Karjera panny Mańki/Rozdział XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Karjera panny Mańki
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia Popularna
Data wyd. 1935
Druk P. Brzeziński
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XV.
DEN W WILLI.

Z niezapalonemi latarniami, wbrew obowiązującym przepisom, pędził Den na rowerze, nie zważając na to, że lada moment natrafić może na dziurę, lub wybój i znaleść się w błocie. Oczywiście samochód dyrektora zdążył się oddalić znacznie, lecz dzięki ciemnej nocy wyraźnie połyskiwały światełka tylnych, czerwonych latarni. Detektyw bynajmniej nie pragnął doganiać Cadillac’a, co było przedsięwzięciem niemożliwem — pragnął jeno nie stracić go z oczu.
Samochód podążał wyraźnie w stronę Wilanowa. Czyż tam przebywał dyrektor? Koło stacji zakręcił i nieco zwolnił biegu. Denowi który jechał jak szalony naciskając pedały i dziwiąc się w duchu, że dotychczas na wyboistej drodze nie uległ wypadkowi — udało się przez ten czas nieco przybliżyć.
Lecz samochód, zwolniwszy biegu i wyminąwszy Wilanów, pomknął teraz prosto przed siebie w stronę Klarysewa i dopiero tuż przed Jeziorną przystanął. Den nie pojął z początku, co oznacza ten postój, lecz wkrótce zrozumiał. Szofer zeskoczywszy ze swego siedzenia, wyszedł na drogę i rozglądając się podejrzliwie dokoła, nagle pogasił wszystkie samochodowe latarnie. Kto gasi światło — snać wystrzega się ludzkiego oka. Chodziło tylko o to, aby ustalić z jakiego powodu nastąpił ten manewr i czy szofer działał z własnego popędu, czy też otrzymawszy odpowiednie zlecenie.
Samochód znów ruszył. Minął Jeziornę, wjechał w ciemne ulice Konstancina, jął śród nich kluczyć — niby widmo — wreszcie skierował się na skolimowską drogę. Krążył może z pięć minut, śród willi, wreszcie skręcił w dość gęsty lasek i w lasku tym zginął.
Den, który znajdował się w dość znacznej odległości, po chwili dopiero, przemykając się śród drzew, znowu spostrzegł samochód. Zobaczył — i zdziwił się niepomiernie. Gdyż szofer, wyjechawszy z lasku przed jakiś bielejący pałacyk, miast zatrzymać się przed nim, okrążał gazon, jakby zamierzając zawrócić.
Den zeskoczył z roweru i zręcznie skrył się za wielką sosną. W samą porę zdołał się ukryć, bo samochód obtarł się prawie o niego, tocząc się tą samą drogą, jaką przed chwilą przybył. Tak, nie mogło być najlżejszej wątpliwości — Cadillac powracał obecnie do Warszawy.
Detektyw otarł potem zroszone czoło. Cóż to wszystko razem miało oznaczać? Nowy wybieg? Et, chyba nie! A może przez ten czas, przez który stracił z oczu samochód, ktoś wewnątrz ukryty z niego wysiadł i wszedł do willi? To przypuszczenie wydawało się prawdopodobniejsze... Bo trudno było mniemać, że szofer li tylko dla przyjemności nocnej przejażdżki odbył tę długą wycieczkę i zadowolony z niej wrócił do miasta...
Teraz spojrzał Den uważnie na znajdujący się przed nim pałacyk — i drgnął nagle...
O znał dobrze tę willę, znał, i o niej właśnie myślał, stojąc na progu domu Balasa! Była to ta sama, którą raz już cichaczem przetrząsnął starannie w poszukiwaniu zaginionego szweda. Wtedy nie wydała mu swej tajemnicy, czyżby dziś miało być inaczej?...
Powoli jął się skradać — ale wnet spostrzegł, że willa jest całkowicie ciemna. Robiła kompletnie obumarłe wrażenie i nic nie świadczyło o tem, że znajdować się w niej mogą ludzie.
Den zajrzał przez szparę w okiennicy — i znów natrafił na ciemnię... Czyżby się pomylił, czyżby w rzeczy samej szofer Doriałowicza wyłącznie wybrał się na spacer? Nadzwyczajne! A może oszukano go sprytnie, zauważywszy jego obecność i auto podąża do prawdziwego celu? Gonić je teraz niema sensu...
Odstąpił o parę kroków i zagwizdał z cicha... Próżno odbył tę przejażdżkę! Pechowa była ta willa, bo raz się już do niej zakradł, aby nic nie wykryć! Czyż ma się zakradać, by sprawdzić luźne przypuszczenie, że ktoś się tam skrył, wyskoczywszy z auta? Poco? Znowu ujrzy pustą sień, przybraną rogami jeleni z wielką gdańską szafą oraz parę bogato urządzonych pokojów — również pustych...
A jednak... A jednak raz jeszcze postanowił zaryzykować. Wbrew zdrowej logice, wbrew temu co myślał przed chwilą. Jakiś niepojęty fluid magnetyczny, ciągnął go do tego pałacyku, ciągnął go, by raz jeszcze znaleźć się tam wewnątrz...
Zbliżył się do znajomego okna z lewej strony — przez nie wówczas się zakradał.
Zbliżył się i delikatnie poruszył okiennicę. Ustąpiła. Nacisnął na szybę — i ujrzał głębię pokoju. Widocznie od czasu jego ostatniej wizyty, nikt tam nie zaglądał, skoro nie zauważono, że sprytnie podniósł zasówki a później, wychodząc tylko przymknął okno.
Den jednym skokiem znalazł się wewnątrz. Szybko przebiegł sień — zajrzał na górę — wszędzie panowały nieprzeniknione mroki. Najlżejszy szmer nie mącił nocnej ciszy. Nie omyliły go przewidywania, wewnątrz nie było żywego ducha. Chciał już, wzruszywszy ramionami, taż samą drogą powracać, gdy wtem usłyszał jakiś szelest.
Szelest dobiegał z gdańskiej szafy.
— Szczur! — pomyślał w pierwszej chwili.
Lecz nie! Hałas stawał się coraz wyraźniejszy, a w szafie zajaśniało, rzekłbyś, światło.
— Światło w szafie?
Nie żałował już, że pozostał w willi. Ukrył się za duże rzeźbione krzesło, stojące w pobliżu i oczekiwał, co dalej nastąpi.
Niezadługo uchyliły się drzwi szafy, ukazując z tyłu jasno oświetlone przejście. Z przejścia tego wyłonił się jakiś człowiek — starszy, krępy mężczyzna, z wyglądu służący. Wyszedł, coś pomajstrował przy gzymsach szafy — i potajemne przejście zamknęło się bez szelestu z powrotem. Potem, zaświeciwszy małą kieszonkową latarkę i zamknąwszy za sobą gdańską szafę starannie, powoli przez sień skierował się ku schodom, wiodącym na pierwsze piętro.
— Więc to jest tajemnica willi! — mało nie wykrzyknął Den, przypomniawszy sobie swoje bezowocne poprzednie poszukiwania — opukiwałem ściany, a to w gzymsie należało szukać!
Jak cień skradał się teraz za nieznajomym, który wyłonił się tak tajemniczo. Ten wszedł spokojnie na piętro, nie podejrzewając, że jest śledzony, otworzył drzwi do jednego z pokojów i zanim Den zdążył się zorjentować, znikł, rzekłbyś zapadł się w jakimś lustrze.
— Hm! — mruknął detektyw, spozierając z osłupieniem — dobre urządzenie!.. Same niespodzianki!..
Teraz czuł się w swoim żywiole, żywiole niebezpieczeństwa i walki. Lecz co dalej czynić? Czy czekać na powrót nieznajomego, czy wykorzystać podpatrzony sekret.
Den czekał jeszcze parę minut, lecz gdy nikt się nie pojawiał, a wokół panowała cisza — zbiegł ze schodów i zbliżył się do gdańskiej szafy.
Nie długo szukał tajemniczej sprężyny — wnet ją odnalazł, śród misternie rzeźbionych liści, zdobiących górę stylowego mebla.
Nacisnął — i przed nim zajaśniały szerokie wysłane dywanem schody.
— No... no...
Był przygotowany, że natrafi na wąskie ciemne przejście, — schody podobne, wiodące niczem do pałacu, wprowadziły go w zdumienie. Szybko sięgnąwszy po browning do kieszeni i sprawdziwszy, czy jest gotowy do strzału, jął stępować na dół. Jeśli zdumieniem przejęły go schody — to co ujrzał dalej, zdziwiło go jeszcze bardziej. Bo oto pod tą opuszczoną na pozór i obumarłą willą, mieścił się wielki i wspaniały apartament.
Schody kończyły się sporym przedpokojem, zawieszonym cennemi dywanami, z którego szereg drzwi wiódł na prawo i lewo...
Z prawdziwym zachwytem spoglądał Den, na to znakomicie ukryte podziemne państewko, wybudowane zapewne, z ogromnym nakładem kosztów i pracy. Nigdzie nie było widać okien — natomiast wszędzie rzucały światło elektryczne lampy, których tylko kolorowe szkła tłumiły jaskrawość.
— Nigdzie nikogo...
Den zajrzał do pokojów leżących po lewej stronie. Zobaczył ciągnące się w amfiladę sypialnie, w których zamieszkiwać musiały kobiety o czem świadczyło wymownie samo urządzenie — szerokie, zasłane cienką pościelą białe łoża, wykwintne bieliźniarki i gotowalnie, niskie, miękkie rzekłbyś zapraszające do spoczynku otomany. — Mieszkanki tych wytwornych apartamentów — a widać po liczbie łóżek, musiało być ich kilka — snać opuściły niedawno i pospiesznie swe luksusowe gniazdka, bo wszędzie było pełno flakonów po kosztownych perfumach, słoików z napół zużytemi kremami, resztek pudru w puderniczkach, wstążek, a nawet pod jednem z łóżek poniewierał się zapomniany pantofelek.
— Gdzież właściwie jestem? — mruknął, nie mogąc nic wywnioskować z obrazu, który przedstawił się jego oczom — Harem?... Hurysy uciekły?...
Potrząsnąwszy głową, doznając wrażenia, że na chwilę zamienił się w którego z książąt z bajek tysiąca i jednej nocy, zwiedzających zaczarowane pałace — Den podszedł ostrożnie na palcach — do otwartych po drugiej stronie przedpokoju gabinetów.
Dwa te gabinety, wybite jedwabną materją — jeden utrzymany w kolorze czerwonym — zaś drugi w niebieskim — również jasno oświetlone, niczem nie ustępowały w przepychu sypialniom. Lecz choć i z nich powywożono najkosztowniejsze sprzęty, to co pozostało, znakomicie objaśniło Dena, jakie jest przeznaczenie i charakter lokalu, rozpraszając wszelkie wątpliwości.
Na ścianach wisiały obrazy treści tak nieprzystojnej, że na ich widok spłonęłoby rumieńcem oblicze nawet Sacher Masocha lub Casanowy. Nie było chyba perwersji i zboczenia ludzkiego, któreby w formie artystycznej nie zostało przedstawione i nie było chyba formy miłości, brutalnie tam nie odtworzonej. Dalej zauważył Den, w szafie rozwartej napół, sztuki pięknej i wytwornej damskiej bielizny, oraz wielką ilość obuwia, poczynając od pantofelków na przebajecznie wysokich obcasach, a kończąc na lakierowanych butach do konnej jazdy, przybranych ostrogami. Zaś koło szafy na dywanie wisiał zbiór najwymyślniejszych pejcz, harapów, i skomplikowanych przyrządów, które tylko podniecona wyobraźnia, w sprawach erotycznych szaleńca — wymarzyć może. Na niskim tureckiem stoliku dojrzał szereg płaskich słoików, oraz inkrustowanych pudełek. Otworzył jedno z nich — zajaśniał biały proszek.
— Kokaina! — szepnął — niczego tu nie brak. W tamtych pewnie opium...
Teraz rozumiał już doskonale, gdzie się znalazł. Lecz jeśli rozumiał — to i zdumiewał się coraz bardziej. Wiedział, że podobne spelunki egzystują w Paryżu ale tu pod bokiem Warszawy, niemal w stolicy, takie podziemne państwo! Istniał swego czasu lokal na Koszykowej, w daleko mniejszych rozmiarach i został zamknięty, nim policja zdążyła go nakryć... Nie był on jednak w części urządzony równie luksusowo i w porównaniu z tym gniazdem zepsucia, można go było nazwać dziecinną zabawką.
To też mimo niesmaku ogarniającego Dena, na widok tej atmosfery zepsucia, jednocześnie niemal duma rozsądzała mu piersi, iż na coś podobnego, udało mu się natrafić i jaka powstanie sensacja, gdy jutro rozgłosi o swem odkryciu, zakrawającem na opowieść z bajki...
Śmielej już teraz szedł naprzód i za gabinetami natrafił na salkę z estradą, której przeznaczenia się domyślił. Lecz nie odkrywanie dziwów podziemnego państwa w obecnej chwili interesowało Dena. Interesowało go, czy lokal zupełnie jest opuszczony — bo wszak wszystko świadczyło, że właściciele zamierzali się z niego wynieść — a może ów nieznajomy, którego napotkał na górze, porzucał pałacyk ostatni — czy też natrafi na kogoś.
Przeszedł przez salę — kroki jego tłumiły puszyste dywany — i nagle przystanął. Tak, najwyraźniej posłyszał ludzkie głosy. Biegły one z pokoju, znajdującego się za salą. Drzwi od tego pokoju były napół uchylone, przesłaniała je tylko ciężka portjera.
Teraz jął skradać się na palcach.
Powoli uchylił kotarę. W niewielkim saloniku ujrzał kobietą i mężczyznę...
Aż zagryzł wargi... Wydało mu się, że śni...
— Chyba się mylę... Co ten tu robi?
Siedział tuż przed nim, niedbale paląc papierosa Doriałowicz i rozmawiał z przystojną, świetnie zbudowaną, czterdziestoletnią, ale mogącą się jeszcze podobać kobietą.
Den zamienił się cały w słuch.
— Wysłałaś służącego? — pytał Doriałowicz.
— Tak, — odrzekła kobieta — wysłałam go, żeby pozakładał druty w korytarzyku.
— To i korytarzyk ma uledz zniszczeniu?
— Oczywiście, przecież nie możemy pozostawić po sobie śladów!
Doriałowicz uśmiechnął się dziwnie.
— Tyle usług nam oddał korytarzyk! Podglądało się przez niego, co się dzieje w pokojach, a później...
— A później wysyłało się listy do zainteresowanych osób, że o ile nie wycofają swych fotografji, zdjętych w pozach specjalnych, to...
Do tylu niespodzianek w zaczarowanym pałacu był już przyzwyczajony, ale...
Den wzdrygnął się... Jeszcze nie mógł uwierzyć... Więc Doriałowicz? Ta kobieta i Doriałowicz widocznie kierowali wszystkiem! Dalsze ich słowa nie pozostawiały najlżejszej wątpliwości.
— Żal mi tej willi — mówił — żal mi tego urządzenia, które zakładaliśmy z takim trudem.. Ale rozumiem, dłużej ryzykować nie wolno...
— Nie żałuj... Dosyć pieniędzy zrobiliśmy i mamy teraz nie te grosze, z któremi przyjechaliśmy do Polski. Sprawa Welesza dała miljon, szwed miał przy sobie dwadzieścia tysięcy dolarów, tu przez te parę miesięcy „żywemi obrazami” zrobiliśmy blisko pół miljona...
— Tak — zauważył Doriałowicz — powiadają, że bieda a na takie rzeczy zawsze pieniądze się znajdą... Znajdą pieniądze na karty i... — tu wymienił nieprzystojne słowo.
Den zacisnął pięści na tyle cynizmu, ale i poczerwieniał z uciechy. To co słyszał przechodziło najśmielsze jego marzenia. Nie tylko wpadł na trop, ale wykrywał wszystkie dręczące go sprawy. Więc miał przed sobą tajemniczą czarną damę — tę samą, która zwabiła szweda i okradła Welesza — a jej wspólnikiem był „nieskazitelny” dyrektor Doriałowicz!
Na kobiecie brutalne odezwanie się towarzysza nie uczyniło najlżejszego wrażenia. Spokojnie mówiła dalej:
— Mamy dość, a dalej ryzykować nie można... Jeśli przewąchał Korski, iż ten cały twój „Prodlas”, to blaga — przewąchają inni!... Towarzystwo akcyjne, istniejące na księżycu! Dziwię się, że nie zainteresowano się tem dotychczas...
— Na szczęście się upiekło! A „towarzystwo” oddało nam wielkie usługi, jako pokrywka. Musiałem wszędzie bywać, poznawać ludzi zamożnych. Lepiej oczywiście o ile się ma tytuł dyrektora. Uchodząc za „bussinesmana”, poznałem szweda, poznałem Welesza... Pozatem lepiej było te weksle, któreś ty wydostawała od różnych solidnych dżentelmenów, bojących się rozgłosu, niby to dyskontować w biurze, nie majacem z tobą na pozór żadnej łączności, niźli egzekwować bezpośrednio...
— Ale te weksle zwróciły właśnie uwagę Korskiego!
— Tak, pomyliłem się, sądząc, że więcej jest zepsuty i że powoli da się wciągnąć w nasze sprawy. Rozczulił się nad jakimś staruszkiem, nie mogącym zapłacić długów syna... Ten młodzieniec przegrał tu zdaje się poważniejszą sumę w karty...
— Ale ostatecznie zapłacił?
— Zdaje się ojciec sprzedał meble — i historja została zatuszowana...
Zaległo milczenie. Doriałowicz zapalał nowego papierosa. Detektyw mimowolnie ściskał rączkę browninga, postanawiając jednak rozmowy wysłuchać do końca. Wtajemniczywszy się już w „interesy dyrektora” — pragnął poznać dalsze plany zacnej pary.
— Więc wszystko likwidujemy — mówił mężczyzna po chwili — czy dziewczyny wyprawiłaś?
— Tak!
— A nie zdradzą?
— Wątpię! Nic nie wiedziały! Zarobiły sporo i sądzą, że to tylko o „żywe obrazy” i zabawę chodziło...
— A Józka?
— Z tą gorzej! Sama nie wiem, czy domyśla się czego o Tamarze i o szwedzie, czy nic nie domyśla. W każdym razie będę ją miała na oku!... Może zabiorę z sobą zagranicę.
— A Korski?
— Dziwię, że się pytasz. Zamknęłam go w pokoiku, za sceną. Los jego postanowiony. Zostanie.
— Zostanie? A czemuś z nim wczoraj urządziła tę komedję!
W oczach kobiety zaigrał zły błysk.
— Pamiętasz — wtedy uderzył mnie! Zrewanżowałam mu się za to. Dostał narkotyk i dał bezpłatne przedstawienie. Wyobrażam sobie, gdy dziś mu powróciła świadomość, jak musiał się wstydzić i wyrywać sobie włosy z głowy. Niechaj się trochę pomęczy przed śmiercią....
Jakaś zaduma przebiegła po czole Doriałowicza.
— Czy nie za wiele trupów za nami?... — szepnął — Tamara... Szwed... Korski...
— Racz dodać — odparła zimno kobieta — i tego amerykanina, któregoś zastrzelił w spelunce w Chicago a później obrabował z pieniędzy...
— Tak, ale tam była walka.
— I zwyciężonemu zabrałeś majątek... No tak! Ty walczysz browningiem, ja trucizną! Nie rozczulajmy się. Byłeś awanturnikiem, który przez pięćdziesiąt lat nie mógł dojść do niczego i był poszukiwany przez policje wszystkich krajów, ja niemal tem, czem te dziewczyny, które przed chwilą opuściły ten dom. Długo klepaliśmy biedę, wymigując się z rąk władz różnych i chciano się do skóry nam dobrać i w Ameryce. Za pieniądze tego dżentelmana z Chicago wróciliśmy do Polski, urządziliśmy tę willę i dziś jesteśmy wielkiem państwem... Niema czego żałować i bawić się w sentymenty! Wyjedziemy do Paryża. Tam możemy żyć spokojnie, albo założyć inny interes, bez ryzyka... Obojeśmy nie tacy młodzi...
Doriałowicz słuchał, a słowa towarzyszki widocznie uspakajały resztki sumienia.
— Więc tu wszystko gotowe? — rzucił.
— Tak. Dziewczyny wyprawione. Na górze służący zakłada druty. Skoro przyjedzie twój szofer z ciężarowem autem i wywiezie resztę rzeczy — szkoda tracić tyle cennych przedmiotów — wówczas założymy minę... i adio!... Wszystko w powietrze wyleci wraz z Korskim i szukaj wiatru w polu... Niechaj później badają willę... wiele znajdą!... Hm, — zauważył — innej rady niema! Trzeba kończyć... Den u mnie dziś coś wywęszył... Znakomity pomysł miałaś z tą Mary..
Den podwójnie nadstawił uszu. Więc i o losie dziewczyny się dowie. Czyżby i ona była uwięziona. Wnet zaspokojono jego ciekawość...
— Początkowo — wyjaśniała kobieta — mój projekt był zupełnie inny. Chciałam ją ściągnąć tylko do willi i unieszkodliwić, jako niebezpiecznego świadka, może postąpić z nią, jak z Korskim... Ale później zrozumiałam, że biżuterję zabraną Weleszowi bardzo trudno będzie wywieźć... Chwilowo prowadzi sprawę tylko Den, ale licho wie, może policja jest zawiadomiona i obstawiono dworce. — Tedy doszłam do przekonania, że najlepiej będzie...
— O ile biżuterję wywiezie Mary!
— Tak, Mary! By zaś mogło to nastąpić, musiała nabrać do ciebie bezwzględnego zaufania, którego w ostatnich czasach nie miała zbyt wiele... Dlatego też postanowiłam zainscenizować następującą scenę... Wiesz już o co chodzi, ale jeszcze raz powtórzę.
— Słucham?
— Udajesz, że tak samo, jak i ona wpadłeś w pułapkę. Że zwabiono cię pod pretekstem sprzedaży willi, ograbiono i obok niej w celi zamknięto. Rozumiesz?
— Tak!
— Uwierzy w tę bajeczkę! Oczywiście jesteś uwięziony obok Mary i medytujesz, jak się wraz z nią wydostać. Pchasz drzwi, bo jest tam drewniana przegroda, którą wyważyć można jednym palcem i wpadasz do jej celi. Tam znów znajdziesz u góry małe okienko. Wdrapiesz się w to okienko, bez większego trudu, najwyżej nieco zakurzywszy spodnie... Wszystko musi być naturalnie odegrane!... Później wyciągniesz dziewczynę, będziesz się z nią błąkał korytarzami... wreszcie z wielkim trudem i nibyto mozołem, uciekniecie... Tylko pamiętaj, że musisz do miasta wędrować na piechotę — i tak tu po nocy nie dostaniecie pojazdu — żebym miała dość czasu wszystko wysadzić w powietrze... Pojąłeś?
Doriałowicz skinął głową.
— Dziewczyna potem będzie cię uważała za bohatera i będzie ci oddana do grobowej deski! Nazajutrz awanturuj się ile chcesz, wzywaj policję, zawiadamiaj Dena... im więcej krzyku narobisz, tem lepiej, bo nikomu nie wpadnie na myśl cię podejrzewać!... Ja już znajdę się daleko, bo rano autem wyjadę do Gdańska, z tamtąd do Paryża... Ty, uczyniwszy jaknajwięcej zamięszania i hałasu, wyprawisz całą naszą bandę, służbę, szofera, pokojówkę Mary — i również udasz się do Paryża. Tam się spotkamy. Wyjedziesz oczywiście w parę dni później, wraz z Mary, celem „odpoczynku po straszliwych przejściach” a przy jej pomocy wywieziesz to wszystko, co masz w swoim mieszkaniu ukryte. Twój wyjazd nie zadziwi nikogo i pierwszy Den pomoże ci wnieść do wagonu walizkę z biżuterją Welesza...
Den uśmiechnął się ironicznie. W tymże czasie Doriałowicz zapytał:
— A co później zrobimy z Mary?
— O ile będzie grzeczna, dostanie parę tysięcy — i znikniemy jej w Paryżu! Tam może zrobić karjerę! O ile zaś będzie niegrzeczna... to narkotyki nasze... działają czasem na serce...
Znów dreszcz oburzenia wstrząsnął Denem.
— Idźże więc zaraz do swojej „celi” — mówiła dalej — i odegraj dobrze rolę nieszczęsnego „uwięzionego”. I pamiętaj, czas sobie tak wyliczyć, abyś wyszedł z nią z willi około dziesiątej... O północy nastąpi wybuch... i potem koniec!... Przez te dwie godziny musisz się z Mary błąkać po lasach, bo jak wcześniej natkniesz się na policyjny patrol, to może jej się zachcieć zaraz mnie „nakrywać”.... Czy masz jakie zapytania?
— Nie! Wszystko jest jasne...
— Więc pożegnajmy się... i do widzenia w Paryżu!
Usta kobiety i mężczyzny zetknęły się z wyrazem czułości i był to bodaj pierwszy ludzki odruch, jaki w czasie całej rozmowy Den zauważył.
Detektyw wciąż trzymał kurczowo zaciśnięty browning w dłoni i brała go chętka, wyskoczyć, wymierzyć go w zbrodniarzy wołając „ręce do góry!” W porę jednak się powstrzymał. Strzelać i ranić ich nie miał prawa, a łatwo mógł spłoszyć zbyt pospiesznem wystąpieniem. Zresztą sam jeden obawiał się jakiej zasadzki, bo cały dom był pełny niespodzianek. Lepiej będzie przódy uwolnić Korskiego, bo wie gdzie się ten znajduje, a później przy jego pomocy pochwycić przestępców. Ma czas. Służący zakłada druty na górze, ta para chwilowo wrogich zamiarów względem Mary nie żywi.
Więc choć drżało w nim wszystko, spokojnie patrzył na pożegnanie czułej pary. Tylko, gdy wyszli z pokoju, aby wypełnić swój plan, wślizgnął się za niemi, chcąc sprawdzić dokąd się udają. Zbliżyli się do jakichś żelaznych drzwi, umieszczonych w następnym pokoju i tam znikli. Klucz od nich tkwił na zewnątrz i prowadziły pewnie do lochów, w których umieszczono Mary. Brała go chętka przekręcić ten klucz i uwięzić wrogów, nie uczynił tego jednak w obawie, że zanim powróci z Korskim, spostrzegą się oni i gniew swój wywrą na dziewczynie, lub też uciekną innem, nieznanem przejściem.
Zbadawszy tedy sytuację, przekradał się z powrotem i znalazłszy w sali, gdzie mieściła się estrada, wskoczył na nią i bez trudu zauważył pokoik. Na szczęście i tu klucz tkwił od zewnątrz. Szybko przekręcił go i zajrzał.
Na niewielkiej kanapce spoczywał mężczyzna o rysach zmienionych, niemal zielony na twarzy i odziany jedynie w koszulę. Z trudem rozpoznał Korskiego. Oddychał ciężko a chrapliwe, do jęków raczej podobne westchnienia świadczyły, że nie śpi on snem naturalnym. Dokoła w nieładzie leżało porozrzucane ubranie.
— Korski! — zawołał, potrząsając gwałtownie śpiącego za ramię — obudź się! To ja...
Ten spojrzał na niego nieprzytomnym wzrokiem, poczem przymknął znowu powieki.
— Obudź się!...
Z całej siły potrząsał towarzyszem lat dziecinnych, starając go się rozbudzić — ale wszystkie te wysiłki pozostały daremne. Rzekłbyś, potrząsał bezduszną kłodą drzewa.
— Co tu robić?.... Ach, mam przecież... Przypomniał sobie nagle, że posiada w kieszeni flaszeczkę z amoniakiem, którą stale zabierał, na wszelki wypadek. Wyciągnął ją, podsuwając blizko pod nos śpiącemu. Skutek nie zadługo kazał na siebie czekać, bo Korski tym razem na dobre otworzył oczy i uniósłszy się nieco na swoim posłaniu, jął bełkotać:
— Gdzie jestem... kto tu?... Nic nie rozumiem... Ostatnio byłem w gabinecie Doriałowicza... Znalazłem fotografię.... Jak tamta ma się ucharakteryzować na Weleszową... Chciałem ostrzedz... Ktoś mnie strasznie uderzył w głowę... Znalazłem się tutaj.... I ta kobieta... Za łajdactwo, za zdradę proponowała pieniądze!... Znieważyłem ją... Co potem było nie pamiętam!... Poleciałem w jakąś przepaść... obudziłem w tym pokoju... Chciało mi się strasznie pić... piłem z tego kubka... Potem usnąłem... Ach! co za sen rozkoszny i potworny!... Nagie kobiety, tyle pięknych nagich kobiet... Nie, ja nie mogłem robić tego...
Porwał się z miejsca i nieludzko krzyknął:
— Nie zrobiłem tego! Sen! Napewno sen! Ale te kobiety! Jeszcze czuję ich uściski... I te oczy obecnych, wlepione we mnie... Oszaleję!....
Pochwyciwszy się rękami za głowę, cicho jęczał, jak ktoś, kto ponownie przeżywa straszliwe wspomnienia. Detektyw zrozumiał, iż li tylko wmawiając, że był to koszmar, może go ocalić...
— Stachu! — rzekł — dano ci jakiś narkotyk i pod wpływem narkotyku przeżyłeś potworne wizje... Zrozum!... Oprzytomniej... Ja tu jestem, Den!... I nie mamy chwili do stracenia...
Korski spojrzał na niego uważnie, jakby spostrzegając go po raz pierwszy.
— Ty tu? Den? Skąd się wziąłeś?
— Trafem dostałem się do willi... Zrozum, że jesteś uwięziony i grozi ci wielkie niebezpieczeństwo, bo mają te lochy niedługo zasypać...
— Niebezpieczeństwo? — Korski stawał się coraz przytomniejszy.
— Tak, tak... Ubieraj się więc na gwałt....
Począł mu podawać części ubrania, a gdy tamten naciągał je machinalnie, tłómaczył:
— To wszystko coś opowiadał, to wizje pod wpływem narkotyku i tem się nie trap! Uwięził cię tu ten twój szef, z piekła rodem Doriałowicz, gdyż — przeniknąłeś jego tajemnicę o Weleszowej. — Zrobił to przy pomocy tej wyrafinowanej zbrodniarki... Teraz dobrze mnie słuchaj, bo niema chwili do stracenia...
— Słucham! Boli mnie bardzo głowa, ale już co nie co zaczynam pojmować...
Potrząsnął głową energicznie, starając się odpędzić resztki oszołomienia, spowodowane mocnym narkotykiem. Tymczasem Den, choć przyciszonym głosem, ale silnie i dobitnie tłómaczył, pragnąc, aby słowa jego wyryły się w pamięci przyjaciela:
— O nic teraz nie pytaj... Później wszystkiego się dowiesz.... Ale, słuchaj! Razem z tobą uwięziona jest Mary....
— Mary uwięziona?
— Doskonale! Widzę, żeś odzyskał zmysły! Tak, uwięziona.... i ta parka poszła po nią do lochów.... Chcą ją okłamać, oszukać, raz jeszcze użyć za narzędzie...
— Łotry!
— Słuchaj więc dalej! Zasadzimy się u wejścia do lochów, a gdy Doriałowicz pojawi się wraz z Mary, rychło we dwóch damy sobie z nim radę... Później tę godną spódniczkę obezwładnić nam wypadnie, ale to, sądzę, pójdzie łatwo.... Szczerze pragnę pochwycić żywcem parkę, aby uczynić piękny prezent polskim sądom!.. Prócz nich, służący tylko znajduje się w willi, ale chwilowo nie liczy się on, bo jest zajęty zakładaniem drutów na górze... Może się jeszcze wydarzyć, że Doriałowicz zawzięcie pocznie się bronić i na pomoc mu przybiegnie kobieta... Wtedy ty, postarasz się ją obezwładnić.... ja biorę na siebie twego dawnego zwierzchnika.... Zrozumiałeś? Czy sił ci wystarczy?
Korski wyprężył ramiona i się uśmiechnął.
— Coś tam łomocze wciąż w mózgu, ale mam nadzieję, dam babie radę... Zresztą chciałbym załatwić z „baronową” stary rachunek...
— Świetnie! Znakomicie! A o tamtych obrazach nie myśl, bo to były tylko wizje... No, już jesteś gotów...
Korski istotnie, ubierając się w ciągu tej rozmowy pospiesznie, wciągał obecnie marynarkę. Detektyw naglił:
— Chodź, już chodź... Każda chwila to droga...
Wyszli z pokoju, w którym więziono Korskiego, kierując się w stronę wejścia do lochów. Den stąpał pierwszy, cicho na palcach, raz po raz oglądając się na towarzysza. Ale były sekretarz Doriałowicza odzyskał już całkowicie swą rzeźkość młodzieńczą — posuwał się sprężyście i raźno. Wreszcie dobrnęli do żelaznych drzwi.
— Sza! — szepnął detektyw — zachowajmy całkowite milczenie!
Przywarowali tuż koło drzwi. Nic nie znamionowało, aby podczas nieobecności Dena, kto do saloniku wchodził, lub jaka w zamiarach zbrodniarzy zaszła zmiana. Musiał Doriałowicz, wypełniając zakreślony z góry plan, pleść nowe kłamstwa Mary, — zaś kobieta podsłuchiwała pewnie w korytarzu.
Tak pozostawali w oczekiwaniu długą chwilę, może kwadrans, a może i więcej. Korski ledwie hamował niecierpliwość. Paliło go tyle zapytań, że wciąż dotykał ręki detektywa, wskazując, iż pragnie coś rzec, ale detektyw za każdym razem groźnem zmarszczeniem brwi nakazywał milczenie.
Nareszcie....
Nareszcie rozległ się odgłos kroków dalekich... Kroków męskich i kobiecych, niepewnych, błądzących... Snać Doriałowicz świetnie odegrał, wyznaczoną mu rolę! Idzie wraz z Mary... nibyto uciekając z podziemi — a wspólniczka, schowana w jakiej niszy, śmieje się, radując z komedji... Gdy się zbliżą i „dyrektor” otworzy drzwi, Den okrzykiem uprzedziwszy Mary, wyceluje broń w Doriałowicza. Jeśli Doriałowicz się podda — zwiąże go a później wyciągnie z ukrycia kobietę. A jeśli się nie podda, nastąpi walka i kobieta pospieszy na ratunek, wtedy postąpią tak, jak to sobie z Korskim ułożyli.. W tejże sekundzie powoli, ostrożnie rozwarły się żelazne drzwi. Zgodnie z przewidywaniami, pierwsza stała Mary — za nią Doriałowicz. Detektyw uniósł browning do góry.
— Zdrada! — krzyknął. — Panno Mary, zdrada! Proszę paść na ziemię... A ty? — zwrócił się do Doriałowicza — ręce do góry!
Już widział, jak po twarzy Doriałowicza przelatuje cień wielkiego przestrachu i unosi on ręce, spełniając rozkaz. Widział to i pewny był zwycięstwa. Nagle zabrzmiał strzał a później szereg strzałów...
— Ach! — dobiegł go stłumiony okrzyk.
Odwrócił się i ujrzał, że na ziemię pada trafiony Korski — a tuż za nim, z tyłu, czarno ubrana kobieta, pociąga za cyngiel rewolweru raz po raz. Już miał z kolei, ku niej wystrzelić — gdy wtem błysnął ogień, zawirował szary dymek, coś uderzyło Dena — i poczuwszy wielki ból, osunął się on bezsilnie na podłogę.
Tracił przytomność. Do resztek świadomości docierały słowa:
— Korski ma dość... Denowi nie wiele się należy... Dziewczyna zemdlała ze strachu... Niema potrzeby dalej się maskować.. Wciągnijmy ich do korytarza... a później...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.