślnych“, jaki to przywilej miało już wtedy Krosno od r. 1569-go. Rada Jaśliska przeprowadziła z całą energią ustawę, by „Rusinom — ludziom greckiej religii“ nie wolno było osiedlać się w mieście „oprócz dwóch uprzywilejowanych“. Stary kościół parafialny zbudowany był z drzewa i poświęcony św. Katarzynie, przy nim zaś istniały: szkoła, szpitale i łaźnia. Kościół wyposażony był w dobre organy, ustawione i zestrojone przez Andrzeja Brezeliusa, słynnego organistę krakowskiego. Ciekawe bractwa przywiązane były do kościoła w Jaśliskach — religijne św. Anny oraz półrycerskie bractwo „Krzyżaków“, którego statut w znacznym stopniu przypomina współczesną organizację harcerską. Jaśliska były bogatym miasteczkiem handlowym, gdyż już w r. 1578 uniwersał poborowy głosi „wina wszystkie, aby innymi drogami nie szły, jedno tymi na Jaśliska, Duklę, Rymanów, Sądecz, Biecz, Nowy Targ, Krosno, Sambor, Lesko, Stryj“. Kupiec węgierski, Jerzy Orzeszko, założył w Jaśliskach, Lesku, Bieczu i Krośnie słynne składy wina i pobudował piwnice murowane, gdzie niegdzie do dziś istniejące. Miasto było brukowane i bardzo czyste, gdyż „hyczel“ ze swymi parobkami musiał je codziennie „ochędożnie zamiatać“. Stały tu niegdyś mury obronne i jakieś tam „fortalicje“, które w r. 1657 pozwoliły mieszczanom wytrzymać oblężenia Rakoczego, co też król Jan Kazimierz w jednym ze swoich dekretów stwierdza. Ciężary wojenne podczas wojen węgierskiej i kozackiej spowodowały przesiedlenie się mieszczan do bezpieczniejszych miast i wsi, nie gnębionych podatkami i powinnościami na obronę miasta i kraju. Na ich miejsce przychodzili i osiedlali się inni z Brzozowa, Rymanowa, Dukli, Tarnowa, Lublina i Lwowa. Miasteczko mimo wszystko kwitło. Przyczyniało się do tego wino idące z Węgier i składane w pana Orzeszkowych piwnicach, różne rzemiosła i intensywna gospodarka rolna na ziemiach klucza jasielskiego, szczególnie zaś ogrodnictwo, popierane przez biskupów przemyskich, sprowadzających tu nawet jakichś „Olendrów uczonych“. W naszych czasach — jest to małe miasteczko, ubogie, jak wiele innych, tonące w otaczającym go morzu łemkowskim, a swej przeszłości zgoła niepomne. Już ten i ów ród jaśliski spokrewnił się z tymi, których niegdyś nie wpuszczał za mury miasta, przyjął wiarę grecko-katolicką i zniknął bez śladu w społeczeństwie innowierczym. Rozwiązanie zagadnienia ekonomicznego łatwiejsze na Łemkowszczyźnie jest niż gdzie indziej na obszarze Rzeczypospolitej. Do tego twierdzenia skłaniają nas cechy charakteru łemkowskiego i jego pokrewność szczepowa, słaba podatność na agitację, zażyłe stosunki z Polakami i wreszcie niebywale skromny poziom zapotrzebowań życiowych. Przecież gazda łemkowski, leżący na zapiecku i nagabnięty o pracę dla siebie, nie ruszając się z miejsca, pyta żony, czy pod piecem lub pod ławą pozostały jeszcze „bandurki“ — ziemniaki. Dowiedziawszy się zaś, że wystarczy tego na trzy dni, gazda odpowie, że na czwarty stawi się na roboty. Nieraz bywa i tak: posłyszawszy od inżyniera drogowego o możliwości natychmiastowego zarobku, Łemko przewraca się na drugi bok i, nogą wskazując na kupę kartofli, wraz ze śmieciami poniewierającymi się w kącie, mruknie: — Gazdynia ma bandurki, to poco mi praca? — Kobieta w życiu Łemkowszczyzny, to najważniejszy czynnik dobrobytu, ładu społecznego i spokoju. Jeżeli rolnik hiszpański mówi z całym przekonaniem:
— No hay mejor ministro de economia que la mujer de un campesino — to gazda z taką samą słusznością mógłby twierdzić, iż nie ma lepszego ministra finansów niż jego gazdynia. Marzy ona jedynie o tym, by mąż jej mógł zarobić na bandurki, żeby rola nie leżała pod ugorem, bydło zdrowe było i rodne, resztę już ona sama załatwi. Będzie w domu i trochę grosza wolnego i płótno na „soroczki, nohawyci, onuczki“ i sukno na „hunie, łejbyki“ i gorsety; będzie na obiad, „połudenok i weczerę“ chleb, kapusta, „pyrohy, hałuszki, borszcz“, czasem „kisełycia, pampuchy“ albo „łemesz, bundz“ i baranina — dla radości zaś — „derewianka“ — alkohol denaturowany z cukrem i sokiem buraczanym. Wszystko to, nie wiadomo skąd i jak, zdobędzie, wytworzy gazdynia, byle by „połe rodyło“, a owce i krowy miały jagnięta i cielaki. Nie skąpi ona trudów i zabiegów. Przed świtem wybiegnie z chaty po poziomki, maliny, jeżyny, dzikie jabłka, orzechy i listki „syhlanki“, uzbiera pełen kosz grzybów — „szczyrich, kozaków, łyszek, sośniaków, pidpińków i baranich rohiw“, nawet gąbki-bukowej „hływy“ nie ominie, bo i ona dobra jest do jedzenia z ziemniakami.
Za to gazdowie poza rolą i niezbędnym rzemiosłem domowym w ostateczności jedynie szukają sobie dodatkowej, ubocznej pracy. Nawet porzucają już dawny proceder kłusowniczy, gdy to strzelali do jeleni i sarn, sidła — „syłky“ zastawiali na lisy, tchórze i ptactwo. Lasy skurczyły się i zrzedły, więc zwierzyna przekoczowała do innych miejscowości — w Bieszczady, Gorgany i na Czarnohorę, a nawet wyniosła się na tamtą — „węgierską“ stronę Beskidu. Rzeki tu są małe i płytkie, więc i rybołówstwo nie może pociągać Łemków. Tak chyba raczej dla rozrywki, gołymi rękami schwyta gazda pstrążka pod kamieniami i tylko na Sanie łapie ryby sitami, „bihuncami i sakulą“ lub po nocach z płonącym „kahańcem“ kłuje ryby ościeniem, czyli „hwizdkoju tryzuboju“ (Sulimirski). Pozostaje mu więc tylko rola — zamiłowanie jego, jedyna karmicielka, cała nadzieja na przyszłość! On przecież po to tylko poniewierał się we Francji, Kanadzie i Stanach, aby, niczego się tam nie nauczywszy, powrócić z dolarami, spłacić długi Żydom, co już rękę na rolę jego nałożyli, i nowy jej szmat dokupić, błędnie myśląc, że — duże pole zabezpiecza duży urodzaj. Żyje i gospodarzy, jako to dziadowie czynili, a tymczasem życie stawia mu coraz to nowe i coraz trudniejsze żądanie i ziemia też i pastwiska i bydło i las i rodzina coraz liczniejsza, coraz bardziej — wymagająca bo już zasłyszała, a nawet sama widziała, jak to inni ludzie na świecie żyją i do czego dążą. Tego gazda nie może im dać w chacie... kurnej, gdzie piec olbrzymi zajmuje czwartą część izby, gdzie pod oknami ciągnie się ciężka ława, gdzie w kącie stoi wysoki, zgruba ociosany stół i niskie łoże słomiane, zgrzebną płachtą przykryte, gdzie na ścianie wisi szafka „podyszor“ na gliniane naczynia i osobna, w domu rzezana półeczka na łyżki drewniane. Nie może dać młodzieży innego życia nawet zamożniejszy gazda, co to w domu ma już piec z dymnikiem, łóżko z pierzyną i całą górą poduszek, szafę z naczyniem i różne inne sprzęty i rzeczy, niedostępne dla biedaków. To też głowi się on i smuci, żyje w ponurej rezygnacji — on — gazda, co utracił już wiarę w talizmany i zaklęcia przodków-pasterzy, a do nowego życia nie znalazł ścieżek i broni do współczesnej walki o byt. Czeka aż ktoś wyprowadzi go na tę ścieżynę, niewiedzieć gdzie biegnącą, i w ręce mu włoży wszystko, co jest niezbędne do zmagania się ze straszną dlań rzeczywistością, pijaną od niezrozumiałych, krzykliwych haseł, pełną nowych obowiązków, najeżoną niesłyszanymi nigdy prawami i przepisami, zawiłą, niepewną, i nie dającą się ani okiem, ani rozumem ogarnąć.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.