Karol Śmiały/Tom III/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Karol Śmiały
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1895
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Charles le Téméraire
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ALEKSANDER DUMAS.

KAROL ŚMIAŁY

PRZEKŁAD Z FRANCUSKIEGO
TOM III.
GRÓDEK.
NAKŁADEM I DRUKIEM J. CZAIŃSKIEGO.
1895.



I.
Ekspijacja.

W tym samym czasie, kiedy książę dawał rozkazy przeciwne tym, jakie uradzono na posiedzeniu, pod sklepieniami starego zamczyska rozgrywała się innego rodzaju scena.
Ludwik XI nadzwyczaj przesądny i wierzący w gusła i przepowiednie swego zaufanego astrologa, który mu tłumaczył asocjacje gwiazd i łączności ich z losem wybitniejszych mężów na ziemi, uważał Galeottiego jako jedynego kierownika przyszłości.
Astrolog Galeotti, jeżeli nie słynął jako człowiek nadzwyczaj rozumny, to zawsze uchodził za jednego z najzręczniejszych ówczesnych kuglarzy, czyli mówiąc językiem owego wieku, za jednego z najrzetelniejszych przepowiadaczy. Ztąd to właśnie pochodziła ta jego mniemana sława, że nawet na dworze węgierskim, u króla Matjasa Corvina był w jak największem poważaniu.
Otóż skoro Ludwik XI radził się go czy może bezpiecznie i bez obawy udać się do obozu księcia, Galeotti zaręczył, że podróż jego i wizyta nie grozi królowi żadnem niebezpieczeństwem.
Być może że takie miał ów astrolog przekonanie, a być może że go skłonili do podobnej odpowiedzi nieprzyjaciela króla, w każdym razie nie ulega wątpliwości stanowcza odpowiedź Galeotti’ego udzielona na zapytanie króla.
Król, w tym swoim kroku udania się do Perrone upatrując fakt nadzwyczaj ważny, obfitujący w szeroko sięgające następstwa — tem skwapliwiej uwierzył w zapewnienie astrologa; okoliczności przecież następne przekonały go, że krok ten był z jego strony wcale nierozsądnym i ostatecznie doprowadzony do gniewu, upatrywał na kim ten gniew ma się skrupić, rzecz bardzo naturalna — na astrologu.
Mówiliśmy już że król sprowadził ze sobą całą swoją służbę, że ta służba, czyli dwór składał się z Trystana, wielkiego prevota; z Oliwiera le Dain, jego cerulika i z Galeottiego — astrologa.
Otóż pragnął on wszystkich przekonać, choć był w istocie więźniem, że nie przestał do ostatniej chwili być królem i zarazem uczynić zadość swemu oburzeniu, karcąc astrologa jak najokrutniej.
W tym celu przywołał Trystana, którego zapytał, czy jest gotów spełnić jego wolę, jako istotnego króla?
Trystan tylko ukłonem i schyleniem głowy dał poznać, że Ludwika uznaje za pana życia i śmierci.
— A więc — rzecze Ludwik XI — gdybym zażądał, żebyś powiesił Galeottiego, mógłbyś się w tym razie ociągać?
— Najjaśniejszy panie — odpowiada pokorny dworzanin — król francuski gdziekolwiek się znajduje, czy na dworze, czy na tronie, czy w lesie, czy na statku, czy nawet w więzieniu, jest zawsze królem. Ponieważ zaś jest takim, obowiązkiem każdego dworzanina i urzędnika, do ostatniej kropli krwi, do ostatniego tchnienia, spełniać wolę królewską.
Tego tylko żądał Ludwik XI.
Oprócz tego Trystan całą duszą nienawidził astrologa — był to wrodzony instynkt, nakazujący mu nieprzyjażń i zemstę człowiekowi wyższemu pod względem inteligencji i praw oraz przywilejów, jakich astrolog dotąd używał, z jakich na każdym kroku korzystał. Trystan, jak istota inteligentnie nierozwinięta, brutalna, można powiedzieć dzika, z przyjemnością powiesiłby każdego, a cóż dopiero astrologa, który mu na każdym kroku dawał, dowody swojej nad nim wyższości.
Natychmiast tedy ofiarował królowi swoje usługi, lecz król jakkolwiek zapalony zemstą, jeszcze ostatni raz zapragnął rozmówić się z astrologiem. Rozmowa ta miała stanowić o przyszłem życiu czy też śmierci uczonego męża.
W tym względzie taka była umowa między królem a Trystanem, że jeżeli przy wyjściu od króla astrologa, Ludwik XI. pożegna tego ostatniego temi słowy:
— Idź! Tylko Bóg jeden jest nad nami! miało znaczyć:
— Przyjacielu Trystanie, oto człowiek który należy do ciebie i z którym możesz uczynić co ci się podoba.
Przeciwnie zaś, skoro astrolog usprawiedliwi się ze swego postępowania, co, rzecz naturalna, w żaden możliwy sposób nie nastąpi, wtedy król żegnając się z Galeottim wyrzecze:
— Odejdź w pokoju mój ojcze!
Trystan w takim razie nie ma prawa tknąć się astrologa.
Ostatni ten wypadek trudny bardzo do przypuszczenia, tem nawet nieprawdopodobniejszy, że już Trystan przygotował sobie dwóch pomocników: Małego Andrzeja i Trois-Echelles i nakazał im wbić wielki gwóźdź z kółkiem, przez które przełożony został konopny powróz.
Dwaj pomocnicy właśnie zajmowali się przygotowaniami do owego okrutnego aktu, gdy w tym samym czasie Galeotti przechodził tamtędy udając się do pokoju króla.
Astrolog jak zwykle szedł obojętny i chłodny, rzucając na wszystkie strony spojrzenia i zauważył tak samego naczelnika jak i jego dwóch pomocników zajętych umocowaniem w ścianie tak kółka, jak i powrozu.
Spojrzenie to wystarczyło mu całkowicie do zrozumienia, że ci trzej ludzie przygotowują się do wykonania jakiejś na kimś egzekucji, a ponieważ sumienie czyniło mu niejakie wyrzuty, z powodu tego zgodzenia się na podróż króla do Peronne, doświadczył jakby lekkiego dreszczu i chłód przeniknął aż do szpiku jego kości.
Widok króla, tem mniej jeszcze mógł go uspokoić.
Bo rzeczywiście król począł mu czynić wymówki, zasypał go zarzutami. Galeotti nie był w stanie w jakikolwiek bądź sposób złożyć usprawiedliwienia, bo Trystan, który stał pod drzwiami i wytężał uszy, słyszał jak najwyraźniej te słowa wypowiedziane z gniewem przez króla:
— Wychodź, panie czarowniku, magiku, szarlatanie! i pamiętaj że jeden tylko Bóg jest nad nami!
Trystan dał znak pomocnikom. Astrolog należał teraz do nich.
Ale król namyślił się, był on wrodzonym dowcipnisiem, nie chciał więc natychmiast oddać pod stryczek astrologa, dopóki niezażartuje sobie z niego.
Przywołał go tedy napowrót.
— Jeszcze chwila — rzekł — ostatnie to już moje pytanie.
— Racz najjaśniejszy panie wyrzec to słowo — odpowiedział astrolog, z pokornym aż do ziemi ukłonem.
— Tylko dobrze się naprzód zastanów, co masz odpowiedzieć; ponieważ kwestja ta jest bardzo ważną, jakkolwiek z pozoru zdawać się będzie drobnostką.
— Słucham cię, Najjaśniejszy Panie, wyrzekł Galeotti.
— Czy jesteś w stanie, z pomocą twej nauki, przepowiedzieć chwilę swojej śmierci?
Astrolog nie potrzebował się zbyt długo zastanawiać nad odpowiedzią na zadane mu pytanie.
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział — mogę to tylko powiedzieć że śmierć moja, moja ostatnia godzina kiedy wybije, wybije także i dla innej osoby, ze mną poniekąd połączonej.
— Tłumacz się jaśniej.
— A więc Najjaśniejszy panie, w dwadzieścia cztery godzin po mojej śmierci, nastąpi i twoja miłościwy królu.
Król patrzył na astrologa nadzwyczaj wystraszony, lecz ten wcale nie zmieniał swojej postawy i nie dał się żadnemi uwagami króla wyprowadzić z tego stanu obojętności; utrzymywał on na wszelkie pytania jedno i to samo, że czy on będzie powołanym do nieba czy to do piekła, zawsze tam przybycie jego będzie zapowiedzią przybycia duszy króla, w ciągu najpóźniej dwudziestu czterech godzin po nim.
Wskutek tego nastąpiła zmiana w usposobieniu króla, okazał się dla astrologa nadzwyczaj przyjacielskim i kiedy nareszcie Galeotti opuszczał pokój, król poklepał go naprzód po ramieniu a następnie odprowadził aż do końca kurytarza, żegnając zaś wyrzekł donośnym głosem:
— Idź w pokoju, mój ojcze, idź w pokoju!
Trystan zatem napróżno trudził się zamawiając sobie pomocników i gotując aparaty do wieszania, które rzecz prosta nastąpić nie mogło.
Po oddaleniu się astrologa książę przeszedł po moście zwodzonym zamku. Nie wypadało z jego planów, zamordowanie króla, nie mógł też dalej trzymać go jako więźnia; bo w takim wypadku nie tylko dopuściłby się złamania danego słowa, nie tylko zhańbił towarzystwo Złotego Huna, do którego należał, ale nadto popełniłby kardynalny błąd polityczny.
Wypadało zatem zacząć, jak to mówią, z innej beczki, przerzucić się na inną stronę i traktować z królem.
Skoro Ludwik XI. ujrzał zbliżającego się księcia, dawne zaufanie do niego powróciło; wiedział on bardzo dobrze jaką wyższość ma człowiek chłodny, logicznie prowadzący interesa i umiarkowany, nad człowiekiem, którego unosi namiętność i za pierwszym zaraz wyrazem, jaki wymówił Karol, domyślił się że książę jest wzruszonym.
Rzeczywiście głos mu drżał, ale z gniewu.
Jak mówi w swych pamiętnikach, Comines, z postawy zachował pewien rodzaj szacunku i uległości, jaką był winien królowi, głos jednak i spojrzenie nie zgadzały się z tą postawą.
— Mój bracie — rzekł z łagodnością król, — czyliż nie jestem bezpieczny w twoim domu, w twojem państwie?
— Przeciwnie — odparł książę — tak bezpieczny, że gdybym ujrzał halabardę wzniesioną nad twoją głową, niewątpliwie rzuciłbym się natychmiast na twój ratunek. Jedynie tylko trzeba, abyś podpisał traktat, jaki uradziliśmy wszyscy w radzie.
— Spodziewam się, że mi wolno będzie wyrazić w tym względzie moją opinię, odpowiedział król.
— Oto — rzekł książę, nie odpowiadając na rzucone mu pytanie, co do opinii króla i nie dając mu nadziei, że istotnie taka opinia wygłoszona być by mogła, czy nie chciałbyś, przypadkiem udać się ze mną do Liege i dopomódz mi ukarać ludność tego miasta, za zdradę i krzywdy mi wyrządzone.
— Z ochotą na Boga — zawołał król — lecz przedewszystkiem przeczytajmy ów traktat i zaprzysiężmy go; wówczas będę ci towarzyszył do m. Liege, sam, lub z wielu zechcesz ludźmi.
Książę oddalił się i żądanie króla poddał dyskusji zebranej rady.
Co większa wysłał wszystkich jej członków do króla, celem załatwienia owej na pozór tak łatwej sprawy.
Członkowie nadto otrzymali odpowiednie od księcia rozkazy, w skutek których cokolwiek by mówił, czy to stawiał przeszkody, czy też domagał się przeprowadzenia jakichkolwiek zmian w warunkach, czy też upierał się o złagodzenie niektórych paragrafów — komisarze burgundzcy mieli odpowiedzieć:
— Nie, najjaśniejszy panie, tak być nie może, wyraźną jest wola naszego księcia i postanowienia swego ani on nie zmieni, ani my nie upoważnieni jesteśmy, do porobienia jakichkolwiek poprawek lub złagodzeń.
Ci z czytelników, którzyby pragnęli dowiedzieć się, jak wiele, wskutek tego traktatu zawartego w d. 24. października 1468, oderwano posiadłości królewskich, wiele sztuka po sztuce, obcięto prowincji, mogą się łatwo przekonać z dokumentu, w tym dniu podpisanego a obejmującego trzydzieści siedm arkuszy. Dokument ten znajduje się do obecnej chwili w Bibljotece narodowej.
Jednem słowem król podpisał zrzeczenie się tych wszystkich posiadłości, o jakie dotąd szedł spór a jakie książę już oddawna reklamował.
Oddał on swemu bratu, księciu Burgundzkiemu, nie tylko Normandję, którą Karol zamierzył niewątpliwie podarować swemu szwagrowi Edwardowi, lecz nadto krainę Brie, tak że Burgundja zbliżyła się w ten sposób o dziesięć mil do Paryża.
Traktat zaprzysiężony został na kawałku krzyża, wydobytego z kuferka królewskiego. Relikwja ta niegdyś należała do Karola Wielkiego i zachowana była w kościele św. Laud, w Angers.
Relikwję tę uważał król za jedną z najświętszych i oświadczył stanowczo że przysięgając na ten ułomek krzyża, święcie dotrzyma ślubu pod grozą śmierci w ciągu jednego roku lub wówczas, gdy złożoną przysięgę pod jakimkolwiek pozorem złamie.
Dwa listy napisał Ludwik XI. do Dammartin’a, z których możnaby uzupełnić dalsze szczegóły.
Mówiliśmy już, że rzecz która najbardziej niepokoiła księcia, albo raczej która wyłącznie zajmowała jego umysł, była armja Dammartina i jej obecne zachowanie się.
Pierwszy list nosi na sobie datę 9 października, w którym to dniu król właśnie przybył do Peronne; opowiemy jednak tylko dwa z niego ustępy, które przekonają czytelnika, że list ten nie był pisany 9 października, lecz przeciwnie daleko później, bo albo 14 wieczorem, albo 15 rano.
W liście tym król Ludwik XI nakazuje Dammartinowi rozpuszczenie zebranej armji, nadto uwiadamia go, że mieszkańcy miasta Liege, zabrali biskupa w Tongres i że traktat pokojowy został podpisany.
Tymczasem wiemy bardzo dobrze z poważnych źródeł, że zabranie biskupa w Tongres, nastąpiło właśnie w dniu 9 października t. j. w tym samym dniu, w którym niby król miał zamiar pisać list, pokazałoby się zatem, że Ludwik XI wiedział już naprzód, co się miało stać w Tongres — rzecz godna potępienia, król bowiem nie wiedział zgoła o niczem.
List ten zapewne został podyktowany królowi i napisany został, jak powiedzieliśmy wyżej, albo 14 wieczorem, albo 15 października rano.
Wzmiankę tę zawdzięczamy naszemu znakomitemu historykowi Michelet’owi.
Drugi list napisany w tym samym duchu a obejmuje jedynie rozkaz, wysłania armji w Pireneje.
Niestety, poseł króla był nadzwyczaj czujnie strzeżony, przez jednego z wojowników księcia burgundzkiego i stary lis Dammartine, temi figlami tak dowcipnemi nie dał się wyprowadzić w pole.
Odpowiedział on księciu burgundzkiemu bardzo prosto w tych słowach:
— Jeżeli wasza książęca mość nie wypuścisz króla, to nietylko armja ale całe królestwo pójdzie jak jeden człowiek, celem oswobodzenia go.
W Paryżu panowała wielka radość że się wszystko już skończyło. Bo jakkolwiek Paryżanie nie zbyt lubili swego króla, pragnęli jednakże widzieć go raczej żywego niż umarłego, swobodnego nie zaś więźnia.
Nazajutrz obaj książęta wyjechali do Liege. Ludwik XI miał przy sobie swoich Szkotów i trzynastu żołnierzy, których mu przysłał Dammartin.
Kiedy mieszkańcom Liege powiedziano, że król francuski idzie przeciwko nim, nie chcieli zgoła temu wierzyć.
Jakto? On, król francuski ich przyjaciel, ich sprzymierzeniec?
Liege wiedziało dobrze a raczej czuło to dobrze, że nie posiada już ani murów ani bram, ani fos w około fortyfikacji, jednakże siłą woli, siłą wysiłków poświęcenia, zastawiwszy nawet kosztowności kościelne, stworzyło sobie i zbudowało pewien rodzaj zasieków.
Wszyscy gotowi na śmierć jak ludzie starożytnej rzeczy pospolitej, wyszli oni z miasta w 4000, przeciwko 40,000.
Bądź to żywiąc ostatnią nadzieję, bądź też na hańbę temu, który ich zdradził, rzucili się do ataku z okrzykiem:
— Niech żyje król!
Król wystąpił wówczas z szeregów i zawołał:
— Niech żyje Burgundja!
Wyparł się zatem nie tylko ludności miasta Liege, nie tylko całej Francji, ale w potrzebie, byłby się wyparł nawet samego Boga!
Nie przypuszczano nigdy, aby kiedykolwiek duma zaprowadziła go zbyt daleko, aby zapomniał się jako król, bo przecież sam mówił nieraz do zaufanych:
— Gdy pycha i duma dosiada bojowego konia, niewątpliwie, tuż obok niej, czatuje hańba i zniszczenie.
Obaj książęta uważali to za nierozsądek, walczyć regularnym bojem z tak drobną garstką — „my ich zarzucimy czapkami“, mówili dzielni wojacy i dla tego też wcale nie kupili się w kolumny, niezachowywali żadnego porządku bojowego, żadnej ścisłości w szeregach, lecz każdy działał jedynie na swoją rękę, nie pilnując zgoła sztandaru, pod jakim walczyć był obowiązany. Pospiech nakazywała im chciwość — pragnęli bowiem co najprędzej dostać się do miasta, aby je zrabować. Można przecież tak dobrze odgrzebać trupa, jak i zabrać mu kosztowności pogrzebane razem z nim w ziemi.
Skoro mieszkańcy Liege, spostrzegli ten karygodny nieporządek w szeregach armji nieprzyjacielskiej, zrobili wycieczkę i rzecz szczególna sprawili między wojskami nieprzyjacielskiemi okropną rzeź!
Zrozumiano nareszcie, że należy się liczyć z temi gromadami ludzi doprowadzonych do ostatnich krańców rozpaczy.
Baron Humbercourt odniósł bardzo ciężkie rany a baron Sargins został nawet zabity. Cała armja księcia ruszyła wówczas do ataku i przymusiła wojska miasta Liege do powrotu do przedmieść.
Król i francuzi zajęli kwatery na folwarku też będącym pod miastem.
Nikt nawet nie przypuszczał, aby mogła nastąpić wycieczka z miasta. Jakim szczególnym trafem, ci ludzie, jeszcze mieli odwagę, niespodziewając się żadnej zgoła z nikąd pomocy, narażać się na niechybną śmierć?
Tymczasem o północy, obóz został ze wszystkich stron zaatakowany.
Przez kogo? Przez mieszczuchów? Ależ to niepodobne do wiary. Otóż powiemy, że zaatakowało obóz sześciuset ludzi przybyłych z Franchimont, mianowicie górników, rąbaczy czyli drwali i wypalaczy węgla.
Tych sześciuset, a jak niektórzy dotąd twierdzą tylko trzystu ludzi, rzuciło się na obóz, obejmujący 40,000 wojowników, którym przewodzili król francuski i książę burgundzki.
Gdyby zaatakowano go, jak twierdzą kronikarze, nie z okrzykiem straszliwym, wojennym, ale cicho, ostrożnie; Bóg wie jakieby z tego wynikły następstwa.
Najpierwszy obudził się książę; zerwał się z łóżka, natychmiast uzbroił się i wybiegł z domu.
Jedni wołali: Niech żyje Burgundja! Drudzy: Niech żyje król!
Był zatem pośród nieprzyjaciół.
Właściciel domu, w którym mieszkał książę i właściciel folwarku, w którym obrał sobie król kwaterę, służyli ja ko przewodnicy tym węglarzom, którzy nie wiedząc zgoła nic o Leonidasie i jego trzystu bohaterach — spartanach, rzucili się na obóz burgundzki, tak jak tamci na armję Persów.
Mieszkanie króla było atakowane w tym czasie samym co i mieszkanie księcia, lecz otoczone one były tak pierwsze, jak drugie silną i wyborową strażą.
Łucznicy szkoccy zgromadzili się przed bramą folwarku i strzelali tak dobrze do przybywających węglarzy z Franchimont, jak i do burgundczyków, którzy im spieszyli z pomocą.
Skoro nareszcie węglarze z Franchimont zostali odparci, miastu niepozostało już żadnej nadziei; ci, którzy pragnęli uratować życie, korzystali z nocy, by się niepostrzeżenie oddalić.
Oddalenie to nieprzedstawiało najmniejszej trudności, ponieważ z powodu zniszczenia murów, miasto było otwarte ze wszystkich stron.
Był też już wielki czas po temu.
Następnego dnia bowiem książę postanowił wziąć miasto szturmem.
Gdy król dowiedział się o tym zamiarze, czynił wszystko, aby od tego odwieść. Nie można igrać z agonią zrozpaczonego ludu, niebezpiecznem jest walczyć z temi gromadami, gotowemi każdej chwili na śmierć. Nocny dzisiejszy napad przekonywa najwyraźniej, do czego są zdolni. Po upływie dwóch dni, oni sami zdadzą się na łaskę i niełaskę.
— Bardzo dobrze, rzekł książę, jeżeli król boi się, może sobie odjechać do Namour.
Król pozostał.
Ludność Liege nie przypuszczała wcale, aby w tym samym dniu ją zaatakowano, a było to właśnie w niedzielę.
Czuwali na swych posterunkach przez cały tydzień i czuli się mocno znużeni i wycieńczeni na siłach.
W godzinie oznaczonej do ataku wojsko burgundzkie ruszyło podwójnym krokiem i zbliżyło się do zasieków zbudowanych przez mieszczan.
Podzielone było na dwie kolumny i miało rozkaz atakowania miasta z obu stron.
Lecz na wielkie zdumienie naczelników i żołnierzy, nie znaleziono nikogo, któryby mógł bronić zasieków. Była to godzina obiadu i wszyscy udali się do swych domów.
„W każdym domu znaleźliśmy nakrycia na stole“, pisze Comines.
Około południa miasto było już prawie doszczętnie zrabowane.
Tymczasem król, w chwili odbywającego się rabunku, najspokojniej zasiadł do obiadu.
Książę pospieszył do niego.
— Co zrobimy z miastem, Najjaśniejszy panie, zapytał.
Nie chcemy stawiać tu porównania tego co proponował król z tem, co zamierzało w ostateczności miasto, wyglądało to jednak zupełnie na zapytanie jakie uczynił ktoś w pewnej komedji Macarjemu: — Co zrobimy z Bertraudem?
Odpowiedź była godna Ludwika XI. Posłuchajcie jej i zważcie na szali rozumu:
— Mój ojciec, mówił król, miał przy swoim pałacu wielkie drzewo, na którem założyły sobie oddawna gniazda kruki; kruki te sprawiały mu wielką nieprzyjemność, kazał też po kilka razy niszczyć ich gniazda. W ciągu całego roku, kruki nieustannie na nowo wiły sobie nowe gniazda, cóż więc tedy robi? Oto każe drzewo ściąć i wyrwać pień z korzeniem, i odtąd już miał spokój zupełny.
Krukami tutaj byli mieszkańcy miasta Liege, samo zaś miasto owem drzewem ściętem i wydartem z korzeniem.
Liege uległo temu samemu losowi.
Jednakże w pierwszym dniu wyrżnięto tylko dwieście ludzi, w ciągu trzech dni mordowano i topiono resztę pozostałych.
Pewien autor, nazwiskiem Monsterus, twierdzi, że wymordowano czterdzieści tysięcy ludzi a utopiono dwanaście tysięcy kobiet i dziewcząt. Zniżmy to do połowy, to jest do dwudziestu sześciu tysięcy a po trzynaście tysięcy pozostawmy na sumieniu szlachetnego króla i jeszcze szlachetniejszego księcia.
Dnia drugiego listopada to jest nazajutrz po wzięciu miasta Liege, król odjechał do Francji.
Przebył on tym sposobem trzy tygodnie, ciężkie, przykre i rzeczywiście w końcu zachorował.
Książę przeprowadził go blisko pół mili za miasto Liege. Panowie zaś d’Esquerdes i d’Emmerich towarzyszyli Ludwikowi aż do Notre Dame de Liesse w Picardji.
W tydzień później odjechał równie i książę, pozostawiwszy rozkaz aby miasto do reszty spalono i tak zniszczono jak zniszczone było i usunięte z powierzchni ziemi miasto Dinant.
Kiedy w czasie drogi spojrzał po za siebie, spostrzegł kłęby dymu i płomienie — rozkaz więc był spełniony.




II.
Wyborny układ jaki posiadał książę Burgundzki.

W tym okresie czasu Ludwik XI powrócił do Francji w bardzo smutnem usposobieniu.
On, człowiek zręczny, doświadczony, wzorowy król, on nowoczesny Tyberjusz, który tak umiejętną definicją określał obowiązki monarsze, dał się pochwycić w zatrzask, w pułapkę, w sieć, w zasadzkę jak dziecko. Zdawało się mu, że wszyscy drwią sobie z niego, i młodzi i starzy.
Wpadł więc w chorobę, ale z wściekłości jak to już wspomnieliśmy.
Wszakże nie chciał jeszcze umierać, potrzebował odemścić się, odpłacić, odwdzięczyć pięknem za nadobne, mieć rewanż doniosły, stanowczy.
Rozpoczął zaś od rzucenia się naprzód na sroki, potem na wrony i sowy. Brzmi to dość dziwnie, niezrozumiale, ale zaraz zobaczycie co to znaczyło.
Pewnego dnia, kiedy powstał z łoża, jako rekonwalescent, wyszedł, wedle swego zwyczju, ukrywając swoją hańbą, na ulice Paryża.
Przechodząc około jednego domu, zobaczył że nad oknem wisi klatka a w klatce osadzona jest sroka.
— Perrette! — krzyczy sroka.
Król podniósł głowę do góry.
— Perrette! Perrette! — krzyczy nieustannie uczony ten ptak.
Było to imię kochanki króla, było też zarazem i zdrobniałą nazwą miasta Peronne.
Król powrócił do siebie wściekły.
„Tego samego dnia, pisze Jan z Troyes, wydany był rozkaz, aby wszystkie sroki, wrony i sowy, były przyniesione do króla“ — w rozkazie oznaczono miejsce, na którem miały być złożone i to co dalej wypadało z niemi zrobić.
Król zabrał je wszystkie dla siebie.
Rzeczywiście król Ludwik XI. poczytywał się za tak upokorzonego, jakim nie był żaden monarcha od tysiąca lat.
Książę Burgundzki po odegraniu tej haniebnej roli w mieście Liege przez króla Ludwika XI., sądził i uważał go za zupełnie zgubionego i zrujnowanego raz na zawsze.
Obaj jednak mylili się.
„Książęta sami, pisze Michelet, nie wiedzieli zgoła, jak mało wiarogodności danym przez nich przyrzeczeniom przypisywano, jak mało ceniono ich słowa honoru i sam honor tychże“.
Wreszcie Ludwik XI. Z tej podróży wyniósł dla siebie wielką korzyść, skomunikował się on z doradcami księcia, a przez tę łatwość z jaką rozrzucił między nich tych piętnaście tysięcy talarów złotem, dał się poznać, że jest człowiekiem szczodrym i że w danej okazji nie będzie skąpcem.
Książę przeciwnie, był do najwyższego stopnia sknerą, dawał bardzo mało, a od pewnego czasu nawet nic wcale nie dawał, przytem odznaczał się gwałtownością, był impetycznym raptusem i gburem nie obrachowującym swoich wyrazów.
Król zaś tylko bardzo słodkie komplementa prawił wszystkim i jako posiadacz listu bezpieczeństwa, cieszył się niejaką aureolą męczeństwa, uważano go bowiem za człowieka niesprawiedliwie prześladowanego i dręczonego.
Skoro jednak z tego tak okropnego położenia wydobył się zbrojną ręką, kiedy z więzienia zdołał wyjść wolny i swobodny, do przymiotów szczodrości i szlachetności króla przybyły jeszcze inne nazwy, mianowicie, że jest człowiekiem: mądrym i nadzwyczaj zręcznym.
Otóż tedy wielu z tych doradców księcia, którzy na rozkaz swego pana traktowali z królem we względzie traktatu, jaki obowiązany był podpisać i zaprzysiądz, wychodząc po skończeniu posiedzenia, z pewnem zastanowieniem ruszali głowami i wzajemnie mówili:
— Lepiej podobno służyć takiemu jak król człowiekowi, który może nagradzać wyświadczone mu usługi i karać zdradę, niż trzymać się księcia, który rzeczywiście umie karać ale nie potrafi nikogo za jego wierność i przywiązanie jak należy wynagrodzić.
Były to spostrzeżenia, uczynione przez Comines’a, które w późniejszym czasie zakomunikował on królowi.
Jakkolwiek historja jest zbiorem suchych, jałowych faktów, to przecież niezmierną obudzą ciekawość zestawienie tych dwóch ludzi, z których jeden, jak Karol, jest uosobieniem gburowatości, drugi zaś, t. j. Ludwik XI. uosobieniem chytrości i podstępu, za pomocą których radby zwalczyć swego rywala.
Była chwila, w której ten ostatni zdawał się być zwyciężonym, zachorował bardzo ciężko, nawet wierzył w to, że może umrzeć. Bynajmniej! Cudownym prawie sposobem wyszedł z choroby i stał się jak dawniej wesołym, pełnym życia i odwagi mężem.
Przyszła mu nawet myśl, poróżnienia swego brata Karola z kuzynem jego Karolem.
Nie odda swemu bratu ani Szampaniji, ani Brie, tych mostów rzuconych między Burgundją a Isle de France; on da mu więcej, coś lepszego, on sam nieżądałby tego, niezdolny byłby postawić takiego życzenia.
Król czuł się bardziej chorym, niż było w istocie i oddał bratu swemu Guyenne.
To jest częściowa spłata przypadającego na ciebie dziedzictwa, powiedział do brata. Wkrótce posiądziesz nie tylko Guyenne, ale i Francję. Nierozdrabniaj tego kraju, bo za kilka miesięcy a najwyżej za rok, wszystkie one pozostaną przy tobie, pod twoją władzą. Lekarze nie wróżą mi wcale zdrowia.
Ludwik XI. mówiąc to, był zupełnie zdrów.
Młody książę dał się zatem swojemu bratu wyprowadzić w pole, z nadzwyczajną radością zabrał Guyenne, wcale się nie targował, zamiast nędznej, ubogiej Szampanii otrzymał piękny, wiecznie kwitnący, wiecznie wonią napełniony piękny kraj południa z miastem stołecznem Bordeaux.
Pewien Gaskończyk będący w służbie brata króla, zapewnił księcia, że Guyenne to prawdziwy raj na ziemi.
Młody książę doznał takiej radości, że natychmiast pospieszył do Paryża, aby uściskać swego brata.
Jedna rzecz go tylko wprawiła w zdumienie, że król znajdował się w takim kwiecistym stanie zdrowia, o jakim nie miał dotąd wyobrażenia. Przecież lekarze stanowczo go odstąpili zapowiadając żywot bardzo krótki i śmierć niedaleką. Pomimo to a raczej ze względu na otrzymany dar, przebaczył królowi i stan jego zdrowia.
Któż zatem teraz doprowadzony został do wściekłości? Naprzód książę Bretanji, tem, że tak się wyrazimy, ten drąg, ta dźwignia za pomocą której mógł zrewoltować Francję, wymknęła się mu z ręki. Do wściekłości doprowadzeni byli także i Anglicy, ci którzy przez sto pięćdziesiąt lat nieustannie toczyli walkę aby utrzymać Guyenne, gdzie ujrzał światło dzienne ich bohater tradycyjny, balladowy, książę Czarny — tej pięknej Guyennie musieli teraz zasłać raz na zawsze pożegnanie.
Nakoniec wściekał się i książę Burgundzki, który życzył sobie aby tak w Szampanii jak w Brie panował młody książę, któremu utorowałby drogę prostą do Francji, a na końcu drogi tej wydarł mu klucz do tejże, Paryż.
Kochany książę rzucał się na wszystkie strony, jak szczupak na piasku lub jak djabeł w święconej wodzie; dowiedział się on teraz o wszystkiem co zaszło a odrobić już tego nie mógł.
Któż go tedy o tem zawiadomił?
Pewien człowiek, który zawdzięczał wszystko królowi, którego król odział płaszczem z purpury, i z niczego wyniósł na wysoką godność kościelną kardynała, la Balue, który go prawdopodobnie już w Peronne także zdradził.
Czekała go za to piękna, urobiona z żelaza klatka.
— Klatka żelazna, mówił la Balue, jest to rzeczywiście jedyne schronienie, w jakiem można należycie strzedz i uchować więźnia.
Biedny kardynał ani przypuszczał nawet że skutkiem tych wyrazów, jakby podpisał na wieczne czasy kontrakt najmu dożywotniego dla siebie więzienia w Loches.
Powrócimy teraz do króla a przedewszystkiem do jego brata.
Dnia 10 czerwca młody książę wprowadził się do Guyenne.
Dnia 11 lipca Anglicy zrobili rewolucją, mówiąc Anglicy, rozumiemy tu Warwicka. W dniu 11 lipca Warwick wydał swą córkę za Clarenc’a, brata króla Anglji; ta córka, która miała poślubić Edwarda a której ręki Edward zrzekł się, po prostu nie chciał mieć ją za żonę.
Warwick, ten twórca królów, jak go powszechnie nazywano, tak łatwo mógł zrzucić Edwarda z tronu, jak go na nim osadził. Edward uważał się jeszcze za króla, jakkolwiek został opuszczony przez wszystkich.
Pewnego poranku wszedł do jego pokoju arcybiskup Jorku, brat Warwicka.
Król spał: Biskup go obudził.
— Musisz wstać Najjaśniejszy Panie, rzekł.
— Co znowu, odpowiada król, jeszcze tak wcześnie a ja jestem śpiący.
Arcybiskup jednak nie ustępował.
— To niezależy zgoła od twojej woli, Najjaśniejszy Panie. Musisz wstać i udać się zaraz do mego brata Warwicka.
Edward tedy wstał, ubrał się i wyszedł z arcybiskupem.
Warwick wysłał go do jednego z zamków, leżących na północy. Miał tedy dwóch królów pod kluczem. Henryk IV także zamknięty był na wieży w Londynie.
Rewolucja ta skłoniła księcia Burgundzkiego do zaniechania na czas pewien spraw francuskich, bowiem szczególną uwagę i baczność zwrócił teraz na Anglję.
Co prawda rewolucja nie trwała długo.
Karol pisał do Londynu i groził że zamknie bramy Flandrji dla angielskiego handlu. Kupcy tego miasta niezmiernie zaniepokoili się. Warwick zmuszonym był sprowadzić Edwarda napowrót do Londynu.
Kiedy król na nowo tu objął swoje panowanie na tronie, Warwick zrozumiał że teraz tutaj, w Anglji, nie ma dla niego wielkiego bezpieczeństwa, razem zatem ze swojemi zwolennikami i sprzymierzeńcami wsiadł na okręta. Mając pod swym zarządem ośmdziesiąt wielkich brygów morskich, podpłynął pod mury Calais, gdzie miał zamiar pozostać, był on bowiem w tem mieście gubernatorem.
Namiestnik wszakże odmówił mu wpuszczenia go.
Warwick tedy wypłynął na Sekwanę, zabrał piętnaście okrętów burgundzkich i sprzedał je w Rouen.
Król Ludwik ofiarował wynagrodzenie za to księciu.
Najlepszem wynagrodzeniem dla księcia byłoby wypędzenie Warwicka, ale zapomniał poddać królowi tej propozycji.
Ze swej strony książę zatrzymał wszystkie okręta francuskie, stojące na kotwicy w jego państwie i blokował Warwicka w portach Normandji.
Ludwik XI powziął myśl pogodzenia Małgorzaty z Warwickiem i nakłonienia obojga do wylądowania na brzegach angielskich.
Warwick zatem i Małgorzata d’Anjou walczyliby pod jednym i tym samym sztandarem, Warwick z hasłem: Niech żyją Lancastry! Lancastry zaś oparliby się na Warwicku.
Małgorzata przedewszystkiem powinna była zapomnieć, że Henryk IV osadzony jest w więzieniu w Londynie, zapomnieć także i o tem, że ona sama z powrozem na szyi była oprowadzana po ulicach stolicy angielskiej.
Wszystko to wszakże było drobnostką dla Ludwika XI, który rzeczywiście doprowadził do pogodzenia.
Warwick wylądował na brzegach Anglji i został zabity pod Barnet. Aby jednak nikt nie miał najmniejszej wątpliwości o rzeczywistej jego śmierci, ciało Warwicka wystawione było w Londynie na widok publiczny Tego samego prawie dnia wylądowała i Małgorzata, ale w dniu 4 maja 1471 poniosła klęskę pod Tewkesbury.
Pochwycona jako jeniec została poprowadzona do Londynu i tu osadzona w więzieniu. Jej zaś syn po bitwie został najobojętniej zamordowany.
Nakoniec, wstrętny garbus dostał się do wieży, dotarł aż do miejsca uwięzienia Henryka IV i zamordował go sztyletem. Ten okropny garbus, nazywał się Glocester w owych czasach, a później miał nazwisko Ryszard III.
Porzućcie wreszcie na chwilę historję a przeczytajcie natomiast Scheakspeare’a, największego a przypuszczalnie najszczerszą mówiącego prawdę opowiadacza; rzeczywiście był on prawdomówniejszym niż Paston, Plumpton, Hall a nawet Grafiton; można mu chyba ten jedynie uczynić zarzut, że z pewnem zaślepieniem szedł w ślady Hollingshida.
W czasie tych sporów i walk upłynęło trzy łatą spokojnie i szczęśliwie, dające wytchnienia Ludwikowi XI., jakkolwiek srodze i drogo opłacił on ten wypoczynek.
W rzeczywistości popełnił on dwojakiego rodzaju niesprawiedliwości, przyrzekając Guyennę nowemu księciu, który w każdym razie nie był jego następcą i niewątpliwie dziedzicem po śmierci Ludwika, która wcześniej lub później nastąpić musiała.
Pierwsza, zależała na tem, że z choroby, która mu zagrażała śmiercią zupełnie wyzdrowiał, chociaż Ludwik nie brał jej tak na serjo, i jeżeli w tym względzie mówił nie to, co powinien był mówić, jeśli innych i sam siebie straszył tym tak niby bliskiem zakończeniem swego życia, czynił to w interesie własnym a może nawet bez zastanowienia.
Druga zaś była ta, że koronę ofiarował swemu przyszłemu następcy. Delfin Karol VIII urodził się 30 czerwca 1470 roku. Tym sposobem dla księcia Guyenne Francja nie była do wzięcia, chyba zdobywszy ją siłą.
Młody książę miał się ożenić; hrabia Foix, który zaledwie dopiero córkę swoją najstarszą wydał za księcia Bretanji, ofiarował mu młodszą.
Książę burgundzki zaś gotów był oddać także swoją jedynaczkę.
Gdyby książę de Guyenne zaślubił córkę hrabiego Foix, podałby prawą rękę swemu teściowi a lewą rękę swemu szwagrowi.
Skoroby zaś zaślubił księżnę burgundzką i skoroby książę Burgundzki, co było bardzo prawdopodobne, nie pozostawił żadnych męskich potomków, złączyłyby się Niderlandy z Guyenne i Francja dostałaby się w dwa ognie.
Drugie to więc małżeństwo było nadzwyczaj nie na rękę Ludwikowi XI, a czego się najwięcej obawiał: to aljansu z księciem burgundzkim.
Potrzebaby koniecznie czytać listy króla pisane do p. Bouchage, a przekonalibyśmy się, jak Ludwik XI pisał o swoim bracie i jakie wyrażał obawy w skutek zamierzonego przez niego połączenia z małą Marją.
— Panie de Bouchage, mój przyjacielu, powiedz też mojemu bratu, że on w małżeństwie z burgundką nie znajdzie ani zadowolenia, ani potomstwa; bo ogólnie głoszą ze dziewczyna jest chora. Gdybyś pan zatem doprowadził do tego, aby małżeństwo to nie przyszło do skutku, uczyniłbyś mię wielce szczęśliwym.
Z drugiej znowu strony Ludwik drżał na myśl, że wejdzie w kolizję z Anglją. Zadając klęskę w bitwie Warwickowi pod Barnet a Małgorzacie d’Anjou pod Tewkesbury, to w rzeczywistości, Francja zadała klęskę Edwardowi, jego właściwie pokonała.
Król w wieku Edwarda jest chciwy zwycięstw, on już nawet dwukrotnie wygrał batalje, walcząc pieszo w własnej osobie, jak pospolity szlachcic.
Książę burguńdzki wcale nie ukrywał chęci rozćwiertowania Francji; pragnął on koniecznie śmierci Ludwika XI za to głównie, że mu zabrał okręta krążące wzdłuż brzegów Francji i sprzedał przez Warwicka w Rouen.
Książę de Guyenne namiętny myśliwy, mówił o swym bracie w następujący sposób:
— Puścimy za nim najlepsze charty, aby mu zatamować ucieczkę.
Księżna Sabaudzka, siostra Ludwika a przytem jego zacięta nieprzyjaciółka, zapragnęła poróżnić go z księciem Medjolańskim.
Syn Jana de Calabre, narzeczony a prawdopodobnie przyszły mąż córki króla, słyszał, jak rozpowiadano, że Ludwik wyda córkę za kogokolwiek mu się będzie podobało.
Jednem słowem, nieszczęśliwy król został zaatakowany ze wszystkich stron.
Od północy przez księcia burgundzkiego, od zachodu przez Sabaudję, od południa przez księcia de Guyenne, od wschodu przez księcia Bretanji; cztery szpady obnażone nastawione przeciw niemu z czterech stron królestwa, a których właściciele zapragnęli je utopić w sercu Ludwika.
Ludwik przedewszystkiem postarał się zawiązać stosunki ze stolicą św. i wyjednać u Papieża tak dla siebie, jak i dla swoich późniejszych następców, tytuł dziekana Notre-Dame de Clery.
Potem wydał polecenie aby w takim a takim dniu, skoro uderzą dzwony w południe na Anioł Pański, w całej Francji padano na kolana i mówiono Ave Maria celem uproszenia utrzymania stałego pokoju.
Bez wątpienia Najświętsza Panna z Clery nie mogła nic odmówić swemu dziekanowi, ponieważ nagle dowiedziano się, że książę de Guyenne, który zawsze miał zdrowie nadzwyczaj delikatne, popadł w ciężką gorączkę po raz czwarty.
O gdyby tacy dziekani jak Ludwik XI mogli zachorować na gorączkę, wielużby to starało się u Papieża o tę godność.
W czasie tym, ksiądz a raczej opat z Saint-Jean d’Angely, oburzony do najwyższego stopnia hańbą, jaką okrywał majestat królewski, brat królewski, pozostający w nieprawych stosunkach z panią de Thouars, postanowił wszelkiemi sposobami i środkami zapobiedz dalszemu skandalowi. W tym pobożnym celu przeciął on nożem zatrutym brzoskwinię, i zaofiarował ją faworycie, która męcząc się blisko dwa miesiące umarła nareszcie w dniu 14 grudnia 1471 r.
Bez wątpienia, książę de Guyenne, musiał zjeść resztę tej brzoskwini, ofiarowanej pani de Thouars lub też użył do czegoś owego zatrutego noża, ponieważ również z kolei wyzionął ducha w dniu 24 maja 1472 r.
Czy Ludwik XI miał jakikolwiek udział w tych dwóch tak szybko po sobie następujących zgonach?
Niepodobna stanowczo twierdzić, było jednak wiadomem, że pragnął zejścia ze świata tych dwóch osób. Bardzo rzecz to naturalna, czyliż nie był ojcem królestwa pierwej zanim został bratem księcia de Guyenne, i czyliż nie było to cnotą poświęcić swe uczucia prywatne interesowi państwowemu.
Wszakże potrzeba zgonu księcia de Guyenne, dawała się uczuwać straszliwie.
Oto co pisał król do Damartina:
„Panie wielki mistrzu! Otrzymałem wiadomość że książę de Guyenne dogorywa w swoim pałacu; niepodobna znaleść na to niespodziewane nieszczęście żadnego środka ratunku; o tym stanie księcia uprzedził mię jeden z najzaufańszych jego dworzan; twierdzi on, że książę nie przeżyje dwóch tygodni; w każdym razie bowiem jest to ostatni termin pozostawiony mu do życia. Skoro otrzymam dalsze wiadomości, nie zaniedbam natychmiast donieść panu o takowych. Dla upewnienia pana że wiadomości te są rzetelne, prawdziwe, oświadczam iż podał je zakonnik, z którym książę odmawia zwykłe, codzienne modlitwy.
Jestem tem niezmiernie przerażony i żegnam się ciągle od stóp do głów. Do widzenia.
Montils-les-Tours 18 marca“.
Śmierć ta tak była pożądana do wydobycia go z niebezpiecznego położenia, że mało ludzi a między nimi najzaciętsi króla nieprzyjaciele, wierzyło w istotę tej rzeczy, posądzając zarazem Ludwika o przyczynienie się w pewnej części do zgonu księcia.
Wiadomości tej o bratobójstwie, dodawała jeszcze więcej pewności pewna anegdota. Podajemy ją tak, jak ona obiegała, nieprzywiązując wszakże do takowej szczególnej wiary, bo niepodobna było p. Bourdeilles ufać choć zaręczał słowem.
Opowiadano tedy co następuje:
„Błazen księcia de Guyenne, chłopak dowcipny i bardzo sprytny, po śmierci swego pana, wszedłszy do służby króla, znalazł się w kościele Najświętszej Panny w Clery i jakkolwiek zdawało się mu, że w niej nikogo nie ma, słyszał jak jego teraźniejszy pryncypał modlił się w następujący sposób:
— „O dobra moja pani, moja najmilsza władczyni serca i rozumu, najdroższa przyjaciółko, do której zawsze mam szczególne nabożeństwo, błagam cię — uproś Boga by był moim obrońcą i moim najdzielniejszym opiekunem, oby mi darował śmierć mojego brata, którego kazałem otruć złośliwemu, bez serca opatowi z Saint-Jean. Wyznaję to przed tobą, moją jedyną patronką i moją wszechwładną panią. Lecz cóż miałem innego uczynić. On głównie przyczyniał się do zamieszek i zaburzeń w królestwie. Przebacz mi a ja już wiem czem ci się wywdzięczyć i odpłacić potrafię!“
Jakkolwiek się stało, czy było to prawdą, czy fałszem, książę burgundzki niezmiernie wziął to do serca, i wydawszy w tym względzie manifest straszliwy, wkroczył do Francji, jakby przeznaczony przez Opatrzność i Boga, sprawiedliwego a surowego sędziego, do ukarania tej okropnej zbrodni.
Wydał królowi wojnę, zapowiedziawszy się ogniem i mieczem.
Przedewszystkiem zatrzymał się przed miastem Nesle.
Obronę jego stanowiły: pięciuset łuczników z wojsk krajowych, pod dowództwem kapitana nazwiskiem Petit-Picard. Odmówił nie tylko wszelkiej rozmowy z heroldami wysłanemi przez księcia ale nawet kazał tych heroldów obwiesić.
Przeciwnie zaś mieszkańcy nie życzyli sobie, aby miasto było atakowane i zdobyte szturmem; oni zażądali parlamentowania.
Zapewniono życie i wolność wspomnionym wyżej ochotnikom-łuczników, pod warunkiem że złożą broń. Jakoż rozbrojenie rozpoczęło się gdy o to dwóch łuczników, którzy nie chcieli zastosować się do rozkazu i broń wzdragali się złożyć, zabiło dwóch burgundczyków.
Układy więc pokojowe zerwano.
Książę wjechał właśnie pod tę chwilę do miasta, kiedy wojska gotowały się do szturmu a dowiedziawszy się co zaszło, zawołał:
— Mordować bez miłosierdzia!
Wszyscy ochotnicy łuczników, których pochwycono zostali ukarani przez ucięcie ręki, dowódcę zaś ich powieszono. Nadto zmasakrowano tak mieszkańców jak wszystkich kto znalazł się pod ręką, nie oszczędzono ani kobiet, ani starców, ani dzieci.
Książę przebiegając ulice miasta na koniu wołał:
— Oto są owoce z drzewa wojny!
Następnie wjechał do kościoła, gdzie żołnierze sprawiali rzeź schronionej tu ludności, koń jego po pęciny nóg, brodził we krwi.
— Wszystko idzie doskonale, wykrzyknął i widzę że mam tęgich rzeźników!
Nazajutrz przyszła kolej na Boye.
Tu stał garnizon dość silny, składający się z 1.400 łuczników-ochotników i dwóch set lansierów pod dowództwem pp. de Mouy i de Belagny. Szlachta chciała się bronić, ale ochotniey-łucznicy z obawy, aby im nieodcięto tak rąk, jak to stało się w Nesly, przesunęli się tajemnie przez wały miasta i poddali się. Pozostawieni sami sobie rycerze prosili o warunki — zgodzono się na zachowanie im życia i wolności, jeżeli złożą broń i wyjdą z miasta w samych tylko kaftanach i z kijami w ręku.
W d. 27. czerwca książę dotarł aż do Beauvais.
Ludwik XI., który bawił w Bretanii, zajęty zdobywaniem Machecoul i Ancenis, zwrócił swoją uwagę na północno-zachód.
Podziwienie jego nie miało granic. Nakazał on Konnetablowi z Saint-Pol, znieść miasto Nesle, małe fortyfikacje rozburzyć, a bronić jedynie większych. Saint-Pol jednak wcale nic tego nie zrobił. Był to polityczny spekulant, we Francji pozyskał sobie tytuł a natomiast miał dobra i posiadłości w Burgundji i Pikardji.
Natomiast pisał on do króla list za listem prosząc go aby wystąpił jak najspieszniej przeciwko księciu Burgundzkiemu. Tym razem poznał król, że go zdradził, a mianowicie że on trzymając prawie nóż na gardle księcia Burgundzkiego, swobodnie go puścił.
Ludwik XI. nie był znowu tak naiwnym, aby nie domyślał się uknutej intrygi.
Wysłał więe swrego alterego, Dammartina, zaciętego i śmiertelnego wroga Konnetabla. Saint-Pol zaś otrzymał rozkaz aby Dammartinowi pod komendę oddał połowę swego wojska.
Od tej chwili król mógł spać spokojnie bo Konnetabl pozostawał pod bardzo czujną i surową kontrolą.
Powiedzieliśmy już że Karol podsunął się pod miasto Beauvais.
W mieście tem znajdowały się fortyfikacje, które je silnie broniły, nie potrzeba było zatem pozostawiać tu garnizonu; udano się więc w nocy do Roye, mianowicie p. de Belagny i kilku szlachty.
Filip Creve-Coeur dowodzący przednią strażą burgundzką, zaatakował miasto ze strony jego najsłabszej, mianowicie od Limacon.
Na nieszczęście księcia mieszkańcy miasta Beauvais, wiedzący doskonale o okrucieństwach jakich tenże dopuścił się na ludności miasta Nesly postanowili bronić się do upadłego i doszło nawet do tego, że wcale nie chcieli układów z parlamentarzem wysłanym z obozu książęcego w osobie baron Esquerdes.
Miasto posiadało wyborne mury, otaczające do koła całe terrytorjum, tylko od strony Limacon całkowitą obronę stanowił malutki, odosobniony fort.
W tym to właśnie forcie zamknął się wraz z kilkoma strzelcami baron Belagny, aby tym sposobem dać ludności czas do przygotowania się na spodziewany szturm.
Trzymał się dzielnie i jeszcze dzielniej rozporządzał obroną i dopóty nie cofnął się, dopóki nie otrzymał postrzału w nogę. Wówczas powrócił wraz z innymi do miasta.
Skoro fort ten zaprzestał strzałów i został opróżniony przez obrońców, Burgundczycy sądząc że miasto się podda, poczęli wielkim głosem wołać na przedmieściach:
— Miasto zdobyte!
Nie uważano nawet za konieczne przeprowadzić przekopów, a książę nakazał generalny szturm.
Pokazało się że drabiny były za krótkie.
Przywołano artylerję. Tu znowu przekonano się o niedostatecznej ilości pocisków, wozy bowiem z amunicją były gdzieindziej. Po kilkunastu więc strzałach, trzeba było zaprzestać dalszej kanonady.
Tymczasem postanowiono wysadzić żelazne bramy, ale mieszkańcy mając dość czasu z powodu obrony fortu przez p. Belagny, zgromadzili tu ogromne zapasy wszelkich środków wojennych. Sprowadzili arkebuzy — rodzaj armat bardzo długich, ustawili strzelców na wałach a nadto kobiety i dzieci stanęły gotowe zrzucać na Burgundczyków ogromne kamienie.
Bronił miasta równie skutecznie i Ludwik XI, zaprzysiągł on bowiem najświętszej Pannie że jeżeli cud uczyni nad nieszczęśliwem miastem ofiaruje jej miasto ze srebra i dotąd nie będzie w ogóle jadł mięsa, dopóki ślub ten nie zostanie spełniony.
Również i mieszkańcy niezaniedbali użyć tych samych środków, których używał Ludwik XI. Mieli w mieście cudami słynącą świętą, która tutaj urodziła się i od kolebki broniła swą opieką miasto.
Przed czterdziestu mianowicie laty, kiedy Anglicy otoczyli miasto, walczyła ona na czele mieszkańców w stroju zakonnicy.
I tym razem nie pozostawiła bez opieki swoich współrodaków, tylko zastępowała ją młoda dziewczyna imieniem Joanna Laine, która biegała bezbronna we wszystkie punkta gdzie najzaciętsza toczyła się walka, zachęcała gorącem słowem do oporu, wytrwałości i męztwa i wyrwała z ręki Burgundczyka sztandar, który on miał już zatknąć na murach.
Jednakże, jak to już opowiadaliśmy, fort Limacon został wzięty i walczyli w nim Burgnndczycy z mieszkańcami tutejszemi, ścierając się piersi o pierś, ręka o rękę. Już prawie przechylało się zwycięztwo na stronę Burgundczyków, gdy mieszkańcy zamierzyli z murów rzucić zapaloną faszynę.
Faszyna ta padła na oblegających; którzy przerażeni cofnęli się.
Wówczas ogień objął cały fort i otaczające go zabudowania.
Mieszkańcy nie myśleli wcale o gaszeniu pożaru, lecz przeciwnie burzyli domy sąsiednie i rzucali belki, a nawet całe ściany dla podsycenia ognia.
Walczono tym sposobem od godziny 11. przed południem do godziny 6 wieczorem.
O godzinie 6 ujrzano na drodze prowadzącej z Paryża, której książę przez lekceważenie wcale nie zabezpieczył, ujrzano ogromne chmary kurzu.
Był to p. de la Roche-Tesson i Fontenailles, którzy w galopie spieszyli na pomoc Beauvais z garnizonem miasta Noyon, a którzy mieli do przebycia piętnaście mil z okładem.
Lud przyjął nadciągających obrońców radosnym okrzykiem.
Ci dzielni ludzie, jakkolwiek znużeni tak forsownym a długotrwającym marszem nie spoczęli, lecz pozostawiwszy swe konie w rękach kobiet, dobyli mieczy i pospieszyli ku murom miasta z okrzykiem:
— Montjoie i Saint Denis!
Właśnie miano podkładać ogień pod bramy, lecz na skutek wydanego przez przybyłych rozkazu, cofnięto olbrzymią barykadę z kamieni i z drzewa.
Nazajutrz książę ujrzał na murach ludzi, których wprzódy nie widział a było ich około 300 lub 400 dobrze uzbrojonych. Popadł więc jak zwykle w wielki gniew, który mu odebrał całą przytomność umysłu, postanowił bowiem bądź co bądź nastąpi wziąć Beauvais szturmem o czem wprzódy na serjo nie myślał, kazał kopać rowy, obsadził żołnierzem wszystkie domy przedmieścia, i rozkazał sprowadzić jakie tylko znalazły się przyrządy oblężnicze, na których dostawienie potrzeba było co najmniej pięć godzin.
Zawsze jednak zaniedbał zabezpieczyć drogę prowadzącą do Paryża.
Skutkiem tej niedbałości w d. 28. t. m. nadciągnął do miasta marszałek Rualt ze stoma lansierami.
W dniu 29 przymaszerował marszałek z Poitou, Senechal z Carcassone, z Tulusy, Baron Torcy, Profos z Paryża, kapitan Sallazar, a każdy z nich przyprowadził ze sobą sporo wojska.
Nakoniec w d. 30. cały garnizon Amiens pojawił się na drodze ku Beauvais.
Książę Burgundzki zatem miał przeciwko sobie armię, dowodzoną przez najznakomitszych wodzów Francji.
Miasto Beauvais nie miało wcale wyglądu miasta oblężonego, ale raczej miasta, które przygotowuje się do jakiejś wspaniałej uroczystości, do jakiegoś solennego obchodu; prawie na wszystkich ulicach stały beczki wina, dla pokrzepienia tak mieszkańców jako i żołnierzy — przed domami stały ponakrywane stoły, przy których tak wojacy jak i obywatele miejscowi wzajemnie po przyjacielsku ugaszczali się. Każdy miał obok złożoną broń i skoro tylko wydano rozkaz natychmiast skoczyli jeden za drugim chwytając za miecz, za broń palną i pobiegli na wały.
Burgundczycy przez cały tydzień strzelali do murów, aż w ostatku zrobili w nich wyłom, który tak był wielki, że mieli zamiar przystąpić do szturmu.
Naznaczono go na dzień 9. lipca.
Przygotowania do takowego pilnował sam książę osobiście a kiedy nareszcie ktoś zrobił uwagę że nie ma dość faszyn potrzebnych do założenia fos i przekopów fortecznych, Bastard Burgundzki odpowiedział:
— Bądźcie spokojni łaskawi panowie, trupy naszych ludzi dostatecznie zapełnią rowy.
Wieczorem powrócił Karol do swego namiotu i rzucił się tak jak był ubrany, w całym rynsztunku, na łóżko.
— Czy sądzicie, pytał swoich oficerów, czy jesteście pewni, że mieszkańcy tego miasta oczekują jutro na rozpoczęcie szturmu?
— Najniezawodniej, odpowiedzieli wszyscy jednogłośnie.
— Otóż wam powiadam, że jutro nikogo tam nie znajdziecie.
Oficerowie poruszyli głowami z niedowierzaniem.
Ale książę odznaczał się taką namiętną naturą, taki był uparty i tak zarozumiały, że się sam oszukiwał, sam przed sobą kłamał mniemając że dość jego jedynie woli, aby mógł panować nie tylko nad drobną garstką ludzi, lecz nawet nad całą ludnością; że rozporządza nie tylko losami pojedynczych, lecz nawet losami wojny i świata całego.
Szturm trwał od brzasku dnia aż do godziny 11 rano; książę nie robił sobie nic ze śmierci swych żołnierzy, to też 1500 trupów zaległo fosy forteczne.
Po trzykroć Burgundczycy dostawali się aż na szczyt wałów i zatykali swoje sztandary; potrzykroć jednak byli zrzucani z takowych a sztandary porwano w kawałki.
O godzinie 11 pod osobistem dowództwem księcia rozpoczęła się rejterada.
Probował on w tym względzie pokonać miasto podstępem; burgundcy żołnierze przebrani za chłopów i ogrodników przedostawali się do miasta aby tam podkładać ogień, za każdym jednak razem byli odkryci i straceni.
Nakoniec w d. 22. lipca po dwudziestoczterodniowym szturmie, odeszła w cichości, w nocy armja burgundzka w jak największym porządku. Pomaszerowała ona do Normandji znacząc wszędzie swój pochód pożarami i rabunkiem.
Szczęście księcia Burgundzkiego dosięgło swego szczytu. Pierwszym zaś ciosem nieszczęśliwym stał się niefortunny szturm do Beauvais, zapowiadający upadek jego gwiazdy.
Opatrzność zwykła zdobywcom zsyłać przestrogi i ostrzeżenia, na które oni nie zwracają uwagi.
Król był niezmiernie uradowany, skoro dowiedział się o opuszczeniu miasta przez Burgundczyków i chciał tę radość swoją dotykalnie dać uczuć mieszkańcom.
Podarował więc rozmaite przywileje: że mogą oni mieć i trzymać szlacheckie lennictwa — że merowie i inni urzędnicy mogą być wybierani z obywateli miejscowych — że odbywać się mogą zebrania t. j. rodzaj Sejmów, na których obywatele mają zupełne prawo radzić o swych sprawach i interesach — miasto na wieczne czasy uwolnione zostało od wszelkich wojennych ciężarów i podatków — oprócz procesji jaka zwykle odbywała się w dzień św. Trójcy na pamiątkę zwycięztwa m. Beauvais nad Anglikami w r 1433, ustanowiono i drugą procesję w dniu 27. lipca, corocznie, na pamiątkę wielkiej odwagi niektórych kobiet: jak Joanny Laine, a także Joanny Hachette, które z męztwem godnem największych bohaterów i z poświęceniem bez granic stawały na wałach, zrzucając na nieprzyjaciela olbrzymie złomy kamieni, jak równie dla uwiecznienia czynów innych kobiet, tak zamężnych jak i dziewic biorących czynny udział w walce o obronę miasta — zastrzeżone także zostało, że kobiety niosące obraz cudowny podczas procesji, mają zupełny i raz na zawsze przywilej, zajmować miejsce pierwsze, nawet przed bractwem a tuż za duchowieństwem, nakoniec że wolno im w dniu ich wesela, lub w każdym innym wypadku, czy to podczas jakich solennych uroczystości, czy przy obchodach pamiątkowych, weselnych, słowem wszędzie i zawsze, ubierać się tak, jak się będzie im podobało, bądź bardzo skromnie, bądź nadzwyczaj zbytkownie, a nikt nie może ich za to przedstawiać do podatku płaconego za zbytki, mogą też i nosić włosy t. j. czesać głowy stosownie do gustu, co nie ma być powodem do jakiejkolwiek nagany lub strofowania ich postępowania.
W dodatku do tego rozkazu książęcego wspomniano, że sztandar, który Joanna Hachette wydarła z rąk nieprzyjaciela, ma być na wieczną pamiątkę jej bohaterskiego czynu, zachowany w kościele św. Jakóba.
Później t. j. po załatwieniu się z tym najgłówniejszym interesem, król wydał za mąż heroinę z Beauvais, za obywatela z tego samego miasta, nazwiskiem Collin Pilon i uwolnił małżeńską parę od wszystkich podatków i taks, jak niemniej od służby t. j. od straży tak w mieście jak i na wieży miasta.
Co się tycze księcia Burgundzkiego, dalej prowadził swoją armię i w pochodzie tym nieustającym zdobył w Normandji miasta Eu i Saint Valery, ominąwszy zaś Dieppe, powrócił do Rouen, tu zabawił cztery dni w oczekiwaniu na księcia Bretanji i widząc że ten widocznie nie ma zamiaru przybyć, zawarł traktat zawieszenia broni który w d. 23 października został podpisany.
Ludwik XI. miał stanowczo szczęście; wziął on a raczej odebrał księciu Bretańskiemu Machecoul i Aucenis — gdy tymczasem książę Burgundzki, pomimo nadzwyczajnych wysiłków, jak już widzieliśmy, nie zdołał zabrać mu miasta Beauyais a książę Guyenne rozstał się z tym światem.
Najważniejszą zaś korzyścią jaką pozyskał król francuzki, była okoliczność że Comines, ten Comines, który urodził się w księstwie Burgundzkim, który po prostu na dworze księcia otrzymał wychowanie, którego wszystkie posiadłości pochodziły z podatków otrzymanych w czasie jego służby na dworze, ten znakomity poniekąd kronikarz i gorliwy zwolennik i sługa domu Burgundzkiego, przerzucił się na stronę króla.
A trzeba zwrócić na to uwagę że Comines pozostał sam jeden, gdy w tym czasie, kiedy rozpoczyna się nasze opowiadanie, mianowicie w dniu 20 marca 1474, zmarł Chatelain.




III.
Sługa godny pana.

Jak to, więc pomimo takiego huku, takich rozgłośnych scen wojennych, pomimo takich gwałtownych odgrażać się i pomimo tak niewielkiego rezultatu wszystkich przedsięwzięć Karol Śmiały, znowu zawarł i podpisał zawieszenie broni z swym dożywotnim a zaciętym wrogiem królem Francji?
Tłumaczy się to tem, że książę burgundzki od bardzo dawna żywił myśl, którą bądź co bądź przy nadarzonej sposobności chciał wprowadzić w wykonanie, aby przywrócić dawne królestwo Burgundji i zasiąść samemu na tronie.
Główną wszakże przeszkodę stanowiła okoliczność, że jakkolwiek panował on nad Burgundczykami, Flamandczykami, Walonami i Niemcami, w rzeczywistości sam nie był ani Burgundczykiem, ani Flamandczykiem, ani Walonem, ani nawet Niemcem. Kimże był nareszcie?
Otóż sam, w pewnej mowie, nacechowanej najhaniebniejszemi epitetami i wymysłami dotyczącemi upartych Flamandczyków, wyraził się, jak to stwierdza ówczesny pisarz miejski, w ten sposób o swojej narodowości:
— Ach wy uparte, zakute głowy, wy niedouki flamandzkie, myślicie że nie ma nikogo od was mędrszego? Miejcie się na ostrożności, strzeżcie się, powtarzam wam to po raz drugi, bo ja jestem pół francuzem a pół Portugalczykiem.
Co miało właściwie znaczyć, strzeżcie się bo ja jestem cudzoziemcem.
W dwa lub trzy lata później nie był on znowu Francuzem, gdyż na publicznej, uroczystej audjencji, na której ambasador francuski ofiarował mu wynagrodzenie za owe sławne i znane okręty, które Warwick, w przejeździe zabrał i sprzedał, tak się odezwał:
— „ U nas, Portugalczyków, panuje zwyczaj, że my swoich przyjaciół, jeżeli ci przyjaciele następnie stają się dla nas zaciętemi nieprzyjaciółmi, wysyłamy do 500,000 djabłów.“
Zresztą aby przywrócić dawne królestwo Burgundji, potrzeba było bardzo wielu warunków, których mu właśnie niedostawało, mianowicie: brakło mu dawniejszych prowincji, wchodzących niegdyś w skład wspomnionego królestwa, jak: Geldrji, Górnej Alzacji, Köln, części Szwajcarji i Lotaryngji.
Rozpoczął od Geldrji.
Geldrja należała do starego księcia Arnolda. Ten miał syna, który podmówiony przez własną matkę, osadził ojca w więzieniu i ogłosił się na jego miejscu księciem.
Karol poczuł litość dla nieszczęśliwego księcia; i z mocy upoważnienia tak Papieża jako i cesarza, wystąpił jako pośrednik a właściwie jako sędzia w tej haniebnej sprawie pomiędzy ojcem i synem.
Tak Papież jako i cesarz, spełniali wszelkie życzenia księcia, i czynili wszystko czego od nich domagał się. Papież dla tego, że się nieustannie nosił z myślą zorganizowania krzyżowej wyprawy przeciwko Turkom, celem oswobodzenia Konstantynopola; cesarz zaś z tego jedynie powodu, ponieważ spodziewał się że otrzyma dla swego syna jako małżonkę Marję Burgundzką.
Książę wydał wyrok na korzyść starego księcia, co było bardzo naturalnem. Starzec był już bliskim grobu i zaledwie miał tyle czasu że zdołał napisać testament w którym Księcia Burgundzkiego uczynił swoim spadkobiercą.
Syn księcia Arnolda, uznany jako ojcobójca, osadzony został w więzieniu.
Tylko popełniono w tym razie jeden ważny błąd, mianowicie zapomniano zupełnie o biednem dziecku, mającem zaledwie lat dziesięć, które dotąd nie dopuściło się żadnej zbrodni, na którem nie ciężył żaden grzech, oprócz grzechu pierworodnego, a które przy takim stanie rzeczy, pozbawione zostało przypadającego na nie dziedzictwa.
Miasto Nimwega, które oparło się wszelkiemi siłami temu bezprawiu, zapobiegając aby go sprzedano jak sztukę bydła na targu, ogłosiło się opiekunem, adoptowało młodzieńca i ogłosiło go księciem.
Ale Nimwega upadło po długo trwającym szturmie a dziecko dziesięcioletnie dostało się w mury więzienne, do tego samego prawie więzienia, w jakiem teraz siedział jego ojciec, a poprzednio dziadek.
Książę zdobywszy miasto Nimwegę, zwrócił swe spojrzenie ku Alzacji; dolna jej część należała już teraz do niego i miała ona gubernatora w osobie niejakiego Hagenbacha.
Karol pomaszerował tam na czele całej armji tj. 50 tysięcy ludzi.
Kolmar zatarasowało przed nim bramy; mieszkańcy z Miilhusy odmawiali na ulicach modlitwy za konających. Basel, dla zabezpieczenia się od niespodziewanego nocnego napadu oświetlało co noc most na rzece Ren.
Szwajcarowie okazywali się zawsze przyjaciółmi szczerymi i pewnymi swych sąsiadów Alzatczyków; nadali oni Alzatczykom prawa współobywateli i wznosili modły za ich pomyślność i szczęście.
Hagenbach jednakże na terrytorjum berneńskiem zatknął sztandar księcia Burgundzkiego.
Tym razem Berneńczycy zgromadzili się obok księcia i oświadczyli mu, że wnoszą skargi na swego gubernatora czy też burmistrza, albowiem tenże czyni wszystko to, co ich narodową dumę i człowieczą godność obraża.
— Cóż mię to jednak obchodzi czy mój burmistrz jest przyjemny sąsiadom lub nie? odpowiedział na to książę. Głównie o to chodzi aby dla mnie był przyjemnym, aby mnie się podobał.
Szwajcarowie odmówili umowy, włączającej ich do związku z księstwem Burgundzkiem i zawarli układ tego rodzaju z królem Ludwikiem XI.
To odpowiadało wybornie planom, jakie ułożył sobie książę Karol, bo już oddawna pragnął aby Szwajcarja wystąpiła przeciw niemu jako nieprzyjazna prowincja, chciał bowiem odebrać jej te kantony, które niegdyś należały do królestwa Burgundji a teraz też właśnie podali mu Szwajcarzy do tego wyśmienitą sposobność.
Wyciągnął więc szeroko rękę i górna Alzacja pozostała w jego posiadaniu.
Dalej, dla osiągnięcia zamierzonego celu, pozwolił się mianować Elektorowi kolońskiemu na godność obrońcy i opiekuna Elektoratu.
W tym czasie umarł książę Lotaryngski.
Jak Karolowi powiędło się opanować księstwo Geldrji, tak samo opanował teraz młodego René Vaudemont; ale on nie był ani spadkobiercą ani nie miał żadnego dziedzictwa.
Znakomitsi panowie kraju zrewoltowali się. Oddał im tedy ich księcia, w zamiar oddali oni mu cztery miejscowości.
Były niemi: Geldrja, Kolonja w pewnej części, części Alzacji i cztery miasta w Lotaryngji.
Myślał że to już dostateczne do ogłoszenia się królem — skoro raz będzie królem łatwo zaokrągli swoje królestwo.
Nominacja na królestwo zależała od cesarza.
Słaby, bez władzy i ubogi, uczynił to w przewidywaniu, w nadziei połączenia syna swego z Marją Burgundzką — nic więc dziwnego że na wszystko z góry przystawał.
Oznaczono termin porozumienia się wzajemnego a miejscem spotkania miał być Metz. Król francuski i król angielski byli również zaproszeni, mogli jednakże nie chcąc być sami, przysłać swoich pełnomocników.
Lecz w chwili kiedy nastąpiło spotkanie okazała się pod pewnym względem wielka trudność — książę chciał obsadzić jedną z bram; i w tym celu sprowadził dostateczną liczbę żołnierzy, lecz ponieważ miasto nie dowierzało księciu, odpowiedziało więc, że sześciu set ludzi wystarczy w tym celu, jakoż obsadzili je ludzie cesarscy.
Zatem posiedzenie nie doszło do skutku. Nowem miejscem zebrania tedy miał być Trier zamiast Metzu. I tym razem nie doszło do pomyślnych rezultatów, co większa, poróżniło ze sobą dwóch książąt.
Karol wystąpił tak wspaniale, że innego monarchę mniej bogatego niż cesarz, mogłoby to wystąpienie całkowicie zaćmić.
— Najjaśniejszy panie, rzekł książę burgundzki, jestem ci bardzo wdzięczny i dziękuję żeś raczył fatygować się w tak daleką drogę.
— Kochany książę, odpowiedział cesarz Fryderyk, cesarze są jak słońca; oświetlają oni swoim majestatem nawet najbardziej oddalone księstwa i przypominają książętom należny im od nich szacunek i obowiązek posłuszeństwa.
Książę burgundzki zsiadł z konia aby otrzymać ten komplement. Cesarz dał mu znak, że może napowrót dosiąść konia.
Obadwaj książęta jechali obok siebie przez całe miasto Trier ukazując zgromadzonemu ludowi w jakich pozostają ze sobą stosunkach przyjaźni i jakiem obaj cieszą się zaufaniem wzajemnem.
Cesarz zamieszkał w arcybiskupim pałacu, książę w klasztorze św. Maksymiljana.
Przez cały tydzień trwały wzajemne porozumiewania się, festyny i turnieje.
Książę żądał tytułu królewskiego wraz z tytułem i godnością namiestnika państwa a oprócz tego domagał się czterech biskupstw: w Leodium, Utrechcie, Tournay i Cambrai.
Zażądałby i Lotaryngji, gdyby go niepowstrzymała szczególna okoliczność: kiedy bowiem on pochwycił René de Vaudemont, jak to już wspominaliśmy, król Ludwik opanował równocześnie wnuka cesarza, który uczęszczał do szkół w Paryżu.
Nie można zatem było ani myśleć nawet o Lotaryngji a przynajmniej nie w tej chwili.
Ze swej strony cesarz zażądał połączenia związkiem małżeńskim syna swego Maksa z dziedziczką Burgundji Marją Burgundzką.
Maks miał lat ośmnaście, Marja piętnaście; nic stosowniejszego nad ten wiek do zawarcia małżeństwa.
Dla czego książę ciągle opóźniał się z ostatecznem przyzwoleniem?
Co prawda syn cesarza otrzymał upoważnienie korespondowania ze swoją przyszłą oblubienicą, ale to księcia niezobowiązywało do niczego. Marja była już zaręczaną trzy lub cztery razy i każdy ze starających się o jej rękę, otrzymał takie same pozwolenie.
W dniu 4 listopada 1473, mniemano że nakoniec wszystko zostało załatwione.
Książę otrzymał od cesarza inwestyturę na księstwo Gieldrji i wszyscy właściciele należących do tego księstwa ziem, złożyli mu przepisaną w tym razie przysięgę czyli hołd lenniczy.
Inwestytura królewska miała mieć miejsce nazajutrz.
Kościół świętego Maksyma ozdobiono najbogatszemi kobiercami i dywanami księcia, ołtarze zastawiono złotemi wazami, srebrnemi i z mozajki emaljowanej, skrzynki z relikwjami błyszczały od djamentów i drogich kamieni.
Tron księcia ustawiony nieco niżej od tronu cesarskiego — berło, pałasz, korona i bandera królewska wystawione były na widok publiczny. Jerzy de Bade, biskup z Metz, miał namaścić głowę nowo kreowanego króla.
Wszystko było już przygotowane do ceremonji gdy o godzinie 2. rano, książę został uprzedzony, że cesarz dnia poprzedzającego wieczorem siadł do barki i odpłynął w kierunku rzeki Mozelli.
Z tego względu zatem książę pozostał księciem jak wprzódy.
W tym samym czasie dowiedział się o innej nowinie, która go doprowadziła do straszliwszego jeszcze gniewu niż pierwsza wiadomość o odjeździe cesarza, a wiadomością tą było wykonanie egzekucji na jego gubernatorze p. Hagenbach.
Powiemy dwa słowa o tym Hagenbachu, powróćmy więc do niego.
Był to ten sam, który kiedy Filip Dobry zachorował i w chorobie wypadły mu wszystkie włosy, Hagenbach zaopatrzony w nożyczki stał w przedsionku pałacu i wszystkim wchodzącym ucinał włosy, w tej długości jak były włosy księcia.
Karol nie zapomniał o tej anegdocie, lubił on tych wszystkich ludzi, którzy bez względu na opinię, bez względu na następstwa pełnią punktualnie nałożone na nich obowiązki. Z tej to właśnie przyczyny wówczas kiedy to szwajcarzy uskarżali się na rządy niewłaściwe gubernatora, książę wypowiedział te wyrazy:
„Nic mię wcale nie obchodzi czy mój gubernator podoba się lub nie moim sąsiadom, kiedy mnie się podoba“.
Na nieszczęście ten człowiek, który musiał podobać się księciu, nie podobał się zgoła nikomu, zadarł się on z wszystkiemi i z małymi i z wielkiemi; z małemi żądając prawie za darmo ziarna, wina, i mięsa po cenie którą nazywano: mauvais denier, z wielkimi zaś zaprzeczając im prawa polowania.
Niejednokrotnie owa taksa: „mauvais denier “ zrodziła w mieście zamieszanie — złożono więc radę i wysłano ją w deputacji do Hagenbacha.
— A! rzekł tenże, wasze miasto nie chce płacić gotówką, więc zapłaci w naturze.
I kazał ściąć czterech deputowanych.
Innym razem nie kazał nawet przywoływać kata i wskutek przeprowadzonej dyskusji czy też nawet podczas dyskusji użył sam osobiście pierwszej lepszej broni.
Wszystko w nim wzbudzało wstręt i obu rżenie nawet liberja jego służby i jego broń.
Jego liberja służby miała kolor biało-szarawy, a zaś na piersiach każdy sługus miał rodzaj herbu, przedstawiającego trzy kostki do rzucania — napis zaś brzmiał: Przechodzą.
Rzeczywiście p. Hagenbach ciągle przechodził przez umysły i serca mieszkańców, jako iskra zapalająca pożary, jako powiew wiatru zapowiadający huragany i zniszczenie, jako dźwięk, zagrażający grobowym dzwonem i krzykiem skazywanych na śmierć.
Zwykł on mówić:
— Wiem dobrze, że jestem potępiony i wyklinany, że mi grozi potępienie wieczne po śmierci, ale dopóki żyję, pragnę używać wszelkiej przyjemności, wszelkiej rozkoszy. Że szatan pochwyci moją duszę i zaniesie ją na dno piekła, mało mnie to obchodzi, nie myślę wcale robić z tego skandalu lub też bawić się w daremne reklamy.
Szczególniej skutkiem swych niezmiernych wydatków, skutkiem marnowania pieniędzy i najniemoralniejszych postępków, pozyskał sobie miano człowieka, którego święta ziemia nosić nie powinna. Wstręt obudzał i pogardę we wszystkich.
Razu jednego, kiedy uganiał się w celach rozpustnych za zakonnicą, którą rodzice wydobyli z klasztoru i ukryli przed namiętnemi zabiegami gubernatora, kazał ogłosić przy dźwięku trąb, że ktokolwiek ukryje zakonnicę, niewątpliwie podpadnie natychmiastowej karze śmierci.
Jednego znowu dnia w kościele, zaczął prawić komplementa pewnej damie — dla niego bowiem ani ołtarz, ani świątynia nie miały najmniejszego znaczenia — opierając się łokciem na ołtarzu, jakby to był zwykły stolik szynkarski.
Nadszedł na tę scenę ksiądz, mający odprawiać mszę świętą, ale Hagenbach krzyknął na niego groźnym głosem:
— Cóż to nie widzisz, że opieram się na ołtarzu. Możesz sobie poszukać innego dla odprawienia mszy.
Rzeczywiście ksiądz zmuszony był odprawić służbę bożą przy drugim ołtarzu a kiedy nareszcie zbliżył się akt Podniesienia i ksiądz wzniósł hostję do góry, spostrzegł jak Hagenbach całował swoją ukochaną.
Nakoniec jeżeli można wierzyć temu co pisze p. Barante, nie podając jednak źródła zaczerpniętej przez siebie wiadomości, to pan Hagenbach dopuścił się jeszcze czegoś gorszego, czegoś wstrętniejszego.
To, o czem właśnie chcemy czytelnikowi powiedzieć, nacechowane jest takim cynizmem, taką bezwstydnością, że gdyby nie prawdopodobieństwo iż rzeczywiście p. Barante faktu tego z palca sobie nie wyssał, jakkolwiek historyk nasz Michlet, wyraźnie powtarzając tę anegdotę, cytuje owego sprawozdawcę, ale jednak zastrzega się na wszelki wypadek, toby przypuścić należało, że podyktowała ją albo nienawiść ogólna, albo zemsta za czyny bezprawne jakich dopuszczał się nieustannie Hagenbach.
Otóż tak opowiadają:
Pewnego dnia przyszedł koncept do głowy Hagenbacha, aby wyprawić uroczystość niezwykłą, na której nie byłoby wcale mężczyzn, ale tylko wyłącznie same kobiety, ubrane w strój pierwszych naszych rodziców, a właściwie obnażone najzupełniej, jedynie tylko z pokryciem głowy.
Zaproszono samych żonatych.
Skoro ci zeszli się — Hagenbach nakazał im, aby sprowadzili do pałacu swoje małżonki. Zaproszeni nieprzewidując zgoła na co się zanosi, a pewni że kobiety jak to zwykle się dzieje, powinny również wziąć udział w zamierzonym balu, przybyli wraz ze swemi połowicami.
Cóż jednak czyni Hagenbach?
Oto nakazuje wszystkim mężczyznom oddalić się a powrócić dopiero za danym przez niego odpowiednim znakiem.
— Będzie to widowisko rzadkie, mówi do opierających się. — Ani się spodziewacie jaka was spotka niespodzianka.
Mężczyźni wyszli.
Hagenbach tedy nakazuje wszystkim kobietom rozebrać się do naga — co ma się rozumieć po chwilowem wzdraganiu się nastąpiło. I nic dziwnego, Hagenbach był panem życia i śmierci, opór jego woli prowadził pod miecz kata. Tem więcej że pomysłowy Hagenbach najsolenniej wszystkim kobietom zagwarantował, jakoby ten żarcik miał na celu tylko ich małżonków.
Po dokonaniu tego przebrania, Hagenbach dał umówiony znak.
Mężczyźni gromadą wcisnęli się do sali a ujrzawszy kobiety w stroju adamowym, wydali okrzyk oburzenia.
Na to najspokojniej odezwał się Hagenbach:
— Nie obawiajcie się niczego, gdyż żadna z waszych żon nie poniosła szwanku na honorze, pragnę tylko dowiedzieć się, czy też dobrze znacie wasze dozgonne towarzyszki.
Następnie dodał:
— No, teraz niech każdy bierze tę co do niego należy, a kto się pomyli, będzie miał ze mną do czynienia.
Nie było co robić, zgodzono się.
I cóż się stało?
— To, że bardzo wielu mężów omyliło się w wyborze kobiet i tacy byli strąceni ze schodów i w najhaniebniejszy sposób obici. Kto zaś poznał swoją towarzyszkę życia, to pozostał na uczcie u Hagenbacha. Na uczcie zaś przymuszani byli do picia takiej masy wina, że mało który nie rozchorował się na śmierć.
Najbardziej wszakże szkodziło temu człowiekowi, jego lekceważenie sąsiadów i pogardliwe wyrażanie się o ludności miast i o samych nawet szwajcarach.
Otóż mówiąc o Strasburgu wyrażał się:
— Nie można tego ścierpieć, aby prawa i przywileje spoczywały w rękach takiej hołoty — władza powinna spoczywać w rękach książąt, nie zaś krawców lub szewców.
O mieście Basel mówił:
— Jeżeli mi tylko książę pozwoli, to tych wszystkich mieszczuchów użyję do swoich posług.
Nakoniec wyśmiewając się z herbu miasta Bern, które miało za herb niedźwiedzia, rzekł:
Zbliża się już zima, zedrzemy mu więc skórę i będzie z niej pyszne futro.
Wśród tych rozmaitych szykan i nadużyć, jakich dopuszczał się zacny gubernator, rozeszła się pogłoska, jakoby dzięki łasce króla Ludwika XI. miała zostać podpisana umowa, rodzaj traktatu odpornego i zaczepnego pomiędzy skonfederowaną Szwajcarją a księciem Zygmuntem dawnym nieprzyjacielem Szwajcarji.
Rzeczywiście umowa taka stanęła.
Co więcej, książę Burgundzki zatrzymał Alzację, właściwie niewielką jej część jako zastaw dotąd niewykupiony. Ludwik XI. dał połowę potrzebnych na ten cel pieniędzy, miasta zaś przysłały brakującą resztę a austrjacki książę Zygmunt oświadczył księciu Burgundzkiemu że żąda od niego, aby zastaw jaki spoczywa w jego ręku, jeszcze z czasów dziadka Zygmunta, natychmiast powrócił.
Pieniądze, pisał do księcia Zygmunt, złożone są w Basel i stamtąd je może sobie zabrać.
Tym sposobem więc stworzył się ścisły nierozerwalny związek pomiędzy miastami leżącemi nad Renem a Szwajcarją i Francją.
Wiadomości te niesłychanie przeraziły Piotra Hagenbacha, który wcale nie spodziewał się takiego politycznego ukształtowania się państw.
Nie otrzymawszy zgoła żadnych od księcia Burgandzkiego poleceń ani informacji, sądził, że należało koniecznie te miasta dla niego utrzymać, przez wprowadzenie tamże stałych garnizonów wojska.
Jakoż osadził on Than a następnie pomaszerował z wojskiem do Brisach — gdzie przybył podczas uroczystości kościelnych w Wielki Piątek.
W tym dniu okazał się on pobożnym w szczególny sposób.
Wszedłszy bowiem z wojskiem do miasta, udał się natychmiast do kościoła, i trafił pod tę chwilę, kiedy ksiądz czytał modlitwy, przerwał mu więc i rozkazał, aby rozpoczął od początku.
To samo miało miejsce później za czasów Ludwika XIV.
Ensicheim wszakże wypędziło jego garnizon burgundzki i zamknęło bramy miasta.
Piotr Hagenbach wyszedł w nocy z Brisach w Niedzielę Wielkanocną mówiąc:
— Wkrótce przyniesiemy ludności tego miasta błogosławieństwo i poświęcimy je, jak święci się wielkanocne jajko.
Omylił się jednak w swych złowróżbnych zamiarach, bo mieszkańcy postawili wartę na dzwonnicy kościoła. Warta spostrzegłszy nadciągającego Hagenbacha uderzyła w dzwony na alarm — został więc odparty z całą swoją zgrają.
Był to policzek, jaki otrzymał w obec tych ludzi, którzy go najbardziej nienawidzili. Nie wątpił też że go zaatakują wkrótce w Brisach, w celu więc obrony własnej, porobił przygotowania do silnego odporu.
Mieszkańcy znajdowali się w kościele na wielkiej, uroczystej Mszy.
Wysłał on do wszystkich kościołów posłańców, którzy wielkim głosem wołali, ażeby wszyscy bez różnicy stanu i wieku natychmiast zajęli się robotami fortyfikacyjnemi w mieście.
Rozkaz ten nie tylko nacechowany był tyraństwem, ale nadto obrażał prawa mieszczan a ubliżał i profanował święto, jedno z najuroczystszych. Puszczano pogłoski, że rozkaz nie był ostatnim wyrazem woli wszechpotężnego gubernatora, lecz przeciwnie jest on przygotowawczym do większej jeszcze zbrodni. Miasto nie posiadało w dostatecznej ilości zapasów żywności, któreby wystarczyły do żywienia ludności i wojska. Otóż opowiadano że jeżeli mieszkańcy zajmą się robotami, to ich niezawodnie wojska wyrzucą po za bramy miasta a tych którzy w domu pozostaną czeka śmierć niechybna.
Ponieważ gubernator dopuszczał się już nieraz takich okrucieństw, pogłoskom tym więc dano wiarę.
Pewien człowiek a raczej pewien oficer należący do garnizonu niemieckiego, nazwiskiem Fryderyk Voegelin, który jakkolwiek pochodził z bardzo niskiej klasy ale odznaczał się nadzwyczajną odwagą i z profesji był krawcem, porozumiał się z tym obywatelem miasta, u którego mieszkał, a który należał do najznakomitszych i najbogatszych mieszczan, i obaj odwiedzili razem wojsko posterunku niemieckiego. Voegelin, jako kapitan wielce był przez swoich ceniony a szacunek ten jeszcze wzmógł się gdy ujrzeli, że tak znakomita figura miasta przyjaźni się z ich kapitanem. Otóż wówczas porozumieli się oni wzajemnie, w skutek czego nazajutrz, skoro świt miały się zebrać na placu i wojska i ludność należycie uzbrojona.
Wojsko chętnie zgodziło się na to, żołnierze bowiem byli przekonani, że zebranie to miało na celu wypłatę im zaległego żołdu; nawet kapitan Voegelin, wyraźnie później nieco im to zapowiedział, jakkolwiek nie miał rozkazu, ale uplanował sobie, że skoro obywatele miasta i wojsko wzajemnie się złączą, gubernator nie będzie miał odwagi, odmówienia słusznej ze wszech miar zapłaty.
Jak zapowiedziano, tak się stało.
O godzinie 6 rano, żołnierze i mieszkańcy zebrali się w miejscu oznaczonem, a Voegelin udał się do gubernatora.
— Co to znaczy, ten hałas, te tłumy zebrane na placu — zapytał gubernator i czego ty chcesz ode mnie?
— To moi tam żołnierze — odpowiedział kapitan — którzy nie mają ani szeląga przy duszy.
— Bardzo pięknie, ale cóż dalej.
— Chcą właśnie zapłaty.
— Będą ją mieli — odparł gubernator. — Ty zaś, jeżeli mi jeszcze raz przyjdziesz z takiemi wiadomościami, to cię każę wrzucić do rzeki.
Voegelin udał, jakby był zadowolony tem, co mu powiedział gubernator, ale skoro tylko powrócił do żołnierzy kazał uderzyć alarm na bębnach.
Na usłyszany alarm, Hagenbach, który nie bał się ani Boga ani ludzi, ani samego nawet djabła, dobywszy miecz, wybiegł z domu i skoczył do kapitana.
Zebrani, w przekonaniu że to umówiony znak, rzucili się wzajemnie na Hagenbacha, a były tam nie tylko kobiety ale nawet dzieci.
Gubernator ratował się ucieczką do sąsiedniego domu, a za nim pobiegły tłumy roznamiętnione.
Voegelin musiał go bronić, bo mieszkańcy i wojsko rozerwałoby go w kawałki.
Skoro należne fundusze domowi burgundzkiemu były opłacone a właściwie gdy zostały złożone i książę w każdej chwili mógł je podnieść, książę Zygmunt uznał się za władcę i najwyższego sędziego odzyskanych w ten sposób prowincji. Jakoż zamianował Hermana d’Eptengen, jako zastępcę i przedstawiciela jego osoby w godności gubernatora, w takiej samej jaką pełnił Hagenbach, gdy miasta te należały do księcia Karola. W tym też celu dał mu dwiestu kawalerzystów, którzy byli aż za nadto wystarczający do przeprowadzenia i instalacji nowego gubernatora, tem więcej że do oddziału tego przyłączyło się mnóstwo miejscowych mieszkańców. Fakt ten napełnił wszystkich taką radością, że nawet małe dzieci śpiewały:

Chrystus zmartwychwstał,
Gubernator odwołany,
Radujmy się!
Zygmunt będzie naszym pocieszycielem
Naszym wybawicielem
Kyrie elejson!

W kilka dni później przybył tu Zygmunt w własnej osobie.
Zastał już Piotra Hagenbacha jako więźnia.
Kazał więc zwołać sądy z szesnastu rycerzy — z ośmiu miast przybyli również delegowani, jako to: Strasburga, Kolmary, Schelestadt, Friburga w Brisgowii, Brisach, Bazylei, Berna i Solury.
Trybunał w podobny sposób zwołany jednozgodnie skazał Piotra na karę śmierci.
Ten wcale nie prosił o łaskę, żądał tylko aby mu głowę ucięto.
Ośmiu katów zgłosiło się do wykonania tej egzekucji; to jest ze wszystkich tych miast, z których byli delegaci-sędziowie. Wybrano kata z Kolmaru, jako jednego z najzręczniejszych.
Eks-gubernator po zdjęciu z niego oznak rycerskich, poprowadzony został na miejsce kary, towarzyszyli mu Franciszkanie.
Było to w nocy; pochodnie oświetlały okropne widowisko, tłumy nieprzejrzane towarzyszyły śmiertelnemu orszakowi.
Szafot wznosił się na łące, znajdującej się za murami miasta.
Skazany wszedł na rusztowanie krokiem pewnym dając znak że chce przemówić.
Wszyscy słuchali zaciekawieni.
— Wy wszyscy, którzy mię słuchacie — zaczął skazany Hagenbach, bądźcie moimi świadkami, że nie drżę w obec śmierci, jakkolwiek nie oczekiwałem tejże w ten sposób lecz raczej pragnąłem umrzeć na polu bitwy. Nie żal mi zgoła życia, ale żal mi krwi, która popłynie, bo pamiętajcie sobie dobrze obywatele, że książę śmierci mojej nie pozostawi bez pomszczenia się. Błagałem Boga żeby mi przebaczył ten wyrok jaki na mnie wydano, a raczej żeby przebaczył tym, którzy na niego zgodzili się. Przebaczcie mi także wszyscy, których przez ciąg czteroletnich moich rządów, jako gubernator, skrzywdziłem lub wyrządziłem złe przez brak należytego zastanowienia się lub przez złośliwość, która była cechą wrodzoną mojego charakteru; wszak człowiek jest zawsze nieukiem i niedoskonałym, a ja byłem także człowiekiem.
Następnie przeznaczył do kościoła w Brisach swój złoty łańcuch i darował temuż szesnaście koni, a potem począł rozmawiać z towarzyszącym mu kapłanem i złożył głowę na pniu.
Wnet błysnął miecz w rękach egzekutora a głowa oddzielona od tułowia, potoczyła się na rusztowanie.
Głowa ta z prawa należy do tego, który ją odciął, mianowicie jak w tym wypadku, do kata z Kolmaru, który ją zabrał jako oznakę, jako trofeum, dla pokazania swym współobywatelom. Można ją widzieć jeszcze w Kolmarze, jest to głowa człowieka w wieku lat 40 lub czterdzieści pięć z włosami rudemi i z zaciśniętemi zębami; prawdziwa głowa potworu który nawet po śmierci zachował dawne okrutne, zwierzęce rysy.




IV.
Herold angielski.

Jak przepowiadał Hagenbach, książę był zrozpaczony, utracił on bowiem za jednym razem i wiernego sługę i bogatą prowincję.
Zawarł on też traktat z Edwardem na mocy którego dał mu Francję, a dla swojej osoby zatrzymał Nevers, Szampanję i miasta nad rzeką Somą.
Traktat ten podpisany został przez księcia w d. 25 lipca 1474 r.
Poczem książę powrócił do swojej armji, która od dwunastu dni oblegała małe miasteczko Neus.
Neus zależało od arcybiskupa Kolońskiego.
Arcybiskup Robert de Baviere, w kłótni ze swą kapitułą, odłączył się od cesarza a wziął sobie za obrońcę księcia Burgundzkiego. Ten ostatni zatem wysłał do Neus rozkaz, aby się miasto poddało, lecz heroldzi jego byli znieważeni, ich bron rzucona w kałuże błota, a panowie tej prowincji, którzy równocześnie pełnili obowiązki duchowne, będąc kanonikami kapituły, wybrali na arcybiskupa Hermana Heus, brata landgrafa, tego samego, który później nazwany został Hermanem Pokojowym.
W dniu 15. lipca nowo obrany arcybiskup przybył do Neus. Sprawował on tam swoje rządy od lipca 1474 roku do tegoż miesiąca 1475 roku.
Niebo zachmurzyło się nad głową księcia Burgundzkiego, zdawało się, że go już nawet i szczęście opuszcza; gdy zaś przestrogi i napomnienia zsyłane przez Opatrzność zwykle objawiają się nawet w najdrobniejszych oznakach, książę wcale tego niezauważył i raz postanowiwszy zdobyć miasto, niezaprzestał oblężenia, lecz przeciwnie z tem większą zaciekłością dalej takowe prowadził.
Oblężeni, z tego tytułu nabrali większej odwagi, boć im na jedno wypadało, czy zginąć po zdobyciu miasta, czy zginąć w czasie jego obrony. Zresztą książę Burgundzki, jakkolwiek nosił tytuł „Straszliwego“ nie należał do wybranych, do niezwyciężonych.
Młody René z Lotaryngji, któremu niegdyś książę Burgundzki chciał zabrać księztwo Lotaryngskie, zawarł układ z królem francuskim. Ponieważ dziadek Rene’go stary król René, chciał go wydziedziczyć, aby Prowancją, która należała do Renego, oddać księciu Burgundzkiemu, przeto Ludwik XI. wziął Anjou jako zastaw.
Szwajcarzy zaś ze swej strony wypowiedzieli księciu wojnę, wpadli do Franche Comté i wygrali bitwę pod Hericourt.
Szwajcarzy w owej epoce należeli do znakomitych wojowników, co dowodzi przedewszystkiem ich siła i stanowczość z jaką oswobodzili się niedawno od panowania austrjackiego.
Ludwik XI już daleko wcześniej, mianowicie w batalji pod św. Jakóbem, zapoznał się z nimi i jakkolwiek zostali przez króla francuskiego pobici, zapamiętał jednak Ludwik dobrze ten ich hart duszy, z jakim walczyli i szli na śmierć niechybną.
Szwajcarowie to wraz z Anglikami przekonali świat, czem może być piechota w dalszych bojach i w strategji wojennej, to jest, że piechota jest tem tłem dla każdej walki na którem dopiero rozwinąć się może cala skrupulatność ruchów i obliczeń strategicznych.
Pomiędzy piechotą szwajcarską i angielską ta tylko zachodziła różnica, że łucznicy angielscy walczyli z odległości, gdy tymczasem pikinierzy szwajcarscy walczyli w ręcznym boju, ścierając się ciało z ciałem, człowiek z człowiekiem; daliej dla zbliżenia się na pewien dystans trzymali piki w połowie, gdy w innych wojskach pikinierzy trzymali je tylko za końce.
Ci górale byli przekonani, a doświadczenie stwierdziło o nieomylności ich sądów, mianowicie: że skoro działać będą zgrupowani w wielkie kolumny, w masy ścisłe i pójdą naprzód choćby z oczami zamkniętemi, halabardy trzymając przed sobą, rozbiją najsilniej broniące się armje.
Rzeczywiście trzymali się tego systemu i zazwyczaj ściśnięci w kolumnę przypuszczali atak zamykając oczy.
Nic też nie mogło oprzeć się tym ludziom posiadającym tak olbrzymią życiową siłę, bo nawet śmiertelnie ranni nie zaprzestawali boju, trucizna chyba mogła mieć do nich przystęp. Mogli być otruci, ale nigdy nie zwyciężeni.
Przeczytajcie co o nich w sześćdziesiąt lat później pisał: Loyal serviteur. „ Wiedzą dobrze jak Szwajcarzy piją, bo dziś nawet utrzymuje się jeszcze przysłowie: Pije jak Szwajcar. Włosi, opowiada Fleuranges, zatruwali nie tylko wodę, ale nawet wino, w tych wsiach i miastach, przez jakie przechodzili Szwajcarzy. Mimo to Szwajcarzy pili wino zatrute i byli zdrowi jak nigdy“.
Otóż z temi to dzielnemi bojownikami książę burgundzki wszedł teraz w kolizję.
Król Ludwik XI, jak już powiedzieliśmy, układał się z niemi. Kantony zdecydowały się dostarczyć mu wojowników za cenę 4 floreny i pół na miesiąc od każdej głowy — liczba najemników wojennych wynosiłaby w takim razie, na każde zawołanie króla, sześć tysięcy. Za takie właśnie wynagrodzenie ofiarowali się prowadzić wojny i pomagać mu w takowych. Mógł zaś zrzec się ich pomocy, jeżeli zapłaci im rocznie 20 tysięcy florenów, które na wszelki wypadek były złożone w kasie w Lyonie.
Książę burgundzki, który miasto Neus uważał jako drobny kąsek, wystarczający mu na śniadanie, i który miał zamiary stanowcze co do Francji, trzymał przed tem miasteczkiem nie jedną tylko ale cztery wielkie armje, mianowicie: lombardzką, którą przyprowadził mu Jakób Sabaudzki — angielską, wynajętą od króla Edwarda — francuską, zebraną przez księcia w należących do niego miastach, nakoniec niemiecką. A przecież z temi czterema armjami nie był w stanie zdobyć miasteczka Neus.
Oblegający w owych miastach, rozłożonych na ogromnej przestrzeni, stanowili większy obszar niż zajmowało go owo miasto.
Karol kazał zbudować dla siebie dom, skąd wysyłał oblężnicze oddziały, ciągle trzymał armje swe pod bronią — sam zaś miał uzbrojenie gotowe na stoliku przy łóżku nawet podczas snu. Mówią, że ta gotowość do walki, to nierozstawanie się z bronią było skutkiem ślubu jaki uczynił.
W tym też czasie otrzymał on mnóstwo wiadomości, które doprowadzały go już nie do gniewu i wściekłości, ale poprostu do szaleństwa.
Wiadomości te brzmiały straszliwie:
Luksemburg został zdobyty przez niemców.
Perpignan, napowrót odebrali Aragończycy.
Ludwik XI naszedł Pikardję i zajął ją.
René de Vaudemont, to jeszcze dziecko, stawiał mu opór i walczył przeciwko Karolowi ogniem i mieczem.
Jego forteca, prawe oko w głowie, prawa ręka, jak się sam książę burgundzki wyrażał, poddała się nieprzyjacielowi, po krótko trwającym oporze.
Anglicy, których się nieustannie spodziewał, na których przybycie czekał z niecierpliwością, nie przybywali.
Nakoniec miastu Kolonji pospieszył sam cesarz niemiecki z pomocą — armja jaką wystawiło wówczas państwo niemieckie, składała się: z dziesięciu książąt, piętnastu hercogów i margrabiów, sześciuset dwudziestu pięciu rycerzy i kontyngensu zebranego z 68 miast cesarskich.
Pomimo to cesarz zawsze w nadziei że syn jego poślubi dziedziczkę księcia burgundzkiego nie chciał stanowczo zrywać z nim; zaproponował mu też rodzaj kompromisu zawezwawszy do takowego legata papiezkiego, obecnego przy armji cesarskiej.
Książę ucieszony że może tym sposobem wycofać się z niebezpieczeństwa, chętnie na to się zgodził.
Król Ludwik XI ciągle się posuwał i był już w Artois.
Legat uczynił wjazd do miasta Neus, dnia 9 czerwca 1475, wraz z radcami cesarskimi i burgundzkimi.
W dniu 26 tegoż miesiąca, książę burgundzki zwinął obóz pod tem miastem.
W tejże samej chwili dowiedział się on że Anglicy, którzy się tak opóźniali ze swojem przybyciem, nareszcie wylądowali w Calais.
Kto ich przyzwał tam?
Król francuski wcale ich nie przyzywał, więc przybyli po części na żądanie księcia burgundzkiego a najprawdopodobniej przyczynił się do tego hrabia de Saint-Pol.
Będziemy wkrótce świadkami, jak spadnie głowa tego ostatniego, powiedzmy więc dlaczego, z jakiej przyczyny skończył on na szafocie.
Konnetable jeszcze od oblężenia i szturmu Beauvais nie wiedział zgoła, że król i książę nienawidzą go, że stali się dla niego śmiertelnemi wrogami, a to z tej prostej przyczyny: król, że nie chciał on służyć do pomocy przeciw księciu; książę, że nie chciał równą usługę oddać przeciwko królowi.
Otóż tedy jednozgodnie postanowili pozbyć się tak nieproszonego medjatora i niechętnego pomocnika. Upoważnieni do tego aktu pełnomocnicy ze stron obu, wymienili ze sobą egzemplarze owego postanowienia. W akcie tym obaj książęta, to jest tak król jak książę, obowiązali się wzajemnie pod przysięgą, zgładzić ze świata Konnetabla, każdy w danej chwili, to jest skoro tylko nadarzy się sposobność pochwycenia Konnetabla, czy to przez wojska króla, czy przez wojska księcia burgundzkiego.
Lecz zaledwie Ludwik XI podpisał tę umowę, wnet nabrał przekonania, że książę może skorzystać z danego mu upoważnienia, porozumieć się z Konnetablem, pogodzić i nienawiść jego do króla wyzyskać. Mówiąc zaś po prostu, król zrobił krok nakazywany obliczeniem nie politycznem, ale tylko stosunkiem, jaki zachodził między nim a księciem, nie spodziewając się wszakże aby umowa tak obustronnie i jednozgodnie zawarta, miała jakiekolwiek dalsze następstwa. Tak król jak i książę pozyskując na swoją stronę Konnetabla, pozyskiwali zarazem jedną głowę więcej, jedną szpadę dzielnie obraniającą interesa swego pana. Nieulegało wątpliwości, że książę w pozyskaniu Konnetabla miał daleko większy interes i większe też otrzymywał korzyści.
Tą wiedziony myślą, król zamierzył pierwszy dostać go do ręki i w tym celu przeznaczył miejsce, w którem Konnetable miał się stawić celem usprawiedliwienia się i pogodzenia.
Konnetable zgodził się, lecz przedsięwziął wszelkie środki ostrożności.
Spotkanie miało miejsce na drodze prowadzącej do Ham.
Ustawiona tu była barjera, dla odgrodzenia króla od Konnetabla.
Most w Montereau pozostawił w pamięci Konnetabla niezapomniane ślady, nic więc dziwnego że hrabia Saint-Pol starał się o ile to było w jego mocy, zabezpieczyć się przez użycie środków ostrożności.
Po za tą barjerą stanął hrabia Saint-Pol a za nim trzystu szlachty uzbrojonej i ich orszaki, hrabia zaś pod suknią miał na sobie pancerz.
Król, który się spóźnił, wysłał Cominesa dla usprawiedliwienia się i zawiadomienia zarazem, że zaraz przybędzie.
Ludwik XI postępował drogą mając przy sobie pięć czy sześć osób swego orszaku.
Była to tylko drobna świta, ponieważ król wysłał pierwej sześćset zbrojnych pod dowództwem Damartina, największego nieprzyjaciela Konnetabla.
Saint-Pol usprawiedliwiał się królowi ze swego zbrojnego otoczenia.
— Jeżeli rzeczywiście — dodał — żywiłem jakie podejrzenia, to takowe wzrosły jeszcze bardziej, gdym ujrzał postępującego na czele zbrojnych hrabiego Damartina.
— Mała rzecz, drobnostka, dziś właśnie jest dzień darowania sobie wzajemnie uraz; ja nawet życzę i pragnę, abyście się ze sobą pogodzili.
I zawołał Damartina, który też zbliżył się.
Ludwik XI pierwszy przeszedł za przegrodę i uściskał Saint-Pola.
— Obecnie więc, nie powinno być między nami żadnej wzmianki o przeszłości; lecz czy pan dotrzymasz tego wszystkiego co mi pan przyrzekłeś?
— Przysięgam że dotrzymam, Najjaśniejszy Panie — odpowiedział hrabia.
— Więc mogę liczyć na to, że pan należysz do mojego stronnictwa?
— Przeciwko wszystkim i każdemu, Najjaśniejszy Panie.
— Więc zbliż się Damartinie i uściskaj także naszego przyjaciela.
Hrabia zbliżył się i wypełnił rozkaz.
Po czem Ludwik XI odprowadził Saint-Pola aż do Noyon i ugościł go aż do rana, następnie hrabia powrócił do Saint-Quentin.
Dla czego król w tak uprzejmy sposób postąpił z Konnetablem?
Któż to może odgadnąć. Zapewne potrzebował go koniecznie do przeprowadzenia ułożonych planów lub też do ukucia jakiego tajemniczego spisku czy intrygi, o której zapewne wkrótce posłyszymy.
Co zaś do obawy, ażeby książę nie skorzystał z zawartej umowy i nie wyzyskał nienawiści Konnetabla, król nie mylił się wcale. W dwa dni po widzeniu się z królem, Konnetabl otrzymał poselstwo od księcia burgundzkiego, który ofiarował mu pensji dziesięć tysięcy talarów w złocie, jeżeli dotrzyma obietnicy, jaką przyrzekł z powodu wypadków w Montlhery.
Konnetabl odpowiadał, że może liczyć na niego, że znajdzie najniewątpliwiej sposobność pochwycenia króla za kark i wydania mu go księciu.
Skoro raz Ludwik XI znajdzie się w rękach księcia burgundzkiego, Konnetabl ofiarował swoje usługi, w pochwyceniu następnie królowej i Delfina i wysłania ich za granicę na wygnanie.
Francja skoro pozostanie bez króla, bez królowej i bez delfina, będzie wówczas do rozporządzenia i owładnięcia przez pierwszego lepszego, i książę może w niej gospodarować, jak się mu będzie podobało.
Tymczasem zdania w radzie królewskiej były podzielone.
Król chciał przedłużyć układ pomiędzy nim a księciem burgundzkim — sprzeciwiali się temu radcowie, twierdząc że ponieważ książę popadł teraz w wojnę z kantonami szwajcarskiemi i Austrją, byłoby daleko stosowniej poprzeć Szwajcarją i arcyksięcia Zygmunta.
Ale Comines, który znał dobrze księcia, przyłączył się do zdania króla i nastawał na przedłużenie traktatu.
— Przedłużmy zawieszenie broni — mówił król — pozwólmy mu ażeby sobie suszył głowę i niech ją sobie rozbije, walcząc z temi krajami, których siłę i potęgę zna król bardzo dobrze. Skoro zdobędzie jedną miejscowość, lub doprowadzi do załatwienia i zgody jaką kłótnię, rozpocznie nową; to nie jest człowiek, któryby się zadowolnił czemkolwiek, nieustannie w jego głowie rodzą się rozmaite plany i projokta; im więcej jest zamieszany w co, im więcej ma kłopotów, tem nowych sobie napyta. Chcąc się zemścić na nim skutecznie dość go pozostawić w tej pozycji, w jakiej się obecnie znajduje. Te Niemcy są tak wielkie i tak silne, że go pochłoną na wszystkie strony, że tam przepadnie jak kamień rzucony do wody. Cesarz, co prawda, nieodznacza się ani wielką logiką, ani wielkiem sercem, i woli raczej wystawić się na rozmaite nieprzyjemności niż wydawać pieniądze — lecz książęta cesarstwa utrzymują wszystko w cesarstwie w należytym porządku.
Król słuchał Cominesa i aprobował jego mowę. Właśnie zawiązał on z księciem układy, gdy wylądowali Anglicy i książę nie mógłby się z nimi w właściwym czasie połączyć, gdyby zerwany był układ o zawieszenie broni.
Hrabia Saint-Pol postanowił przywołać Anglików; był to jego plan, ażeby o ile możności powikłać stosunki dotychczasowe pomiędzy królem i księciem, a samemu się jak najprędzej wywikłać.
Książę myślał że Anglicy wylądują w Normandji i popłyną wzdłuż Sekwany, stało się jednak przeciwnie, wylądowali bowiem w Calais, tuż prawie przy Flandrji, a bardzo blisko posiadłości burgundzkich.
Książę pragnąc ich jak naprędzej pozbyć się pospieszył do Bruges, zażądał tam pieniędzy i w dniu 14 lipca złączył się z Edwardem.
Edward przybył osobiście z 1400 łuczników, pięcioma stami piechoty i z całą szlachtą angielską.
Książę dla tego tak spieszył się, aby co żywo armję angielską wypchnąć do Francji.
W tym samym czasie Edward wysłał do króla francuskiego Ludwika XI swego herolda Jarretiere.
Herold w obecności całego dworu wręczył królowi pismo wyzywające do boju z żądaniami swego pana.
Edward żądał w tym wyzwaniu do walki przedewszystkiem, aby mu Ludwik XI oddał swoje królestwo Francję, w przeciwnym bowiem razie, krew, jaka się poleje w walce, spadnie na jego głowę, jako głównego sprawcę wywołanej niepotrzebnie wojny.
List ten z wyzwaniem napisany był takim wybornym językiem francuskim, że można śmiało twierdzić, iż nie pisał go żaden Anglik, ale przeciwnie rodowity Francuz.
Król czytał to wyzwanie po cichu, otaczający go panowie niezmiernie zaciekawili się tem, co właściwie pismo obejmuje, ale Ludwik nie należał do ludzi którzy o swoich sprawach, zamiarach, projektach i w ogóle wszelkich czy to tajnych czy otwartych interesach, opowiadają przed całym światem.
Wziął herolda pod rękę i zaprowadził go do swojego gabinetu.
Przybywszy tam Ludwik XI zaczął z nim rozmawiać z tą uprzejmością i serdecznością jaka zawsze jednała mu serca i umysły jego podwładnych.
— Wiem bardzo dobrze, mówił, że jeżeli mój kuzyn, król Ang!ii, wasz pan i monarcha, przybywa do mojego kraju, ażeby ze mną walczyć, nie wykonywa tego sam przez się, z własnej woli, ale z cudzego, z obcego natchnienia i pobudzenia; nie gniewam się o to wcale, do niego nie mam najmniejszego żalu i zawsze pozostanę jego przyjacielem, jego bratem. Skoro nareszcie zdecydował się wystąpić przeciwko mnie, pobudził go do tego książę burgundzki i jego angielski parlament; nie zwrócił przecież zgoła uwagi, że sposobność po temu już dawno minęła, i że w niczem nie dopomoże mu książę burgundzki. Wraca on z pod miasta Neuss, po długotrwającem oblężeniu zupełnie ubezwładniony i bez należytej siły. Jego armja znajduje się w opłakanym stanie, tak nie ośmieli się nawet pokazać ją Anglikom. Wiem nadto bardzo dobrze, że mój brat z Anglji, porozumiał się z Konnetablem Saint-Pol, którego siostrzenicę ma poślubić, ale niech się strzeże, niech się ma na baczności, aby się w swych obliczeniach i zamiarach nie omylił, w nadziejach swoich nie zawiódł. Mógłbym tu wiele opowiedzieć, mianowicie jakiemi dobrodziejstwami dotąd go obsypywałem i jak on w następstwie czasu, haniebnie mi za me wywdzięczył się. Człowiek ten radby z wszystkiemi stronnictwami wchodzić w umowy, aby następnie łowić ryby w mętnej wodzie.
Jarretiere słuchał w milczeniu a kroi tak dalej mówił:
— Twój pan daleko lepiej i rozsądniej uczyni, jeżeli z dawnym swoim nieprzyjacielem zawiąże układy i z nim pogodzi się, bo powtarzam, należy zawsze budować projekta z istotnemi i dawnemi przyjaciołami a nie szukać nowych związkowych i niepewnych przyjaciół. Prócz tego pokój stały to najwyraźniejsze błogosławieństwo Nieba i ja też życzę mu go jak najserdeczniej. Powiedz to wszystko, bez owijania w bawełnę, bez obawy, swemu panu, jako wiernemu słudze przystoi, bo to co ci rozpowiedziałem, będzie korzystne i dla jego dobra. Nie pragnę waszej krzywdy i jeżeli mój kuzyn, król angielski, za pośrednictwem życzliwem twojem zechce z powodu kosztów podróży, jakie ma się rozumieć poniósł, wynagrodzenia, ja z całą skwapliwością wypłacę mu, na dowód mej niezmiennej dla niego przyjaźni 1000 talarów w złocie, oprócz trzech set talarów, które zaraz odemnie otrzymasz.
Jarretiere przez tę gotowość króla do udzielenia wynagrodzenia szkód, a głównie skutkiem jego uprzejmej i tak serdecznej przemowy, stał jakby pod wpływem czaru; oświadczył też zaraz że wpływ jego na monarchę angielskiego jest niezmiernie ograniczony, dalej, co było najważniejsze z całej tej dyskusji, że król angielski Edward, niechętnie bardzo występuje do wojny a nakoniec doradził królowi, aby, w razie skoro będzie posyłał herolda do Edwarda, zwrócił się szczególniej do lorda Howarda i do lorda Stanleya, którzy odznaczają się przeważnym głosem w radzie króla.
Wreszcie dodał:
— I ja wówczas coś pomogę, wprowadzając herolda do wyżej przezemnie wymienionych osób.
Ludwik XI nakoniec wraz z heroldem powrócił do sali, w której zebrane znakomitości królestwa, z niecierpliwością oczekiwali na rezultat wizyty angielskiego wysłańca. Zauważono to jedno tylko, że król miał twarz łagodną a nawet był rozpłomieniony.
— Panie Argenton, odezwał się Ludwik do p. Comines, tak go zwykle król tytułował od chwili, jak temu darował państwo Argenton, panie Argenton powtórzył, trzeba odmierzyć heroldowi angielskiemu trzydzieści łokci aksamitu szkarłatnego i podarować temuż.
Potem zaś dodał głosem zniżonym:
— Wszystko jest na dobrej drodze, nie oddalaj się od niego i postaraj się o to, aby nikt nie miał do niego przystępu, ani nie wdawał się w rozmowę przed jego odjazdem.
Wtedy kroi, nie dając żadnego objaśnienia co do rozmowy jaką miał z heroldem angielskim, zaczął sobie żartować z listu swego kuzyna, który, jak twierdził żartobliwie, bardzo już utył i z trudnością mógłby dosiąść konia, a cóż dopiero odbyć na nim uciążliwa kampanię a tem mniej walczyć — chyba, że w takim razie zrezygnowałby z konnego rycerza i został piechurem!
Sprawdziły się w zupełności rady i przestrogi jakie Ludwik XI udzielał podczas tej konferencji z heroldem angielskim. Edward bowiem sądził, że już w owym czasie stopnie do tronu francuskiego obsadzone były przez armję, księcia burgundzkiego, że król poniósł klęskę został, zwyciężony a jego wojska rozproszone, jednem słowem, że dość mu pokazać się, aby zwyciężyć!
Tymczasem przekonał się inaczej — w Calais nie zastał ani księcia, ani armji. Naprzód przybyła tam jedynie księżna burgundzka a to dla widzenia się z bratem.
Potem, zjawił się i książę w swej osobie, ale sam jeden, bez armji.
Więc to, co mówił król Ludwik heroldowi angielskiemu, o stanie opłakanym armji księcia burgundzkiego, istotnie byłoby prawdę?
Na większe jeszcze swoje zdumienie przekonał się że jego szwagier, głównie zajęty był obecnie zdobyciem Lotaryngji, na swój własny rachunek, a nie miał najmniejszego zamiaru dopomagania mu do zdobycia Francji.
Dalej książę Karol mówił wciąż o ukaraniu mieszkańców Alzacji i kraju Terrete, którzy, jak to już wspominaliśmy, osądzili na śmierć i wykonali wyrok na jego gubernatorze Piotrze Hagenbach.
Te życzenia księcia zupełnie nieznane królowi Anglji a które jak najmniej odpowiadały zobowiązaniom przyjętym przez Karola w obec króla angielskiego Edwarda, skłoniły po części króla angielskiego do prowadzenia wojny ale już nie wspólnie, nie razem, lecz pojedyńczo każdy na swoją rękę.
Podczas więc tego okresu, kiedy Anglicy posunęli się wzdłuż brzegów rzeki Somy a następnie przez Laon i Soissons wtargnęli do Francji, Karol zabrał siłą Luksemburg i Lotaryngją, których zdobycie tak mu leżało na sercu, poczem pomaszerował przez Nancy w Szampanji i połączył się z królem Edwardem w Rheims.
Tu właśnie miał być koronowany.
Propozycja ta a raczej zamiar wyglądał na żart. Anglicy przecież wzięli to na serjo.
Zażądali oni od księcia, aby im osobiście towarzyszył, jeżeli nie chce nieść im pomocy z całą swoją armią.
Książę tedy odbył razem z nimi drogę prowadzącą przez: Guines, Saint-Omer, Arras, Doullens i Peronne, był to kraj do niego należący.
Anglicy słyszeli o nadzwyczajnej gościnności domu burgundzkiego, oczekiwali więc przebiegając miasta należące do księcia burgundzkiego, że ostatecznie doświadczą tej gościnności — omylili się jednak. Karol nie dowierzał swoim gościom, sam przejeżdżał przez miasta, sypiał jedynie w swoich pałacach a pozostawiał swego szwagra często na nędznych folwarkach, gdy tymczasem jego armja biwakowała pod gołem niebem.
Gdy Anglicy uskarżali się odpowiadał:
— Bądźcie cierpliwi aż do Saint-Quentin. Tam stoi Konnetable, który was z taką żarliwością i skwapliwnścią do nas zaprosił — oczekuje na was przy otwartych bramach.




V.
Traktat w Picquigny.

Przybyli nareszcie do Saint-Quentin.
Anglicy sądzili że weszli do przyjacielskiego miasta, maszerowali też bez należytej ostrożności, w tem przekonaniu że mieszkańcy powitają ich procesją z krzyżem i chorągwiami.
Skoro znaleźli się na pięćset kroków od miasta, dały się słyszeć strzały armatnie. Edward sądził że to oznaki radości i salwy moździerzowe ale wyprowadzono go z błędu, bo strzelano kulami i nawet zabito już jednego żołnierza.
Druga salwa położyła trupem dwóch.
Później ujrzano wychodzący naprzeciw garnizon, który stanął w szyku bojowym gotów do walki.
Konnetable teraz śmiało pokazał swoje zęby.
Anglicy, którzy sobie roili że wejdą do Francji bez najmniejszego oporu, bez najmniejszej przeszkody, nie znaleźli nawet dość miejsca, aby rozłożyć się obozem.
Francja otworzyła się przed nimi i zamknęła za nimi bramy.
Książę tymczasem zapowiedział, że ich opuścić musi, albowiem wzywała go armia do dalszego prowadzenia walki w Lotaryngji.
Edward przekonał się, że doznał najfatalniejszego zawodu, że zamiast przyjęcia go otwartemi rękami, zgotowano mu prawie przedwczesny zgon, że nakoniec każdy go zwiódł, jeden tylko król francuski powiedział rzetelną prawdę i dał mu przyjacielską przestrogę.
Przy królu znajdujący się dwaj lordowie: lord Stanley i Haward, ciągle, na każdym kroku mówili do króla.
— Przekonajże się teraz, najjaśniejszy panie, czy król francuski jest naszym przyjacielem czy wrogiem!
Herold Jarretiere, również był echem ich obu, przyznając im słuszność i powtarzając to, co oni mówili.
W chwili kiedy Anglicy przyjęci przez mieszkańców Saint-Quentin strzałami armatniemi, nie wiedzieli co czynić, czy pozostać, czy się cofnąć, pochwycono służącego jakiegoś szlachcica, którego jednak nazwisko arystokratyczne zapomniała wymienić historja owej epoki.
Arystokrata zaś miał nazwę Jakób de Granet.
Był to pierwszy jeniec, jakiego pochwycono; zaprowadzono go też wnet do Edwarda, który go wybadał, a następnie kazał wypuścić nie czyniąc mu żadnej krzywdy.
Skoro owego sługę nareszcie postanowiono puścić na wolność, dwaj lordowie zbliżyli się a dając mu pieniądze, oświadczyli:
— Powiedz swemu panu, mówił pierwszy, że te pieniądze dał ci lord Stanley.
— A te pieniądze — dodał drugi — otrzymałeś od lorda Hawarda i pozdrów od nas monarchę francuskiego.
Sługa wrócił wielce uradowany do Compiegne, gdzie właśnie pod tę porę przebywał król Ludwik XI., zażądał udzielenia mu audjencji i opowiedział królowi tak wydarzony wypadek jak i dalsze szczegóły całej dopiero co opisanej sceny.
Król niedowierzając mu poczytał go za szpiega.
Zrządziło bowiem nieszczęście, że ów Jakób Granet miał brata w służbie księcia Burgundzkiego, ztąd też powstało podejrzenie.
Służący okuty został w kajdany.
Ponieważ jednak w całem opowiadaniu wypadków, jakie przytrafiły się owemu mniemanemu szpiegowi, tkwiła prawda, król więc niepewny, jak uważać taki postępek nieznanego sobie człowieka, kazał go nieustannie przywoływać z więzienia i sam się go wypytywał, badał przeróżnemi sposobami.
Ile razy zaś go słuchał, tyle razy wewnętrzny głos ostrzegał króla, że człowiek ten jest niewinnie posądzony, niesłusznie osadzony w więzieniu, i że to, co mówi, jest niezmiernie ważną rzeczą, a mającą cechy istotnej prawdy i szczerości.
Zestawiając opowiadanie służącego, z tem co mówił herold Jarretiere, harmonizowało to ze sobą i chyba nieprzyjaciel mógł sobie inaczej tłumaczyć jego wyrazy.
Przyszła zatem myśl królowi, której dotąd jeszcze nie wykonał, mianowicie żeby posłać kogo do obozu Anglików, celem bliższego zbadania położenia.
Na nieszczęście nie miał żadnego herolda pod ręką. Siedział przy stole, ale jak niegdyś ów sławny Cid, wcale nie miał apetytu do jedzenia. Naprzeciw siebie miał swojego Cominesa, który znał projekta króla i namawiał go, aby raz przecie zabrał się do ich wykonania.
Nareszcie król raptem, po długiem zastanawianiu się zawołał:
— Mamy go — zawołał — panie Argenton.
— Któż to taki, najjaśniejszy panie.
— Czy znasz pan Hallesa, mojego szambelana?
— Doskonale, Najjaśniejszy panie — odparł Comines. — Syn Merichona, dawniejszego mera w Rochelli.
— Tak, to on właśnie; on ma służącego, którego widziałem, jest to człowiek bardzo rozumny i zręczny, chcę go posłać do obozu Anglików, przebranego za herolda. Idź pan i obiaduj w swoim pokoju, przedewszystkiem zaś poślij po owego służącego i zaproponuj mu, czy się zgodzi na podobną misję.
Ten służący, którego nazywano Merindol, był człowieczek niewielkiego wzrostu, który zdawał się na pierwszy rzut oka niezdolnym do odegrania tak ważnej roli wysłańca czyli herolda króla francuskiego. Wszakże rozmawiając z nim dłużej, Comines przekonał się o jego zdrowym rozsądku, o gładkim sposobie wyrażania się i zachowaniu się w niczem niezdradzającego pochodzenie tak niskie. Te właśnie szczególne przymioty owego służącego uczyniły wrażenie i na królu Ludwiku XI. i dla tego do obecnej chwili zapamiętał jego nazwisko i osobę.
Po chwilowej rozmowie Comines zaproponował mu, czyby nie podjął się misji jaką chce obarczyć go król.
Nieszczęśliwy ogromnie się tem przeraził i rzuciwszy się do nóg Cominesa, błagał go, aby wysłano kogo innego, bardziej zdolnego do spełnienia tak niebezpiecznego przedsięwzięcia.
Ale Comines kazał mu powstać, zaprosił go do obiadu, długo bardzo jeszcze z mm rozmawiał, później wyjaśnił mu ową misję w prawdziwem jej znaczeniu, przekonywał że w tym razie nie grozi mu zgoła żadne niebezpieczeństwo, przyrzekł znaczną kwotę pieniężną jako wynagrodzenie za tę usługę świadczoną królowi, zapytał go zkąd jest, a gdy dowiedział się że jest z Rochelli, obiecał, że po spełnieniu umiejętnie swego zadania dostanie bardzo dobre i korzystne miejsce urzędowania, że będzie co najmniej pierwszym z urzędników na wyspie de Rhe.
Podczas tej żarliwej rozprawy między dwoma mężami, z których jeden był skończonym dyplomatą, drugi zaś ze strachu nie przyznawał się do wrodzonych dyplomatycznych zdolności, wszedł król.
Nie przypuszczał on że sługus będzie czynił jakie trudności, jakie stawiał warunki, lub wprost oprze się zaszczytnemu dla niego powołaniu i w tym razie król sam chciał go widzieć i rozmówić się, nie wątpiąc że zdoła przełamać wszelkie skrupuły i wzdragania się. Jakoż Merindol uspokojony zapewnieniami króla, zgodził się i przyjął ową misję.
Teraz nowa przedstawiła się kwestja, zkąd wziąć ubrania dla herolda?
Ale i na to odnalazł środek król Ludwik. Posłał swego wielkiego koniuszego Alain de Villers, a rozkazem przyniesienia bandery, jaką posługują się zwykle trębacze. Bandera ta miała być materjałem do skrojenia i użycia munduru dla herolda z herbami Francji, resztę zaś kostjumu wypożyczono od herolda będącego przy bracie królewskim księciu de Burbon. Przyprowadzono konia, wsadzono na niego owego improwizowanego herolda, który włożywszy swój strój do mantelzaka przywiązanego do siodła, ruszył z kopyta nie żegnając się z nikim, z żadną żywą duszą.
Przybył do obozu angielskiego właśnie w tym czasie, kiedy odjeżdżał książę Burgundzki do swej armii obozującej pod Luksemburgiem. Chwila więc była najprzyjaźniejsza do przeprowadzenia misji królewskiej.
Herold tak na prędce zaimprowizowany, w zupełności usprawiedliwił położone w nim zaufanie — przedstawił się obu lordom: Stanlejowi i Howardowi, prosząc o pozwolenie widzenia się z królem Anglji.
Posłuchanie wyznaczono mu wieczorem tego samego dnia.
Edward, wielki smakosz, był właśnie już przy końcu swej uczty, w wybornym humorze i usposobieniu, szczególniej do wysłuchania warunków proponowanego mu przez króla Ludwika XI. pokoju.
Jakoż po niejakiej chwili kazał zwołać radę, której obwieściwszy w krótkich słowach przedmiot ten, jednozgodnie oświadczyła się za zawarciem pokoju.
Garbus Glocester jeden tylko był przeciwnego zdania, ale na zdanie jego, jako wyrażone osobno, nikt prawie najmniejszej nie zwrócił uwagi.
Merindol odesłany został Ludwikowi XI. z listem bezpieczeństwa.
Heroldowi francuskiemu towarzyszył równie i herold angielski.
Zanim ambasador króla Francji opuścił obóz angielski, król Edward ofiarował mu kubek napełniony sztukami złota.
Król Ludwik ze swej strony przyjął Merindola nadzwyczaj uradowany, któremu też dał znakomitą sumę pieniężną i przyobiecany urząd w miejscowości de Rhe!
Nazajutrz we wsi niedaleko od Amiens zebrali się plenipotenci i pełnomocnicy stron układać się mających o warunki pokoju.
Anglicy rozpoczęli od żądania korony francuskiej — to jest dwóch najważniejszych jej prowincji; Normandji i Guyenne; a zadowolnili się sumą 75 tysięcy talarów w złocie.
Zdecydowano również na tem posiedzeniu że delfin Francji poślubi córkę króla Angielskiego i że ta ostatnia przez lat dziewięć otrzymywać będzie rodzaj pensji w kwocie 60 tysięcy talarów, płatnych w Tower w Londynie z dochodów prowincji Guyenne — po upływie zaś zakreślonych dziesięciu lat zamieszka razem ze swym małżonkiem we Francji.
Nakoniec przyznano niejakie ulgi handlowi angielskiemu.
Edward był tak zagniewany, tak wściekle oburzony na księcia Burgundzkiego, że ofiarował królowi francuskiemu, na dowód stosunków przyjaźni, jaka pomiędzy nimi od tej chwili utrzymać się była powinna, listę tych osób, które zdradzały króla francuskiego, a nadto przyrzekł złożyć i dotykalne, rzeczywiste dowody ich zdrady.
Kiedy nareszcie ambasadorowie powracający z posiedzenia oświadczyli królowi, który niespokojny i zaciekawiony wyjechał naprzeciw nich do Amiens, o rezultacie przeprowadzonych przez siebie pertraktacji i warunków pokoju, w początkach nie chciał zgoła temu wierzyć, tak pokój ten okazał się dlań pożytecznym i pożądanym.
Dopiero zaś wtedy uwierzył, jak zmuszony był na owym traktacie położyć swój własny podpis.
W ten sposób nareszcie Ludwik XI. zupełnie się uspokoił i utrwalił w swem państwie spokój raz na zawsze a przynajmniej na długie lata.
Czując się więc zobowiązanym do wynagrodzenia trudów tych osób, które przyjmowały udział w zjeździe i po części przyczyniły się do uregulowania tak niespodziewanie korzystnych dla króla warunków pokoju, Ludwik XI. kazał wypłacić jednemu z lordów dziesięć tysięcy talarów złotem, drugiemu dwadzieścia tysięcy, innemu zapewnił dożywotnią pensję. Nakoniec wszystkich Anglików znajdujących się w Amiens zaprosił na wielką i wspaniałą ucztę — trwała ona blisko cztery dni, a Anglicy jedli i pili wiele się zmieściło, i dopiero piątego dnia odesłał ich królowi angielskiemu z pełnemi kieszeniami i jeszcze pełniejszemi żołądkami.
Przez to zachowanie się króla, Edward miał najlepszy dowód, że Ludwik XI. dał mu wszystko co tylko przyrzekł.
Ten traktat zawarty w Amiens nosił odtąd nazwę Pokoju w Picquigny.
Książę Burgundzki był jakby rażony piorunem skoro dowiedział się nareszcie o tem wszystkiem co zaszło.
Jeszcze bardziej przerażony został Konnetable de Saint-Pol, zrozumiał on bowiem bardzo dobrze, że zapłaci własną osobą i mieniem za koszta wojenne niedoszłej do skutku wojny.
Poruszył więc wszystkie możliwe środki i sposoby, aby nareszcie doprowadzić do tego iżby wojna prowadzona w Lotaryngji zakończyła się pokojowym układem; nieustannie mięszał się do spraw księcia Burgundzkiego i doniósł królowi, że Anglicy zadowolnią się najzupełniej gdy pozostaną na zimowych kwaterach w dwóch miastach w Eu i Saint Valery.
Król wszakże, który nie chciał wcale aby Anglicy dłużej w kraju pozostali, dał tajemny rozkaz spalenia obu miejscowości, a skoro pełnomocnicy angielscy upomnieli się, odpowiedziano im kategorycznie, iż miasta te przypadkowym sposobem uległy pożarowi.
Edward tymczasem był tak uradowany z zawartego stosunku i taką okazywał przyjaźń swemu sprzymierzeńcowi, że oddalając się, przyrzekł powrócić w następnym roku, aby z kretesem zniszczyć księcia Burgundzkiego, jeżeli król Ludwik zdecyduje się wypłacić mu połowę kosztów, zamierzonej w ten sposób wojny.
Ludwik wszakże odmówił, nabierał bowiem coraz bardziej przekonania, że książę Burgundzki sam wkrótce się zrujnuje.
Przeciwnie żądał tylko jednej, jedynej rzeczy, mianowicie, aby ze swym kuzynem był w stosunkach jak najprzyjaźniejszych, a przynajmniej aby zawieszenie broni trwało jak najdłużej, a to dla tego, by tenże wyczerpał wszelkie swoje siły w walce z Szwajcarją i niemieckiem państwem. Liczył on zawsze na owe długie ośmnasto stopowe lance, których działanie widział naocznie w bitwie pod św. Jakóbem i pewny był że one księcia Burgundzkiego i całą jego kawaler ją należycie naszpikują.
Sam zaś osobiście pragnął oswobodzić się od dwóch tkwiących w jego głowie cierni i kolców — pierwszym kolcem była dla niego Północ — drugim Południe, to jest w tych dwóch punktach znajdowali się; Armagnac i Saint-Pol.
Zamiast nazwy Armagnac, możemy tu podstawić nazwę: Nemours. Już w roku 1473 usunął on ze swej drogi Jana Armagnac’a, męża dwóch żon, z których jedna była jego rodzoną siostrą. Ludwik XI. osaczył go w Lectoure i po wzięciu miasta, w oczach jego żony, kazał go zasztyletować.
To już było coś.
La Value osadzony był w klatce; Melun ścięty, d’Armagnac zamordowany, d’Alençon skazany na śmierć i jeżeli utrzymany został przy życiu, to jedynie zawdzięczał to łasce — jednem słowem wszyscy wyjąwszy księcia de Guyenne, albo otruci, albo nie otruci pomarli, pozostał więc tylko: Saint-Pol i Nemours.
A ten Nemours, inaczej mówiąc Armagnac doskonale wiedział że i na niego kiedyś przyjdzie kolej, co stwierdził w liście pisanym do swego wnuka przez małżeństwo p. Saint-Pol:
„Spodziewając się lada chwila aresztowania, poślę ci moje dzieci, które racz zabezpieczyć“.
Przez lat piętnaście obaj dopuszczali się zdrady, nie tylko jako amatorzy, ale jako zdrajcy płatni, już to zdradzając króla Francji, już króla Angielskiego, już to księcia Burgundzkiego a za każdym razem wynagradzani byli albo nowym tytułem albo prowincją.
Nemours, n. p. miał dobra w całej Francji, poczynając od Pireneów a kończąc na prowincji Hainaut.
Co zaś do Saint-Pola, przedstawiał on typ niewdzięcznika, o jakim trudno pomyśleć.
Król obsypał go dobrami i trzy razy przez niego umierał, a raczej chciałem powiedzieć ginął, bo król nigdy nie umiera, ale ginie.
Po raz pierwszy Saint-Pol zdradził pod Montlhery, a zyskał skutkiem tej zdrady szablę Konetabla, żonę, bogaty posag i gubernatorstwo w Normandji.
Po raz drugi, król Ludwik dał mu miejsce i władzę rozporządzalną na Południu; wówczas Saint-Pol zmówił się przeciwko królowi z księciem Guyenne i z księciem Burgundzkim.
Nakoniec po raz trzeci pozostawił pamiątkę po sobie Karolowi Śmiałemu w Kolonji i Neuse, który rozpoczął wojnę z cesarstwem; wówczas to Saint-Pol sprowadził Anglików i posłał ich do Francji. Rzecz tę usprawiedliwiają listy przesłane przez Edwarda króla angielskiego, królowi Ludwikowi.
Z tych więc powodów Saint-Pol powinien być pochwycony.
Król dał za tego człowieka prowincję i pozwolił sobie zabrać inną — dał Lotaryngję a pozwolił zabrać Alzację. Wówczas to wyrzekł swym żartobliwym i kostycznym tonem:
— Mój szlachetny kuzyn książę burgundzki porozumiał się z Konnetablem, a uwinął się z nim tak, jak się czynić zwykło z lisem. Zatrzymał on skórę, wysokiej ceny i dobroci, a dla mnie pozostawił mięso nie mające żadnej wartości.
Traktat na mocy którego król ustąpił Lotaryngję, a książę Burgundzki wydał w ręce króla Saint-Pola zawarty został w d. 13. września 1475 r. Nazajutrz Ludwik XI. przybył do Saint-Quentin z pięciuset ludźmi, miasto otworzyło mu bramy.
Saint-Pol tymczasem ratował się ucieczką do Mons, do swego przyjaciela p. Hainaut, tutaj pilnował go jeden tylko lokaj a on sądził że nie ma się czego obawiać.
Ale w d. 16. października sekretarz księcia Bnrgundzkiego przywiózł rozkaz do mieszkańców, aby zwrócili na Saint-Pola szczególną uwagę.
Nakoniec pojawił się ostatni posłaniec z rozkazem wydania Saint-Pola w dniu 24, jeżeli dotąd miasto Nancy nie jest zdobyte.
Ażeby dobrze zrozumieć ten ostatni rozkaz, należy wiedzieć, że książę w tym względzie także knuł pewną intrygę. Chciał on posiąść Lotaryngię a nie wydać przytem Saint-Pola; ponieważ ten człowiek w jego rękach był zawsze dzielną bronią przeciwko królowi francuskiemu.
Ludwik przeniknął podwójną grę swego kuzyna i zagroził mu.
— Jeżeli mi nie wydasz Saint-Pola, wkroczę do Lotaryngji, nie jako sprzymierzeniec twój, ale jako twój nieprzyjaciel.
Książę osadził Nancy.
Skoro Nancy zostanie zdobyte, to tem samem zdobyta będzie i Lotaryngja a wówczas cóż może księcia Burgundzkiego obchodzić król francuski.
Jego właśni inżynierzy przyrzekli mu że miasto będzie wzięte 20. t. m. dla tego to pisał Karol:
— „Jeżeli Nancy nie jest zdobyte, w dniu 24 b. m. wydać Saint-Pola“. Jeżeli zaś zdobędzie Nancy, zatrzyma je dla siebie i Saint-Pola nie wyda.
Na nieszczęście inżynierowie burgundcy omylili się w swoich kombinacjach i obliczeniach.
W dniu 24, najwięksi nieprzyjaciele Saint-Pola pp. Hugonnet i Humbercourt, nie tracąc ani chwili czasu przyaresztowali go.
W trzy godziny po tem aresztowaniu przysłany został rozkaz, zezwalający na przedłużenie terminu wydania Saint-Pola, ale już było za późno.
Saint-Pol został tedy w dniu 24 listopada pochwycony w Mons, a w dniu 27 t. m. pomieszczono go w Bastylji zaś w dniu 19 grudnia został na placu Grevé w Paryżu ścięty.
Kto mianowicie poniósł największą stratę z powodu tej egzekucji, to niewątpliwie książę burgundzki.
Konnetabl był jego przyjacielem od dziecinnych lat; książę osadził go w swojem państwie, zapewnił mu wszelkie bezpieczeństwa, a wydał go w ręce nieprzyjaciół jedynie z chciwości.
W ten sposób Karol tracić począł zwolna swoją dawną sławę — utracił zaś imię zwycięzcy po niepomyślnym szturmie do miasta Neus, które musiał haniebnie opuścić; utracił również wziętość jako polityk stanu przez wylądowanie Anglików w Calais, których niepotrafił poprzeć w powziętych zamiarach — dalej dobre imię, jako honorowy człowiek, przez sprzedanie hrabiego de Saint-Pol, którego wydał w sposób niegodziwy uczciwego męża.
Każdy teraz mógł śmiało głosić, że książę burgundzki stoi na drodze do zupełnej zguby i upadku.
Równocześnie jednak zabłysł mu jeszcze jeden promień szczęścia w tym dniu, w którym tryumfalnie wjechał do miasta Nancy a było to dnia 29 listopada 1475 roku, to jest w pięć dni po wydaniu Saint-Pola.
Książę jechał na swym bojowym koniu, jaśniejąc blaskiem złota i drogich kamieni. Miał na głowie czerwony baret, ozdobiony koroną książęcą, która wedle zdania ówczesnych, z powodu djamentów, jakiemi była przystrojona, miała wartość równą wartości całego księstwa.
Po za nim postępowali dwaj pazie, w tak kosztownych strojach, jakich jeszcze dotąd nie widziano nigdy.
Obok niego jechał książę Tarentu, syn króla Neapolu, książę Cleve, hrabia Nassau, Marle, Chimay, Campobasso, i nakoniec Antoni, wielki basztard burgundzki.
Udał się on naprzód do kościoła św. Jerzego gdzie wysłuchał mszy i zaprzysiągł wolności miasta oraz przywileje księstwa, powrócił zaś pieszo, pozostawiwszy swego konia z wspaniałym rzędem kanonikom katedralnym. Posiadali oni takie prawo.
Karol zatem posiadł Lotaryngję, posiadanie to jednak bardzo drogo było opłacone.
To piękne, bogate Nancy daleko mu lepiej podobało się niż inne miasta, lepiej nawet niż Dijon, lepiej niż jakiekolwiek grody we Flandrji, tej upartej i zuchwałej Flandrji, zapragnął też jeszcze bardziej je upiększyć i przeznaczyć je na miejsce najwyższej władzy, to jest na stolicę, projektując budowle wspaniałego pałacu i w tym pałacu skoncentrować cały dalszy swój żywot.
Przedewszystkiem jednakże trzeba było ukarać Szwajcarów, którzy ośmielili się wypowiedzieć mu wojnę.




VI.
Wół z Uri a krowa z Unterwalden.

Już wojska skonfederowane rozpoczęły kroki nieprzyjacielskie, napadły na Burgund ją i spaliły Blamont, oprócz tego aby zabezpieczyć grzbiety gór Jura, Berneńczycy opanowali twierdze Jougne, Orbe i Granson, które należały do p. Chatel-Guyon, jednego z najpierwszych dygnitarzy dworu burgundzkiego.
Ta Szwajcarja, którą Karol chciał pokonać i upokorzyć, była dla niego więcej niż prowincja, którą on chciał przyłączyć do swego państwa; ona była dla niego celem życia, zdobycie jej życzeniem stanowiącym jedyne pragnienie dumnego pana.
Ale, mówiono mu, miej się na ostrożności najłaskawszy panie, Szwajcarzy są wybornemi żołnierzami.
— Tem lepiej — odpowiedział — skoro ich pokonam, włączę do mojej armji, oni mi dopomódz muszą do przeprowadzenia i wykonania planów.
Znamy te plany.
Książę miał w dobrym królu René, przyjaciela, który wyciągał doń ręce — Jakób Sabaudzki, marszałek burgundzki zaręczał mu za małego księcia Sabaudzkiego i jego matkę.
Gdyby stał się panem zachodnich Alp, mógłby spaść jak huragan na Włochy, prowadziła tam droga Hannibala. Tylko, że Karol szczęśliwszy niż ów bohater średnich wieków, niepotrzebował obawiać się nieprzyjaciela z tamtej strony Alp; przeciwnie spotkałby tam przyjaciół a nawet związkowych.
Do tego wszystkiego potrzeba było koniecznie zwyciężyć Szwajcarję, która stanowiła największą w jego zaborczych zamiarach przeszkodą.
Jedna rzecz tylko opóźniała wykonanie tego projektu, oto dla czego król francuski nie żąda od niego skóry Saint-Pola, zadawalniając się jedynie mięsem.
Ale Ludwik XI nie był szaleńcem.
Jeżeli król francuski powstrzymywał Karola od wojny ze Szwajcarją, był jego dobroczyńcą, bo tym sposobem powstrzymywał go od niechybnej zguby.
Król wreszcie sam, z dobrej woli i bez wezwania wydał mu Saint-Quentin.
Więc nakoniec książę pomaszerował naprzeciw tym pastuchom, jak nazywał pogardliwie ludność mieszkającą w kantonach szwajcarskich.
Ludwik XI oświadczył także im, że ze względu na zawieszenie broni, zawarte z księciem burgundzkim, nie może im w niczem dodomódz, a tem mniej posłać wojska. Ale w takim wypadku, jak to dobrze pamiętamy, był artykuł w traktacie zastrzegający podobne położenie rzeczy, a mianowicie: król był obowiązany im corocznie wypłacać dwadzieścia tysięcy franków.
Rzeczywiście zapłacił im tę sumę, a nawet zapłacił i to, coby się w roku następnym należało. Szwajcarzy podziękowali królowi za szczególną uprzejmość, bo mieli wszystko to, co im brakowało i pieniądze i ludzi.
Pod pozorem pielgrzymki do Notre-Dame du Puy au Velay, król zamieszkał w Dijon. Chciał on wszystko wiedzieć i wszystko widzieć, widowisko jakie miało nastąpić, niezmierną rozbudzało w nim ciekawość.
W ciężkiej porze, bo wśród najtęższej zimy, to jest dnia 11 stycznia 1476 Karol opuścił Nancy, celem objęcia głównej komendy nad armią.
Nigdy jeszcze nie rozporządzał tak olbrzymią siłą.
Do trzydziestu tysięcy, które przyprowadził z Lotaryngji dołączył się hrabia de Romont z czterma tysiącami wojowników; sześć tysięcy zaś miało przybyć z Piemontu i Medjolanu — jego artylerja była znakomita, powiększyła się zaś armatami zdobytemi w Lotaryngji, ogromne też szeregi wozów ciągnęły za nim, prowadził on też skarb ojca zabrany Flamandczykom, mianowicie: kaplice, naczynia kościelne, świętych ze złota, apostołów ze srebra, broń damasceńską, naczynia z mozajki, majoliki, sztandary, namioty i pawilony.
Wspaniałość ta przypominała tradycje dawne wojen perskich — był to, można powiedzieć, obóz Kserksesa ze średnich wieków, idący ze swym dworem, książętami, kupcami, miłośnicami, służbą — pomieszaną z oddziałami rycerskiemi — wszystko to w takiej mnogości, że przewyższało liczbą całą armję.
Szwajcarzy tymczasem przedstawiali inne widowisko — tam było drzewo i żelazo.
Kiedy książę ogłosił wojnę przeciwko Szwajcarom, ich ambasador odpowiedział:
— Wy nic nie zarobicie na nas, nasz kraj jest ubogi i jałowy — nasi jeńcy nie będą mieli czem płacić należącego się za nich okupu — więcej posiadacie złota i srebra w ostrogach waszych jeźdźców i w rzędach na konie, niżby się znalazło go w całej Szwajcarji.
Dwie potęgi brutalne, szły naprzeciw siebie — i musiały się zetrzeć ze sobą — lew burgundzki i niedźwiedź berneński mieli poprobować swych sił w wzajemnych zapasach.
Hrabia de Romont dowodził przednią strażą; skoro wszedł do Jougne, znalazł się w swoim kraju. Szwajcarzy bez oporu pozostawili Jougne i Orbe w rękach nieprzyjaciół.
Nakoniec armia nieprzyjacielska dotarła do Iverden.
Szwajcarzy postanowili się bronić; lecz mieszkańcy, którzy tęsknili do dawnego swego pana, porozumieli się między sobą postanawiając wydać miasto.
Plan tego był bardzo prosty. Dwa domy dotykały wałów — mieszkańcy tedy wyrobili w murach otwór i przez ten właśnie otwór nocą weszli Burgundczycy.
Skoro zaś dostali się do wnętrza miasta, poczęli wołać:
— Burgundja! Burgundja! Miasto poddało się!
Szwajcarzy na pół uzbrojeni i na pół ubrani, wyszli z domów; byli to ludzie których nie tak łatwo byle czem zastraszyć — zresztą mówili doskonale obcym językiem co także miało wielkie znaczenie. Zaczęli tedy przywoływać, poznawać wzajemnie, nareszcie złączyli się i pod dowództwem Hansa Schürpf z Lucerny rozpoczęli rejteradę do zamku. Hans Müller z Berna postawiony został na moście celem krycia cofających się.
Dzielni górale stracili tylko pięciu ludzi.
Szósty prawie także był zgubionym; w chwili bowiem, kiedy jego towarzysze maszerowali do zamku i mieli już podnieść most zwodzony, ujrzano go nadbiegającego z ręczną procą i mieczem obnażonym. Ścigany przez jakiegoś Burgundczyka, odwrócił się, wypuścił nań strzałę z łuku, potem rzucił się na niego i zabił mieczem — wyciągnąwszy zaś z ciała trupa strzałę, zaczął na nowo biedź ku fortecy. Lecz powstrzymany został przez drugiego nieprzyjacielskiego żołnierza — zwrócił się ku niemu zabił go tak jak pierwszego, wyciągnął znowu strzałę i przeszył nią piersi trzeciemu Burgundczykowi. Tym razem nie uznał za stosowne wydobywać napowrót strzały, bo już nie było czasu, gdyż most zwodzony zapadł.
Skoro zaś hrabia Romont pojawił się przed zamkiem, przyjęli go Szwajcarzy cegłami z pieca, który właśnie rozwalili.
Oblegający wypełnili tymczasem rowy słomą i takową zapalili.
Lecz zaledwie płomień dotknął drzwi, Szwajcarzy je otworzyli i rzucili się na Burgundczyków, którzy na ten napad byli wcale nie przygotowani.
Napad tak był gwałtowny, że zmuszono nieprzyjaciela do ucieczki, hrabia został ranny, a Szwajcarzy zabrali z miasta wszystko co było potrzebne do pożywienia.
Następnego dnia przybyło kilka oddziałów Berneńczyków, celem wzmocnienia załogi — Burgundczycy sądząc że to przednia straż szwajcarska pędzi na nich, ze strachem uciekli z miasta.
Szwajcarowie podpalili je i z artylerją cofnęli się do zamku ufortyfikowanego w Granzon.
Postanowili oni ten zamek bronić do upadłego.
W dniu 19 nadszedł książę Burgundzki ze swoją całą armją. Chciał on dobrać się do pulsu Szwajcarów, nakazał więc generalny szturm.
Utracił on około 200 ludzi w rowach fortecy.
W pięć dni później przypuszczono drugi szturm, który z tą samą zaciekłością został odparty.
Teraz zmienił książę swoją taktykę. Ustawił artylerję na wzgórzach i zaczął zamek bombardować.
Nieszczęście chciało że Jerzy Stein, komendant twierdzy zachorował, a Hans Tillier, dowódca artylerji, przy jednym wystrzale, którym sam kierował został zabity, nadto z nieostrożności czy też z innego powodu wyleciał w skutek eksplozji magazyn prochu w powietrze.
Wśród tylu niepowodzeń, szlachcic niemiecki, nazwiskiem Ramszwag, chciał parlamentować z oblężonymi.
Jakoż wystąpił, jak sam twierdził, w imieniu margrabiego Filipa Badeńskiego. W przemówieniu swem głównie czynił nacisk na to że już dość krwi wylano, że Szwajcarowie aż nadto usprawiedliwili swoją sławę jako żołnierze-rycerzy i że rozsądek nakazuje rozpocząć parlamentację i położyć kres dalszej rzezi.
Gdy jednak tak łagodne wystąpienie me podziałało na niedowierzających a pewnych siebie Szwajcarów, ambasador-amator począł grozić.
— Cóż wam z tego przyjdzie że nadarmo utracicie ludzi. Wreszcie nikt nie będzie oszczędzanym, kogo pochwycimy z bronią.
Skoro i to niepodziałało na umysły słuchających, dodał:
— Wszystkie kantony zostaną zniszczone ogniem a ludność ich będzie w pień wycięta. Ale Bern, jeżeli odda się na łaskę i niełaskę zostanie oszczędzone i nietknięte.
Na ten ustęp ostatni zwrócono szczególniejszą uwagę, bo któryż z poczciwych ludzi nie da się pochwycić na wędkę, jeżeli mu przyrzekają wolność i bezpieczeństwo życia. Pomiędy szwajcarami zrodziło się tedy rozdwojenie.
Hans Müller, oświadczył stanowczo że zrzeka się wszelkiej łaski i raczej pod gruzami miasta da się pogrzebać, niż opuści swoje szeregi, albo namawiać będzie do poddania się.
Hans Müler zaś proponował aby korzystać z łaskawych zapewnień parlamentarza i poddać się.
Ten ostatni zyskał wielu zwolenników. Udarowano parlamentarza pieniędzmi, a mianowicie dano mu sto talarów złotem, by dotrzymał zobowiązania i nawet rada miasta dozwoliła się mu prowadzić bez broni do księcia dla narady.
Książę usłyszawszy wielki alarm i hałas kroczących tylu ludzi, zapytał, co to ma znaczyć?
Odpowiedziano mu, jako załoga miasta zgłasza się do niego z prośbą o przyjęcie ich pokornego poddania się.
Nie mogąc temu zgoła wierzyć, wyszedł i stanął na progu swego namiotu. Rzeczywiście ujrzał przed sobą zgromadzonych ośmiuset ludzi, miejscowego garnizonu.
— Najłaskawszy panie — odezwał się wówczas parlamentarz, oto jest garnizon miasta Berna, który udaje się do jego dobroci, do jego łaski i niełaski.
— Czy to rzeczywiście prawda? — zapytał książę Burgundzki, wątpiący w tak niespodziany obrót rzeczy.
— Wszak jesteśmy tu wszyscy — odpowiedzieli.
— Bardzo dobrze — rzekł książę. — Moją jest wolą, aby byli wszyscy albo powieszeni, albo utopieni. Zostawcie im jednak czas do pojednania się z Bogiem i uproszenia przebaczenia za grzechy.
— Brawo! — wykrzyknęli, hrabia Romont i Chatel-Guyon — jeżeli nikogo nieoszczędzimy wojna skończona.
Przy tych słowach i na znak dany przez księcia zostali oni otoczeni w koło i następnie podzieleni na dwie połowy: osada z zamku Granson, miała ponieść śmierć na szubienicy, osada zaś z Verdun skazana na utopienie.
Zapowiedziano wyrok ten jeńcom, wysłuchali go spokojnie, nieokazując najmniejszej trwogi, tylko Wübler padł na kolana przed Müllerem, błagając o przebaczenie, że śmiał opierać się jego projektowi i nieposłuchał tego co radził i że tym sposobem, siebie i jego i swoich dzielnych towarzyszy wystawił na niebezpieczeństwo śmierci.
Müller podniósł swego towarzysza i ucałował, dając tem dowód, że mu wszystko przebaczył.
W tym też czasie przybyli ludzie z Estavayer (Stãfis) którzy przed trzema laty srogo przez Szwajcarów zostali pokrzywdzeni, a także ludzie z Werdun, których dopiero nie dawno miasta spalili.
Zażądali oni spełnienia jako kaci wyroku na swych nieprzyjaciołach. Żądanie to, jako bardzo słuszne w rozumieniu księcia burgundzkiego, tenże uwzględnił.
W godzinę później przystąpiono do egzekucji.
Wieszanie trwało ośm godzin. Wieszano nie tylko na gałęziach drzew otaczających pole walki, ale nawet na kołach wbitych w ziemię.
Na jednem i tem samem odrzwiu wisiało po dziesięciu i więcej trupów.
Kiedy nareszcie ukończono tę wstrętną operację, książę odezwał się:
— Jutro będziemy topili, nie trzeba odrazu wyczerpywać tak miłej przyjemności.
Rzeczywiście nazajutrz przystąpiono do topienia.
Karol wsiadł do łodzi, pokrytej przepysznemi kobiercami, atłasowemi i aksamitnemi festonami, oraz banderami różno-kolorowemi i wstęgami. Na wielkim maszcie powiewała chorągiew z herbami Burgundji.
Barka księcia znalazła się w środku, około niej zaś ugrupowane były inne i dalsze łodzie ze skazanymi.
Skoro ich nareszcie wszystkich umieszczono, wypłynięto na środek jeziora i poczęto rzucać do wody, który z nich wypłynął napowrót na powierzchnię zabijano uderzeniem okutego żelazem wiosła.
Wszyscy zmarli jak męczennicy, żaden z nich nie błagał o łaskę.
Niektórych łucznicy zabijali puszczając strzały z łuków.
Można wyobrazić sobie jak okropne było widowisko, tem więcej że każdy z topionych wielkim wołał głosem:
— Zemsta! Zemsta boża!
W początku oblężenia zamku Granson, Mikołaj Scharnaethal nie mógł zebrać więcej ludzi zbrojnych nad 8.000, pomaszerował jednak z nimi i dotarłszy do Morat, czekał.
Tu do niego poczęli zbierać się ze wszystkich stron.
Piotr de Faucigny, z Friburga z 500 ludźmi.
Piotr de Romstal, z dwoma stami.
Conrad Wög z Solury, z 8 stami.
W ten sposób powiększywszy swoją armię Mikołaj Scharnaethal, odważył się na wojnę i poszedł aż do Newchatelu.
Zaledwie tu pokazał się, gdy Henryk Göldli, złączył się z nim prowadząc 1.500 ludzi z Zurichu, Badenu, z Argowic i z prowincji sąsiednich. Potem przybyli:
Peterman Rot z 800 ludzi z Bazel.
Harfurter z 800 ludźmi z Lucerny.
Raul Roeding z 4.000, ze starej ligi niemieckiej, t. j. ze Schwytz, Uri, Unterwalden, Zug i Glarls.
Nakoniec zebrali się kontyngenty z Saint Gal i Szafhuzy i ze Strasburga.
Dalej sześćset kawalerji, której połowę uzbroił sam biskup.
Herman d’Eptingen z zbrojnemi ludźmi i wasalami arcyksięcia Zygmunta.
Bazel przysłało ponadto na koszta wojenne 4.000 złr.
Z końcem miesiąca lutego armja szwajcarska przedstawiała silny zastęp zbrojny, dwudziestotysięczny.
Książę ani przeczuwał, ani przypuszczał, ani myślał, aby armja związkowa, mogła się ująć za pomordowanych podstępem i haniebnie braci swych, ale jednak miał przeczucie nieznanej trwogi.
Cóż jednak mogła zdziałać tak liczna gromada, wobec armji uzbrojonej, w obec wytrawnych żołnierzy?
W początkach lekceważono ową armię chłopską i oczekiwano ją na polach pod Granzon, kiedy zaś dowiedziano że wyruszyła pospiesznym marszem, postanowiono bądź co bądź spotkać się z nią i wyjść naprzeciw.
Na drodze pomiędzy Granzon a Nevchatel stał zamek, który górował nad całą przestrzenią — dojazd do niego był tak wąski że stanowił jakby ścieżynkę pomiędzy górami a jeziorem.
Widząc tak wspaniałą armię, zamek w Waumarcus nie śmiał myśleć nawet o obronie, lecz natychmiast otworzył drzwi fortecy, garnizon wyszedł naprzeciw księcia, ofiarując się przyłączyć do jego wojska.
Książę tym sposobem zdobywszy zamek, umieścił w nim Jerzego Rozembos z rozkazem bronienia zamku i ostrzeliwania okolicy.
Ze swej strony Szwajcarowie wciąż postępowali naprzód, wzdłuż brzegów rzeki Reuss. Marsz ich jednak był raczej ostrożnem podkradaniem się, ponieważ nie wiedzieli, gdzie mianowicie mogą natknąć się na nieprzyjaciela.
Burgundczycy. przeciwnie, gdziekolwiek spotkali pojedyncze grupy Szwajcarów wszędzie je znosili.
Pierwszego marca Szwajcarzy przeszli rzekę Reuss. Drugiego t. m. po wysłuchaniu mszy, odprawionej w polu, panowie z Lucerny, ludzie ze Schwytz i Thun, którzy tego dnia formowali straż przednią, skierowali się na drogę w górach pozostawiając na boku zamek Vaumareus i doszedłszy do szczytu napotkali p. Rosembos z sześćdziesięciu łucznikami.
Walka rozpoczęła się — burgundczycy pobici ratowali się ucieczką.
Wtedy szwajcarzy usadowili się na najwyższym punkcie górzystym i ztąd mogli doskonale przypatrywać się całej armji burgundzkiej. Ciągnęła się ona od brzegów jeziora aż do Concise i lewe jej skrzydło, okrążało góry.
Książę równie dostrzegł i siły szwajcarów.
Zsiadł z konia a kazawszy przyprowadzić sobie wielkiego rumaka okrytego zbroją dosiadł go i zawołał:
— Naprzód! Idźmy przeciwko tym chamom, ponieważ taka czerń nie może zasługiwać na nazwę rycerzy.
Dostrzegłszy burgundczyków, szwajcarzy wydelegowali czterech z pomiędzy siebie do Mikołaja Scharnaethal, z wiadomościa że armja księcia burgundzkiego się zbliża i że walka niewątpliwie natychmiast się zawiąże. Ludzie ze Schwitz i Thurn, jakkolwiek najsłabsi liczbą, zaprzysięgli że nieustąpią ani kroku.
I w samej rzeczy ta przednia straż jakkolwiek tworząca oddział zaledwie z 1.500 ludzi złożony, nie drżała na widok chmary rycerzy i czekała odważnie na pierwsze uderzenie. — Zeszła ona z gór w najlepszym porządku, krokiem podwójnym, utrzymując ścisłość kolumny i szeregów, i dostała się na mały plac, na którym wznosił się klasztor św. Bruno.
Szwajcarzy, wiedzeni instynktem strategicznym oparli się o mury klasztoru.
Potem słysząc śpiew zakonników, którzy w tej chwili odprawiali mszę, utkwili swe piki w ziemię a uklęknąwszy, wzięli udział w nabożeństwie po za obrębem tego klasztoru.
Książę widząc ich klęczących, wziął to za rodzaj oddawania się w pokorze na łaskę i miłosierdzie.
— Na Świętego Jerzego — krzyknął — zdaje mi się że te chamy zdają się na łaskę i pragną się poddać.
I stając na czele batalji, dodał:
— Dalej, bombardzierzy, strzelajcie do nich z dział, niech wiedzą i niech przekonają się że nie ma dla nich żadnej łaski.
Ludzie stojący przy armatach spełnili rozkaz; kule poczęły przerzedzać szeregi klęczących Szwajcarów. Kilku z nich padło trupem, wielu było rannych, reszta jednak wciąż na kolanach, nie przerywała swoich modlitw.
Książę dał rozkaz do drugiej salwy, kanonierzy po raz drugi wystrzelili.
I skoro wiatr rozwiał dym z prochu Karol ujrzał stojących już Szwajcarów i gotujących się do walki.
Msza ukończyła się i oddział trzechtysięczny, dowodzony przez Mikołaja Scharnaethal pospieszył dla połączenia się z przednią strażą.
Nie tylko szwajcarzy stanęli na nogi, ale szybkim krokiem posunęli się ku wojskom księcia. Sformowali oni trzy karebataljony, naszpikowane lancami, pośród zaś tych carré powiewały sztandary, które nieśli chorążowie równie tak dzielnie i śmiało, jak chorążowie samego księcia.
W przerwach między bataljonami postępowała artylerja, idąc tym samym krokiem co piechota i zbliżając się coraz bardziej do punktu, na którym musiało koniecznie nastąpić starcie.
Skrzydło owego smoka zbrojnego, najeżonego pikami składali ludzie Schwatzumrera z Zurichu, i Hermana z Mulinnen, którzy lekko uzbrojeni — szli z jednej strony po boku gór, z drugiej po brzegach jeziora.
Książę zawołał chorążego i kazał ustawić przy sobie swój sztandar; poczem włożywszy na głowę kask złoty z koroną usianą djamentami, nakazał p. Chatel-Guyon zaatakować bataljon z lewego skrzydła a p. Aimeries, atakować z prawego skrzydła. Dla siebie zostawił środek.
Jednakże ów Karol Śmiały postąpił bardzo niestosownie i popełnił błąd nie do darowania, mając przy sobie tylko straż przednią — chociaż, co prawda straż ta składała się z najprzedniejszych rycerzy.
Chatel-Guyon uderzył na nieprzyjaciela z prawdziwą wściekłością, ci Szwajcarzy bowiem, niegdyś zrabowali mu i niszczyli jego posiadłości, a ponieważ był to mąż olbrzymiej siły i nadzwyczajnej odwagi, rzuciwszy się na oślep między walczących, prawie powstrzymał pochód całego bataljonu i dostał się w sam jego środek. — Znalazł się on prawie o dwa kroki od sztandaru Berna i wyciągnął po niego już rękę, gdy pewien człowiek z Bernu, nazwiskiem Hamme, ciął go szablą.
W tejże samej chwili, Henryk Elsener, z Lucerny, zawładnął sztandarem, jaki trzymał Chatel-Guyon.
Na prawem skrzydle działo się prawie to samo a podobno gorzej jeszcze powiędło się Burgundczykom i Ludwik Aimeries, padł zaraz na wstępie — po nim również poległ Jan Lalaing. — Skoro padli obaj dowódcy, wystąpił trzeci, niejaki Poitiers, lecz godność nową komendanta przypłacił także życiem.
W samym centrum walczył książę. Ale po pierwszem zaraz uderzeniu przekonał się że trudna będzie sprawa, bo przy nim padło kilku najznakomitszych rycerzy, co gorsza złamany został drążek od sztandaru i gdyby samej chorągwi nie schwycił był, niewątpliwie dostałaby się w ręce nieprzyjaciół.
Książę nie miał wyobrażenia, czem może być ta gromada chamów, jak ich nazywał. Chami ci, to byli obywatele broniący własnej Ojczyzny, walczący za swe prawa i wolność, za bezpieczeństwo swych rodzin. To obywatele pojmujący obowiązki swe względem kraju zagrożonego tyranią — to też książę burgundzki zamiast chamów, zamiast tłuszczy, którą spodziewał się rozpędzić jak trzodę — natknął się na prawdziwy mur z żelaza.
I co gorsza ten mur z żelaza, w jednej chwili poruszył się, wywracając wszystko co mu tamowało dalszą drogę.
Zmusił on do cofnięcia się Burgunda, gdy pierwej już jego wojska odrzucono w tył na prawem i lewem skrzydle.
Cofnął się tedy, okryty rumieńcem wstydu — uderzał on na wszystkie strony, ale jednak cofać się musiał.
Cofał się dopóty, aż wreszcie dotarł aż do swej armji.
Tutaj, na chwilę zatrzymał się, skoczył z konia, zmienił kask i rumaka. — Jego poprzedni kask był potłuczony, a z nim razem i korona obsypana djamentami, koń skaleczony, opływający krwią i zaledwie stojący na nogach.
Dosiadłszy świeżego konia i uzbrojony na nowo, na nowo dał rozkaz do ataku.
Ale, w tej chwili, na szczycie wzgórza Champigny i Bonvillors ujrzał pojawiający się nowy zastęp nieprzyjaciół — składał się zapewne, jak z rzutu oka można było osądzić, co najmniej z podwójnej liczby bojowników, dwa razy silniejszy niż poprzednie oddziały, tak niegrzecznie obchodzące się z księciem i jego wojskiem. Szybko tedy zsiadł z konia i wielkim głosem zawołał na artylerję i rozkazał strzelać:
Poczem Karol rozkazał przypuścić atak do nowo przybyłych, gdy o to z przeciwnej zupełnie strony, dał się słyszeć wielki hałas i okropny szczęk broni, a nadto odezwały się przeraźliwe dźwięki trąb bojowych.
To oddziały łudzi z Uri i Unterwalden spieszące na pomoc.
Trąby te, to znane dobrze rogi bojowe, dane nam, jak mówi tradycja naszych ojców, jeszcze przez Pepina, które nazywały się Wół z Uri a krowa z Unterwalden.
Na ten huk trąb, straszny, przeraźliwy, bo dotąd wcale nieznany, a który zdawał się zapowiadać ryk jakiegoś olbrzymiego potwora, książę zatrzymał się mówiąc:
— Na świętego Jerzgo, cóż to znowu za jedni?
— To są nasi bracia z starej ligi szwajcarskiej, zamieszkujący wysokie góry; to są ci, którzy tylekrotnie pokonywali austrjaków, przymuszając ich do ucieczki; odpowiedział jeniec wzięty w zamku do Vaumarens. Oto ludzie z Gloris — rozpoznaję ich landammann Tschudi. Tam dalej ludzie z Schafhusen, a tu znowu burmistrz z Zurichu ze swoimi ludźmi. Biada ci panie, ponieważ to są potomkowie bohaterów z pod Morgarten i Sempach!
— O tak, biada mi — odrzekł książę — bo jeżeli sama przednia straż sprawiła w mojej armji takie spustoszenie, cóż dopiero będzie, gdy będę miał do czynienia z całą armją.
Rzeczywiście, cała armja szwajcarska zaatakowała obóz z trzech stron — w tym obozie któż się znajdował. — Oto kupcy, akrobaci i kuglarze, a najwięcej było kobiet wesołego życia; które stanowiły zastęp bawiący księcia.
Cała ta zgraja drżała ze strachu i przerażona w panicznym popłochu poczęła najpierwej uciekać.
Karol jednakże nie tracił odwagi; szeregował swych ludzi, usiłując wprowadzić ich do walki i niestety było to niepodobieństwem ponieważ z trzech stron odezwały się salwy armatnie.
Zapanował straszliwy popłoch i nieporządek, każdy myślał tylko o sobie i rzucał bron byle uratować życie. Książę pospieszył naprzeciw tym tłumom rozszalałym, krzyczał, nawoływał co mu sił starczyło, niektórych uciekających bił szpadą, ale to nic nie pomagało, uciekano gdzie kto mógł, gdzie zdołał.
Książę swem postępowaniem przyspieszał tylko ucieczkę.
Nigdy podobno nie widziano jeszcze podobnie haniebnej rejterady.
Liga, mówi kronikarz, rzucała się z wściekłością, na tych galantów burgundzkich, pędząc gdzie pieprz nie rośnie, tak że cała armja wydawała się jak trzoda bydląt, pędzona wiatrem pustyni.
Książę widząc że wszystko stracone, począł także sam uciekać, jego błazen, Glorieux, który wedle ówczesnego zwyczaju trzymał się boku księcia podczas walki, uciekał razem z nim.
— A! panie — mówił ledwie dysząc i głosem płaczliwym a równie komicznym tym razem shanibalowali nas!
A przecież mimo taki popłoch, Burgundczycy niestracili więcej, jak twierdzi kronikarz Strasburga, jak sześciuset ludzi, Szwajcarzy zaś ledwie 25.
Lecz porażka była straszliwa.
Pisarz paryski, Jan Troyes, z wielką radością opisał ową niefortunną batalję, dowiedziawszy się o szczegółach takowej a opis ten i radość były jakby echem usposobienia całej Francji.
— Książę — mówi on — uciekał nie zatrzymując się, oglądał się tylko co chwila czy m już który ze Szwajcarów nie siedzi na karku a może tylko pragnął zapamiętać miejsce, w którem zadawano mu takiego bobu. Pędząc nieustannie zrobił ośm mil, tyle znaczących co szesnaście mil francuskich i przybywszy do Toigne — myślał że nareszcie odpocznie.
Rzeczywiście z temi sześciu stami burgundczyków, książę Karol utracił więcej niż Filip de Valois pod Cresy, niż Jan le Bon pod Poitiers, niż Karol VI pod Asincourt; utracił bowiem aureolę niezwyciężonego i przestał mieć prawo do nazwy: „Karol straszliwy!
Te chamy, jak ich pogardliwie tytułował, ta czerń, ta tłuszcza, ta hołota zmusiła go do haniebnej ucieczki, — do porzucenia wszystkiego co posiadał — ta hołota opanowała jego obóz, splądrowała jego namiot i stała się właścicielką jego broni, skarbów i armat.
Po prawdzie powiedziawszy, szwajcarzy oprócz machin wojennych, które znali, nie pojmowali, nie wiedzieli zgoła, niedomyślali się nawet, jaką wartość, jaką doniosłą cenę ma ich zdobycz. Djamenty wzięli oni za szkło, złoto za mosiądz, srebro za ołów. Znaleziony w namiocie aksamit, sukno, damaszek i koronki angielskie, podzielono pomiędzy żołnierzy, porozcinano sztuki i każdy z nich przyniósł do domu kilkanaście łokci. Skarb księcia równie temu samemu podległ rozdziałowi — wymierzono złoto kaskami a srebro garściami i rozdawano je starym wiarusom ligji.
Czterysta armat, ośmset śmigownic, pięć set chorągwi i dwadzieścia siedm bander, rozdano szczegółowo pomiędzy miasta które przysłały wojska do konfederacji ogólnej. Berno otrzymało kryształy, srebrnych Apostołów i święte wazy, ponieważ było ono miastem najwięcej czynnem w czasie walki.
Pewien człowiek z Uri wchodząc do namiotu, znalazł kapelusz owinięty sznurem kosztownych drogocennych kamieni — kapelusz wart był dwadzieścia tysięcy talarów złotem — góral natychmiast włożył go na głowę, lecz wydał się mu zbyt ciężkim czy też za szerokim, rzucił go więc na ziemię:
— Co mi po tem, wolałbym znaleść jaki pancerz albo zbroję.
Książę w czasie wielkich uroczystości nosił na szyi wielki djament, który nie miał równego sobie w całem chrześcijaństwie pod względem czystości, wielkości i ceny. Pudełko ozdobione drogiemi kamieniami, w którem leżał ten djament dostało się w ręce pewnego szwajcara a ten widząc w djamencie wielki kawał kryształa, odrzucił go z niechęcią. Jednakże po niejakiej chwili, zachwycony blaskiem djamentu podniósł go. Przez djament przejechał wóz i djament był nieco uszkodzony. Djament ten sprzedał później za talara proboszczowi w Montaigny. Później ten djament nabył kupiec nazwiskiem Bartholemy May, który z kolei sprzedał djament rzeczypospolitej genueńskiej a ta odprzedała go Ludwikowi Sforza, zwanemu „il Moro“, nakoniec po śmierci księcia Medjolanu, Juljusz II kupił djament za dwadzieścia tysięcy dukatów. Pochodził on z korony wielkiego Mogoła a dziś zdobi tyarę Papieża, wart dwa miljony.
Na miejscu, w którem nastąpiło pierwsze starcie między księciem burgundzkim a Mikołajem Scharnaethal, znaleziono w piasku dwa inne djamenty, które odcięły z korony księcia szable nieprzyjaciół.
Jeden z tych djamentów stał się własnością bogatego kupca z Augsburga, nazwiskiem Jakób Fugger, który nie chciał go sprzedać naprzód Karolowi V ponieważ winien był mu już znakomitą sumę a wcale jej nie oddawał a potem Solimanowi, ponieważ nie chciał aby djament wyszedł z społeczeństwa chrześcijańskiego.
Henryk VIII nabył go za cenę pięciu miljonów funtów sterlingów a zaś jego córka wniesła takowy w posagu Filipowi II hiszpańskiemu, pomiędzy innemi kosztownościami. Pozostał on w skarbcu domu austrjackiego.
Drugi, mniejszy, sprzedany do Lucerny w szesnaście lat po tej walce, za cenę pięciu tysięcy dukatów — kupiec który go nabył prowadził z Portugalją handel drogocennemi kamieniami i następnie też sprzedał go Emanuelowi Portugalskiemu.
Około XVI wieku Don Antonio, prior w Crato, ostatni potomek domu Bragandzkiego, przybywszy do Paryża, tam umarł, djament zaś był kupiony przez Mikołaja Harlay, pana de Sansy i pod tem też nazwiskim Sansy, stał się ozdobą korony francuskiej, sprzedany w pierwszych dniach Rewolucji. Należał w końcu do rodziny Pawła Demidoff nie wiadomo jednak czy i dotąd tam pozostaje.




VII.
Bitwa pod Morat.

Król Ludwik, zapewne sobie czytelnik przypomina, przybył do Lyonu, pod pozorem pielgrzymki do cudownego obrazu w Notre-Dame du Puyen Velay.
Ten nadzwyczaj pobożny monarcha, miał szczególne nabożeństwo do Najświętszej Panny; już poprzednio modlił się do Matki Boskiej d’Embrum, w Clery, w Victovres — chciał jednak jeszcze zyskać sobie poparcie Matki Boskiej w Puy, której cudowny obraz został wyrzeźbiony na drzewie przez proroka Jeremjego.
Matka Boska w tej miejscowości słynęła cudami. Otóż Ludwik XI. skoro dowiedział się o klęsce pod Granson, przybył tutaj dla podziękowania Matce Boskiej, za tę wyraźną jej pomoc. Dnia 7 marca, zatrzymał się na nocleg w małej wioseczce o kilka mil od Puy. Trzech delegatów z tamtejszej kapituły, pospieszyło do niego z powitaniem — chcieli oni na klęczkach rozmawiać z królem, ale król oparł się temu i niepozwolił na takie świętych mężów upokorzenie.
— Powstańcie, rzekł, a jeżeli macie do mnie jakie żądanie, napiszcie je w kształcie prośby i przynieście mi tutaj; zrobię zawsze wszystko co ode mnie będzie zależało na cześć i uwielbienie Najświętszej Panny mojej i waszej Patronki i Orędowniczki. Powróćcie do klasztoru, dokąd i ja przyjdę. Nie wychodźcie naprzeciwko mnie z procesją, bo me przybyłem tutaj dla odbierania owacji i hołdów, przybyłem raczej jako prosty pielgrzym, dla uproszenia u Najświętszej Pani błogosławieństwa. Oczekujcie na mnie przy drzwiach katedry i za mojem przybyciem zaśpiewajcie: „Salve Regina“.
Tak się też stało.
Przed wejściem do kościoła, król włożył na siebie szkaplerze i oznaki kanonickie a po tem prosił i otrzymał pozwolenie na wejście do sanctuarjum boso — w tym dniu odbyło się nabożeństwo z krótkiem kazaniem, ze względu że król był zdrożony i wycieńczony, na siłach — król na ołtarzu złożył trzysta talarów w złocie.
Za powrotem z Lyonu spotkał się z królem René.
Król René który wszedł do ligi księcia Burgundzkiego, zaczął się tłumaczyć i usprawiedliwiać przed Ludwikiem XI.
Nieszczęśliwy książę wiedział, że jego królestwo Prowancja nie przejdzie ani na Karola z Maine, jego siostrzeńca, ani na René II, jego wnuka, jakoż w tym względzie objaśnił go król, równając prawa obu wymienionych krewnych René przez następujące zdarzenie. Raz, jednego dnia, rzucił on kość baranią dwom chartom, którzy o kość poczęli się zagryzać wzajemnie. Podczas tej walki, gdy dosięgła ona najwyższej granicy kazał René puścić doga. Ten ostatni ponieważ był silniejszym od obu chartów, rzucił się i odebrał im kość, coby się pewno mu nie powiodło, gdyby chart jeden i drugi wspólnie zechcieli mu ją odebrać.
Dobry król René już był w podeszłym wieku; Karol de Maine był chciwy; Ludwik XI przeto mówił, że obaj niedługo pożyją na świecie. Pomimo to okazał się bardzo uprzejmym, przyjął swego wuja z uprzedzającą grzecznością — codziennie wyprawiał na jego cześć wspaniałe uczty i chciał go wprowadzić w dobry humor, pocieszyć ofiarując mu w podarku: biżuterje, drogocenne kamienie, książki, medale, obrazy, wszystko jednem słowem co obudzało ciekawość starego króla. Nareszcie odjechał do Paryża.
Ale nie jeden tylko król René, tak się usprawiedliwiał, znalazł się i drugi, mianowicie książę Galeazo, który również okazał żal i skruchę, że się związał z księciem burgundzkim — pisał on nawet list do króla francuskiego przepełniony objaśnieniami uniewinniającemi i proźbami o przebaczenie jego czynu — wreszcie posłał sto tysięcy dukatów swemu dawnemu przyjacielowi, królowi francuskiemu, byle zatrzeć popełniony błąd i uzyskać dwaną przyjaźń.
Król potrzebował ks. Galeaza, oapisał więc że zapomniał o wszystkim.
Nakoniec księżna sabaudzka, wysłała deputację do Lyonu, ażeby się pogodzić mogła ze swoim bratem.
Król Ludwik wiedział dobrze co to znaczy — należała do rodziny i otrzymała wiele dobrodziejstw. W tym samym czasie jednak pisząc do króla, księżna udała się do Lozanny dla spotkania się tam z księciem.
Mówiliśmy już że Karol burgundzki uciekał ze swoim błaznem i że dotarł w końcu do Jougne. Tu zaledwie zdołał odnaleść dla siebie pokój do odpoczynku, zamek był spalony, a nawet jeszcze ze zgliszcz unosił się ciemnawy dym. Nie zatrzymywał się tu zbyt długo spiesząc do Lozanny, gdzie spodziewał się połączyć ze swoją armją.
Jakoż rzeczywiście znajdował się obecnie w Lozannie, ale nie w mieście tylko w namiocie ustawionym na szczycie Alp. Tutaj puścił on wodze swemu gniewowi, a nawet zaprzysiągł nie golić brody, dopóki nie wyda stanowczej bitwy Szwajcarom, jakoż wysłał na wszystkie strony posłańców, celem gromadzenia zbiegów i formowania w ten sposób nowej armji.
Zabrakło mu jednak sił i zachorował. Jego lekarz Angelo Casto, włoch bardzo liczony i zręczny, postanowił wyleczyć go i pod względem moralnym i pod względem fizycznym; postawił mu dzbanki i kazał pić wino, bo książę nie pijał wina, ale rodzaj ziółek.
W ciągu niespełna czternastu dni lekarstwo wydało pomyślne skutki, książę odzyskał zdrowie a z niem rozum, dawną energję i ruchliwość.
Otrzymał on 4000 włochów od Papieża, wypełnił swój angielski korpus, nakazał Flandrji dostawić 6000 walonów a Niderlandom 2000 konnicy oraz rycerzy, prócz tego sformował inny oddział kawalerji z ludności należących do niego prowincji. Nigdy nie był straszniejszym w wykonywaniu swej woli, nigdy z taką ścisłością nie kierował wojskiem, każdy jego rozkaz był wydawany pod groźbą kary śmierci.
Zrobił nareszcie przegląd mając dwadzieścia tysięcy ludzi zbrojnych, nie licząc w to wozów i artylerji. Tego jednak nie było dosyć, oczekiwał na dalsze posiłki i zabierając z wszystkich stron ludzi zdolnych do oręża powiększył armję o dziesięć tysięcy. Nakoniec hrabia Romont przyprowadził mu cztery tysiące Sabaudczyków, tym sposobem ogół armji wynosił od 36 do trzydziestu ośmiu tysięcy zbrojnych.
Był więc teraz stokroć silniejszym niż pod Granson a z tą potęgą wojenną powróciła mu i dawna hardość i duma.
To nie był ani Jan Calabre, ani Maksymiljan, któremu miała być oddana w małżeństwo jego córka, lecz młody książę sabaudzki — przed czasem jeszcze nastąpił podział ziemi w Bernie. Rozpoczęto wojnę przez atakowanie Morat i walka ta powinna się ukończyć w ciągu jednego dnia.
Karol mówił:
— Będę śniadał w Morat, obiadował w Friburgu a kolację spożyję w Bernie.
Tak więc pierwsze ciosy miał otrzymać Morat, wysunięty posterunek i główna straż miasta Berna.
Szwajcarzy ze swej strony nie pozostali równie bezczynnymi. Panowie kantonów pisali listy za listami do Francji i do Anglji. Strasburg przysłał swój garnizon, składający się z ośmset czerwonych surdutów, Kolmar swoich, różowych i niebieskich, Lindau białych i zielonych, Waldshut czarnych.
Król nie przysłał ani jednego człowieka, ale ofiarował natomiast pieniądze dla najęcia wojsk. Mylimy się mówiąc że nie przysłał ani jednego człowieka, owszem przysłał jednego a był nim René z Lotaryngji, ten piękny książę wydziedziczony, odarty z posiadłości, ten jawny dowód brutalności i niesprawiedliwości księcia burgundzkiego. René przybył aby walczyć osobiście a ponieważ był tak ubogi, że nie posiadał funduszów na ekwipowanie, udał się do swej babki.
Podczas jego podróży do Lyonu, mieszkańcy pytali się jaka jest barwa jego służby.
— Biała, czerwona i szara — odpowiedział książę, a nazajutrz kupcy i mieszczanie mieli wpięte w kapelusze pióra o tych barwach. Przejeżdżając przez ukochaną Lotaryngię incognito, przebrany, wysłuchał mszy odprawianej w Saint-Nicolas tuż przy mieście Nancy.
Kiedy msza się skończyła przesunęła się koło niego kobieta, jakby go wcale nie uważała i włożyła mu do kieszeni kiesę zawierającą czterysta florenów.
Książę podziękował tej kobiecie, zapytawszy o imię, ale nie chciała powiedzieć, później dopiero dowiedział się, że to była wdowa po dawnym jego dworzaninie, nazwiskiem Walleter.
Tym razem wszakże przepowiednie Karola niespełniły się. Nie tylko nie śniadał wcale w Morat, nie tylko nie obiadował w Fryburgu ani nie spożywał kolacji w Bernie, lecz przeciwnie po dziesięciu szturmach wałów szwajcarskich ledwie dotarł do pierwszego miasta.
— Choćby tylko pozostał jeden tylko człowiek, jedna kropla krwi w tym człowieku będziemy walczyć mówił i pisał Bubenbera, bohaterski obrońca miasta Morat.
W tym zaś czasie do Bernu przybyli ludzie z Uri i Unterwalden, z Entlibuch, z Thun, Oberlandu, Argowii, Bienne, gmina cała z Bazel z biskupem i z krajów księcia Zygmunta.
Oczekiwano jeszcze: zapasów i załogi z Zurych.
Nakoniec 21. czerwca, wieczorem, kiedy ludność miasta Berna znajdowała się w kościele zawiadomiono o przybyciu ludności i Zurychu — z nimi razem przybyli ludzie z Turgonii, Badenu i z wolnych lennictw folwarków.
W tej chwili Berno zostało uilluminowane, a przed każdym domem stały stoły, ale nowo przybyli wypili tylko po szklance wina, obawiali się że przybędą za późno. Uściskano ich, ucałowano i życząc:
— Powodzenia! Zwycięstwa!
O godzinie 10 opuścili Bern, śpiewając hymny wojenne; maszerowali przez całą noc, jakkolwiek lał deszcz jak z cebra i o brzasku dnia znaleźli się pod Morat.
Książę, jak już mówiliśmy rozporządzał siłą 36 do 38 tysięcy zbrojnych — skonfederowani zaś mieli blisko 30.000.
Karol ani przypuszczał, aby Szwajcarzy odważyli się go atakować — nadaremnie mówiono mu że walka rozpocznie się nazajutrz — śmiał się tylko z tego.
Gdyby był jednak przeniknął, że atak nastąpi, byłby niewątpliwie inaczej ustawił swoją armię, mianowicie: hrabiego Romont z jego Sabandczykami postawiłby na innej stronie Morat — byłby równie uszykował i uporządkował artylerję, aby ta mogła rzeczywiście oddać mu usługi i przeznaczył dla konnicy miejsce daleko odpowiedniejsze do ataku.
Niczego jednak nie uczynił.
Równie też i lekarz jego Angelo Catto, tak jak przepowiadał klęskę i pobicie pod Granson, przepowiadał klęskę tę samą pod Morat.
W przeddzień walki, książę Tarentu pożegnał się z księciem Burgundzkim.
I on też miał nadzieję że posiędzie rękę Marji Burgundzkiej, ale spostrzegł najwyraźniej, że książę stroi sobie z niego tylko żarty, jak to czynił z Janem Cabrią, z księciem Sabaudzkim i Maksymiljanem, których po prostu przepędził na cztery wiatry. Książę Tarentu pod Granzon walecznie się sprawiał, tu zaś pod Morat, uważał, że jest zbytecznym, że nie potrzebuje narażać się.
Na wiadomość o zbliżaniu się zastępów szwajcarskich książę spowodowany został a właściwie miał zamiar znieść oblężenie i spotkać się z nieprzyjacielem na obszernych polach.
Lewe skrzydło jego armji pod komendą bastarda Burgundzkiego i p. Radensztein ciągnęło się aż do murów Marat i opierało się o jezioro.
Na prawem skrzydle stał książę Burgundzki ze swemi łucznikami konnymi, anglikami i najlepszą kawalerją.
Ale cała ta nowa armja, zgoła me wyćwiczona w obrotach wojennych, składała się z najemników, dowodzona przez kapitanów, którzy z wielką obawą patrzyli w przyszłość usprawiedliwiając tem samem w zupełności przepowiednie lekarza księcia.
Sam książę nie miał w swem życiu zbyt radosnych dni zaznaczonych zwycięstwami przeciwnie zdawał się nie posiadać bystrości oka i stanowczości doświadczonego żołnierza — uparty, łatwo unoszący się gniewem, przechodził z epileptycznych wybryków do odrętwienia, był on przykładem i wzorem głupoty, jaką Opatrzność dotyka zwykle tych, których chce obalić, w proch zetrzeć.
O brzasku dnia, naczelnicy armji szwajcarskiej, zeszli się na radę wojenną, aby uregulować plan i porządek walki.
Postanowiono aby wojsko skonfederowanych, połączone z ludźmi z prowincji, uderzyło na hrabiego Romont i paraliżując ruchy tych dziewięciu tysięcy, nie dopuściło ich do udziału w walce, tymczasem wybór armji miał atakować samego księcia.
Przednią straż oddano pod komendę Hansowi Hallwill, mieszczaninowi z Bern, ale rycerzowi z dawnego i starożytnego rodu w Argowii. Jakkolwiek odznaczał się młodym wiekiem słynął z doświadczenia, jak wytrawny żołnierz, on to walczył w Czechach i pomagał sławnemu Hunjadzie do wypędzenia Turków z Węgier. Ludzie, którymi dowodził byli to Fryburgczycy, dawniejsi członkowie ligi Oberlandu i Entlibushu.
Oswald Thierstein, z księciem René, stali na czele kawalerji, mieli nadto pod rozkazami wielką liczbę pikinierów, halabardników i obsługujących śmigownice.
Korpus batalji dowodzony był przez Hansa Waldmann z Zurychu, do którego przyłączono równie i Wilhelma Hertera, dowódcę oddziału strasburskiego. Tu były wszystkie sztandary strzeżone przez tysiąc ludzi, uzbrojonych w piki, halabardy i topory bojowe, wybrani z pomiędzy najdzielniejszych.
Wilhelm Hartenstein z Lucerny prowadził tylną straż.
Tysiące ludzi przeznaczono do rozjazdów i przewodnictwa armji.
Burgundczycy nie mogli widzieć ani pochodu, ani pozycji skonfederowanych, ponieważ byli kryci przez łańcuch gór, ciągnących się między Morat i Sana, biegnących paralelą do rzeki; nadto zakrywał ich także las, i dwa dość wysokie pagórki. Te ostatnie szczególniej tamowały wszelką możność rozpatrzenia się w pozycji nieprzyjaciela.
W chwili wymarszu na nieprzyjaciela Wilhelm Herter, dowódca strasburski, pytał czy by nie było dobrze porobić zasieki, bądź to z wozów, bądź z palisad, aby tym sposobem uniemożebnić szarżę kawalerji księcia; ale Feliks Keller z Zurychu odpowiedział na to:
— Jeżeli nasi sprzymierzeńcy mają dobrą wolą walczyć z nami, nadszedł czas do wystąpienia. Tradycja naszych ojców powiada żebyśmy szli wprost na nieprzyjaciela i poczynali sobie z nim śmiało nawet w ręcznych zapasach. Sądzę zatem że zasieki i fortyfikacje są rzeczą zbyteczną.
Ranem, jakkolwiek pluskał ciągle deszcz, książę postawił pod broń swoją armię, ale widząc że proch zamaka, że cięciwy łuków tracą elastyczność, kazał im wejść napowrót do namiotów.
Tę chwilę właśnie wybrali Szwajcarzy na atak.
Hans Hallwill, dowódzca przednich oddziałów zawołał:
— Dzielni skonfederowani i sprzymierzeńcy nasi, oto wróg przed nami, któregośmy pokonali niedawno pod Granson. Przychodzi aby się odwzajemnić za daną mu klęskę. Mnogość jego wielka, ale liczba nie przeraża nas. Przypomnijcie sobie świetne czasy naszej dziejowej przeszłości, walki wygrane i pokonanych nieprzyjaciół. Lat temu sto trzydzieści siedm, kiedy w tym samym dniu, na tem samem miejscu, pod Laufen, odnieśliśmy świetne zwycięztwo. Wy jesteście dzielniejsi jeszcze niż dawniejsi bohaterowie. Bóg będzie z wami! Ażeby jednak łaska jego nas nieopuszczała, na kolana moi przyjaciele i odmówmy modlitwy.
Wszyscy uklękli podnosząc w górę ręce błagalnie.
W tej chwili deszcz ustał, wiatr przesunął chmury, niebo wyjaśniło się i błysnął promień słońca!
Szwajcarzy tedy ujrzeli całą przestrzeń, na tej przestrzeni, całą armię nieprzyjacielską a dalej jezioro.
Na ten widok Hans Hallwill dobywszy miecza zawołał:
— Bracia, Bóg nam posyła promień słońca, pomyślcie o żonach i waszych dzieciach. A wy młodsi, czy pozwolicie aby wam zabrano wasze narzeczone.
Od tej chwili wszystko rozgorzało zapałem i ruszyło w pochód wołając:
— Granzon! Granzon!
Przed nimi gromada psów górskich, spotkała gromadę psów obozowych i poczęła z sobą walczyć na zęby.
Była to szczęśliwa wróżba.
Dano znać księciu że Szwajcarzy idą na jego szańce, ale nie chciał w to wierzyć i nawet zbezcześcił tych, którzy przyszli do niego z tak nieprawdopodobną wieścią.
Salwy armatnie wypędziły go z namiotu rozpoznał i ujrzał przednią straż Hallwilla i korpus dowodzony przez Watmanna, który przypuścił atak do jego zasieków.
W tymże samym czasie posunęła się kłusem kawalerja lotaryńczyka.
Książę dosiadł konia i zaatakował tę kawalerję, którą salwy działowe nieco zaniepokoiły. Burgundzka rajtarja byłaby ją niewątpliwie przymusiła do ucieczki, gdyby nie szwajcarska piechota, która ją wsparła swojemi straszliwemi pikami.
Książę mimo to wierzył jeszcze w zwycięstwo, gdy nagle usłyszał wielki hałas, po prawej swej stronie.
Był to Hallwill i jego ludzie, którzy odwróciwszy działa, nie zabierając takowych poczęli strzelać na Burgundczyków, gdy tymczasem Bubenberg, wyszedłszy z Morat, rzucił się jak rozjuszony lew, na skrzydło dowodzone przez księcia.
Prawie w tymże samym czasie, tylna straż szwajcarów przeszła po za tyły Burgundczyków, ażeby jej odciąć ucieczkę.
Karol dostał się w trzy ognie — czwartym ogniem, jeżeli się tak wyrazić wolno, było jezioro.
Nie była ta ucieczka tak haniebną jak pod Granson ale przeciwnie żelazny opór. Anglicy dali się zabijać, to samo i straż księcia, ludzie z jego dworu już dawno padli, przy tem wszystkiem armja zaczęła się cofać i można było dostrzedz że się cofa do jeziora.
W tej właśnie godzinie klęska stawała się nieuniknioną.
— Wielu, bardzo wielu, mówi śpiewka z Morat, rzucało się do jeziora, choć wcale nie byli spragnieni. Piechota topiła się, kawalerja rzucała się wraz z końmi, ale ponieważ woda nie była bardzo głęboka, można było widzieć sterczące ich ciała, tak że łucznicy na łodziach mieli przez cały dzień zabawkę, wydobywając utopionych.
Powiada tradycja, że tylko jeden, jedyny jeździec uratował się, ponieważ był wpisany w skaplerz Patrona Soloturny.
Dziś jeszcze, rybacy z Morat znajdują niekiedy broń i kości w jeziorze.
Tym razem książę utracił dziesięć tysięcy ludzi a pomiędzy nimi kwiat swego rycerstwa.
Jakób de Maes, który niósł sztandar księcia, dał się przy nim zabić.
Zresztą nie było pożytecznem poddawać się, ponieważ szwajcarowie nie dawali pardonu. „Okrutny jak pod Morat“ stało się przysłowiem długi czas powtarzanem w Szwajcarji a i w Burgundji.
Gdy Szwajcarowie, wedle dawnej tradycji przepędzili trzy dni na pobojowisku, ażeby zaświadczyć każdemu że przy nich pozostało zwycięstwo, czwartego dnia wykopali olbrzymi dół, w którym pochowano zabitych w czasie walki.
Po upływie czterech lat dół ten został odkopany a nieznaleziono w nim nic prócz kości a właściwie szkieletów, jeden taki szkielet zachowano w muzeum, dla okazania cudzoziemcom miejsc, gdzie padały ciosy miecza zadawane przez ich ojców.
Na tym szkielecie nawet umieszczono łaciński napis, który brzmi tak w tłumaczeniu:
„Najdobrotliwszemu, najmiłościwszemu i wszechmocnemu Bogu, armji bardzo sławnej i dzielnej Burgundzkiej, oblegającej Morat a pobitej przez Szwajcarów postawiono ten pomnik“.
Później poeta Helles w 1751 roku napisał wiersz brzmiący w tłumaczeniu jak następuje:
„Szwajcarze zatrzymaj się i spojrzyj, bo oto tu spoczywa dzielna armja, przed którą miasto Liege padło na twarz i poddało się a zachwiał się nawet tron francuski. Nie liczba naszych przodków, nie sztuka zgromadzonych narzędzi morderczych zwyciężyła, ale pokonała nieprzyjaciela łączność, solidarność ożywiająca ich serca i nadająca potęgę ich ramionom. Nauczcie się tedy bracia i pomnijcie, że waszą siłą, to siła wiary i wierności dla kraju. Miłość Ojczyzny wytwarza cuda, uzbraja ona nawet małą dziecinę potęgą Goljata“.
W r. 1798, kiedy korpus dowodzony przez generała Drune, zdobył a raczej opanował Morat, napis ten uważając za hańbę sławy francuskiej kazał zniszczyć jak niemniej i sam szkielet.
Skoro później opowiedziano o tem Bonapartemu, ten robiąc przegląd placu boju pod Morat odezwał się:
— Nie mieli prawa ani słuszności niszczyć podobne pamiątki, ponieważ w ówczesnej epoce Burgundja nie była jeszcze prowincją francuską a Burgundczycy francuzami.
Książę burgundzki również zagrożony wzięciem do niewoli, z dwunastoma ludźmi zdołał przebić się przez szeregi Szwajcarów i po dwunastogodzinnej forsownej jeździe dostał się szczęśliwie do Morges.
Wówczas dopiero ujrzał w myśli ową armią czterdziestotysięczną, która znikła, rozwiana jak mgła; wszystko, poczynając od namiotów, aż do ostatniej armaty dostało się w ręce nieprzyjacielskie.
Okropny przykład ukarania dumy możnowładcy, który należąc do monarchów a raczej do książąt najpotężniejszych w chrześcijaństwie, upadł, poniósł klęskę, został rozbity przez gromadę pasterzy.
Ale co prawda pasterze ci bronili ognisk domowych, bronili swej ziemi i wolności!




VIII.
Ostatni czyn zuchwały.

Karol w Morges zatrzymał się zaledwie chwilę, poczem przejechał Gex i tu w posiadłości księżnej Sabaudzkiej postanowił odpocząć. Rozumiejąc dobrze że książę opanowany jest wściekłością, księżna sabaudzka pospieszyła na jego spotkanie, aby go w jaki możliwy sposób uspokoić a poczęści i pocieszyć. Przybyła ze swemi dziećmi. Karol wiedział że ona już układała się z królem francuskim. Ażeby się zatem od niej zabezpieczyć zaproponował księżnej wspólną podróż do Franche-Comté. Księżna, której w kraju żadna w ogóle sprawa nie zatrzymywała, ale jednak nie wzywała także żadna do Francji, odmówiła, podając za powód konieczność jej obecności w Sabandji i w Piemoncie, dokąd właśnie najdalej jutro powrócić musi.
Książę nie upierał się; ale rozkazał Olivierowi la Marche ukryć się o dwie lub trzy mile od Gex i następnie pochwycić księżnę sabaudzką z jej dziećmi a głównie z jej młodym następcą.
Olivier chciał czynić pewne przedstawienia i uwagi, ale książę jak zwykle opryskliwy i gwałtowny, krzyknął:
— Odpowiesz mi własną głową!
Olivier la Marche tedy musiał być posłusznym. Ukrył się na drodze prowadzącej z Genewy do Gex i udało mu się pochwycić tak samą księżnę jak i dwie córki oraz młodego księcia, którego wziął za Ludwika-Jakóba księcia następcę Sabaudji.
Lecz szczęśliwym zbiegiem okoliczności, właściwy książę następca, rzucony został w żyto przez jego guwernera hrabiego de Rivairo i tym sposobem Olivier la Manche pochwycił księcia Filipa.
Można wyobrazić sobie gniew szalony księcia gdy przekonał się o tej fatalnej pomyłce, bo w takim razie popełnił on haniebną, podłą zbrodnie i to nadaremnie.
Dziedzic przyszły Sabaudji znajdował się tymczasem w Chambery i prześladowca księcia nie miał dość odwagi, żeby go aż tam ścigać.
Po upływie kilku miesięcy, skoro Karol ochłonął nieco i uspokoił się co do swego haniebnego postępku uprowadzenia rodziny księżnej sabaudzkiej, zwołał stany z Franche-Comté do Salins i tam przemówił w podobny sposób jak przedtem przemawiał przed wojną w Granson i w Morat.
Zapragnął on zebrać na nowo 40 tysięczną armję, pokonać nią Szwajcarję, przejść Alpy, spaść piorunem na Włochy i założyć królestwo burgundzkie.
Ogólnie sądzono, że ma pomieszane zmysły i rzeczywiście tak było. Książę szalał ale nie jako warjat, tylko jako człowiek pożerany niesłychaną dumą i gwałtownością swego charakteru.
Stany wręcz odpowiedziały, że wszystko na co zdobyć się mogą, co gotowe mu ofiarować to najwyżej 3000 ludzi.
— To dosyć — pójdę do Flandrji, tam będę wysłuchany — mam tam ludzi oddanych sobie.
Jednakże kłamał i wiedział o tem dobrze że kłamie, po klęsce w Granson, Flamandja odmówiła mu córki, tej dziedziczki przyszłej, o rękę której starało się aż czterech książąt, a która w tym właśnie czasie, nie miała nawet wcale służby, tak smutny los ją spotkał, z powodu klęsk doznanych przez księcia.
Nie poszedł jednak do Flandrji i dobrze zrobił, być może Gandawa, którą z kretesem zniszczył, Liege które zrujnował, Dinant które spalił nie byłyby go wpuściły do siebie. Umieścił się zatem blisko Joux, przyszłego więzienia Mirabeau — w tym zamku Joux, w którym urządził sobie rodzaj polowego mieszkania, lecz tam nikt nigdy nie pokazywał się, książę siedząc samotnie codziennie prawie dowiadywał się o nowych przeciwnościach losu, o odłączeniu się od niego wszystkich, o nowej zdradzie.
Sok począł wysychać w drzewie, to też od chwili do chwili, to odpadały od niego gałęzie, to liście.
Pomimo tych wszystkich ciosów i coraz wzrastających nowych utrapień, książę tylko poruszał głową, jakby chciał mówić:
— Zobaczymy komu się wreszcie sprzykrzy, czy mnie, czy losowi mnie prześladować.
A przecież mimo to książę potrzebował koniecznie kogoś, jakiegoś przyjaciela, któremu użaliłby się na swoją dolę.
Przyjaciela! Tak pisze w swych pamiętnikach Comines. Ale zapomniał on o jednej rzeczy, to jest że Karol Burgundzki posiadał trzy najpiękniejsze w świecie djamenty, ale nie posiadał ani jednego przyjaciela. Był nim może niegdyś Saint-Pol, ale cóż, kiedy go książę zaprzedał królowi francuskiemu.
Nie byłoby wcale nić dziwnego, gdyby ostatecznie ból, jakiego doznawał, pomieszał mu zmysły — przecież w jego rodzie nie brak warjatów. Takim był Karol IV, Henryk VI, Wilhelm.
Ale właśnie ten nadmiar przykrości utrzymał go przy zdrowych zmysłach.
Tymczasem na placu bieżącym wypadków pojawił się na nowo król francuski.
Naprzód tedy zajął się on uwolnieniem z więzienia księżnej Sabaudzkiej, swojej siostry, która w tem tak okropnem położeniu zmuszona była nareszcie zwrócić się do niego z prośbą o powrócenie jej jakimkolwiek środkiem przeszłej wolności.
Następnie począł podmawiać Szwajcarów, do napadu na Burgundję, bo sądził że mu się później uda od nich odkupić ten kraj — dał pieniędzy młodemu księciu René, dla dopomożenia mu w odzyskaniu utraconej Lotaryngji — nakoniec użył wszelkich sposobów do zrewoltowania Flandrji.
Na nieszczęście Flamandczyków król francuski już niejednokrotnie w podobny sposób agitował w tym kraju.
Karol wyjechał do Nancy, gdy powiędło się mu zebrać kilka tysięcy ludzi.
Spóźnił się jednak — książę René właśnie w tym czasie powrócił do swojej stolicy i kazał zamknąć przed nim bramy miasta.
Tymczasem Nancy jakkolwiek na nowo zostało zdobyte, nie miało przecież dostatecznej ilości zapasów żywności, a jeżeli René chciał utrzymać Nancy przy sobie, potrzeba było, aby na nowo sformował armję.
René pozostawił tedy Nancy wiernym lotaryngczykom i kilku swym dawnym towarzyszom broni i współuczestnikom jego dawniejszych cierpień i udał się do Szwajcarji aby tam angażować ludzi do przyszłej armji.
Jego wielki i życzliwy przyjaciel, król francuski, powinien był koniecznie ułatwić mu w tym względzie drogę.
Po bitwie pod Morat, Szwajcarzy wysłali do króla francnskiego Ludwika XI. deputacją; deputaci znaleźli starego lisa bawiącego w Plessis les Tours, który z nosem puszczonym na wiatr, jak się zwykło mówić o chartach węszących zdobycz, czekał na najświeższe nowiny.
Nowiny były dobre, lepsze niż po bitwie pod Granson, rzecz o której zawsze wątpił i której nie spodziewał się wcale.
Przyjął deputatów z wyszukaną grzecznością i uprzejmością a tak owi hardzi zwycięzcy zostali zwyciężonymi. Adrien de Bubenberg, dzielny obrońca miasta Morat otrzymał pięćset marek srebrem; inni zaś ambasadorowie po dwadzieścia marek na głowę. Nadto Ludwik XI. zawarł z nimi umowę — mianowicie że staną pod sztandarami młodego księcia Lotaryngskiego. Nie była to wojna, usprawiedliwiona czemkolwiek, mająca jaką słuszną przyczynę, ale raczej wojna podtrzymania moralnego wpływu. Gwarantował on im zapłatę żołdu.
Szwajcarzy w początku nie zgadzali się na to aby walczyć pod sztandarami młodego księcia — potrzeba więc było nająć ich potężne ramiona, okupić cenę krwi.
Nieustraszeni ci szermierze, którzy z 25 ludźmi walcząc pod Granson a z dwoma stami pod Morat, zdobyli sobie miljony, uważali wojnę za korzystne przedsiębiorstwo i prawie jako rzecz wcale nie grożącą niebezpieczeństwem — ot po prostu jako forsowne polowanie na ludzi.
Zresztą lubili bardzo młodego René, który bił się doskonale, a nie okazywał wcale żadnej dumy. Przed wojną pod Morat, kiedy rycerze a raczej szlachta na żądanie pasowania go na rycerza, odmówiła Renemu, z tej przyczyny że już mieszczaństwo zawiesiło na szyi łańcuchy złote i przypięło ostrogi rycerskie, młody książę wcale nie oburzony tą odmową, ukląkł wraz z kilkoma mieszczuchami i w ich liczbie pasowany został na rycerza.
W tym też czasie przebiegał on Szwajcarję prosząc, zaklinając swoich dawnych towarzyszy broni i angażując ich do szeregów. Nie tylko pukał on do domów uboższej szlachty, nie tylko dobijał się do mieszkań zwykłych mieszczan ale nadto używał wszelkich środków już to pochlebstwa, już prośby, byle tylko doprowadzić do celu swój zamiar zebrania dla siebie licznej, dobrze zorganizowanej i walecznej armji.
Niestety miasta nie były wielce skłonne do przychylenia się do próśb młodego zucha, nawet jego prośby, a nawet łzy nie wiele ich wzruszały, skoro jednak powrócili od króla francuskiego, i objawili jego życzenie a, nadto oświadczyli że Ludwik XI zabezpiecza im wypłatę żołdu, wszystko od razu przybrało inny kierunek, wzięło inny obrót.
Cztery floreny zarobić przez miesiąc, za tę cenę René może mieć całą Szwajcarję gotową do pochwycenia za broń. — Tak też się stało. Sypali się ochotnicy jak z rogu obfitości i książę w końcu zmuszony był powstrzymać ich, mówiąc: „Dosyć!“
Zebrało się dziesięć tysięcy ludzi!
Ale nie było to jeszcze wszystko; te dziesięć tysięcy ludzi potrzeba prowadzić aż do Lotaryngji a tu już zbliżał się koniec grudnia i drogi zaścielał spadły śnieg. Król da wprawdzie pieniędzy, rzecz niewątpliwa, tylko że miewa on także swoje wybryki, wreszcie da to, co jest najniezbędniejsze a w wojnie to nie dosyć, należy pomyśleć że się ma do czynienia z Niemcami, ludźmi wielce burzliwymi.
W Basel zażądali szwajcarzy, po zapłaceniu im żołdu, jeszcze dodatkowej sumy. Dodatkowa ta suma wynosiła około 50.000 florenów, a René wydał wszystko do ostatniego talara. Jeden z oddanych mu szczerze szlachciców dał w zastaw swoje dzieci pożyczając na nie 15 tysięcy florenów.
Czy myślicie że na tem koniec? Bynajmniej, po dodatku do żołdu zażądano Trinkgeldu. Trinkgeld było pierwszym wyrazem przy wstąpieniu na grunt Szwajcarji, Trinkgeld był drugim wyrazem, wypowiedzianym przy przejściu granicy.
René szczęściem zdołał zapłacić ów trinkgeld i nareszcie armja ruszyła naprzód.
René szedł piechotą, tak samo ubrany jak i jego żołnierze, nadto niósł na ramieniu halabardę.
Po marszu kilkumilowym nasi ludzie znużyli się. Dla czego oni szli piechotą kiedy mogli wybornie popłynąć rzeką Renem? Zaczęli tedy szemrać i w końcu wsiedli do łodzi. Ponieważ jednak łodzie zostały przeładowane więc kilkaset osób utonęło.
Któż temu winien?
Wszyscy obwiniali o to biednego René.
Książę burgundzki miał korespondentów w Newchatelu, którzy pisali do niego:
„Bądź spokojny, szwajcarzy nigdy tam do ciebie nie zawitają.“
Oni jednak tymczasem szli, z wielką trudnością, z bardzo częstemi odpoczynkami. Zima dla nich i dla księcia burgundzkiego dała się straszliwie we znaki. Czterystu ludzi zmarło w chrześcijańskim obozie, wielu zaś odmroziło nogi i ręce. A tu arni grosza na żołd potrzebnego; zamiast żołdu, gburowate, niegrzeczne wymysły i nieustanne kary.
Pewien szlachcic nie mogąc znieść tych wszystkich przykrości miał nieszczęście odezwać się:
— Gdy książę Burgundzki tak gwałtownie chce się dostać do Nancy, najlepiej nabić go w armatę i wystrzelić a wnet się tam znajdzie.
Karol dowiedziawszy się o tem kazał niewczesnego dowcipnisia powiesić.
Jednakże i on upadł na duchu i stracił odwagę, gdy pewien gaskończyk, ratując się ucieczką z Nancy przybył do obozu i opowiedział księciu że tam już zjedzono wszystkie konie, a teraz zabrano się do psów i do kotów.
To nakłoniło go do wyczekiwania.
Tymczasem odbyła się druga z jego rozkazu egzekucja, za którą przecież srogo odpokutował.
Wielu szlachty z dworu księcia René szukając w oblężonem mieście schronienia zostali pochwyceni przez Burgundczyków.
Książę burgundzki nakazał ich wszystkich razem powiesić.
Jeden z tych skazanych niejaki Siffren Baschi, zażądał aby go doprowadzono przed oblicze księcia, ponieważ chce mu wydać niezmiernie ważną tajemnicę.
Tajemnicą tą była wiadomość, że ulubieniec Karola, naczelnik włoskiego oddziału, imieniem Campobasso zdradza swego pana.
I rzeczywiście Campobasso zdradzał go podwójnie; naprzód zaofiarował się królowi francuskiemu że księcia burgundzkiego zamorduje.
I, rzecz szczególna król przyjął tę propozycję nie doznając najmniejszego wyrzutu sumienia, nie robiąc żadnych skrupułów.
Ponieważ jednak Ludwik XI włocha tego uważał za zdolnego do wszystkiego a przytem podejrzewał go o równą deklarację złożoną księciu bargundzkiemu, ażeby włoch zamordował króla, przeto nie odpowiadając zgoła na deklaracje Campobasso, napisał do księcia burgundzkiego, ażeby się miał na baczności.
Książę burgundzki zaś ze swej strony wcale nie chciał wierzyć w jakąś serdeczność króla francuskiego i zawiadomienie to pozostawił bez skutku.
Campobasso więc co do tej pierwszej zdrady stracił wszelką nadzieję powodzenia.
Cóż więc robi dalej! Oto zgłasza się do księcia René z tą samą propozycją żądając grubego wynagrodzenia.
René nie odmawiał właściwie, ale wynagrodzenia nie przyrzekał, oświadczając że chciałby przedewszystkiem widzieć rezultat.
Te to właśnie zdrady chciał Siffren opowiedzieć księciu burgundzkiemu, lecz Campobasso, który miał straż przy namiocie Karola, oświadczyć kazał zgłaszającemu się Siffrenowi, że najwyraźniejszy rozkaz księcia nakazuje powiesić go natychmiast.
Co też i uskuteczniono.
René miał stu dwudziestu wziętych do niewoli jeńców pod nadzorem bastarda Vaudement. Dowiedziawszy się o powieszeniu Siffrena Baschi, kazał natychmiast powiesić owych stu dwudziestu Burgundczyków, co też nastąpiło.
Przytem nad głową każdego powieszonego umieszczoną została tablica z napisem:
„Za haniebne, nieludzkie i godne przekleństwa i potępienia morderstwo, spełnione przez księcia burgundzkiego na osobie hrabiego Siffren Baschi i jego wielu towarzyszy, którzy wypełniali obowiązki swoje jako wysłani przez swego księcia, muszę umierać, abym tym sposobem przebłagał majestat boski za takie podeptanie praw boskich i ludzkich“.
Cóż tu powiedzieć o takim księciu, który dni swoich rządów zaznacza codziennemi wieszaniami?
W dniu 26 grudnia nakazał Karol Burgundzki atak, ale został ze stratą odparty. Siódmego zaś dnia podczas trwającego ataku nadciągnął wreszcie książę René z całą swą armją na pomoc ukochanemu miastu Nancy.
Dnia 4. września 1477, przeprawił się przez Merthe i znalazł się w dwumilowem jedynie oddaleniu od obozu nieprzyjacielskiego.
Wiedząc o zbliżaniu się armji lotaryngskiej od dwóch dni, Campobasso porzucił księcia burgundzkiego, przedtem jednak pozyskał on zapewnienie, że mu miasto Commercy naprzód darowane a potem odebrane, znowu powrócą.
Pozostawił on w obozie wszystkich ludzi namówiwszy ich wprzódy do ucieczki.
Nakoniec zebrawszy swoich ludzi zaczaił się w Bouxieres, oczekując co dalej nastąpi i kto zwycięży.
Miejsce w którem zaczaił się Campobasso przytykało do mostu w Bouxieres Tędy niewątpliwie musiałaby nastąpić reiterada Burgundczyków. Włoch miał przy sobie Lombardczyków i Neapolitańczyków.
René rozporządzał armją 20.000 gdy tymczasem książę miał zaledwie 4000.
Karol utracił a raczej przegrał bitwę pod Granson i Morat ulegając przewyższającej sile, cóż zatem nastąpi w Nancy?
Mógł w każdym razie uniknąć walki, ale nikt nie śmiał proponować księciu aby zaprzestał oblężenia, znaczyło to jak dobrowolnie dostać się aż do jaskini lwa.
Hrabia du Chimay wszakże zaryzykował.
Znalazł on Karola ponurego jak zwykle, rozbrojonego od stóp do głowy a właściwie wyjąwszy głowy — bo był bez kasku, wszakże nigdy prawie nie rozstawał się z bronią.
— Panie — rzekł — przyszedłem powiedzieć Waszej książęcej mości, powiedzieć to, na co nikt nie zdobyłby się zapewne. Czy mogę mówić, zapytał hrabia.
Książę podniósł do górę głowę i dał znak potwierdzający.
— Mości książę jesteśmy już uwiadomieni że książę René idzie z armią 20 tysięczną — my zaś mamy zaledwie 4 tysiące.
— Więc?
— Moje zdanie, jako też i zdanie najżyczliwszych doradców twoich jest aby zaprzestać oblężenia i zwrócić się do Luksemburga dla skompletowania siły zbrojnej. Podczas tego, pieniędzy zbraknie księciu René, najemnicy go opuszczą a my wtedy rzucimy się na niego.
Karol zmarszczył brwi.
— Widzę, że wy wszyscy idziecie za przykładem Vaudemont. Otóż, zechciejcie wiedzieć że choćbyście mnie wszyscy opuścili, sam będę walczył. Mój nieprzyjaciel jest zanadto młody żebym przed nim rejterował.
— Mości książę, zaczął znowu hrabia, uczyniłem zadość mojemu obowiązkowi i udzieliłem Waszej książęcej mości radę. Teraz zbliża się chwila walki, zobaczymy czy działałem otwarcie i lojalnie.
Odpowiedzią Karola było: „bronić się“ a następnie wydał rozkaz aby nikt nie wchodził do jego namiotu dopóki nie zostanie zaproszony.
Mimo to, przed samą bitwą zwołał radę.
— Ponieważ te chamy idą tu do nas, ponieważ ci pijacy pragną tu posilić się i napoić, co nam wypada w tym wypadku czynić?
Ogólne zdanie było to samo jakie wyraził przed niedawną chwilą hrabia, to jest odstąpić od oblężenia i pomaszerować do Luksemburga.
Ale książę jeżeli zwołał radę to nie na to aby słuchał ich przestróg, ale po to, aby jej wydać rozkazy.
— Na świętego Jerzego, mój ojciec, i ja umieliśmy zwyciężyć lotaryńczyków i do dziś pamiętam dobrze w jaki to sposób otrzymaliśmy zwycięstwo. Tego wieczora przypuścimy szturm do miasta a jutro wydamy bitwę. Zaprzysiągłem że w Nancy będę obchodził uroczyście święto Trzech króli.
Oblężeni nie wiedzieli że książę René jest tak blisko; ale jednak zapalili wielkie ognie na wieży św. Mikołaja. Zrozumieli oni bardzo dobrze co znaczy ten ogień, mianowicie że da on znak przybywającemu księciu a przytem i zdwoi odwagę walczących.
Nie tylko szturm nie powiódł się, ale nawet oblężeni zrobili wycieczkę i odparli nieprzyjaciół aż do namiotów.
Podczas nocy książę na nowo kazał sypać wały i na nich ustawił artylerję.
Lotaryńczycy przybyli inną drogą ze Strasburga i zajęli tuż pod Nancy wieś Neufville.
Kiedy nadszedł ranek, książę, który spał w zbroi, chciał włożyć kask na głowę, tymczasem lew, stanowiący szczyt tegoż odpadł.
— Hoc est signum Dei! — wyrzekł książę.
Przyprowadzono rosłego karego konia, noszącego nazwę Morean. Książę dosiadł go zamyślony i wyjechał naprzeciw nieprzyjaciół.
Burgundczycy naprzód natknęli na swej drodze na strumień, który trzeba było przebyć; zwiększył on swoje wody przez znaczny spadek śniegu.
Książę i jego ludzie, kompletnie przemarznięci rozpoczęli walkę.
Josse de Lalaing, im więcej z tego rodu bohaterskiego ginęło w bitwach, tem częściej wysuwały się pojedyncze postaci bohaterów na plac boju, aby z kolei być zabitemi. Josse Lalaing, wielkorządca Flandrji, dowodził lewem skrzydłem, książę i wielki bastard, stali w środku mając przy sobie artylerję. Lombardzi pod dowództwem Giacomo Galeotto stanowili prawe skrzydło.
Campobasso w dwie godziny po księciu Lotaryngskim przybył do St. Nicolas i zażądał aby mógł walczyć w jego szeregach.
Lecz René zwróciwszy się do swoich ludzi zapytał:
— Czy chcecie aby ten człowiek był z nami?
Odpowiedziano przecząco.
— Nie — krzyknęli wszyscy — ten włoski zdrajca, nie może z nami walczyć. Nasi ojcowie nigdy podobnych wyrzutków nie przyjmowali i nie walczyli intrygą.
Campobasso oddalił się, knując w sercu zemstę. Zatrzymał on, jak już mówiliśmy, pozycję przy moście Bouxieres-les-Dames, na rzece Merthe i strzegł go pilnie na wypadek rejterady i upadku księcia, tędy koniecznie musiałby przechodzić pokonana armja a wówczas jego pan nie mógł żywy powrócić.
Nie podobna porównać miłości gotowej do ofiar, z nienawiścią, bo ta druga rodząc się w sercu mściciela, przenosi o wiele pierwszą.
Śnieg padał grubemi płatami, gdy szwajcarzy dowiedzieli się od swej przedniej straży że książę jest od nich tylko o ćwierć mili oddalonym.
Wszyscy podwoili krok z wielką radością. W św. Nicolas posilili się, zajadając smacznie i popijając wino, gdy tymczasem Burgundczycy posilali się chyba śniegiem.
Oddzielono pewną część wojska, aby tym sposobem zaatakować skrzydła nieprzyjacielskiej armji lub opanować punkta wyższe panujące nad całą okolicą.
Takiego samego użyto manewru i pod Morat, ale Szwajcarzy jeszcze wojsk księcia Burgundzkiego nie spotkali.
Cała armja lotaryngska pozostawała pod dowództwem księcia René, nie miała zaś żadnego generała ani nawet pojedynczego dowódzcy. Książę jechał na klaczy siwej, przezwanej „Dama“, na której występował już pod Morat. Na zbroi miał suknią w swoich ulubionych barwach mianowicie: szarej, białej i czerwonej a nad nią płaszcz z złotogłowia, przepasany tylko przez prawe ramię, aby nie tamował mu swobody w ruchach ręki.
Około niego zgrupowane było całe rycerstwo lotaryngskie, blisko ośmset osób.
Burgundzka armja zaledwie miała czas dać pierwszą salwę, gdy odezwały się rogi z Uri i Unterwalden. Brzmienie trąb sądu ostatecznego nie będzie zapewne straszniejsze dla niego niż ten odgłos rogów.
Jednakże nie dał poznać tego po sobie i zakomenderował taki manewr, że łucznicy znaleźli się tuż naprzeciw Szwajcarów, zapowiadających swoje przybycie tem potężnem dęciem w straszliwe rogi bojowe.
Walka nie trwała długo, przedewszystkiem zamięszanie powstało na prawem skrzydle a to skutkiem śmierci Galeotta, który dawał właśnie hasło do boju.
Lewe skrzydło z kolei, nie mogło wytrzymać uderzenia księcia René i jego ośmiuset rycerzy, rozbite, poczęło uciekać, wzdłuż brzegów rzeki, spodziewając się że powiedzie się im przeprawić przez rzekę Meurthe po moście Bouxieres-les-Dames.
Tu czekał na nich Campobasso.
Książę walczył nieustannie, jakkolwiek prawie sam pozostał, nie miał zamiaru ustępować. Widział płomienie obejmujące jego obóz, ale nie poruszył się wcale, gdy padła salwa armatnia, znikł pomiędzy masą śniegu rozrzuconego na wszystkie strony strzałami armatniemi i nikt go nie widział już.
Osada Nancy równie wyruszyła a dostawszy się w centrum walki zabijała tak uciekających jako i rannych.
Rzeź ta trwała blisko do północy.
Książę odbył uroczysty wjazd do miasta.
Nancy było oświetlone á giorno.
Wjechał przez drogę prowadzącą do bramy Najświętszej Panny i udał się zaraz do Katedry dla podziękowania Bogu za zwycięztwo, później zwrócił się ku swemu pałacowi, odprowadzony przez całą miejscową ludność z okrzykiem:
— Niech żyje książę René.
Znalazł on przy bramie szczególniejsze trofea: były to głowy wszystkich koni, psów, mułów, osłów i kotów, któremi od początku oblężenia mieszkańcy się żywili.
Całą noc René czuwał, pytając każdego nowego przybysza o wiadomości o księciu Burgundzkim.
Wielu bardzo widziało go walczącego, już to mieczem, już to toporem; ale nadeszła chwila w której gdzieś znikł i nikt zgoła nie wiedział co się z nim stało.
Ostatni z przybywających widzieli go nad brzegiem rzeki, mianowicie przy zamarzłych brzegach Meurthy.
Jeden zaś doniósł księciu René, że słyszał najwyraźniej jak w czasie pogromu jego armji książę Burgundzki wołał:
— Do Luksemburga!
Jeszcze inny twierdził, jakoby Karol Burgundzki miał otrzymać straszliwy cios piką, który go zwalił na ziemię, że p. Citey podniósł i odniósł go w bezpieczne miejsce na rękach łuczników, że następnie książę odzyskawszy przytomność na nowo rzucił się do walki.
René, będąc przekonany o ucieczce swego wroga, rozesłał patrole na wszystkie drogi, pomijając jedynie plac boju, na którym nie spodziewał się go znaleść.
W dwa dni później ta sama panowała niepewność, nikt bowiem nie wiedział co się stało z Karolem Burgundzkim, czy żyje, czy zabity. Książę René był w wielkiej obawie, gdyby nareszcie zjawił się na nowo.
Naraz zameldowano mu o przybyciu hrabiego Campobasso. Książę wiedział, że nikt tak dobrze i pewnie nie objaśni go o zniknięciu Burgundzkiego księcia, jak hrabia.
Rzeczywiście, włoch przyprowadził pazia z rodu Colonna, który pozostawał w służbie księcia Burgundzkiego i który widział na własne oczy jak jego pan padł.
Wedle zeznania tego młodego chłopca, rzeźnik z Nancy miał podobno pierwszy zadać księciu uderzenie w głowę, a jakiś znowu wojak, niewiedząc kim jest ten uderzony przez rzeźnika, dokonał reszty przebijając go piką.
Nazajutrz, w dniu 9. stycznia stosownie do wskazówek pazia, udano się na plac boju, celem robienia poszukiwań. Młody chłopiec skierował się do stawu Saint-Jean, tuż przy kaplicy Saint-Jean de Lattre. Tu rzeczywiście leżało kilkanaście trupów już zupełnie obdartych z odzieży.
Biedna praczka z domu księcia ujrzawszy na palcu jednego trupa pierścień, wydała bolesny okrzyk. Poznano ów pierścień który nosił zawsze książę Burgundzki, trup leżał twarzą do ziemi a kiedy go odwrócono, praczka wykrzyknęła:
— Drogi mój książę!
Niepodobna go było rozpoznać — głowa była do połowy objęta już skorupą lodową, mięso zjedzone już przez psy i wilki.
Pozostały wszakże pewne znaki stwierdzające że był to trup księcia, mianowicie: blizna na szyi po ranie otrzymanej w walce pod Montlhery; dwa zęby wybite skutkiem upadku; dwa abscesy jakie miał na prawem ramieniu i poniżej brzucha, z których go leczył Matkien Lupi jego lekarz portugalski, jak niemniej paznokieć wrośnięty u jednego palca lewej nogi, na co się książę nieraz uskarżał.
Przytem miał on i świeże rany, głowa była roztrzaskana uderzeniem miecza czy topora i dwie rany od przebicia boków i piersi pikami.
Dano znać co żywo księciu lotaryngskiemu o znalezieniu trupa księcia Burgundzkiego. Okazał on z tego powodu wielką radość, ponieważ umarli nie wracają po śmierci na ziemię.
Dał zatem rozkaz, aby zwłoki przywieziono do Nancy. Wysłano też lektykę z czterema ludźmi, którzy dostawili trupa księcia do miasta i pomieścili je w domu niejakiego Jerzego Marqueiz.
Tu obmyto je wodą ciepłą i winem.
Ciało było nie wielkiego, ale przeciwnie małego człowieka, białe jak śnieg i pięknie zbudowane; złożono je na stole na poduszkach z jedwabiu — ręce złożono na krzyż i włożono w nie wizerunek Chrystusa.
Potem pozwolono odwiedzać zwłoki dla przekonania wszystkich że nareszcie książę Burgundzki nie żyje.
Tak zwłoki pozostały przez trzy dni i przez trzy nocy — jedni modlili się za jego duszę, jak mówi kronikarz, drudzy ne.
Nakoniec, ubrano je — w kaftan biały wełniany, w spodnie szkarłatne i buty z ostrogami złotemi rycerskiemi, nakryto zaś płaszczem szkarłatnym, włożono mu na czoło książęcą koronę i ustawiono rodzaj paradnego łoża.
Wtedy, książę lotaryngski wraz z całym dworem nadszedł po południu celem poświęcenia zwłok święconą wodą.
Wszedł pierwszy, odkrył głowę i uklęknąwszy wyrzekł:
— Niestety! Oto nasz pan i władca!
Następnie wziął go za rękę i rzekł:
— Piękny kuzynie niech Bóg będzie miłosierny nad twoją duszą — sprawiłeś w życiu wiele złego i byłeś prześladowcą najniesprawiedliwszym.
Wreszcie ogłoszono w całem mieście, aby wszyscy obywatele stawili się na pogrzeb i towarzyszyli zwłokom z zapalonemi świecami w ręku.
Odbyła się solenna eksportacja do kościoła św. Jerzego.
Wszyscy rycerze pozostający w niewoli a należący niegdyś do armji księcia Burgundzkiego, wzięli udział w tym żałobnym pochodzie.
Oto wszystko co pozostało po tym człowieku którego potęga zmuszała drzeć przed nim wszystkich w Europie.
Książę został pochowany w tym samym kościele.
W siedmdziesiąt trzy lat po jego śmierci, to jest w r. 1550, jego wnuk Karol V. kazał sprowadzić zwłoki księcia Burgundzkiego z Nancy do Bruges. Pochowano je w grobowcu jego córki Marji. Zaślubiona Maksymiljanowi Austrjackiemu, nieszczęśliwa księżniczka zmarła w dwudziestym piątym roku swego życia, skutkiem upadku z konia, pozostawiwszy dwoje dzieci:
Filipa Austrjackiego, w wieku lat trzech, i Małgorzatę w 14 roku życia.
Filip II. następca Karola V. nakazał, aby grobowiec jego córki został powiększony przez przybudowanie grobu ojca. Jak znalezione rachunki przekonywują, kosztowała ta budowa 24.595 florenów.
Tam teł do obecnej chwili spoczywają ich zwłoki. Karol w zbroi z koroną książęcą na głowie, z orderem Złotego Runa na piersiach, po prawej jego stronie widać kask po lewej rycerskie rękawiczki z dewizą.
Je lai emprys, bien m’en advienne.
Grobowiec ten, jeden z najpiękniejszych, jest cały z miedzi, ozdobionej złoceniami i kosztuje ośmset tysięcy koron brabanckich; ozdoby są ze srebra i emalji, w około zaś znajdują się herby wszystkich domów w Europie, z któremi książę był spokrewniony lub utrzymywał ściślejsze związki.
Grobowiec nosi na sobie epitalaphum, grobowiec ozłocono, ozłocono też i napisem wspomnienie o księciu burgundzkim:

„Tu leży potężny, wielki i najszlachetniejszy książę Karol, książę Burgundji, Lotaryngji, Brabantu, Limburgu, Luksemburgu i Geldrji; hrabia na Flandrji, Artois i Burgundji; Margrabia na Hennegau, Hollandji, Zelandji, Namour i Zutphen; margrabia świętego rzymskiego państwa; pan na Fryzji, Salinie i Malines, który wyposażony olbrzymią siłą, stałością charakteru i wspaniałością serca, wiódł szczęśliwie boje, wygrywał batalje i dokonywał znakomitych dzieł, już to w Montlhery w Normandji, Artois i Liege, jak niemniej w innych częściach świata.
Aż wreszcie los odwróci? się od niego
i starł jednym ciosem pod Nancy
w r. 1477.
Ciało księcia złożone w powyżej wymienionem mieście Nancy, zostało
przez
najjaśniejszego, potężnego i zwycięzkiego
KSIĘCIA KAROLA
Cesarza Rzymskiego, V. z imienia
jego wnuka, dziedzica jego imienia, zwycięstw i potęgi
przeniesione do Bruges
gdzie król Filip Kastylski, Leonu, Aragonu
i Navarry pan
syn wyżej wspomnionego Karola
kazał złożyć w tym grobowcu
obok jego córki i jedynej spadkobierczyni
MARJI
małżonki najjaśniejszego, najpotężniejszego
Księcia Maksymiljana
Arcyksięcia Austrjackiego
Później króla i cesarza Rzymskiego
Módlmy się za jego duszę
Amen.

Jeżeli będziecie kiedy przejeżdżać przez Nancy a historja Karola Śmiałego przyjdzie wam na pamięć, każcie sobie okazać na progu bramy, wielką z czarnego marmuru tablicę. Oto miejsce na którem złożone było ciało księcia zanim je przeniesiono do domu Jerzego Marqueiz..
Należałoby na tem zakończyć nasze opowiadanie, ale w takim razie byłoby ono niezupełne, gdybyśmy nie byli świadkami następującej później śmierci Ludwika, który taką uniósł się radością na wiadomość o śmierci księcia Burgundzkiego, że uczynił ślub, że zbuduje srebrne sztachety przy skrzyni z relikwiami św. Marcina w Tours.




ZAKOŃCZENIE.

Jak lis zmarł w własnej skórze.

W tej samej godzinie kiedy wydana została bitwa w Nancy, Anglo-Cotto — lekarz astrolog, który opuścił księcia Burgundzkiego, aby przejść do służby króla Francji — odprawiał mszę, ponieważ był także i księdzem a nawet zamianowano go arcybiskupem wiedeńskim — powtarzamy, odprawiał mszę w obec nowego swego pana w kościele Saint-Martin w Turs.
— Najjaśniejszy panie — zawołał nagle — Consumatum est! twój wróg zakończył życie.
Podobnie przed 15 wiekami, jakiś wieszczbiarz wyrzekł do Tytusa Livjusza:
„W tej chwili, Pompejusz pokonany został pod Pharsalą i Cezar został zwycięzcą!“
Nazajutrz Ludwik XI. otrzymał rzeczywiście urzędowa wiadomość, choć wcale w niej nie było wzmianki o przegranej bitwie, i dopiero po upływie dwóch dni dowiedział się na pewno o śmierci Karola Śmiałego.
Chwilę stał jakby odurzony tym wypadkiem tak niespodziewanym.
Co czynić? Należało przedewszystkiem, w skutek tej niespodziewanej śmierci, odzyskać dla Francji prowincje zostające pod władzą dawnego nieprzyjaciela — odzyskać je i oderwać od domu Burgundzkiego jako należne państwu francuzkiemu, tem więcej że Francji wiele uczynili złego jej nieprzyjaciele, jak wiadomo zmarły, oraz dawniejsi Henryk V., Henryk VI. i wszyscy razem Edwardowie.
Pierwszą więc myślą Ludwika XI. był projekt jaki uplanował tak zwyczajny człowiek jak Edward IV. i Fryderyk III., mianowicie ożenić delfina Francji z dziedziczką księcia Burgundzkiego, bez względu na różnicę wieku jaka zachodziła między nimi, ponieważ delfin Francji miał dopiero lat 8, a Marja Burgundzka lat dwadzieścia. Przez to małżeństwo król stawał na gruncie Niemiec i urzeczywistniał marzenie odwieczne Francji przyłączenia do niej prowincji nadreńskich, czyli wyprostowania granicy nad Renem.
Ale to najprawdopodobniej doprowadziłoby do wojny z Anglją, do wojny z Cesarstwem.
Ludwik XI. nienawidził wojny, nie pragnął też zapalić jej na nowo.
Nie, przeciwnie powinien był użyć najskuteczniejszych środków i starań, aby bez wydobywania miecza, jeżeli rzecz prosta powiedzie się w ten sposób, odebrać co najmniej Artois i Burgundję, miasta Somme i Pikardję.
Przedsięwzięcie przedstawiało znaczne trudności, prawie można powiedzieć było niemożliwością; ale dla takiego człowieka jak Ludwik XI. nie było w niczem niepodobieństwa lub niemożliwości.
Upatrywał on w tym tylko interes dający się załatwić pieniędzmi, mając pieniądze, możnaby Edwarda zneutralizować w tej sprawie ale za grube porękawiczne.
Wówczas to wzięło udział w owym handlu dwie kobiety, a raczej znalazły się dwie rywalki: królowa angielska i wdowa po księciu Burgundzkim.
Królowa angielska chciała aby jej siostrzenica poślubiła lorda Rivers, swego brata, księżna Burgundzka, żądała aby jej córka wyszła za mąż za księcia de Clarence.
Lord Rivers był za nadto ubogim dla takiej bogatej dziedziczki, książę Clarence stary a do tego pijak, również nie był odpowiednim na męża.
Ludwik XI. wcale nieprzerażał się temi dwoma pretendentami, wiedział on dobrze, że może ich zniszczyć jednego po drugim.
Tylko że Ludwik XI. rozumiał dobrze że w wieku tak rycerskim, chociaż właściwie mówiąc rycerstwo ówczesne istniało jedynie z imienia, wszystko spadnie na jego głowę: król-tyran! krzykną i oskarżą o zrabowanie wdowy i sieroty.
Co prawda rabunek ten dopełni on na korzyść matki, która od 150 lat zrabowana przez bezbożną córkę, przez dom niewdzięczny burgundzki, musiała koniecznie być wynagrodzoną za to prześladowanie, za to oderwanie najpiękniejszych prowincji.
Król udał się do Picardji i Burgundji.
Miał on przyczyny i powód do wytłumaczenia się ze swej podróży co do każdego z wymienionych miast, chciał on je zabrać siłą; mianowicie Arras, jako oddawna zamierzona konfiskata, co zaś do Abbeville, była to konieczność zwrotu tego miasta.
Co się tycze Burgundji, były powody jeszcze ważniejsze.
Ludwik XI. był naturalnym opiekunem Marji Burgundzkiej, posiadał on prawo tak zwane: „szlachetna opieka“, zabrał on więc dobra swej pupilki, dla tego, aby komu innemu nie wpadły w ręce. Czy je następnie odda, w tem właśnie leży główne pytanie.
Zobaczmy jak się też wziął do wykonania tego planu.
Przedewszystkiem pragnął posiadać Arras, od niego też zaczął.
Arras dla Francji było potrójną granicą, przedmurzem: od Calais, od Anglji i od Flandrji.
Flamandczycy twierdzili, że Arras było niegdyś miastem rodzinnym, dziedzictwem rodowem ich księcia. Ich hasłem bojowem było zawsze:
— Arras! Arras!
Ale jakim sposobem zabrać Arras, kiedy ono należało do hrabiego d’Artois?
Ludwik XI. udał, że on żądał czego innego, nie Arras. Do miasta nie miał on żadnego prawa, nie, to tylko jego nęci dawna dzielnica biskupa, która nie miała wcale murów miejskich i które zawsze zależała od króla.
Ludwik XI. mógłby Arras wziąć siłą — jednakże nie chcąc tego, oświadczył ambasadorom: Humbercourtowi, kanclerzowi Hugonnet, że p. Creve-Coeur zajmie dla niego starą dzielnicę Arras, jakoż wszedł do miasta w d. 4. marca 1477.
Humbercourt i Hugonnet zapłacili własną głową za to ustąpienie.
Bez wątpienia Ludwik żałował ich bardzo, ale Arras było tak ładnem, tak wdzięcznem miastem, że większą miało cenę niż dwie głowy. Neuss, które było nędznem gniazdem a przecież choć kosztowało księcia Burgundzkiego trzy tysiące głów, nie posiadł go wcale.
Zresztą, ta stara dzielnica (Cité) była w rękach p. Creve-Coeur i w istocie, gdyby znalazł się jakiś człowiek, na któregoby mogła liczyć Marja Bargundzka, to niewątpliwie żaden nie byłby tak dla niej odpowiednim jak Creve-Coeur, gubernator Picardii i miasta Somme, seneszal Ponthieu, kapitan Buloński i kawaler złotego runa.
Jego matka wychowywała księżniczkę, gdy panienka była małą, nazywała go często też braciszkiem. Od śmierci księcia, potwierdziła go w dawnych urzędach. Udzieliła mu prawo zwierzchnictwa nad Hesdinem i zrobiła swoim honorowym rycerzem.
Z pewnością, pan Creve-Couer, gdyby to od niego zależało, nie byłby oddał dzielnicy miasta Arras Ludwikowi XI., lecz upoważniony do tego przez kanclerza i ambasadora, i przeznaczony przez króla do strzeżenia tego prawdziwego skarbu, nie mógł ani sprzeciwić się rozkazowi jaki otrzymał, ani pogardzić zaszczytem jaki go spotykał ze strony króla.
Zresztą Hugonnet wydał tę dzielnicę, ale wydał wedle wyrażenia ówczesnego prawa: z zastrzeżeniem zwrotu (sous les reserves de droit).
Ludwik XI. objął więc je w posiadanie a potem zaczął przemyśliwać nad rezerwowaniem owego prawa.
Było to znakomitym czynem posiadać Arras, lecz gdyby się mogło posiąść i Bulogne, Boulogne najpiękniejszy, najcudowniejszy zakątek w chrześcijaństwie jak mówi Chatelain, byłoby jeszcze znakomitszem dziełem.
Na nieszczęście Boulogne pozostawało w rękach rodu d’Auvergne; król francuzki nie miał żadnego prawa do Boulogne.
— Kto to wie!
— Poszukajmy tylko!
Boulogne miało cudowną Matkę Boską a jak wiadomo Ludwik XI. szczególniejszem odznaczał się nabożeństwem do Najświętszej Panny, świadkiem tego Matka Boska w Embrun, w Clery, Matka Boska de la Victoire i á Puy en Velay.
Brakowało tylko tej właśnie Matki Boskiej, której wspomnienie spędzało królowi sen z powiek.
Jakim sposobem uczynił aby Matka Boska w Boulogne, była Matką Boską francuzką?
Matka Boska w Boulogne była przedmiotem nieustannych pielgrzymek, składano tu niezliczone wota.
Ludwik XI. powziął myśl ofiarowania Matce Boskiej miasto, którego nosiła nazwisko, nie była to sprawa wcale polityczna, ale sprawa religijna. Oddał więc miasto w opiekę Matki Boskiej, poświęcił jej takowe i oświadczył najwyraźniej że Boulogne należy jedynie do Najświętszej Panny a nawet podniósł Ją do godności Hrabiny Bulońskiej. Tylko zatrzymałby on, król Francji, gdy Najśw. Panna hrabiną Boulogne została, miasto, jako lennik.
Bez ostróg, bez pasa rycerskiego, piechotą król Ludwik odbył pielgrzymkę do Matki Boskiej w Boulogne i ofiarował jej na znak swego wasalstwa złote serce i zaprzysiągł bronić miasto w każdym wypadku.
Co zaś do Peronne i Abbeville, zatrzymał je, jak już mówiliśmy, z tytułu prawa opieki nad księżniczką burgundzką.
W tym czasie powziął on wiadomość o małżeństwie córki księcia Burgundzkiego z synem cesarza Fryderyka III., Maksymiljanem. Przypomina sobie zapewne czytelnik, że właśnie wymieniony został układ między cesarzem a żyjącym jeszcze księciem Burgundzkim, co do tego małżeństwa.
Księżniczka była w obawie żeby królowa angielska nie wydala ją za mąż za swego brata lorda Rivers, lub żeby wdowa księżna Burgundzka nie kazała jej poślubić swego brata Clarence, a nadto, żeby stany Flandrji nie ułożyły projektu małżeństwa jej z Adolfem de Cleves. Tymczasem więc poślubiła Maksymiljana.
Zresztą Fryderyk III., aż do ostatniej chwili utrzymał swój charakter jako skąpiec, jego syn nie posiadał ani lenniczych państw ani gotówki, nazywano go też ogólnie: „książę bez ziemi!“
Był nawet nazywany księciem „bez koszuli“, bo to jego narzeczona zmuszona była zapłacić całą wyprawę weselną, zagospodarowanie i jego koszta podróży.
Co prawda młody Niemiec miał piękną postawę, śliczny wzrost, był zgrabny i zręczny, a prócz tego słynął jako najśmielszy i najdzielniejszy strzelec w Tyrolu; nie potrzeba było więcej do obudzenia sympatji i miłości w młodej księżniczce.
Małżeństwo odbyło się w d. 18. sierpnia 1477 r.
Widząc że nie możo przeszkodzić temu połączeniu się, Ludwik XI. postanowił coś przy tem zyskać; nie wiedział właściwie co takiego ma skorzystać, działał wszakże pod wpływem tak dobrej sposobności.
Posiadał on człowieka, który jak Comines posiadał całkowite zaufanie króla.
Dla czego jednak nie ufał już Cominesowi?
Wiem bardzo dobrze dla czego, kto pisze dzieje ludzi wielkich, musi koniecznie wiedzieć o wszystkiem.
Otóż dla tego:
Comines połączył się i zawarł stosunki z całą szlachtą Flandrji, oprócz tego pani Comines dama honorowa księżniczki Burgundzkiej, prowadziła całe układy małżeństwa między Marją Burgundzką a cesarzewiczem Maksymiljanem.
Co się tycze wspomnionej osoby, która coraz bardziej zyskiwała zaufanie króla, to była ona również pochodzenia flamandzkiego człowiekiem z ludu, balwierzem i chirurgiem, któremu Ludwikowi XI. mógł powierzyć godność ambasadora, gdy powierzał mu swoją szyję.
Człowiek ten był pełen złośliwości i zręczności a nazywał się OLivier Ledain, tylko że on właściwie zmienił drugie swoje imię, nazywano go bowiem „Olivier szatan“, inni zaś „Olivierem Złośliwym“ co niby nie różni się jedno od drugiego.
Jednem słowem, król, który go zrobił naprzód swoim chirurgiem, a później swym nadwornym pokojowcem, później jeszcze balwierzem — uważajcie tylko jak wzrastał w godnościach, nareszcie zamianował go hrabią de Meulan.
Skutkiem tego tytułu, Olivier Ledain trzymał most Meulan, to jest do niego należało zaprowiantowanie dolnej części miasta Paryża.
Król, z okazji małżeństwa księżniczki podniósł swego ulubieńca do godności ambasadora, wiedząc bardzo dobrze, że jako flamandczyk i pochodzący z ludu, zna na wskroś stosunki i będzie umiał odnaleść środki, za pomocą których możnaby wpłynąć na ludność miasta Gandawy, Bruges i Liege.
Właściwą misją Oliviera Ledain, była misja tajemna — to jest, miał on polecenie sekretne zakomunikowania księżniczce listów napomnienia, w których król zastrzega, że księżniczka Burgundzka, jako dziedziczka państwa lenniczego nie może iść za mąż bez uzyskania pozwolenia właściwego pana, czyli króla francuskiego.
Drwiono sobie na dworze burgundzkim z owego pana ambasadora, ponieważ tytułował się hrabią i ubierał jak prawdziwy arystokrata.
Pochodził on oprócz tego z bardzo małego miasteczka Thielt. Ta drobna ludność ma także swoją arystokrację, która na mieszkańców innych miasteczek patrzy przez ramię.
Lecz to wszystko wcale nieprzeszkodziło Olivierowi do zrobienia pewnego spostrzeżenia, mianowicie, że Gandawczycy byli rozwściekleni zabraniem miasta Arras, Boulogne, Abbeville i Peronne, tworzyli już zbrojne oddziały do zabrania miasta Tournay, miasta królewskiego, należącego do Flandrji.
Kiedy Olivier odjechał z Gandawy, rozpuścił wieść, jakoby otrzymał list od króla i miał rozkaz wręczenia go w Tournay — gdy tymczasem zebrał on stojące w pobliskości wojsko, wtargnął do miasta na czele dwustu lanc i następnie sam jeden go opuścił.
Podobne sąsiedztwo nie było bardzo bezpieczne dla Gandawczyków, którzy też zdecydowali, ażeby się od niego uwolnić. Ogłosili dowódcą Adolfa de Geldren, tego samego, który własnego ojca trzymał w więzieniu, którego powszechnie nazywano ojcobójcą, tego, którego Gandawczycy podali jako kandydata do ręki księżniczki Burgundzkiej i zabrawszy wojska maszerowali do Tournay.
Flamandczycy niebyli wielkimi zdobywcami, bili się oni dobrze, gdy należało bronić domu i rodziny, ale nie tak łatwo można ich było wyprowadzić po za mury miasta.
Skoro już zbliżyli się o trzy mile do Tournay, uważali że to było już dla nich dosyć i nie chcieli dalej narażać się na guzy.
Daleko wytrwalszymi byli Gandawczycy, gdyż doszli aż do przedmieścia i podłożyli ogień, nazajutrz zaś zupełnie zadowoleni ze swego czynu wrócili z powrotem.
Tymczasem załoga zrobiła wycieczkę i poczęła ich pędzić przed sobą.
Adolf Geldern zwrócił się tedy stawiąc nieprzyjacielowi czoło i poległ.
Flamandczycy poczęli uciekać pozostawiwszy jako łup wozy, na których znajdowały się wielkie zapasy chleba, masła, piwa, mięsa, zasolonych ryb, jednem słowem zapasy żywności rozmaitego gatunku. Tak załoga jak i miejscowi mieszkańcy mieli czem żywić się przez cały tydzień.
Chorągiew Gandawy i ciało księcia de Geldern było krwawem trofeem tego zwycięztwa.
Jeżeli Ludwik XI. nie nazywał to zdobyczą zwycięzką, to w każdym razie utrzymał miasto pod swą władzę.
Wycieczka ta przeciwko Tournay, była krokiem wojennym, a zatem powodem do wojny.
Król pomaszerował z Artois do Hainaut. Namiętność zwyciężenia uczyniła go mężnym.
Cambrai otworzyło mu dobrowolnie bramy ale zmuszony był oblegać Quesnoy, Bouchain i Avesnes. To miasto ostatnie wzięto szturmem i wycięto ludność.
Galeotto dawny dowódca księcia był w Valenciennes; spalił przedmieście ażeby obronić tym sposobem miasto. Król postanowił je ogłodzić. Żniwiarze których wezwano z Brie, zżęli żyto jeszcze zielone w połowie czerwca, co zwykle dopiero robi się w sierpnia.
Wśród tych rozmaitych operacji Ludwik okazywał nadzwyczajną wesołość i odwagę nadspodziewaną.
Nakoniec dopomogło szczęście jego geniuszowi — był on wprawdzie jednostronnym, upartym, pełzającym, okrutnym geniuszem, ale zawsze geniuszem.
On jeden pozostał pełnym odwagi, gdy inni na to żadną miarą zdobyć się mogli, nawet historja z miasta Peronne, niesłychanie poniżająca, jakiej można powiedzieć nie doświadczył żaden na tysiąc lat monarcha, nie wyprowadziła go ze stanu obojętności, czy też chłodu.
On, stary król, pisał do swego generała Dammartina: „My młodzi ludzie!“ I rzeczywiście był młodym gdy w jego duszy żyła myśl stworzenia nowej Francji, nowego ludu.
I pod pozorem, że jest on młodym, nie trwożył się niczego, szedł aż do palisad miasta, które oblegał i zuchwale wystawiał się na strzały, bo skoro króla puszczano, mierzono do niego, ale go żaden nie trafił.
Jednego dnia lekko ranny oparł się na Tannegui du Chatel, dzielnym Bretonie.
Nagle król uczuł że tenże zadrżał na całem ciele.
— Co to jest? — mówi król.
Breton nie odpowiedział, gdyż otrzymał postrzał śmiertelny.
Pomimo to wszystko, małżeństwo księżnej Burgundzkiej z Maksymiljanem przyszło do skutku, był to cios trudny do zniesienia dla Ludwika XI.
Król jednak pocieszył się skazując księcia Nemours na śmierć.
Trzymał go on już w więzieniu od dwóch lat i zapewne zachowywał go jako prezerwatywę na nieszczęście jakie mogło go kiedykolwiek spotkać. Śmierć księcia była dywersją dla króla.
Książę Nemours był Armagnac i jako taki zasłużył na ten los w zupełności. Jego piękne, czysto francuskie nazwisko i bajeczka puszczona w obieg, że pod szafotem stały jego dzieci, aby chwytać krew ojca, sprawiło to, że w żadnym z dzienników nie został przez ówczesnych autorów wspomniany, choć rzeczywistym był zdrajcą. Temu też przypisać należy że jakkolwiek człowiek nikczemny, zdołał wprowadzić w błąd zaufanie ogólne i opinię publiczną, która uznała go za duszę szlachetną.
Jesteśmy przeciwni karze śmierci, ale jednak od chwili wprowadzenia kary tej, nikt bardziej na nią niezasłużył jak książę Nemours.
Król nigdy bardziej nienawidził nikogo, i nigdy też dawniej serdeczniej nie kochał nikogo, jak jego.
Był to towarzysz jego dzieciństwa. Król często zapominał się nawet dla niego i popełniał szaleństwa i niesprawiedliwości do tego stopnia, że raz nawet zmusił sędziego do wydania na jego korzyść wyroku, choć miał sprawę jak najgorszą.
W wojnie, o „pomyślność ogólną“ wcale nie starał się o to, aby zabezpieczyć króla i swego dobroczyńcę od dostania się w ręce nieprzyjaciela — król zaledwie wyratował się użyciem podstępu.
Nemours powrócił napowrót do króla, a może nawet król nawrócił się ku niemu zdawało się, jakby ten zdrajca oczarował go całkowicie, wykonał on nową przysięgę na wierność w Świętej kaplicy — na nowo został zamianowany namiestnikiem w Paryżu i na Ile de France, lecz wnet zapomniał o złożonej deklaracji na wierność.
Król postanowił tedy od razu i Armagnaca i księcia de Nemours usunąć z swej drogi. Armagnac padł pod uderzeniem sztyletu; Nemours klęcząc pod wniesionym nad nim mieczem na nowo po raz trzeci czy czwarty wykonywał przysięgę wierności.
Ta przysięga była okropną i ona to właśnie pozbawiła go życia.
Na dniu 8 lipca 1470 przysiągł on, że jeżeli na przyszłość nie dochowa przysięgi wierności i jeżeli nie uprzedzi króla o wszystkich machinacjach przeciwko niemu, zrzeka się sądzenia przez parów Francji i zgadza się naprzód na konfiskatę swych majętności.
Król znowu popadł w niebezpieczeństwo, czyli mówiąc inaczej całe jego życie było szeregiem niebezpieczeństw. Przyzwał wówczas Nemours’a na pomoc — ten tymczasem nie posłał mu ani jednego człowieka, lecz wdał się natychmiast w korespondencję z St. Polem, zrobił mu propozycję pożenienia dzieci i żądał aby mógł przystąpić do wszystkich spisków knowanych na życie króla. Przy zdarzonej zaś sposobności zrabował po prostu wszystkie fundusze Langwedoku.
Ludwik XI. szczęśliwym trafem pochwycił całą tę korespondencję.
Wówczas powiedział sobie, że już dosyć doznał zdrad od tego człowieka, kazał go pochwycić i osadzić w więzieniu Pierre-Encise, z więzienia tego przeniesiono go do Bastylji zupełnie posiwiałego.
Trzeba było raz temu wszystkiemu położyć ostateczny kres i zabezpieczyć się, aby nie uciekł jak to uczynił Saint-Pol, którego osobę król miał wprawdzie w swej mocy, ale nieposiadał wyjaśnień tajemniczych jego czynów.
— Zrób, rzekł do mistrza tortur, aby mówił, aby wyznał wszystko co ma pod sercem i w myśli.
Zaczął mówić bardzo szczerze i Ludwik XI. przeraził się jego wyznaniami — patrzył on teraz jasno w tę przepaść, jaką było otoczone królestwo.
Z zeznań księcia Nemours, dowiedział się, że nie tylko książę Burgundzki wtajemniczony był w plany wszystkie Saint-Pola, lecz że nawet jego stary Dammartin, przyjaciel, o nich wiedział i że wszystko było przygotowane aby plany te przy zdarzonej sposobności stanowczo wykonać.
Książę Nemours zotał tedy skazany na śmierć i egzekucja nastąpiła w zabudowaniach więziennych, to jest na dziedzińcu Bastylji.
Lecz to wyznanie było strzałą Parsa, jak mówi Horacy, szerokopiórna, zatruta, wbiła się w serce króla; dała ona mu przekonanie, że cnota nie istnieje na świecie, że wyraz ten jest tylko nazwą bez realnego znaczenia; że wierność to kamień trudny do odnalezienia w tej czarodziejskiej opowieści o życiu.
Tak ten, któremu on przebaczył z głębi swego serca, jak i ten, którego obsypał dobrodziejstwami i bogactwem, jak niemniej i ci, których kochał, wszyscy bez wyjątku zdradzali go jak najhaniebniej.
I on też musi odpłacić tą samą bronią i on powinien zdradzać innych.
Ba! ale sumienie to rzecz osobista, tego nieprzeniesie zgoła na drugą osobę; potrzeba robić tak jak się robić powinno, jak wymaga tego obowiązek. Nikt przecież nie dopełnił swego obowiązku względem króla, tem gorzej.
A potem szereg następujących po sobie wypadków, uderzył nadzwyczajnie umysł Ludwika XI.
W miesiącu maju 1476 r. książę Medjolanu, zabity został wśród białago dnia w Saint-Ambroise — w dziesięć dni później wydarzyła się śmierć księcia Burgundzkiego, co także można policzyć na karb zbrodniczego zamachu.
Nakoniec później jeszcze, Juljan de Medicis został zasztyletowany w katedrze Panny Marji des Fleurs, przez księdza z tegoż samego kościoła.
Ludwik XI. przerażony tem wszystkiem nagle poczuł w swych piersiach szalejące uczucie zemsty.
W tym też czasie pisał do Tremouille co do księcia Orleańskiego, który go zdradził tak jak inni, a nawet haniebniej jeszcze.
„Jeżeli go dostaniecie do ręki, potrzeba go spalić żywcem“.
Równocześnie prawie wzburzyło się miasto Arras i wysłało deputację do księżnej Burgundzkiej; król kazał członków tej deputacji pochwycić i ściąć im głowy, a nadto natychmiast wszystkich pochować.
Na jednym z nich a mianowicie radcy parlamentu Oudard, kazał dokonać szczególnej operacji.
Mianowicie polecił aby wykopano i wydobyto z grobu jego głowę, co usprawiedliwił w ten sposób:
— Ażeby wiedziano że to był radca mojej rady, pragnę aby jego głowę ubrano w piękną futrzaną czapkę i ustawiono na targowym placu w Hesdin, będzie on tym sposobem prezydował miastu.
I śmiał się, pomyślawszy sobie, w jaki szczególny sposób zdradzieckiego radcę za mianował prezydentem miasta.
W sprawach miasta Arras rzeczywiście był niezbłaganym — Arras bądź co bądź musiało być wcielone do Francji.
Jeden z obywateli miasta Arras, Jan Bon, poważył się przeciwko niemu knuć spisek. Narodowa bibljoteka, tom 171 zawiera okropny opis tego skazania:
„Wspomniony wyżej Jan Bon w kwietnia 1477 r. z powodu pewnego ciężkiego przewinienia, i zbrodni przeciw królowi, skazany został na śmierć, ale na rozkaz tegoż monarchy wyrok złagodzono, był to dowód łaski i miłosierdzia królewskiego. Janowi Bon tylko wydłubano oczy. Kiedy jednak zawiadomiono króla że operacja ta nieodbyła się jak należy i że Jan Bon widzi jeszcze na jedno oko, posłał dwóch łuczników, aby się o właściwym stanie przekonali i skoro pokaże się, że ten rzeczywiście widzi jeszcze na jedno oko, temu je wyłupili“.
Nie mówiliśmy nic, a właściwie wspomnieliśmy tylko o nieszczęśliwym bracie księcia Bretanji, który zamknięty w żelaznej klatce i osadzony z nią razem w więzieniu, głodzony, wył jak dzikie zwierzę i rzucał się uderzając o pręty klatki.
Mimo to wszystko, przecież niektórzy pisarze twierdzą, że Ludwik XI. nie był złym człowiekiem, że nawet był bezstronnym i swoim nieprzyjaciołom nie wyrządzał żadnej krzywdy.
Legrand po wielekroć zamieszcza wzmianki o szlachetnem sercu Ludwika XI.
Comines opowiada, jakkolwiek popadł w niełaskę u króla, że król brzydził się zdradą Campobassy i mówił później, że Richard angielski często nadsyłał listy do króla francuskiego ofiarując mu przyjaźń, ale Ludwik nietylko na listy nie odpowiadał ale nawet takowych nie przyjmował, z tej prostej przyczyny, że w jego rozumieniu Richard był zanadto okrutnym człowiekiem.
Miałażby to być nienawiść do tego złośliwego garbusa, który sam jeden zdeklarował się przeciwko pokojowi zawartemu w Picquigny?
Rzecz dziwna, w każdym razie, ta sympatja Glocestera do Ludwika XVI. ta nienawiść do Ludwika XI. Wiadomo przecie że pierwszy tłumaczył z angielskiego języka apologię Ryszarda III. napisaną przez Roberta Walpole. Ale to jeszcze nie wszystko.
„Kronika skandaliczna“ publikacja nieprzyjazna wielkiemu ścinaczowi głów, opowiada że nawet podczas wojny Ludwik starał się unikać rozlewu krwi.
Mollinet, jego wielki nieprzyjaciel, mówi: „Wolał on niejednokrotnie poświęcić 10.000 talarów złotem, niż jednego z łuczników swojej kompanji“.
Jesteśmy właśnie w tej chwili, kiedy stary król, ulegając coraz bardziej bojaźni, którą został opanowany, cofnął się do zamku Plessisle-Tours, w którym otoczył się strażą, cały pałac był jakby najeżony pikami i halabardami. Przeczytajcie w tym razie dziełko p. t. Quentin Durvard przez Walter-Scotta a znajdziecie tam prześliczny tego opis.
W tym samym czasie Ludwik XI. przyrzekł książętom zkonfederowanym przeciwko niemu w skutek jego zbyt zdobywczych rozszerzeń państwa, że się wycofa z ziem cesarskich i opuści Hainaut i Cambrai.
Musiał bowiem, tak się sam wyraża, i siebie wyleczyć i Francję oczyścić.
Pierwsze lekarstwo było dla Dammartin’a. Napisał do niego, że dla ulżenia mu, odbierze od niego naczelnictwo armji, dodając przytem, że to odjęcie naczelnictwa dla jego ukochanego przyjaciela nie jest żadnem poniżeniem ale raczej podwyższeniem w godności.
Czy pamiętał o tem przyrzeczeniu?
Tak jest, ponieważ w roku następnym Dammartin został gubernatorem Paryża i okręgu Ile de France.
Człowiek, któremu król wówczas całe swoje zaufanie ofiarował, był ten sam Creve-Coeur, flamandczyk, którego rodzina wszystko księciu burgundzkiemu zawdzięcza i który strzegł miasto Arras dla Ludwika XI.
On tak je dobrze strzegł, że się Arras dwukrotnie rewoltowało. Za drugim jednak razem Ludwik XI. oświadczył że miasto zniknąć musi.
I rzeczywiście, wypędził wszystkich mieszkańców, którzy wychodząc z miasta musieli pozostawić swoje sprzęty.
Na to miejsce zaś sprowadził rodziny z Languedoku, przeważnie rodziny przemysłowców i rzemieślników. Długi czas były tu zamknięte kościoły, ponieważ żaden ksiądz nie odważył się na odprawianie w nich nabożeństwa.
Pan Creve-Coeur właśnie dowodził wojskiem podczas znanej t. z. wojny ostrogowej.
Flamandczycy postanowili objąć w posiadanie nieszczęśliwe miasto Therouanne, którego spustoszenie stało się później przysłowiowem.
Mieli oni 3.000 niemieckich łuczników, a pięćset angielskich i sabaudzkich, którzy z rzezi pod Murten szczęśliwie jakoś wyratowali się i znalazłszy drogę pomiędzy dwoma jeziorami, z całą szlachtą z Flandrji i Hennegau, z księciem Maksymiljanem na czele wyszli zbrojną ręką z opałów, w ogóle 27 do 28 tysięcy ludzi.
Creve-Coeur wysłany został przez króla na pomoc miastu Therouanne. Miał on rozkaz unikania starcia dla pozostawienia czasu Flamandczykom, aby się zwolna rozprószyli i wrócili napowrót — znano dobrze tych poczciwych flamandczyków a Ludwik XI. był przekonany, że oni po dwóch lub trzech tygodniach zatęsknią na nowo do swych domów.
Generał był źle wybrany, a drugi chciał odegrać rolę Fabiusa przed Hanibalem, ale tego nie można przypisywać członkowi, który obraziwszy flamandzką szlachtę został przez Maksymiljana z księgi Zakonu złotego runa wykreślony i był niezmiernie tem oburzony.
Obiedwie armje spotkały się w chwili, gdy Creve-Coeur i jego ludzie z gór schodzili.
Creve-Coeur, miał tylko czternaście tysięcy pieszego ludu, ale konnicy miał dwa razy tyle co Maksymiljan.
Creve-Coeur z całym swym silnie uzbrojonym oddziałem rzucił się na szlachtę flamandzką i cesarską, która nie mogła wytrzymać tak gwałtownego natarcia i od całej armji odciętą została. Poczęła tedy uciekać i była ściganą.
Teraz jednak zdarzyło się coś niebywałego, gdy Creve-Coeur zajęty pościgiem pozostawił wojsko bez jenerała.
Nasi łucznicy byli atakowani przez 3.000 łuczników niemieckich, przeważnie tyrolczyków strzelców kóz — ci ostatni t. j. flamandczycy przyjęli ich pikami.
Łucznicy cofnęli się.
Tymczasem francuzka osada z Therouanne zrobiła wycieczkę i napadła flamandczyków od tyłu, a natrafiwszy nieszczęśliwym trafem na ich obóz poczęli go rabować.
Flamandczycy więc zmuszeni byli zwrócić się ku rabusiom.
W tym więc czasie, łucznicy widząc cofających się flamandczyków, nabrali znowu odwagi.
Ale jednak wnet przekonali się, że daleko lepiej zamiast nacierać na flamandczyków, dopomagać rabować obóz francuzki; ale jak mówi przysłowie, ostatnim a raczej późno przychodzącym dostają się kości.
Niezmiernie rozgorączkowani rzucili się do rabunku, później spotkawszy na drodze artylerję, zabrali ją i zwrócili przeciwko nieprzyjacielowi.
W tej chwili jednak Maksymiljan i Romout, z całą armią, mniej zbrojną niż Creve-Coeur, wpadli na pustoszycieli obozu.
Młody książę, jakkolwiek był to dopiero jego debiut, cudów dokazywał; zabił czterech czy pięciu ludzi własną ręką, odebrał swoją artylerję i rozprószył wszystkich pustoszycieli.
Creve-Coeur tymczasem powrócił z pościgu — za późno przypomniał sobie że zostawił armię bez wodza.
Przybył i nie zastał nic.
Teraz on i jego szlachta musiała brzęczeć ostrogami. Ztąd to powstała owa nazwa wojny ostrogowej.
Dzień zatem miał dwa momenta — w pierwszym t. j rano kawalerzyści flamandzcy uciekali, w drugim do ucieczki zabrali się jeźdźcy francuscy.
Jednem słowem Maksymiljan otrzymał plac boju, pozostawiwszy wszakże 700 to 800 ludzi więcej niż my na pobojowisku.
Therouanne pozostało francuskiem, a arcyksiążę wszedł do Flandrji.
Ta klęska nie zasmuciła wcale Ludwika XI. jego handel kwitnął; wielki handel, handel ludźmi i miastami. On kupił anglików aby byli spokojni a szwajcarów aby byli w ruchu.
Kazał się uważać za obywatela bearneńskiego.
Od tej chwili mógł robić co mu się podobało tu i w Luksemburgu, cóż to można działać przeciw współobywatelowi? Od owego czasu należało do niego i księztwo Burgundji. Odwiedził Dijon, dostrzegł on, że to miasto nie posiada parlamentu i zaraz takowy zaprowadził. Prowancja uważała to za prawdziwą klęskę. — Prowancja, jak mówią, miała trzy plagi: Durance, Mistral i parlament — co Prowancja uważała za plagę, to Burgundja uważała za szczęście.
Król zaprzysiągł na św. Benignę, patronkę miasta i mieszkańcy poddali się.
Tylko szlachta jeszcze szemrała; Ludwik XI. zatem zapoznał ją z pięknemi złotemi talarami, które dla Anglji kazał wybić; a któremi zapłacił Hastinga i wziął wdowę po jednym z tych właśnie szlachciców na kochankę.
W Lyonie zdobył sobie dwie żony kupców.
Ludwik XI. umiał dobrze badać teren.
Ta nowa miłośnica, była przedmiotem platonicznej miłości króla, bo w tym czasie, mianowicie z końcem 1480 biedny król bardzo podupadł na siłach a zdobycie Burgundji, której jeszcze całkowicie nie posiadł, zajęło go całego.
— Nie marzę — pisał on — piękniejszego raju nad to, pragnę koniecznie z tobą się rozmówić aby obmyśleć środki ku temu, środki upragnione więcej niż zbawienie mojej duszy.
A przecież nie był jeszcze taki stary, miał dopiero 57 lat, ale był zużyty; cała maszynerja człowieka i rozum, były osłabione, a przytem król zawsze żył jak młody, bardzo silny i bardzo czynny.
Później ta ręka która miała tyle trudu utrzymania we Francji spokoju, rozpostarła się po nad góry Jura, nad Szwajcarją, po nad Alpy aż we Włoszech, po nad Pireneje, nad Hiszpanią.
Widzieliśmy jak szwajcarowie popierali księcia René i jak go napowrót usadowili na tronie Lotaryngji.
Po zamordowaniu Juljusza Medyceusza do czego użyto agentów Sykstusa IV., papież zagroził armją Florencji — Florentczycy popełnili zbrodnią uratowania młodego Wawrzeńca. Król nie życzył sobie aby jego bankierom, którzy przy układach pokojowych pod Piquigny, gwarantowali jego wypłaty i którzy w swych herbach nosili lilję, uczyniono jakąkolwiek krzywdę. Uzbroił tedy Medjolan i posła Comines do Florentczyków, ażeby byli spokojni albowiem skoro tylko papież się ruszy, powstrzyma go od tego koncylium.
Papież wcale nie ruszył się.
Jan II. król Aragonu, był związany z Roussillon, prawie przykuty, ale król umiał tak zręcznie wziąć się do tego i takich stanowczych użyć środków, że Jan go puścił z ręki.
Miał już prawie Nawarrę, przez wnuka tego samego Jana, który z taką trudnością puścił Roussillon — młody książę był jeszcze prawie dzieckiem a Ludwik XI. trzymał go w swych rękach przez matkę Magdalenę, księżniczkę francuzką.
Dobry ten król był opiekunem sierót, sieroty te wychowywał we Francji, aby równocześnie mieć je i trony ich w swej dłoni, zaczął tedy obdzielać grzecznościami młodego delfina, obiecując mu za żonę córkę Edwarda IV., która była o cztery lata starsza od swego oblubieńca.
Miał też sobie oddane Anjou i Prowancją od króla René.
Widzieliśmy nadto, jak on bronił Wawrzeńca Medyceusza.
Wszystko wiedło się mu szczęśliwie, utracił bowiem także i swoją siostrę, tę dobrą księżniczkę Sabaudzką, która zawsze była gotowa do walczenia przeciwko niemu i pomagania tak pieniędzmi jak i ludźmi księciu Burgundzkiemu. Utracił tedy siostrę za co serdecznie Bogu dziękował. Wypędził wreszcie wuja młodego księcia i zdeklarował się opiekunem księżniczki, a skutkiem tego zajął Montmeillan, jak zajął poprzednio Peronne i Saint-Quentin.
Później w obawie żeby biednemu dziecięciu nie wydarzyło się jakie nieszczęście, wziął je do siebie na wychowanie jak niegdyś wnuka Jana z Aragonu.
Po zabiciu Adolfa de Gueidern, a raczej po jego samobójstwie pozostał syn, biedna sierota opuszczona — Ludwik XI. był zanadto moralnym żeby pozwolić na pozostawienie hrabstwa Nymwege w rękach Marji Burgundzkiej, córki rozbójnika. Nymwege się zrewoltowało, wypędziło Burgundczyków i oddało rządy ciotce dziecięcia.
Pozostała Anglja.
Edward stary choć dopiero 40-letm, mógł umrzeć lada chwila na indigestję — ponieważ nie opuszczał stołu! Wdowa pozostałaby z rejentem, jakim rejentem, na miły Bóg z Glocesterem, tym który był Richardem III.
Jakim sposobem walczyć z straszliwym garbusem, jeżeli nie przez zawarcie aljansu z Francją. Królowa angielska, która już wyobrażała sobie że jest wdową, o ile tylko mogła przymilała się Ludwikowi XI.
Była tam jeszcze Bretanja, zawsze nieprzyjazna, zawsze angielska; ale książę de Guyenne nie żył, przez co Bretanja straciła wiele na sile. Król Ludwik zaczął ją nieustannie podrywać — jednego dnia zabrał jej miasto, nazajutrz człowieka. Z ludzi zabrał Bretanji: Tannequi du Chatel, Piotra Rohan, Guy de Laval — z miast Rochelle i Alençon.
Nakoniec odziedziczył Maine. Nawet śmierć była jego sprzymierzeńcem.
I wszystko to czynił król sam lub z małą liczbą ludzi, on sam tkał ową olbrzymią siatkę i skoro tylko wpadła w nią mucha, biegł szybko dla przekonania się, jak była ona wielką i czy miała ryj, czy też kolce.
Następnie malował sam miniaturę, przedstawiającą pień z małym odrostkiem. Ten odrostek to były dzieci protegowane przez niego.
Żył samotnie w swym Plessis-les-Tours, trzymając Delfina w Amboise, wysłał zaś swoją żonę do Delfinatu. Nie wychodził nigdy chyba na polowanie, tem polowaniem była polityka — nabrawszy ludzi do samołówek, zastawiał je i dla zwierząt.
Zwykle wyjeżdżał z brzaskiem dnia i polował cały dzień, dla niego pomyślne lub niepomyślne polowanie było wielkiem zadaniem.
Jednego dnia wzięła go także chętka do polowania, widząc jednak niepewną pogodę, począł się radzić astrologa.
Astrolog zapowiedział pogodę.
Przy wejściu do lasu król spotkał węglarza, poznał on króla i mówi:
— Polowanie króla odbędzie się z deszczem.
Król słyszał przepowiednią, ale nic nie odpowiedział, dobrze węglarza zauważył i kazał zapytać gdzie on mieszka i jak się nazywa.
Po upływie dwóch godzin — deszcz spadł ulewny.
— Niech mi poszukają węglarza, rzecze Ludwik XI., węglarza któren zna się na pogodzie lepiej niż astrolog.
Przybywa węglarz, król stawia go do naocznej konfrontacji z astrologiem.
— Mój przyjacielu, pyta się wieśniaka, jakim sposobem wiedziałeś lepiej o pogodzie niż ten pan, który przez całe życie swoje zajmował się studjowaniem nieba?
— Najjaśniejszy panie, odpowiada węglarz, nie umiem ani czytać, ani pisać; nigdzie nie chodziłem do szkoły, jestem więc prostakiem; ale ja także mam astrologa w swojej służbie.
— Kogo?
— Osła, z przeproszeniem Waszej królewskiej mości.
— Jakto osła?
— Osła, tego który wozi mi węgiel, on właśnie przepowiada mi zawsze pogodę lub niepogodę. Kiedy ma padać deszcz, stawia uszy do góry, idzie drobnym krokiem, i stara się otrzeć o mur. Otóż wówczas to mogłem powiedzieć panu że będzie deszcz.
Król oddalił astrologa przeznaczył płacę dla osła i odtąd o pogodę wypytywał się tylko węglarza.
Innego dnia król, ponieważ o wszystkiem chciał zawsze wiedzieć, wstał najpierwszy z łóżka, i kiedy wszyscy jeszcze spali, chodził po całym zamku, aż przypadkiem trafił do kuchni.
Tu ujrzał chłopca obracającego pieczeń na rożnie.
— Wiele dostajesz za to malcze — pyta?
Chłopiec zobaczywszy przed sobą bardzo mizernie ubranego człowieka, myślał że to żebrak, odrzekł więc:
— Tyle ile król.
— A wieleż król zarabia?
— Tyle iżby mu wystarczyło na życie tak jak i mnie.
Ludwik XI. niepozostawił tego filozofa w kuchni, wziął go ztamtąd i kazał uczyć.
W tym czasie pierwszy raz doznał ataku apoplektycznego. Zdarzyło się to w Chinon. Potrzebował odetchnąć świeżem powietrzem, zbliżył się więc do okna i kazał je sobie otworzyć, czego jednak pod pozorem, że na dworze chłodno, nie wykonano.
Jego lekarz Angelo Cato przybył i puściwszy królowi krew, uratował go.
Wiadomem jest lekarzom, że paraliż, apopleksja, kongestia mózgowa są to choroby z jednej rodziny.
Pierwszy atak, jest żądanie bez kosztów, drugi żądaniem z kosztami, trzeci zaś obejmuje cały organizm.
Zupełnie to sprawdziło się na Ludwiku, z tego pierwszego ataku uzdrowiony rozpoczął wypędzać tych, którzy mu niepozwalali oddychać, gdy on pragnął wziewać powietrze całemi płucami.
Poczem rozkoszował się swoją potęgą, zrobił wielki przegląd w Pont-de-Arche. Blady i umierający przypatrywał się swej wspaniałej armji złożonej z 40 tysięcy, częścią szwajcarów, niemców i lyończyków, którzy jak prawdziwe automaty puszczali się na komendę wyrażaną odgłosem trąb.
Nie była to szlachta, ani ludzie, ani mieszczanie, ani chłopi, tylko żołnierze.
Francja wówczas była rządzona przez króla i trzech ministrów.
Króla już znacie.
Trzema ministrami byli: Oliwier Schuft, owerniak nazwiskiem Doyat, który swemi grubemi trzewikai nadeptał księcia Burbon i Jakob Coythier, lekarz królewski i prezydent Izby rachunkowej.
Był jeszcze Lude, wesoły jegomość, który w danej okazji potrafił być i uzurpatorem cudzego dobra i śmiał się on zawsze gdy mu się powiodło przełamać trudności — oprócz niego byli: Saint-Pierre i Heraklit ten Demokrit, ustawicznie wypowiadający: Na śmierć! Na śmierć! Na śmierć!
Nakoniec Comines, owinięty w futro, wyglądający jak kot, który podaje łapkę.
Król bardzo go lubił i trzymał go w swoim pokoju, nieraz pozwolił mu spać w swojem łóżku, ale od czasu zaślubienia księżniczki Burgundzkiej trzymał się od niego zdaleka.
Przy powrocie z obozu nastąpił drugi atak paraliżu to jest: żądanie z kosztami.
Tym razem sądzono że już skonał, pozostał bowiem przez dwie godziny bez przytomności, leżąc w galerji na sienniku.
Comines spotkał go w tym stanie, a ponieważ nie wiedział jakich wezwać na pomoc świętych, wezwał św. Klaudjusza.
Rzeczywiście też król odzyskał mowę.
— O! O! — rzekł — jeszcze więc żyję.
Powstał tedy i powoli ciągnąc za sobą nogi, bo cały bok prawy był sparaliżowany, co nieprzeszkodziło mu żądać listów, do przeczytania których zaraz się zabrał.
Starał się on wprowadzić w błąd najlepszych swoich przyjaciół, gdy śmierć zbliżała się pragnął i ją zwieść także.
Zanim jednak nadeszła śmierć, jeszcze miał wielkie jedno szczęście.
Zaledwie bowiem zabrał dziedzictwo po księciu René, to jest ową piękną prowincję Maine, gdy nadeszła z Bruges nowina prawie tak przyjemna jak wiadomość o śmierci Karola Śmiałego.
Oto wiadomość o śmierci Marji Burgundzkiej.
Na niej wygasł dom tego rodu.
Maksymiljan uwielbiał swoją małżonkę i nigdy nie mógł słyszeć o niej, nie zapłakawszy gorzko.
Magik nazwiskiem Triteme ofiarował się wywołać jej cień. Arcyksiążę zgodził się, ale widok widziadła, jak twierdzi, Loecheimer, uczynił tak wielkie wrażenie na nieszczęśliwym księciu, że pod karą życia i śmierci wzbroniono wywoływać cienie zmarłych.
Marja Burgundzką pozostawiła dwoją dzieci: małego Filipa i Małgorzatę t. j. Filip Piękny, który był ojcem Karola V. i Małgorzatę, która była rejentką Flandrji.
Więc doskonale! Małgorzata Austrjacka oto żona właściwa dla delfina Francji.
Flamandczycy ofiarowali Ludwikowi XI. wszystkie prowincje, które mu kiedyś były cierniem w nodze.
Oddali oni raz na zawsze Artois i Burgundję, sprawiające mu oddawna tak wielkie nieprzyjemności.
Jego najlepsi przyjaciele, Rym i Coppenole odwiedzili go w Plessis.
Byli oni niezmiernie zdziwieni pałacem, który sobie król obrał na mieszkanie. Znaleźli go oni siedzącego w małym pokoju z okratowaneni oknami, z drzwiami masywnemi i wielkiemi ryglami.
Tam właśnie był zapalony myśliwy, który już nie mógł polować na jelenie, daniele i dziki, miał on psiarnię z którą polował w pokojach na myszy i szczury.
Był tak chudy i taki blady, że nie chciał się im wcale ukazać, przyjął ich jednak w lekko tylko oświetlonem pokoju, trzymając się w cieniu, ubrany w suknię podszytą futrem — doświadczał on nieustannie chłodu w ¼ części swego korpusu — mówił cicho i wolno.
Potem kazał przynieść Ewangelję, na której przysiągł położywszy lewą rękę.
— Wybaczcie mi obywatele — rzekł — że nieprzysięgam prawą ręką, ale jest ona bardzo słaba i władać nią nie mogę.
I on tak był sparaliżowany jak i Ryszard III.
Jednakże nie smucił się.
Myśl, że wykonanie tej przysięgi lewą ręką, może spowodować uznanie jej jako nieważną, nie dała mu ani chwili odpoczynku.
Kazał więc nanowo przynieść Ewangelią, a ponieważ nie mógł jej dotknąć prawą ręką, dotknął się jej prawym łokciem.
To małżeństwo projektowane zadało cios planowanemu małżeństwu angielskiemu, ale Edward był tak gruby, takim stał się żarłokiem, że nie było się czego z jego strony obawiać.
Kiedy otrzymał zawiadomienie o zerwaniu, co uważał za niemożliwe, jadł i pił jeszcze więcej niż zwykle, tak że w końcu zasycił się i umarł.
Ludwik XI. niezmiernie uradował się tą śmiercią.
Francja teraz posiadała swoje naturalne granice — Pikardją, Burgundją, Prowancją, Anjou, Maine i Roussillon.
Gdy raz nareszcie granice uregulowane zostały, znaleziono i punkt jej środkowy, którym powinna była być stolica.
Wszystko to zawdzięczać należy temu geniuszowi, naprzemiany posiłkującemu się zręcznością i podstępem.
Pragnął jeszcze żyć, nie dla samego siebie, lecz dla ustanowienia zwyczajów i przewagi kraju.
— Bóg podaruje mi jeszcze sześć miesięcy życia, mówił do Comines, w takim razie będzie w państwie jedno prawo, jedna miara i równowaga stanów. A wówczas, dodał, z prawdziwie ojcowskiem wyrazem twarzy, mogę moje ludy uczynić wolnemi, ulżyć im i uczynić jednolitym cały kraj. Często je uciemiężałem. Ale niewinni temu ani poczciwi mieszkańcy Berna, ani obywatele i mieszczanie Paryża — mieli oni tylu królów i tylu książąt, którym, roczną pensję dawać musieli.
Jednakże w tym czasie kiedy tak mówił do Cominesa, nie było nadziei aby przeżył te sześć miesięcy — był bowiem bardzo chory i opowiadano o jego ostatnich dniach życia bardzo niesmaczne rzeczy.
Spał nieustannie, zapewniając, że wcale nie śpi, i właśnie dla tego aby nie spał, po za kotarą przygrywał mu przez cały dzień pastuszek.
Mówiono, że pił krew dzieci, aby tym sposobem wyczerpane siły życia na nowo odzyskać. Nie podobna wierzyć podobnym bajkom, to jednak pewne, że król wcale nie chciał umierać.
Kazał sobie nawet przysłać z Neapolu wielce świątobliwego męża Francesco da Paola. Spodziewał się, że pobożny pustelnik będzie modlił się za niego i Bóg na proźby błagalne swego wiernego sługi, raczy przedłużyć mu dni życia.
Modlitwy pobożnego człowieka nie pomogły nic albo bardzo mało.
Teraz królowi przyszło na myśl, król miewał zawsze oryginalne myśli, aby sprowadzić z Reims ampułki z świętym olejem i posmarować go takowym.
Jednakże przełożony klasztoru w Reims odmówił przysłania świętych naczyń, lecz król pisał o to do Papieża i Papież nakazał zadość uczynić proźbie Ludwika XI.
Prawdopodobnie było użycie tego środka już spóźnione, bo król przekonywał się że umrze.
Jednego dnia zbliżywszy się do jego łóżka Coythier:
— Dziś wybije twoja godzina — rzekł brutalnie.
Było to dnia 24. sierpnia 1483 r., w przeddzień imienin króla.
Zmarł modląc się do Najświętszej Panny w Embrun.
Ludwik XI. nie chciał aby go pochowano w św. Denis — nie równał się zgoła ze swoimi poprzednikami.
Żądał zaś aby pochowano go w kościele Matki Boskiej w Clery a nadto aby na grobie odkuty został w kamieniu jego wizerunek w strzeleckiem t. j. myśliwskiem stroju wraz z psem i rogiem myśliwskim.
Fałszywa przypowieść, której nie myślimy komentować stanowi tło jego rządów:
— Kto ma szczęście, przy tym i honor.

KONIEC KAROLA ŚMIAŁEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.